Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbrodnia i kara - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
89,00

Zbrodnia i kara - ebook

Najsłynniejszy „kryminał” w dziejach literatury! Trzynaście dni z życia studenta Rodiona Raskolnikowa. Historia dokonanego przezeń mordu, psychologicznego pojedynku z sędzią śledczym Porfirym, miłości do prostytutki Soni, przyznania się do winy i – w epilogu – kary, skruchy i duchowego odrodzenia. Jednocześnie powieść w dramatyczny sposób stawiająca fundamentalne pytania o najważniejsze sprawy ludzkiej egzystencji: o granice wolności człowieka, o jego prawo do buntu, o naturę zła, o miejsce wiary i miłości. Wszystko w dusznej, przejmująco ukazanej atmosferze plebejskich dzielnic Petersburga. Książka wiecznie żywa, stale odczytywana na nowo, niedająca spokoju kolejnym pokoleniom czytelników.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-988-7
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W początku lipca, pod wie­czór nie­zwy­kle upal­nego dnia, pewien mło­dzie­niec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą pod­naj­mo­wał od loka­to­rów przy uliczce S-ej, i powoli, jakby nie­zde­cy­do­wany, skie­ro­wał się ku mostowi K-mu.

Na scho­dach szczę­śli­wie unik­nął spo­tka­nia ze swoją gospo­dy­nią. Jego izdebka mie­ściła się tuż pod dachem wyso­kiej, czte­ro­pię­tro­wej kamie­nicy i bar­dziej przy­po­mi­nała szafę niż miesz­ka­nie. Gospo­dyni zaś, od któ­rej wynaj­mo­wał tę izdebkę wraz z obia­dem i obsługą, zaj­mo­wała miesz­ka­nie oddzielne o pię­tro niżej; i za każ­dym razem, gdy wycho­dził na ulicę, koniecz­nie musiał przejść mimo jej kuchni, pra­wie zawsze na oścież otwar­tej na schody. I za każ­dym razem, prze­cho­dząc mimo, mło­dzie­niec dozna­wał jakie­goś cho­ro­bli­wego uczu­cia lęku, które go napeł­niało wsty­dem i wywo­ły­wało gry­mas. Już dużo był winien gospo­dyni i oba­wiał się ją spo­tkać.

Nie zna­czy to, by był tak tchórz­liwy i zahu­kany, wręcz prze­ciw­nie, lecz od pew­nego czasu był w sta­nie jakie­goś roz­draż­nie­nia i napię­cia podob­nego do hipo­chon­drii. Tak dalece pogrą­żył się w sobie, tak stro­nił od ludzi, że w ogóle lękał się wszel­kiego spo­tka­nia, nie tylko z gospo­dy­nią. Gnę­biło go ubó­stwo; ale nawet te trudne warunki ostat­nio prze­stały mu cią­żyć. Swymi bie­żą­cymi spra­wami zupeł­nie prze­stał i nie chciał się zaj­mo­wać. Wła­ści­wie wcale gospo­dyni się nie bał, choćby ta nie wia­domo co prze­ciw niemu knuła. Lecz zatrzy­my­wać się na scho­dach, wysłu­chi­wać papla­niny o tych wszyst­kich powsze­dnich bła­host­kach, które go nic a nic nie obcho­dziły, wysłu­chi­wać wszyst­kich tych naga­by­wań o komorne, pogró­żek, skarg, a przy tym wykrę­cać się, wykła­my­wać, prze­pra­szać – nie, już lepiej prze­śli­znąć się scho­dami jak kot i zwiać tak, aby nikt nie widział.

Zresztą tym razem obawa spo­tka­nia z wie­rzy­cielką zdu­miała nawet i jego, gdy wyszedł na ulicę.

„Chcę się porwać na taką rzecz, a zara­zem boję się takich głupstw! – pomy­ślał z dziw­nym uśmie­chem. – Hm… tak… Wszystko jest w ręku czło­wieka, a on pozwala zdmuch­nąć sobie wszystko sprzed nosa, jedy­nie i wyłącz­nie z tchó­rzo­stwa… to już pew­nik… Cie­kawe, czego ludzie naj­bar­dziej się boją? Nowego kroku, nowego wła­snego słowa oba­wiają się nade wszystko… Zresztą za wiele glę­dzę. Dla­tego też nic nie robię, że glę­dzę. A może i prze­ciw­nie: dla­tego glę­dzę, że nic nie robię. To przez ten ostatni mie­siąc nauczy­łem się glę­dzić, całymi dniami wyle­gu­jąc się w swoim kącie i roz­my­śla­jąc… o nie­bie­skich mig­da­łach. Na przy­kład, po co teraz idę? Czyż jestem zdolny do tego? Czyż to jest poważne? Wcale nie poważne. Ot, dla fan­ta­zji bawię się myślami! Tak, bodajże tylko się bawię!”.

Na ulicy skwar był okropny, a przy tym zaduch, ścisk, co krok wapno, rusz­to­wa­nia, cegły, kurz i ten szcze­gólny letni smród, tak dobrze znany każ­demu peters­bur­ża­ni­nowi, któ­rego nie stać na let­ni­sko – to wszystko naraz nie­mile wstrzą­snęło już i tak roz­stro­jo­nymi ner­wami mło­dzieńca. Nie­zno­śny zaś fetor bijący z szyn­ków, bar­dzo licz­nych w tej dziel­nicy, oraz pijacy co chwila spo­ty­kani, mimo że to był dzień powsze­dni, jesz­cze wzmac­niali wstrętną i smutną barwę obrazu. Po deli­kat­nej twa­rzy mło­dzieńca prze­mknął wyraz naj­głęb­szej odrazy. Trzeba dodać, że był nie­po­spo­li­cie przy­stojny, o pięk­nych ciem­nych oczach, ciemny blon­dyn, wzro­stu wię­cej niż śred­niego, smu­kły i zgrabny. Lecz nie­ba­wem wpadł jakby w głę­boką zadumę albo nawet, by tak rzec, w pewne zapa­mię­ta­nie, i dalej szedł już ani dostrze­ga­jąc, ani chcąc dostrzec oto­cze­nia. Z rzadka tylko mru­czał coś do sie­bie, powo­do­wany nało­giem mono­lo­go­wa­nia, do któ­rego przy­znał się sobie przed chwilą. Obec­nie zaś sam zda­wał sobie sprawę, że od czasu do czasu myśli mu się mącą i że jest bar­dzo osła­biony: już drugi dzień pra­wie nic nie miał w ustach.

Odziany był tak licho, że nie­je­den, nawet otrza­skany z biedą, w dzień krę­po­wałby się wyjść na ulicę w takich łach­ma­nach. Skąd­inąd dziel­nica była tego rodzaju, że nie­ła­two byłoby zasko­czyć tu kogo­kol­wiek stro­jem. Bli­skość placu Sien­nego, obfi­tość lokali wia­do­mego auto­ra­mentu, lud­ność prze­waż­nie ręko­dziel­ni­cza i rze­mieśl­ni­cza, stło­czona w tych śród­miej­skich peters­bur­skich uli­cach i zauł­kach – nie­kiedy uroz­ma­icały ogólną pano­ramę takimi typami, że naprawdę trudno się było zdzi­wić na widok podob­nej figury. Ale w duszy mło­dzieńca nagro­ma­dziło się tyle zacie­kłej pogardy, że mimo swą draż­li­wość, cza­sem bar­dzo jesz­cze mło­do­cianą, naj­mniej się wsty­dził swych łach­ma­nów wła­śnie na ulicy. Inna sprawa, gdy tra­fiał na zna­jo­mych albo na daw­nych kole­gów, z któ­rymi w ogóle nie lubił się spo­ty­kać… A jed­nak gdy jakiś pijak, któ­rego nie wia­domo po co i dokąd wie­ziono ulicą w ogrom­nym wozie, zaprzę­żo­nym w ogrom­nego per­sze­rona, nagle zawo­łał do niego w prze­jeź­dzie: „Hej ty, nie­miecki kape­lusz­niku!”, i zary­czał na całe gar­dło, wska­zu­jąc na niego ręką – mło­dzie­niec zatrzy­mał się znie­nacka i kur­czowo schwy­cił się za kape­lusz. Był to kape­lusz wysoki, okrą­gły, zim­mer­ma­now­ski, ale zno­szony do szczętu, wyru­działy, w dziu­rach i pla­mach, bez ronda, szka­rad­nie nad­ła­many w bok. Lecz mło­dzieńca ogar­nął nie wstyd, tylko zupeł­nie inne uczu­cie, przy­po­mi­na­jące raczej prze­strach.

– A co, czy nie wie­dzia­łem! – mam­ro­tał spło­szony – wła­śnie tak myśla­łem! To już naj­gor­sze! Prze­cie jakieś takie głup­stwo, jakiś naj­zwy­klej­szy dro­biazg może pokrzy­żo­wać cały zamiar! Tak, ten kape­lusz zanadto rzuca się w oczy… Jest śmieszny, i dla­tego rzuca się w oczy… Przy takich łach­ma­nach jak moje muszę koniecz­nie mieć kasz­kiet, choćby jakiś stary nale­śnik, a nie to paskudz­two. Nikt takich nie nosi, gotowi o milę zauwa­żyć, zapa­mię­tać… Grunt, że potem sobie przy­po­mną, no i masz poszlakę. Tu trzeba moż­li­wie naj­mniej rzu­cać się w oczy… Dro­bia­zgi, dro­biazgi są naj­waż­niej­sze!… Bo to te dro­biazgi gubią zawsze i wszę­dzie…

Drogę miał nie­da­leką; wie­dział nawet, ile kro­ków od bramy swego domu: dokład­nie sie­dem­set trzy­dzie­ści. Pora­cho­wał je kie­dyś, gdy się zanadto roz­ma­rzył. Pod­ów­czas sam jesz­cze nie wie­rzył tym swoim marze­niom i tylko pod­ju­dzał się ich potwor­nym, ale i kuszą­cym zuchwal­stwem. Teraz zaś, po upły­wie mie­siąca, już zaczy­nał patrzeć na to ina­czej i wbrew wszyst­kim prze­kor­nym mono­lo­gom o wła­snej bez­sile i nie­zde­cy­do­wa­niu jakoś mimo woli przy­wykł już poczy­ty­wać „potworne” marze­nie za realny plan, cho­ciaż w dal­szym ciągu nie wie­rzył sobie. Ot i teraz szedł doko­nać próby swego planu i z każ­dym kro­kiem nie­po­kój jego rósł coraz gwał­tow­niej.

Z zamie­ra­ją­cym ser­cem i ner­wo­wym drże­niem pod­szedł do olbrzy­miej kamie­nicy, z jed­nej strony wycho­dzą­cej na kanał, z dru­giej zaś na ulicę W-ą. Dom ten skła­dał się z samych małych miesz­ka­nek, a naj­mo­wali je różni ręko­dziel­nicy, krawcy, ślu­sa­rze, kucharki, jacyś tam Niemcy, wła­snym prze­my­słem żyjące panny, drobni urzęd­nicy i tak dalej. Wcho­dzący i wycho­dzący prze­smy­ki­wali się raz po raz pod oby­dwiema bra­mami i na oby­dwu podwór­kach. Zatrud­nieni tu byli trzej czy czte­rej Stróże. Mło­dzie­niec bar­dzo był rad, że nie spo­tkał żad­nego z nich, i nie­po­strze­że­nie prze­mknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i cia­sne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przed­tem wie­dział i badał, i całe to oto­cze­nie doga­dzało mu: w takich mro­kach nawet cie­kaw­skie spoj­rze­nie nie było nie­bez­pieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rze­czy­wi­ście doszło do tego?…” – pomy­ślał mimo woli, idąc na czwarte pię­tro. Tutaj zata­ra­so­wali mu drogę wysłu­żeni żoł­nie­rze-tra­ga­rze, wyno­szący meble z jed­nego z miesz­kań. Już wie­dział, że miesz­ka­nie to zaj­muje pewien fami­lijny Nie­miec, urzęd­nik z rodziną. „Więc Nie­miec się teraz wypro­wa­dza; więc na czwar­tym pię­trze, na tych scho­dach i na tym pode­ście pozo­sta­nie przez jakiś czas tylko jedno zajęte miesz­ka­nie – sta­ru­chy… To dobrze… na wszelki wypa­dek…” – pomy­ślał znowu i zadzwo­nił do drzwi sta­ruszki. Dzwo­nek dźwięk­nął wątle, jakby był z bla­chy, a nie z mie­dzi. Wszyst­kie miesz­kanka w takich domach mie­wają takie dzwonki. Już nie pamię­tał tego oso­bli­wego dźwię­cze­nia, więc teraz mu jakby coś przy­po­mniało, coś jasno uka­zało… Drgnął cały: widać zanadto tym razem osła­bły mu nerwy. Po chwili drzwi uchy­liły się nie­znacz­nie; przez malutką szparkę loka­torka oglą­dała przy­by­sza z widoczną nie­uf­no­ścią, tak że można było dostrzec tylko jej błysz­czące w ciem­no­ści oczka. Lecz zoba­czyw­szy na pode­ście dużo ludzi, nabrała otu­chy i otwo­rzyła zupeł­nie. Mło­dzie­niec prze­stą­pił próg ciem­nej sionki, prze­dzie­lo­nej prze­pie­rze­niem, za któ­rym mie­ściła się maleńka kuch­nia. Stara stała przed nim w mil­cze­niu i patrzała na niego pyta­jąco. Była to drob­niutka, sucha sta­ro­winka, w wieku jakich sześć­dzie­się­ciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malut­kim, spi­cza­stym nosem, bez chustki na gło­wie. Płowe, led­wie siwi­zną przy­pró­szone włosy były tłu­sto nasma­ro­wane ole­jem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej łapki, była omo­tana jaki­miś fla­ne­lo­wymi gał­gan­kami, a z ramion, mimo upału, zwi­sała znisz­czona i pożół­kła salopka na futrze. Sta­ruszka raz po raz kasz­lała i postę­ki­wała. Widocz­nie mło­dzie­niec spoj­rzał na nią jakoś oso­bli­wie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzed­nia nie­uf­ność.

– Raskol­ni­kow, stu­dent. Byłem już u pani przed mie­sią­cem – pośpie­szył mruk­nąć młody czło­wiek z pół­u­kło­nem, przy­po­mniaw­szy sobie, że należy być grzecz­niej­szym.

– Pamię­tam, mój dobro­dzieju, bar­dzo dobrze pamię­tam, żeś już był – dobit­nie rze­kła sta­ruszka, wciąż nie spusz­cza­jąc pyta­ją­cych oczu z jego twa­rzy.

– Więc wła­śnie… I znowu w takiej spra­wie… – cią­gnął Raskol­ni­kow, tro­chę zmie­szany i zdzi­wiony nie­uf­no­ścią sta­rej.

„A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauwa­ży­łem” – pomy­ślał z nie­przy­jem­nym uczu­ciem.

Stara mil­czała jakby w zamy­śle­niu, potem usu­nęła się i wska­zaw­szy mu drzwi do pokoju, rze­kła, pusz­cza­jąc gościa przo­dem:

– Pro­szę wejść, dobro­dzieju.

Nie­duży pokój, do któ­rego wszedł mło­dzie­niec, pokój z żółtą tapetą, z gera­nium i muśli­no­wymi fira­necz­kami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświe­tlony zacho­dzą­cym słoń­cem. „Więc pew­nie i wtedy także będzie świe­ciło słońce!…” – mimo­cho­dem bły­snęło w umy­śle Raskol­ni­kowa. Szyb­kim spoj­rze­niem obrzu­cił wszystko w pokoju, ażeby w miarę moż­no­ści zba­dać i zapa­mię­tać roz­kład. Lecz w pokoju nie było nic szcze­gól­nego. Na ume­blo­wa­nie, bar­dzo stare, brzo­zowe, skła­dała się kanapa z olbrzy­mim, gię­tym drew­nia­nym opar­ciem, owalny stół przed kanapą, mię­dzy oknami goto­wal­nia ze zwier­cia­deł­kiem, krze­sła pod ścia­nami i dwa czy trzy gro­szowe obrazki w żół­tych ram­kach, przed­sta­wia­jące nie­miec­kie panienki z ptasz­kami w ręku – oto i wszystko. W kącie przed nie­wiel­kim świę­tym obra­zem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: metale i pod­łogi wyszo­ro­wane do poły­sku, wszystko lśniło. „To robota Liza­wiety – pomy­ślał mło­dzie­niec. – Ani pyłku nie zna­la­zł­byś w całym miesz­ka­niu. Tylko u złych i sta­rych wdów bywa tak czy­sto” – cią­gnął w duchu Raskol­ni­kow i cie­ka­wie zer­k­nął na per­ka­li­kową zasłonę przed drzwiami do dru­giej malut­kiej izdebki, gdzie stało łóżko sta­rej i komoda, a dokąd jesz­cze ni­gdy nie zaglą­dał. Całe miesz­ka­nie skła­dało się z tych dwu pokoi.

– O co cho­dzi? – surowo rze­kła stara, wcho­dząc i znowu sta­jąc przed nim tak, żeby mu patrzeć pro­sto w twarz.

– Przy­nio­słem zastaw, pro­szę! – I wydo­był z kie­szeni stary, pła­ski, srebrny zega­rek. Na koper­cie wyryty był glo­bus. Łań­cu­szek był sta­lowy.

– Ale prze­cież już minął ter­min poprzed­niego zastawu. Przed­wczo­raj upły­nął mie­siąc.

– Zapłacę pani pro­centy za jesz­cze jeden mie­siąc; pro­szę mieć tro­chę cier­pli­wo­ści.

– A, mój dobro­dzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cier­pli­wość, czy też zaraz sprze­dać tę twoją rzecz.

– Za zega­rek dużo dostanę, Alono Iwa­nowno?

– Et, przy­no­sisz byle co, nic to pew­nie nie­warte. Za pier­ścio­nek dałam ci zeszłym razem dwa papierki, a u jubi­lera można i nowy taki dostać za pół­tora rubla.

– Niech pani da ze cztery ruble, wyku­pię na pewno, to zega­rek ojcow­ski. Wkrótce dostanę pie­nią­dze.

– Pół­tora rubelka i pro­cent z góry, jeżeli pan chce.

– Pół­tora rubla! – zawo­łał mło­dzie­niec.

– Jak się panu podoba. – I sta­ru­cha podała mu zega­rek z powro­tem. Młody czło­wiek wziął go i tak się roz­zło­ścił, że już miał odejść; lecz natych­miast się pomiar­ko­wał na myśl, że już wię­cej nie ma dokąd pójść i że zresztą przy­był tutaj jesz­cze w jed­nej spra­wie.

– Niech pani daje! – rzekł gru­biań­sko.

Stara się­gnęła do kie­szeni po klu­cze i poszła do dru­giego pokoju za zasłonę. Mło­dzie­niec, zostaw­szy sam pośrodku pokoju, cie­ka­wie nasłu­chi­wał i kom­bi­no­wał. Usły­szał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szu­flada – medy­to­wał. – A więc klu­cze nosi w pra­wej kie­szeni… Wszyst­kie w jed­nym pęku, na sta­lo­wym kółeczku… Jeden z klu­czy jest ze trzy razy więk­szy od reszty, ma kar­bo­wane piórko; jest oczy­wi­ście nie od komody… To zna­czy, że jest jesz­cze jakaś szka­tułka czy skrzynka… To cie­kawe. Skrzynki zawsze mie­wają takie klu­cze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…”.

Stara wró­ciła.

– Oto masz, mój dobro­dzieju. Licząc po dzie­siątce mie­sięcz­nie od rubla, za pół­tora rubla należy mi się pięt­na­ście kopie­jek, za mie­siąc z góry. A za poprzed­nie dwa ruble jesz­cze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwa­dzie­ścia kopie­jek. Czyli razem trzy­dzie­ści pięć. Więc teraz dosta­niesz za zega­rek ogó­łem rubla i pięt­na­ście kopie­jek. Oto są.

– Jak to! Więc teraz tylko rubel pięt­na­ście?

– Ano tak.

Mło­dzie­niec nie wda­wał się w spory i wziął pie­nią­dze. Patrzał na starą i nie spie­szył się z odej­ściem, jakby chciał jesz­cze coś powie­dzieć czy zro­bić, tylko sam nie wie­dział, co mia­no­wi­cie…

– Moż­liwe, Alono Iwa­nowno, że w naj­bliż­szych dniach przy­niosę jesz­cze jedną rzecz… srebrną… ładną… papie­ro­śnicę… jak tylko zwróci mi ją przy­ja­ciel…

Zmie­szał się i umilkł.

– Ha, to wtedy pomó­wimy o tym, dobro­dzieju.

– Żegnam panią… A pani wciąż sama sie­dzi w domu? Sio­stry nie ma? – zapy­tał moż­li­wie naj­swo­bod­niej, wycho­dząc do sionki.

– A co ci do niej, mój dobro­dzieju?

– Ależ nic, oczy­wi­ście. Tak sobie zapy­ta­łem. A pani zaraz… Do widze­nia, Alono Iwa­nowno!

Raskol­ni­kow wyszedł, na dobre stro­piony. Uczu­cie to wciąż się potę­go­wało. Na scho­dach kil­ka­krot­nie nawet przy­sta­wał, jakby czymś znie­nacka zasko­czony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyk­nął:

– O Boże! Jakie to wszystko obmier­złe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to non­sens, to nie­do­rzecz­ność! – dorzu­cił sta­now­czo. – I czy rze­czy­wi­ście coś tak okrop­nego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej pod­ło­ści zdolne jest moje serce! Bo to przede wszyst­kim podłe, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały mie­siąc…

Ale nie mógł wyra­zić ani sło­wami, ani okrzy­kami swego wzbu­rze­nia. Bez­gra­niczna odraza, która zaczy­nała gnę­bić i tra­pić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do sta­ru­chy, wzmo­gła się teraz do takich roz­mia­rów i nabrała takiej wyra­zi­sto­ści, że nie wie­dział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chod­ni­kiem jak pijany, nie widząc prze­chod­niów i potrą­ca­jąc ich, a opa­mię­tał się dopiero na następ­nej ulicy. Rozej­rzaw­szy się, spo­strzegł, że stoi koło szyn­kowni, do któ­rej zstę­po­wało się z chod­nika po schod­kach w dół, do sute­reny. Z drzwi wycho­dziło wła­śnie dwóch pija­ków; pod­trzy­mu­jąc się wza­jem­nie i wymy­śla­jąc sobie, gra­mo­lili się na ulicę. Nie­wiele myśląc, Raskol­ni­kow od razu zszedł na dół. Dotych­czas ni­gdy jesz­cze nie wstę­po­wał do szyn­kowni, ale teraz krę­ciło mu się w gło­wie, a na dobitkę nękało go palące pra­gnie­nie. Zachciało mu się wypić zim­nego piwa, tym bar­dziej że swoje nagłe osła­bie­nie przy­pi­sy­wał gło­dowi. Usiadł w ciem­nym i brud­nym kącie, za lep­kim sto­li­kiem, kazał sobie podać piwa i łap­czy­wie wychy­lił pierw­szą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się prze­ja­śniły. „Wszystko to są głup­stwa – rzekł sobie z otu­chą – i wcale nie było powodu tak się przej­mo­wać! Po pro­stu osła­bie­nie fizyczne! Wystar­czy szklanka piwa, kawa­łek sucharka – i oto w jed­nej chwili umysł się wzmac­nia, myśl staje się jasna, zamiary nabie­rają tęży­zny! Tfu, jakież to wszystko marne!…”.

Ale mimo to pogar­dliwe splu­nię­cie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwo­lony od jakie­goś okrop­nego brze­mie­nia, i przy­jaź­nie mie­rzył okiem obec­nych. Jed­nak i w tej chwili mgli­ście prze­czu­wał, że całe to opty­mi­styczne nasta­wie­nie rów­nież jest cho­ro­bliwe.

W szyn­kowni o tej porze pozo­sta­wało nie­wiele gości. Oprócz tych dwóch pija­ków, z któ­rymi się zetknął na schod­kach, tuż za nimi wyto­czyła się jesz­cze cała gro­mada, jakieś pięć osób, z dziew­czyną i z har­mo­nią. Po ich wyj­ściu zro­biło się cicho i prze­stron­nie. Pozo­stali: jeden pod­chmie­lony, ale nie zanadto, sie­dzący nad piwem, z wyglądu miesz­cza­nin, oraz jego towa­rzysz, otyły, siwo­brody drą­gal w kożuszku, mocno zawiany; ten drze­mał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbu­dzony ze snu, zaczy­nał strze­lać z pal­ców, roz­sta­wiw­szy ręce, i pod­rzu­cać górną czę­ścią tuło­wia, nie wsta­jąc z ławki, przy czym nucił jakieś bania­luki, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie wier­sze w rodzaju:

Cały rok pie­ści­łem żonę,
Cały rok pie­ści­łem żonę…

Albo rap­tem, znowu się prze­ck­nąw­szy:

Raz na mia­sto się wybra­łem,
Dawną miłą swą spo­tka­łem…

Ale nikt nie podzie­lał jego roz­anie­le­nia; mil­kliwy jego towa­rzysz patrzył na wszyst­kie te wybu­chy nawet wrogo i nie­uf­nie. Był tu jesz­cze jeden czło­wiek, wyglą­da­jący na eme­ryta. Sie­dział na ubo­czu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i roz­glą­dał się dookoła. On także wyda­wał się czymś wzbu­rzony.III

Naza­jutrz obu­dził się późno, po nie­spo­koj­nym śnie, który go nie pokrze­pił. Obu­dził się w nastroju żół­cio­wym, roz­draż­niony, zły, i z nie­na­wi­ścią spoj­rzał na swoją ciupkę. Była to malu­teńka klitka, jakie sześć kro­ków długa, żało­śnie wyglą­da­jąca ze swoją żół­tawą, zaku­rzoną i poodle­pianą wszę­dzie tapetą, a tak niska, że czło­wiek choć tro­chę słusz­niej­szy czuł się tu nie­swojo, co chwila cze­ka­jąc, że stuk­nie głową w sufit. Ume­blo­wa­nie też było odpo­wied­nie: trzy stare, koślawe krze­sła, w kącie bej­co­wany stół, na któ­rym leżało kilka zeszy­tów i ksią­żek – gruba war­stwa kurzu świad­czyła, że od dawna nie doty­kała ich niczyja ręka – wresz­cie pokraczna, duża sofa, zaj­mu­jąca bez mała całą ścianę i połowę sze­ro­ko­ści izdebki, nie­gdyś obita per­ka­lem, teraz obdarta i zastę­pu­jąca Raskol­ni­ko­wowi łóżko. Czę­sto sypiał na niej w ubra­niu, bez prze­ście­ra­dła, okry­wa­jąc się sta­rym, znisz­czo­nym płasz­czem stu­denc­kim, z głową na jed­nej małej podu­szeczce, pod którą wty­kał wszystką swoją bie­li­znę, czy­stą i brudną, aby mieć wyż­sze wez­gło­wie. Przed sofą stał sto­li­czek.

Trudno było o więk­sze zanie­dba­nie i nie­chluj­stwo; lecz Raskol­ni­ko­wowi, w jego obec­nym uspo­so­bie­niu, to nawet doga­dzało. Odgro­dził się od całego świata, scho­wał się jak żółw w sko­ru­pie, tak że nawet twarz słu­żą­cej, któ­rej obo­wiąz­kiem było mu posłu­gi­wać i która cza­sem zaglą­dała do jego pokoju, przy­pra­wiała go o napady zło­ści i kon­wul­sje. Tak bywa z mono­ma­nami, gdy się nad­mier­nie sku­pią na jed­nym przed­mio­cie. Gospo­dyni już od dwóch tygo­dni prze­stała mu przy­sy­łać jedze­nie, a jemu do głowy nie przy­szło, żeby się z nią roz­mó­wić na ten temat, choć sie­dział bez obiadu. Nasta­zja – kucharka i jedyna słu­żąca gospo­dyni – po czę­ści była rada z takiego nastroju loka­tora i zupeł­nie zanie­chała sprzą­ta­nia i zamia­ta­nia, ot, chyba tak sobie, raz na tydzień, od nie­chce­nia prze­je­chała mio­tłą.

To wła­śnie ona obu­dziła go teraz.

– Wsta­waj, dosyć tego spa­nia! – wrza­snęła mu nad uchem. – Już dzie­siąta. Przy­nio­słam ci her­baty, chcesz? Pew­ni­kiem czczo ci jest?

Loka­tor otwo­rzył oczy, drgnął i poznał Nasta­zję.

– To gospo­dyni przy­syła her­batę czy co? – zapy­tał, powoli i z wyra­zem cier­pie­nia uno­sząc się na sofie.

– Jaka tam gospo­dyni!

Posta­wiła przed nim wła­sny nad­pęk­nięty imbryk z cienką her­batą i poło­żyła dwa żółte okru­chy cukru.

– Masz, Nasta­zjo, weź, pro­szę cię – rzekł, szu­ka­jąc w kie­szeni (spał bowiem w ubra­niu) i wycią­ga­jąc parę mie­dzia­ków – idź i kup mi bułkę. A u masa­rza weź choć kilka pla­ster­ków kieł­basy, tej tań­szej.

– Bułkę przy­niosę ci zaru­teńko, a co do kieł­basy, to może byś wolał barsz­czu? Dobry barszcz, wczo­raj­szy. Wczo­raj zosta­wi­łam dla cie­bie, aleś późno wró­cił. Dobry barszcz.

Gdy mu przy­nio­sła barszcz i gdy się doń zabrał, Nasta­zja usia­dła obok na sofie i zaczęła paplać. Była to baba wiej­ska i bar­dzo gada­tliwa.

– Pra­sko­wia Paw­łowna nasza chce na cie­bie u poli­kie­rów skar­żyć – powie­działa.

Skrzy­wił się.

– Do poli­cji? O cóż jej cho­dzi?

– Nie pła­cisz kumor­nego, kwa­tery nie zwal­niasz. Wia­domo, o co jej cho­dzi.

– Tylko tego, do licha, bra­ko­wało – wark­nął, zgrzy­ta­jąc zębami. – Nie, teraz mi to… nie na rękę… Głu­pia jest! – dorzu­cił gło­śno. – Wstą­pię dzi­siaj do niej, roz­mó­wię się.

– Głu­pia bo głu­pia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leżysz jak tłu­mok, po próż­nicy. Mówi­łeś, żeś przed­tem cho­dził uczyć dzieci; czego teraz nic nie robisz?

– Robię… – odpo­wie­dział Raskol­ni­kow nie­chęt­nie i surowo.

– Co robisz?

– Pra­cuję…

– Co to za praca?

– Myślę – odparł poważ­nie po chwili mil­cze­nia.

Nasta­zja aż się zato­czyła ze śmie­chu. Była śmieszką i gdy ją co uba­wiło, zaczy­nała się śmiać bez­gło­śnie, trzę­sąc się całym cia­łem, aż ją samą mro­czyło.

– I dużoś uciu­łał pie­nię­dzy tym myśle­niem? – wykrztu­siła wresz­cie.

– Bez butów nie można iść na kore­pe­ty­cje. Zresztą pluję na to.

– W stud­nię ty nie pluj.

– Za kore­pe­ty­cje płacą gro­sze. Wielka mi pocie­cha z tych kilku kopie­jek! – cią­gnął nie­chęt­nie, jakby odpo­wia­da­jąc na wła­sne myśli.

– A ty byś od razu chciał cały mają­tek?

Popa­trzał na nią dziw­nie.

– Tak, cały mają­tek – rzekł z mocą po chwili mil­cze­nia.

– Oj, wol­nego, wol­nego, bo mi napę­dzisz stra­cha! – zadrwiła. – Więc jakże? Mam iść po bułkę?

– Jak chcesz.

– Aha, była­bym zapo­mniała! Wczo­raj, jak cię nie było, z listem do cie­bie przy­szli.

– List! Do mnie! Od kogo?

– Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listo­no­szowi z wła­snej kie­szeni. Oddasz czy jak?

– Dawajże, na miłość boską! – zawo­łał Raskol­ni­kow, mocno prze­jęty. – O Jezu!

Po chwili przy­nio­sła list. A jakże: od matki z guberni r-skiej. Bio­rąc go, aż pobladł. Dawno nie otrzy­my­wał listów; lecz teraz i coś innego ści­snęło mu serce.

– Nasta­zjo, zli­tuj się, idź sobie; masz tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, idź sobie czym prę­dzej!

List drżał mu w ręku. Nie chciał roz­ry­wać koperty przy niej; pra­gnął pozo­stać z tym listem sam na sam. Po wyj­ściu Nasta­zji szybko pod­niósł go do ust i uca­ło­wał; następ­nie wpa­try­wał się długo w litery adresu, w zna­jome i tak mu miłe, drobne i sko­śne pismo matki, która go kie­dyś uczyła czy­tać i pisać. Zwle­kał, nawet jakby się cze­goś bał. Naresz­cie roz­darł kopertę: list był długi, gruby, ważył dwa łuty; dwa duże arku­sze listo­wego papieru były zapi­sane gęsto i drobno.

„Mój drogi Rodia – pisała matka – oto już prze­szło dwa mie­siące, jak nie gawę­dzi­łam z Tobą listow­nie, co i mnie samą przy­pra­wiało o cier­pie­nie, tak że cza­sem myśli całą noc nie dawały mi oka zmru­żyć. Ale Ty na pewno nie masz mi za złe tego mimo­wol­nego mil­cze­nia. Wiesz, jak Cię kocham; ja i Dunia mamy tylko Cie­bie; Tyś nasze wszystko, nasza jedyna nadzieja i otu­cha. Co się ze mną działo, gdyś mi napi­sał, że przed kil­koma mie­sią­cami porzu­ci­łeś uni­wer­sy­tet, nie mając z czego żyć, że się skoń­czyły kore­pe­ty­cje i inne źró­dła dochodu! Cóż mogłam zro­bić dla Cie­bie ze swo­imi stu dwu­dzie­stoma rublami rocz­nej eme­ry­tury? Te pięt­na­ście rubli, które Ci posła­łam cztery mie­siące temu, poży­czy­łam, jak Ci wia­domo, na rachu­nek tejże eme­ry­tury, od tutej­szego naszego kupca, Afa­na­sija Iwa­no­wi­cza Wachru­szyna. Dobry to czło­wiek, przy­jaź­nił się jesz­cze z Twoim ojcem. Ale ponie­waż upo­waż­ni­łam go do pod­ję­cia eme­ry­tury w moim imie­niu, więc musia­łam cze­kać, aż się dług wyrówna, a to stało się dopiero teraz, tak że przez cały ten czas nie mogłam Ci nic posłać. Lecz teraz, Bogu dzięki, zdaje się, będę mogła znów Ci przy­słać, i w ogóle możemy się pochwa­lić, że się nam poszczę­ściło, o czym też śpie­szę Ci donieść. Po pierw­sze, czy­byś się domy­ślił, drogi mój Rodia, że Twoja sio­stra już od sze­ściu tygo­dni mieszka tu ze mną i na przy­szłość już się nie roz­sta­niemy. Chwała Bogu Naj­wyż­szemu, skoń­czyły się jej udręki, ale opo­wiem Ci wszystko kolejno, żebyś wie­dział, jak to było i cośmy dotych­czas ukry­wały przed Tobą. Gdyś mi pisał dwa mie­siące temu, że sły­sza­łeś od kogoś, że podobno Dunia znosi wiele przy­kro­ści wsku­tek ordy­nar­nego obej­ścia w domu pań­stwa Swi­dry­gaj­ło­wów, i gdy żąda­łeś ode mnie szcze­gó­łów – cóż mia­łam Ci odpo­wie­dzieć? Gdy­bym napi­sała szczerą prawdę, tobyś, kto wie, rzu­cił wszystko i przy­szedł do nas bodaj pie­chotą, bo prze­cież znam Twój cha­rak­ter i serce, że nie pozwo­lił­byś krzyw­dzić sio­stry. Byłam w roz­pa­czy, ale cóż mia­łam począć? Zresztą i sama nie zna­łam wszyst­kiej prawdy. Naj­fa­tal­niej­sze to, że Dunieczka, godząc się do nich w zeszłym roku za guwer­nantkę, z góry pobrała aż sto rubli, które miano potrą­cać jej co mie­siąc z pen­sji, więc prze­cie nie mogła porzu­cić posady, nie uiściw­szy tego długu. Tę zaś kwotę (teraz mogę Ci wszystko wytłu­ma­czyć, naj­droż­szy mój Rodia) wzięła głów­nie dla­tego, żeby móc posłać Ci sześć­dzie­siąt rubli, któ­rych tak pil­nie potrze­bo­wa­łeś i które też dosta­łeś od nas zeszłego roku. Myśmy Cię wów­czas oszu­kały, napi­sałyśmy, że to poprzed­nio przez Dunieczkę poczy­nione oszczęd­no­ści, ale tak nie było, a teraz dono­szę Ci całą prawdę, gdyż Pan Bóg wszystko teraz zmie­nił na lep­sze, i żebyś wie­dział, jak Cie­bie Dunia kocha i jakie ma złote serce. Rze­czy­wi­ście pan Swi­dry­gaj­łow z początku trak­to­wał ją bar­dzo ordy­nar­nie, pozwa­lał sobie na różne nie­grzecz­no­ści i kpinki przy stole… Ale nie chcę się wda­wać w te wszyst­kie przy­kre detale, żeby Cię nie iry­to­wać bez potrzeby, kiedy już wszystko się uło­żyło. Krótko mówiąc, mimo że Marfa Pie­trowna, mał­żonka pana Swi­dry­gaj­łowa, i wszy­scy domow­nicy trak­to­wali Dunię bar­dzo dobrze i szla­chet­nie, Duni było nader ciężko, szcze­gól­niej kiedy pan Swi­dry­gaj­łow, wedle daw­nego puł­ko­wego przy­zwy­cza­je­nia, znaj­do­wał się pod wpły­wem Bachusa. Ale cóż się póź­niej oka­zało? Wystaw sobie, że sza­lona pała już dawno zapło­nął afek­tem do Duni, lecz ukry­wał to pod pozo­rami gbu­ro­wa­to­ści i lek­ce­wa­że­nia. Może i sam się wsty­dził i prze­ra­żał, że on, czło­wiek w latach i ojciec dzie­ciom, żywi takie pło­che nadzieje, i wła­śnie dla­tego mimo woli zło­ścił się na Dunię. Ale i to moż­liwe, że chciał swoim gru­biań­stwem i drwi­nami zasło­nić przed wszyst­kimi istotną prawdę. Lecz w końcu nie wytrzy­mał i powa­żył się zro­bić Duni nie­dwu­znaczną a haniebną pro­po­zy­cję, obie­cu­jąc jej złote góry, i że ponadto prze­nie­sie się z nią do innej wsi albo i za gra­nicę. Wyobra­żasz sobie jej cier­pie­nia! Z miej­sca rzu­cić posady nie mogła, nie tylko z racji długu pie­nięż­nego, ale rów­nież przez wzgląd na Marfę Pie­trownę, która by mogła powziąć podej­rze­nia, co by popsuło ich poży­cie. Zresztą nie obe­szłoby się bez wiel­kiego skan­dalu i dla Duni. Było tutaj dużo róż­nych powo­dów, tak że przed upły­wem sze­ściu tygo­dni Dunia w żaden spo­sób nie mogła liczyć na wyrwa­nie się z tego okrop­nego domu. Natu­ral­nie znasz Dunię, wiesz, jaka ona mądra i jaki ma silny cha­rak­ter. Dunieczka potrafi wiele znieść i w naj­trud­niej­szych nawet oko­licz­no­ściach zdo­być się na tyle męstwa, żeby nie stra­cić hartu ducha. Nawet mnie nic o tym nie donio­sła, nie chcąc mar­twić, a prze­cie myśmy czę­sto pisy­wały do sie­bie. Roz­wią­za­nie zaś tej histo­rii przy­szło nie­spo­dzia­nie. Marfa Pie­trowna nie­ocze­ki­wa­nie pod­słu­chała, jak mąż mole­stuje Dunieczkę w ogro­dzie, zro­zu­miała wszystko na opak, zwa­liła wszystko na nią, sądząc, że to ona nawa­rzyła tego piwa. Tu, w ogro­dzie, wyni­kła okropna awan­tura: Marfa Pie­trowna nawet ude­rzyła Dunię, nie chciała niczego słu­chać, tylko sama wrzesz­czała cały czas, a wresz­cie kazała natych­miast odwieźć Dunię do mia­sta zwy­kłym wozem dra­bi­nia­stym, na który rzu­cono wszyst­kie jej rze­czy, bie­li­znę, sukienki, jak popa­dło, nie­zwią­zane i nie­spa­ko­wane. Na domiar lunął ulewny deszcz i Dunia, zelżona i okryta hańbą, musiała jechać z chło­pem aż sie­dem­na­ście wiorst furką bez budy. Powiedz sam, cóż mogłam Ci napi­sać w odpo­wie­dzi na Twój list, otrzy­many dwa mie­siące temu, o czym pisać? Byłam w roz­pa­czy; napi­sać Ci prawdy nie mia­łam odwagi, bo Ty byś był bar­dzo nie­szczę­śliwy, struty i obu­rzony, a cóż byś mógł pora­dzić? Jesz­cze byś, broń Boże, zro­bił sobie co złego, a i Dunieczka mi zaka­zała; wypeł­niać zaś listu baga­te­lami i byle czym, kiedy w sercu taki żal – nie mogłam. Przez cały mie­siąc u nas tutaj krą­żyły po mie­ście plotki tej histo­rii i doszło do tego, żeśmy obie z Dunią nie mogły się poka­zać w cer­kwi ze względu na pogar­dliwe spoj­rze­nia szepty, a nawet różne uwagi na cały głos w naszej obec­no­ści. Wszy­scy zna­jomi odże­gnali się od nas, wszy­scy prze­stali się kła­niać i mia­łam zupeł­nie pewną wia­domość, że subiekci skle­powi i nie­któ­rzy kan­ce­li­ści zamie­rzają wyrzą­dzić nam nik­czemną obe­lgę, sma­ru­jąc dzieg­ciem wrota naszego domu, tak że gospo­da­rze zażą­dali, byśmy się wypro­wa­dziły. Wszystko to zawdzię­cza­ły­śmy Mar­fie Pie­trow­nie, która zdą­żyła zaszar­gać i bło­tem obrzu­cić Dunię we wszyst­kich domach. Ona tutaj zna wszy­ściu­teń­kich i tam­tego mie­siąca przy­jeż­dżała raz po raz do mia­sta, a że jest cokol­wiek gada­tliwa i lubi roz­po­wia­dać o swo­ich spra­wach domo­wych, a zwłasz­cza skar­żyć się na męża wszem wobec i każ­demu z osobna, co jest bar­dzo nie­ład­nie, więc też roz­nio­sła całą histo­rię w krót­kim cza­sie nie tylko w mie­ście, lecz i po całym powie­cie. Roz­cho­ro­wa­łam się, ale Dunieczka miała wię­cej hartu niż ja i szkoda, żeś nie widział, jak ona wszystko zno­siła i jesz­cze mnie pocie­szała, doda­wała otu­chy! Praw­dziwy anioł! Lecz Bóg miło­sierny uli­to­wał się i poło­żył kres naszym stra­pie­niom: pan Swi­dry­gaj­łow opa­mię­tał się, poczuł skru­chę, widocz­nie zro­biło mu się żal Duni i przed­sta­wił żonie cał­ko­wity i oczy­wi­sty dowód, że Dunia Bogu ducha winna, a mia­no­wi­cie: list, który Dunia, zanim jesz­cze Marfa Pie­trowna zaszła ich w ogro­dzie, była zmu­szona napi­sać i prze­słać mu, ażeby uchy­lić oso­bi­ste roz­mowy i pota­jemne schadzki, któ­rych się napie­rał, a który to list po wyjeź­dzie Dunieczki pozo­stał w ręku pana Swi­dry­gaj­łowa. W tym liście wyrzu­cała mu jak naj­go­rę­cej i z wiel­kim obu­rze­niem wła­śnie jego nie­szla­chetny sto­su­nek do Marfy Pie­trowny, kła­dąc mu przed oczy, że prze­cie jest ojcem i mał­żon­kiem, i wresz­cie, że jaka to pod­łość z jego strony – nękać i uniesz­czę­śli­wiać już i tak nie­szczę­śliwą bez­bronną dziew­czynę. Sło­wem, kochany mój Rodia, list ten jest napi­sany tak szla­chet­nie i wzru­sza­jąco, żem się spła­kała przy czy­ta­niu, a i dotych­czas nie mogę go czy­tać bez łez. Ponadto na uspra­wie­dli­wie­nie Duni zło­żyły się zezna­nia służby, która, jak to zwy­kle bywa, widziała i wie­działa daleko wię­cej, niż sobie wyobra­żał sam Swi­dry­gaj­łow, Marfa Pie­trowna «była pio­ru­nem rażona», jak sama nam wyznała, ale za to upew­niła się zupeł­nie o nie­win­no­ści Dunieczki i zaraz naza­jutrz, w nie­dzielę, przy­je­chała wprost do soboru, gdzie na klęcz­kach i ze łzami w oczach bła­gała Naj­święt­szą Pannę o siły do znie­sie­nia tego nowego dopu­stu i do speł­nie­nia obo­wiązku. Potem pro­sto z soboru, do nikogo nie wstę­pu­jąc, przy­je­chała do nas, opowie­działa nam wszystko, spła­kała gorzko i z wielką skru­chą brała Dunię w obję­cia, pro­sząc o prze­ba­cze­nie. Tegoż poranku, bez żad­nej zwłoki, pro­sto od nas udała się do wszyst­kich domów w mie­ście i wszę­dzie w sło­wach dla Dunieczki naj­po­chleb­niej­szych, wyle­wa­jąc łzy, stwier­dzała jej nie­win­ność, szla­chet­ność jej serca i postę­po­wa­nia. Nie dość tego: poka­zy­wała wszyst­kim i gło­śno odczy­ty­wała wła­sno­ręczny list Dunieczki do Swi­dry­gaj­łowa, a nawet kazała poro­bić odpisy (co już uwa­żam za prze­sadę). Tak więc była zmu­szona kilka dni z rzędu objeż­dżać wszyst­kich w mie­ście, bo nie­któ­rzy czuli się dotknięci, że dała innym pierw­szeństwo, i w ten spo­sób powstała cała kolejka, tak że w każ­dym domu już z góry wie­dziano, iż takiego to dnia Marfa Pie­trowna będzie tam odczy­ty­wała ten list, i na każde czy­ta­nie zbie­rali się nawet ci, co ten list już kilka razy sły­szeli i u sie­bie, i u zna­jo­mych, kolejno. Ja uwa­żam, że by­naj­mniej, by­naj­mniej nie wszystko to było potrzebne, ale taka już jest Marfa Pie­trowna. No, ale przy­naj­mniej w pełni zwró­ciła Dunieczce honor, a cała szka­rada tej sprawy legła nie­za­tar­tym pięt­nem hańby na jej mężu, jako głów­nym wino­wajcy, tak że nawet mi go szkoda: aż za surowo postą­piono z tym postrze­leń­cem. Duni zaraz zaczęto pro­po­no­wać lek­cje w niektó­rych domach, ale odmó­wiła. W ogóle zaczęto ją naraz trak­to­wać ze szcze­gól­nym sza­cun­kiem. To wszystko w znacz­nym stop­niu przy­czy­niło się do tego nie­ocze­ki­wa­nego zda­rze­nia, które teraz, że tak powiem, zmie­nia cały nasz los. Dowiedz się, drogi mój Rodia, że o Dunię zaczął się sta­rać kawa­ler i że już nawet są po sło­wie, o czym też śpie­szę zako­mu­ni­ko­wać Ci co rychlej. I cho­ciaż to się zde­cy­do­wało bez pora­dze­nia się Cie­bie, jed­nak przy­pusz­czam, że nie będziesz miał żalu ani do mnie, ani do sio­stry, bo zaraz się prze­ko­nasz, żeśmy żad­nym spo­so­bem nie mogły cze­kać i odkła­dać aż do otrzy­ma­nia odpo­wie­dzi od Cie­bie. Zresztą i Ty byś nie zdo­łał z daleka wszyst­kiego szcze­gó­łowo roz­wa­żyć. Więc słu­chaj, jak to było. On już jest radcą dworu – Piotr Pie­tro­wicz Łużyn, daleki krewny Marfy Pie­trowny, która nie­mało przy­czy­niła się do tej rze­czy. Zaczął od tego, że poprzez nią wyra­ził życze­nie zawar­cia z nami zna­jo­mo­ści; myśmy go przy­jęły jak należy, poczę­stowałyśmy go kawą, a już naza­jutrz nade­słał list, w któ­rym bar­dzo grzecz­nie się oświad­czył i pro­sił o szybką i sta­now­czą odpo­wiedź. Czło­wiek to poważny, ma wiele zajęć i pilno mu teraz do Peters­burga, tak że każda chwila jest mu droga. Ma się rozu­mieć, były­śmy zrazu zupeł­nie oszo­ło­mione, ponie­waż to wszystko stało się bar­dzo nagle i nie­spo­dzia­nie. Nara­dza­ły­śmy się oby­dwie i namy­ślały przez cały dzień. Czło­wiek to budzący zaufa­nie, majętny, ma dwie posady i już odło­żył spory grosz. Co prawda ma już czter­dzie­ści pięć lat, ale jest dosyć miłej powierz­chow­no­ści i jesz­cze może się podo­bać kobie­tom, i w ogóle czło­wiek to bar­dzo solidny, przy­zwo­ity, tylko że tro­szeczkę posępny i jak gdyby wynio­sły. Ale może to tylko tak się wydaje na pierw­szy rzut oka. Uprze­dzam Cię, kochany Rodia, kiedy się z nim zoba­czysz w Peters­burgu, co sta­nie się bar­dzo nie­długo, nie sądź go zbyt pochop­nie, jak to masz w zwy­czaju, o ile przy pierw­szym spo­tka­niu coś Ci się w nim niezupeł­nie spodoba. Mówię to na wszelki wypa­dek, choć jestem pewna, że wywrze na Tobie wra­że­nie dodat­nie. Bo też w ogóle, chcąc kogoś poznać nale­ży­cie, trzeba zbli­żać się do niego stop­niowo i ostroż­nie, żeby nie wpaść w pomyłkę i uprze­dze­nie, które póź­niej bar­dzo trudno napra­wić i zatrzeć. A Piotr Pie­tro­wicz – przy­naj­mniej z wielu oznak sądząc – cał­ko­wi­cie zasłu­guje na sza­cu­nek. Zaraz za pierw­szą byt­no­ścią oświad­czył nam, że jest czło­wiekiem solid­nym, lecz pod nie­jed­nym wzglę­dem podziela, jak sam się wyra­ził, «zapa­try­wa­nia naszej nowej gene­ra­cji» i jest wro­giem wszel­kich prze­są­dów. Dużo mówił też innych rze­czy, gdyż jest jak gdyby cokol­wiek próżny i bar­dzo lubi, żeby go słu­chano, ale to prze­cie nie­znaczna przy­wara, prawda? Ja, oczy­wi­ście, mało co zrozumia­łam, lecz Dunia mi wytłu­ma­czyła, że czło­wiek to, cho­ciaż bez wiel­kiego wykształ­ce­nia, ale rozumny i, zdaje się, dobry. Znasz uspo­so­bie­nie sio­stry, Rodia. To dziew­czyna roz­sądna, dla sie­bie surowa, dziew­czyna cier­pliwa i wiel­ko­duszna, choć serca zapal­czy­wego, które tak dobrze pozna­łam. Ma się rozu­mieć, ani z jej, ani z jego strony szcze­gól­niejszej miło­ści tu nie ma, lecz Dunia jest nie tylko dziew­czyną mądrą, ale także istotą szla­chetną jak anioł i ma sobie za powin­ność zapew­nić szczę­ście mężowi, który by ze swej strony dbał o jej szczę­ście, o tym zaś wąt­pić nie mamy na razie więk­szych powo­dów, cho­ciaż, co tu gadać, tro­chę za prędko to poszło. Na dobitkę czło­wiek to bar­dzo roz­tropny i, natu­ral­nie, sam pozna, że jego wła­sne szczę­ście mał­żeń­skie będzie tym pew­niej­sze, im lepiej będzie z nim Dunieczce. A że tam jakieś drobne usterki cha­rak­teru, jakieś zadaw­nione nawyki czy nawet pewna roz­bież­ność poglą­dów (czego prze­cież i w naj­bar­dziej dobra­nych sta­dłach nie da się unik­nąć), to na ten temat Dunieczka powie­działa mi sama, że polega na sobie; że nie ma się o co fra­so­wać i że ona potrafi dużo znieść, pod warun­kiem, żeby przy­szłe poży­cie było uczciwe i prawe. Na przy­kład on mi się z początku wydał jakby tro­chę szorstki; ale to wszak może pocho­dzić wła­śnie stąd, że jest czło­wiekiem pro­stolinijnym; tak, na pewno stąd. Na przy­kład za drugą wizytą, już mając jej zgodę, wyra­ził się w trak­cie roz­mowy, że już daw­niej, przed pozna­niem Duni, posta­no­wił sobie poślu­bić pannę uczciwą, ale bez posagu, i tylko taką, która zakosz­to­wała biedy; bo, jego zda­niem, mąż nie powi­nien nic zawdzię­czać żonie i daleko jest lepiej, jeżeli żona uważa męża za swego dobro­czyńcę. Dodam, że on to wysło­wił nieco mięk­cej i łagod­niej, niż ja napi­sałam, bo dokładne jego zwroty wyle­ciały mi z głowy, zapa­mię­ta­łam tylko sens, a przy tym powie­dział to wcale nie z roz­my­słu – widocz­nie wyrwało mu się w zapale kon­wer­sa­cji, tak że póź­niej sta­rał się nawet spro­stować i zła­go­dzić, tak czy owak, mnie się to wydało jakby tro­chę szorst­kim i póź­niej mówi­łam o tym Duni. Lecz ona z nie­za­do­wo­le­niem odpowie­działa, że «co innego słowa, co innego czyny» – i, natu­ral­nie, miała świętą rację. Przed powzię­ciem decy­zji Dunieczka nie spała całą noc i sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc cho­dziła po pokoju; wresz­cie uklę­kła, długo i gorąco modliła się przed obra­zem, a naza­jutrz rano oświad­czyła mi, że się zde­cy­do­wała.

Wspo­mnia­łam Ci już, że Piotr Pie­tro­wicz udaje się do Peters­burga. Ma tam duże inte­resy, chce otwo­rzyć w Peters­burgu publiczną kan­ce­la­rię adwo­kacką. Od dawna cho­dzi koło róż­nych pozwów i podań i wła­śnie ostat­nio wygrał jeden znacz­niej­szy pro­ces. Do Peters­burga musi teraz koniecz­nie poje­chać i dla­tego, że ma w sena­cie jedną poważną sprawę. Tak więc, drogi mój Rodia, on i Tobie może być wielce pomocny w nie­jed­nym, a wła­ści­wie we wszyst­kim, i myśmy obie z Dunią umy­śliły sobie, że już z dniem dzi­siej­szym mógł­byś roz­po­cząć na dobre swoją przy­szłą karierę i uwa­żać dal­sze swoje losy za wyraź­nie wytknięte. Och, gdy­byż to się ziściło! Byłoby to takie wspa­niałe, że trzeba by to uznać za szcze­gól­niej­szą nad nami opiekę Wszech­moc­nego. Dunia o niczym innym nie marzy. Wzię­ły­śmy na odwagę i już powie­dzia­ły­śmy Pio­trowi Pie­tro­wiczowi kilka słów w tej mie­rze. Odpo­wie­dział oględ­nie, zazna­cza­jąc, że ponie­waż, natu­ral­nie, on sobie nie da rady bez sekre­ta­rza, więc, ma się rozu­mieć, lepiej jest pła­cić pen­sję nie obcemu, tylko krew­nia­kowi, o ile ten okaże zdol­no­ści (Ty byś miał nie oka­zać zdol­no­ści!), lecz od razu zastrzegł się, że ma obawy, czy stu­dia uni­wer­sy­tec­kie zosta­wią Ci dosyć czasu na pracę w jego biu­rze. Na tym się na razie skoń­czyło, ale Dunia obec­nie o niczym innym nie myśli. Teraz, od kilku dni, jest jak w gorączce i uło­żyła sobie cały plan, że w przy­szło­ści możesz zostać współ­pra­cow­ni­kiem, a nawet wspól­ni­kiem Pio­tra Pie­tro­wicza w jego spra­wach sądo­wych, tym bar­dziej że jesteś na wydziale praw­ni­czym. Ja zaś, Rodia, cał­kiem się z nią zga­dzam i podzie­lam wszyst­kie jej plany i nadzieje, które wydają mi się zupeł­nie realne; bez względu więc na obecną, cał­kiem zro­zu­miałą powścią­gli­wość Pio­tra Pie­tro­wicza (gdyż on Cie­bie jesz­cze nie zna), Dunia jest prze­ko­nana, że dopnie wszyst­kiego przez swój dobry wpływ na przy­szłego męża, i jest tego pewna. Ma się rozu­mieć, ani­śmy napo­mknęły Pio­trowi Pie­tro­wiczowi o tych dal­szych naszych marze­niach, a szcze­gól­nie o tym, że będziesz jego wspól­ni­kiem. Jest czło­wie­kiem solid­nym, więc mógłby to przy­jąć bar­dzo obo­jęt­nie, ponie­waż wszystko wyda­wa­łoby mu się czczym roje­niem. Podob­nie obie z Dunią nie puści­ły­śmy pary z ust o naszej nie­złom­nej nadziei, że on nam pomoże zasi­lać Cię pie­nięż­nie, dopóki jesteś na uni­wer­sy­te­cie. Nie wspo­mnia­ły­śmy o tym dla­tego, że po pierw­sze, to się zrobi samo przez się w przy­szło­ści, i Piotr Pie­tro­wicz na pewno bez próż­nego gada­nia sam to zapro­po­nuje (tego by tylko bra­ko­wało, żeby odmó­wił Dunieczce!), zwłasz­cza że możesz się stać jego prawą ręką w kan­ce­la­rii i otrzy­mać od niego tę zapo­mogę nie jako dobro­dziej­stwo, ale jako należne Ci wyna­gro­dze­nie. Tak wła­śnie Dunieczka chce to urzą­dzić, ja się z nią zupeł­nie zga­dzam. Po wtóre, nie wspo­mi­na­ły­śmy o tym dla­tego, że ogrom­nie chcia­ła­bym posta­wić Cie­bie, przy waszym rychłym spo­tka­niu, na rów­nej z nim sto­pie. Gdy mu Dunia mówiła o Tobie z entu­zja­zmem, odrzekł, że każ­dego czło­wieka trzeba naprzód obej­rzeć samemu jak naj­skru­pu­lat­niej, żeby móc o nim sądzić, i że zamie­rza, poznaw­szy Cie­bie, uro­bić sobie wła­sny sąd. Wiesz co, mój zło­ci­sty? Mnie się zdaje z róż­nych wzglę­dów (które zresztą by­naj­mniej nie doty­czą Pio­tra Pie­tro­wicza, lecz ot tak sobie, dla róż­nych moich wła­snych, oso­bi­stych, może nawet star­czych bab­skich kapry­sów) – mnie się zdaje, że może lepiej zro­bię, jeżeli po ich pobra­niu się zamiesz­kam osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem prze­świad­czona, że będzie na tyle szla­chetny i deli­katny, iż sam mnie zaprosi i zapro­po­nuje, bym się już nie roz­sta­wała z córką, a jeżeli dotych­czas nie mówił o tym, to natu­ral­nie dla­tego, że to się rozu­mie bez słów; ale ja odmó­wię. Już nie­raz w życiu widzia­łam, że teściowe niekoniecz­nie przy­pa­dają zię­ciom do gustu, ja zaś nie tylko nie chcę być nikomu naj­mniej­szym nawet cię­ża­rem, ale też i dla sie­bie pra­gnę zupeł­nej swo­body, dopóki mam wła­sny kawa­łe­czek chleba, no i takie dzieci jak Ty i Dunieczka. Jeżeli to będzie moż­liwe, zamiesz­kam w pobliżu obojga – bo, Rodia, rzecz naj­przy­jem­niej­szą odło­ży­łam na sam koniec listu. Otóż dowiedz się, mój naj­mil­szy, że może w bar­dzo już krót­kim cza­sie spo­tkamy się i uści­skamy wszy­scy troje po trzy­let­niej pra­wie roz­łące! Już posta­no­wiono na pewno, że ja i Dunia jedziemy do Peters­burga, kiedy mia­no­wi­cie – nie wiem, lecz w każ­dym razie bar­dzo, bar­dzo nie­długo, może nawet za tydzień. Wszystko zależy od decy­zji Pio­tra Pie­tro­wi­cza, który natych­miast po rozej­rze­niu się w Peters­burgu da nam znać. Z pew­nych wzglę­dów chciałby moż­li­wie przy­śpie­szyć cere­mo­nię ślubu i gdyby się udało – wypra­wić wesele już teraz, w mię­so­pu­ście, jeśli zaś tego się nie da zro­bić wsku­tek zbyt krót­kiego ter­minu, no to zaraz po Uspień­skim poście⁴. Och, cóż to będzie za szczę­ście przy­tu­lić Cię do serca! Dunia nie posiada się z rado­ści na myśl o zoba­cze­niu Cie­bie i kie­dyś powie­działa mi żar­tem, że choćby dla­tego wyszłaby za Pio­tra Pie­tro­wi­cza. To anioł! Dzi­siaj nie dopi­suje się do tego listu, tylko kazała mi napi­sać, że ma z Tobą tyle, tyle do pomó­wie­nia, iż teraz pióro wypada jej z ręki, bo w kilku linij­kach nic powie­dzieć nie można, tylko bez potrzeby czło­wiek się zde­ner­wuje; kazała uści­skać Cię mocno i prze­słać Ci od niej sto tysięcy poca­łun­ków. Lecz cho­ciaż może bar­dzo już nie­długo zoba­czymy się oso­bi­ście, ja Ci w naj­bliż­szych dniach prze­ślę, ile tylko będę mogła, pie­nię­dzy. Teraz, kiedy się wszy­scy dowie­dzieli, że Dunieczka wycho­dzi za Pio­tra Pie­tro­wi­cza, mój kre­dyt wzrósł rap­tow­nie i nie wąt­pię, że teraz Afa­na­sij Iwa­no­wicz zgo­dzi się dać mi na rachu­nek eme­ry­tury do sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu rubli, tak że, być może, prze­ślę Ci ze dwa­dzie­ścia pięć rubli albo i trzy­dzie­ści. Posła­ła­bym i wię­cej, ale boję się, czy wystar­czy na koszta podróży. I cho­ciaż Piotr Pie­tro­wicz był tak poczciwy, że wziął na sie­bie część wydat­ków zwią­za­nych z naszą jazdą do sto­licy, a mia­no­wi­cie, sam się ofia­ro­wał wła­snym sump­tem prze­wieźć nasz bagaż i duży kufer (ma jakieś moż­li­wo­ści przez zna­jo­mych), lecz i tak musimy coś mieć, bo nie można przy­je­chać do Peters­burga bez gro­sza, trzeba coś mieć przy­naj­mniej na pierw­sze dni. Zresztą myśmy z Dunieczką już wszystko obmy­śliły naj­do­kład­niej i wypa­dło, że podróż wynie­sie nie­wiele. Do sta­cji kole­jo­wej mamy zale­d­wie dzie­więć­dzie­siąt wiorst i na wszelki wypa­dek juże­śmy umó­wiły jed­nego zna­jo­mego chłopka-woź­nicę; a dalej syp­niemy sobie z Dunieczką trze­cią klasą. Toteż może prze­ślę Ci nie dwa­dzie­ścia pięć rubli, tylko na pewno trzy­dzie­ści wysu­płam.

Ale basta; dwa arku­sze zapi­sa­łam szczel­nie i już nie ma miej­sca; cała nasza histo­ria; ale bo też tyle nagro­ma­dziło się wyda­rzeń! A teraz, mój Ty naj­droż­szy, ści­skam Cię, do rychłego zoba­cze­nia, i prze­sy­łam Ci swoje macie­rzyń­skie bło­go­sła­wień­stwo. Rodia, kochaj Dunię, sio­strę swoją; kochaj tak, jak ona Cie­bie kocha, i wiedz, że ona Cię kocha bez­gra­nicz­nie, wię­cej niż sie­bie samą. To anioł, Rodia; Ty zaś – Tyś nasze wszystko, nasza nadzieja i cała otu­cha. Bądź tylko szczę­śliwy, a i my będziemy szczę­śliwe. Rodia, czy Ty się po daw­nemu modlisz i czy wie­rzysz w nie­skoń­czoną dobroć Stwórcy i Zba­wi­ciela naszego? Drży moje serce, czy i Tyś się nie zara­ził modną dzi­siaj nie­wiarą? Jeżeli tak, to ja się za Cie­bie modlę. Przy­po­mnij sobie, kochany, jak w dzie­ciń­stwie, jesz­cze za życia ojca, szcze­bio­ta­łeś pacio­rek na moich kola­nach i jacy­śmy wtedy byli wszy­scy szczę­śliwi! Żegnaj, a raczej do widze­nia! Ści­skam Cię mocno, mocno i całuję nie­zli­czoną ilość razy.

Twoja do grobu
_Pul­che­ria Raskol­ni­kowa_”.

W trak­cie całego pra­wie czy­ta­nia listu, od pierw­szych słów, Raskol­ni­kow miał twarz mokrą od łez; lecz kiedy skoń­czył, twarz ta była blada, ścią­gnięta skur­czem, a ponury, śle­dzien­ni­czy, zły uśmiech wykrzy­wił mu wargi. Legł z głową na pła­skiej, wybru­dzo­nej poduszce, i myślał, długo myślał. Mocno biło mu serce, mocno burzyły się jego myśli. Wresz­cie zro­biło mu się duszno i cia­sno w tej żół­tej izdebce, podob­nej do szafy czy skrzyni. Wzrok i myśli doma­gały się prze­strzeni. Porwał kape­lusz i wyszedł, tym razem już nie oba­wia­jąc się żad­nego spo­tka­nia na scho­dach: wyle­ciało mu to z pamięci. Skie­ro­wał się w stronę Wyspy Wasi­liew­skiej poprzez W-ski Pro­spekt, jakby śpie­sząc tam w pil­nej spra­wie, lecz swoim zwy­cza­jem szedł, nic nie widząc, szep­cząc do sie­bie, a nawet gło­śno gada­jąc, czym wielce zadzi­wiał prze­chod­niów. Wielu brało go za pija­nego.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Mowa o zna­nym w Rosji w szó­stym dzie­siątku lat XIX wieku dziele Geo­rge’a Lewesa (1817–1878) _Fizjo­lo­gia życia codzien­nego._

2. Kort weł­niany, zwany dublejką, na wierzch­nie stroje dam­skie; kam­garn (przyp. J. G.).

3. Romans Alek­sieja Kol­cowa (1839) z muzyką Sier­gieja Naga­jewa, nad­zwy­czaj­nej dłu­go­ści (23 strofki) (przyp. J. G.).

4. Dwu­ty­go­dniowy post przed świę­tem Wnie­bo­wzię­cia Matki Boskiej (przyp. J. G.).

5. Przy poda­wa­niu wzro­stu opusz­czano tra­dy­cyj­nie dwa arszyny (2x71 cm), poda­jąc tylko koń­cówkę w wer­sz­kach (1/16 arszyna, ok. 4,4 cm), z czego wynika, że stróż uni­wer­sy­tecki liczył sobie bli­sko dwa metry (przyp. J. G.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: