Zbrodnia i kara - ebook
Zbrodnia i kara - ebook
Najsłynniejszy „kryminał” w dziejach literatury! Trzynaście dni z życia studenta Rodiona Raskolnikowa. Historia dokonanego przezeń mordu, psychologicznego pojedynku z sędzią śledczym Porfirym, miłości do prostytutki Soni, przyznania się do winy i – w epilogu – kary, skruchy i duchowego odrodzenia. Jednocześnie powieść w dramatyczny sposób stawiająca fundamentalne pytania o najważniejsze sprawy ludzkiej egzystencji: o granice wolności człowieka, o jego prawo do buntu, o naturę zła, o miejsce wiary i miłości. Wszystko w dusznej, przejmująco ukazanej atmosferze plebejskich dzielnic Petersburga. Książka wiecznie żywa, stale odczytywana na nowo, niedająca spokoju kolejnym pokoleniom czytelników.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-988-7 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W początku lipca, pod wieczór niezwykle upalnego dnia, pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S-ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu.
Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, czteropiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne o piętro niżej; i za każdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać.
Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii. Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie przestał i nie chciał się zajmować. Właściwie wcale gospodyni się nie bał, choćby ta nie wiadomo co przeciw niemu knuła. Lecz zatrzymywać się na schodach, wysłuchiwać paplaniny o tych wszystkich powszednich błahostkach, które go nic a nic nie obchodziły, wysłuchiwać wszystkich tych nagabywań o komorne, pogróżek, skarg, a przy tym wykręcać się, wykłamywać, przepraszać – nie, już lepiej prześliznąć się schodami jak kot i zwiać tak, aby nikt nie widział.
Zresztą tym razem obawa spotkania z wierzycielką zdumiała nawet i jego, gdy wyszedł na ulicę.
„Chcę się porwać na taką rzecz, a zarazem boję się takich głupstw! – pomyślał z dziwnym uśmiechem. – Hm… tak… Wszystko jest w ręku człowieka, a on pozwala zdmuchnąć sobie wszystko sprzed nosa, jedynie i wyłącznie z tchórzostwa… to już pewnik… Ciekawe, czego ludzie najbardziej się boją? Nowego kroku, nowego własnego słowa obawiają się nade wszystko… Zresztą za wiele ględzę. Dlatego też nic nie robię, że ględzę. A może i przeciwnie: dlatego ględzę, że nic nie robię. To przez ten ostatni miesiąc nauczyłem się ględzić, całymi dniami wylegując się w swoim kącie i rozmyślając… o niebieskich migdałach. Na przykład, po co teraz idę? Czyż jestem zdolny do tego? Czyż to jest poważne? Wcale nie poważne. Ot, dla fantazji bawię się myślami! Tak, bodajże tylko się bawię!”.
Na ulicy skwar był okropny, a przy tym zaduch, ścisk, co krok wapno, rusztowania, cegły, kurz i ten szczególny letni smród, tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, którego nie stać na letnisko – to wszystko naraz niemile wstrząsnęło już i tak rozstrojonymi nerwami młodzieńca. Nieznośny zaś fetor bijący z szynków, bardzo licznych w tej dzielnicy, oraz pijacy co chwila spotykani, mimo że to był dzień powszedni, jeszcze wzmacniali wstrętną i smutną barwę obrazu. Po delikatnej twarzy młodzieńca przemknął wyraz najgłębszej odrazy. Trzeba dodać, że był niepospolicie przystojny, o pięknych ciemnych oczach, ciemny blondyn, wzrostu więcej niż średniego, smukły i zgrabny. Lecz niebawem wpadł jakby w głęboką zadumę albo nawet, by tak rzec, w pewne zapamiętanie, i dalej szedł już ani dostrzegając, ani chcąc dostrzec otoczenia. Z rzadka tylko mruczał coś do siebie, powodowany nałogiem monologowania, do którego przyznał się sobie przed chwilą. Obecnie zaś sam zdawał sobie sprawę, że od czasu do czasu myśli mu się mącą i że jest bardzo osłabiony: już drugi dzień prawie nic nie miał w ustach.
Odziany był tak licho, że niejeden, nawet otrzaskany z biedą, w dzień krępowałby się wyjść na ulicę w takich łachmanach. Skądinąd dzielnica była tego rodzaju, że niełatwo byłoby zaskoczyć tu kogokolwiek strojem. Bliskość placu Siennego, obfitość lokali wiadomego autoramentu, ludność przeważnie rękodzielnicza i rzemieślnicza, stłoczona w tych śródmiejskich petersburskich ulicach i zaułkach – niekiedy urozmaicały ogólną panoramę takimi typami, że naprawdę trudno się było zdziwić na widok podobnej figury. Ale w duszy młodzieńca nagromadziło się tyle zaciekłej pogardy, że mimo swą drażliwość, czasem bardzo jeszcze młodocianą, najmniej się wstydził swych łachmanów właśnie na ulicy. Inna sprawa, gdy trafiał na znajomych albo na dawnych kolegów, z którymi w ogóle nie lubił się spotykać… A jednak gdy jakiś pijak, którego nie wiadomo po co i dokąd wieziono ulicą w ogromnym wozie, zaprzężonym w ogromnego perszerona, nagle zawołał do niego w przejeździe: „Hej ty, niemiecki kapeluszniku!”, i zaryczał na całe gardło, wskazując na niego ręką – młodzieniec zatrzymał się znienacka i kurczowo schwycił się za kapelusz. Był to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda, szkaradnie nadłamany w bok. Lecz młodzieńca ogarnął nie wstyd, tylko zupełnie inne uczucie, przypominające raczej przestrach.
– A co, czy nie wiedziałem! – mamrotał spłoszony – właśnie tak myślałem! To już najgorsze! Przecie jakieś takie głupstwo, jakiś najzwyklejszy drobiazg może pokrzyżować cały zamiar! Tak, ten kapelusz zanadto rzuca się w oczy… Jest śmieszny, i dlatego rzuca się w oczy… Przy takich łachmanach jak moje muszę koniecznie mieć kaszkiet, choćby jakiś stary naleśnik, a nie to paskudztwo. Nikt takich nie nosi, gotowi o milę zauważyć, zapamiętać… Grunt, że potem sobie przypomną, no i masz poszlakę. Tu trzeba możliwie najmniej rzucać się w oczy… Drobiazgi, drobiazgi są najważniejsze!… Bo to te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…
Drogę miał niedaleką; wiedział nawet, ile kroków od bramy swego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Porachował je kiedyś, gdy się zanadto rozmarzył. Podówczas sam jeszcze nie wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli przywykł już poczytywać „potworne” marzenie za realny plan, chociaż w dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z każdym krokiem niepokój jego rósł coraz gwałtowniej.
Z zamierającym sercem i nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom ten składał się z samych małych mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki, jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach. Zatrudnieni tu byli trzej czy czterej Stróże. Młodzieniec bardzo był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przedtem wiedział i badał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do tego?…” – pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę wysłużeni żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną. „Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych schodach i na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie – staruchy… To dobrze… na wszelki wypadek…” – pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi staruszki. Dzwonek dźwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkanka w takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał tego osobliwego dźwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypomniało, coś jasno ukazało… Drgnął cały: widać zanadto tym razem osłabły mu nerwy. Po chwili drzwi uchyliły się nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała otuchy i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim, spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej łapki, była omotana jakimiś flanelowymi gałgankami, a z ramion, mimo upału, zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzednia nieufność.
– Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem – pośpieszył mruknąć młody człowiek z półukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.
– Pamiętam, mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, żeś już był – dobitnie rzekła staruszka, wciąż nie spuszczając pytających oczu z jego twarzy.
– Więc właśnie… I znowu w takiej sprawie… – ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością starej.
„A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem” – pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem usunęła się i wskazawszy mu drzwi do pokoju, rzekła, puszczając gościa przodem:
– Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym słońcem. „Więc pewnie i wtedy także będzie świeciło słońce!…” – mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo stare, brzozowe, składała się kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z ptaszkami w ręku – oto i wszystko. W kącie przed niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: metale i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. „To robota Lizawiety – pomyślał młodzieniec. – Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u złych i starych wdów bywa tak czysto” – ciągnął w duchu Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwu pokoi.
– O co chodzi? – surowo rzekła stara, wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz.
– Przyniosłem zastaw, proszę! – I wydobył z kieszeni stary, płaski, srebrny zegarek. Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy.
– Ale przecież już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc.
– Zapłacę pani procenty za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości.
– A, mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też zaraz sprzedać tę twoją rzecz.
– Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?
– Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam ci zeszłym razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla.
– Niech pani da ze cztery ruble, wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze.
– Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.
– Półtora rubla! – zawołał młodzieniec.
– Jak się panu podoba. – I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść; lecz natychmiast się pomiarkował na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie.
– Niech pani daje! – rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szuflada – medytował. – A więc klucze nosi w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku, na stalowym kółeczku… Jeden z kluczy jest ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody… To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka… To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają takie klucze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…”.
Stara wróciła.
– Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są.
– Jak to! Więc teraz tylko rubel piętnaście?
– Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie spieszył się z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co mianowicie…
– Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko zwróci mi ją przyjaciel…
Zmieszał się i umilkł.
– Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
– Żegnam panią… A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? – zapytał możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki.
– A co ci do niej, mój dobrodzieju?
– Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz… Do widzenia, Alono Iwanowno!
Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, już na ulicy, wykrzyknął:
– O Boże! Jakie to wszystko obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to nonsens, to niedorzeczność! – dorzucił stanowczo. – I czy rzeczywiście coś tak okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje serce! Bo to przede wszystkim podłe, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały miesiąc…
Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczynała gnębić i trapić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków; podtrzymując się wzajemnie i wymyślając sobie, gramolili się na ulicę. Niewiele myśląc, Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. „Wszystko to są głupstwa – rzekł sobie z otuchą – i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka – i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu, jakież to wszystko marne!…”.
Ale mimo to pogardliwe splunięcie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe.
W szynkowni o tej porze pozostawało niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuż za nimi wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronnie. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu, zaczynał strzelać z palców, rozstawiwszy ręce, i podrzucać górną częścią tułowia, nie wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć sobie wiersze w rodzaju:
Cały rok pieściłem żonę,
Cały rok pieściłem żonę…
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem,
Dawną miłą swą spotkałem…
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony.III
Nazajutrz obudził się późno, po niespokojnym śnie, który go nie pokrzepił. Obudził się w nastroju żółciowym, rozdrażniony, zły, i z nienawiścią spojrzał na swoją ciupkę. Była to maluteńka klitka, jakie sześć kroków długa, żałośnie wyglądająca ze swoją żółtawą, zakurzoną i poodlepianą wszędzie tapetą, a tak niska, że człowiek choć trochę słuszniejszy czuł się tu nieswojo, co chwila czekając, że stuknie głową w sufit. Umeblowanie też było odpowiednie: trzy stare, koślawe krzesła, w kącie bejcowany stół, na którym leżało kilka zeszytów i książek – gruba warstwa kurzu świadczyła, że od dawna nie dotykała ich niczyja ręka – wreszcie pokraczna, duża sofa, zajmująca bez mała całą ścianę i połowę szerokości izdebki, niegdyś obita perkalem, teraz obdarta i zastępująca Raskolnikowowi łóżko. Często sypiał na niej w ubraniu, bez prześcieradła, okrywając się starym, zniszczonym płaszczem studenckim, z głową na jednej małej poduszeczce, pod którą wtykał wszystką swoją bieliznę, czystą i brudną, aby mieć wyższe wezgłowie. Przed sofą stał stoliczek.
Trudno było o większe zaniedbanie i niechlujstwo; lecz Raskolnikowowi, w jego obecnym usposobieniu, to nawet dogadzało. Odgrodził się od całego świata, schował się jak żółw w skorupie, tak że nawet twarz służącej, której obowiązkiem było mu posługiwać i która czasem zaglądała do jego pokoju, przyprawiała go o napady złości i konwulsje. Tak bywa z monomanami, gdy się nadmiernie skupią na jednym przedmiocie. Gospodyni już od dwóch tygodni przestała mu przysyłać jedzenie, a jemu do głowy nie przyszło, żeby się z nią rozmówić na ten temat, choć siedział bez obiadu. Nastazja – kucharka i jedyna służąca gospodyni – po części była rada z takiego nastroju lokatora i zupełnie zaniechała sprzątania i zamiatania, ot, chyba tak sobie, raz na tydzień, od niechcenia przejechała miotłą.
To właśnie ona obudziła go teraz.
– Wstawaj, dosyć tego spania! – wrzasnęła mu nad uchem. – Już dziesiąta. Przyniosłam ci herbaty, chcesz? Pewnikiem czczo ci jest?
Lokator otworzył oczy, drgnął i poznał Nastazję.
– To gospodyni przysyła herbatę czy co? – zapytał, powoli i z wyrazem cierpienia unosząc się na sofie.
– Jaka tam gospodyni!
Postawiła przed nim własny nadpęknięty imbryk z cienką herbatą i położyła dwa żółte okruchy cukru.
– Masz, Nastazjo, weź, proszę cię – rzekł, szukając w kieszeni (spał bowiem w ubraniu) i wyciągając parę miedziaków – idź i kup mi bułkę. A u masarza weź choć kilka plasterków kiełbasy, tej tańszej.
– Bułkę przyniosę ci zaruteńko, a co do kiełbasy, to może byś wolał barszczu? Dobry barszcz, wczorajszy. Wczoraj zostawiłam dla ciebie, aleś późno wrócił. Dobry barszcz.
Gdy mu przyniosła barszcz i gdy się doń zabrał, Nastazja usiadła obok na sofie i zaczęła paplać. Była to baba wiejska i bardzo gadatliwa.
– Praskowia Pawłowna nasza chce na ciebie u polikierów skarżyć – powiedziała.
Skrzywił się.
– Do policji? O cóż jej chodzi?
– Nie płacisz kumornego, kwatery nie zwalniasz. Wiadomo, o co jej chodzi.
– Tylko tego, do licha, brakowało – warknął, zgrzytając zębami. – Nie, teraz mi to… nie na rękę… Głupia jest! – dorzucił głośno. – Wstąpię dzisiaj do niej, rozmówię się.
– Głupia bo głupia, tak samo jak ja; ale tyś mądrala, a leżysz jak tłumok, po próżnicy. Mówiłeś, żeś przedtem chodził uczyć dzieci; czego teraz nic nie robisz?
– Robię… – odpowiedział Raskolnikow niechętnie i surowo.
– Co robisz?
– Pracuję…
– Co to za praca?
– Myślę – odparł poważnie po chwili milczenia.
Nastazja aż się zatoczyła ze śmiechu. Była śmieszką i gdy ją co ubawiło, zaczynała się śmiać bezgłośnie, trzęsąc się całym ciałem, aż ją samą mroczyło.
– I dużoś uciułał pieniędzy tym myśleniem? – wykrztusiła wreszcie.
– Bez butów nie można iść na korepetycje. Zresztą pluję na to.
– W studnię ty nie pluj.
– Za korepetycje płacą grosze. Wielka mi pociecha z tych kilku kopiejek! – ciągnął niechętnie, jakby odpowiadając na własne myśli.
– A ty byś od razu chciał cały majątek?
Popatrzał na nią dziwnie.
– Tak, cały majątek – rzekł z mocą po chwili milczenia.
– Oj, wolnego, wolnego, bo mi napędzisz stracha! – zadrwiła. – Więc jakże? Mam iść po bułkę?
– Jak chcesz.
– Aha, byłabym zapomniała! Wczoraj, jak cię nie było, z listem do ciebie przyszli.
– List! Do mnie! Od kogo?
– Tego nie wiem. Trzy kopiejki dałam listonoszowi z własnej kieszeni. Oddasz czy jak?
– Dawajże, na miłość boską! – zawołał Raskolnikow, mocno przejęty. – O Jezu!
Po chwili przyniosła list. A jakże: od matki z guberni r-skiej. Biorąc go, aż pobladł. Dawno nie otrzymywał listów; lecz teraz i coś innego ścisnęło mu serce.
– Nastazjo, zlituj się, idź sobie; masz tutaj swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, idź sobie czym prędzej!
List drżał mu w ręku. Nie chciał rozrywać koperty przy niej; pragnął pozostać z tym listem sam na sam. Po wyjściu Nastazji szybko podniósł go do ust i ucałował; następnie wpatrywał się długo w litery adresu, w znajome i tak mu miłe, drobne i skośne pismo matki, która go kiedyś uczyła czytać i pisać. Zwlekał, nawet jakby się czegoś bał. Nareszcie rozdarł kopertę: list był długi, gruby, ważył dwa łuty; dwa duże arkusze listowego papieru były zapisane gęsto i drobno.
„Mój drogi Rodia – pisała matka – oto już przeszło dwa miesiące, jak nie gawędziłam z Tobą listownie, co i mnie samą przyprawiało o cierpienie, tak że czasem myśli całą noc nie dawały mi oka zmrużyć. Ale Ty na pewno nie masz mi za złe tego mimowolnego milczenia. Wiesz, jak Cię kocham; ja i Dunia mamy tylko Ciebie; Tyś nasze wszystko, nasza jedyna nadzieja i otucha. Co się ze mną działo, gdyś mi napisał, że przed kilkoma miesiącami porzuciłeś uniwersytet, nie mając z czego żyć, że się skończyły korepetycje i inne źródła dochodu! Cóż mogłam zrobić dla Ciebie ze swoimi stu dwudziestoma rublami rocznej emerytury? Te piętnaście rubli, które Ci posłałam cztery miesiące temu, pożyczyłam, jak Ci wiadomo, na rachunek tejże emerytury, od tutejszego naszego kupca, Afanasija Iwanowicza Wachruszyna. Dobry to człowiek, przyjaźnił się jeszcze z Twoim ojcem. Ale ponieważ upoważniłam go do podjęcia emerytury w moim imieniu, więc musiałam czekać, aż się dług wyrówna, a to stało się dopiero teraz, tak że przez cały ten czas nie mogłam Ci nic posłać. Lecz teraz, Bogu dzięki, zdaje się, będę mogła znów Ci przysłać, i w ogóle możemy się pochwalić, że się nam poszczęściło, o czym też śpieszę Ci donieść. Po pierwsze, czybyś się domyślił, drogi mój Rodia, że Twoja siostra już od sześciu tygodni mieszka tu ze mną i na przyszłość już się nie rozstaniemy. Chwała Bogu Najwyższemu, skończyły się jej udręki, ale opowiem Ci wszystko kolejno, żebyś wiedział, jak to było i cośmy dotychczas ukrywały przed Tobą. Gdyś mi pisał dwa miesiące temu, że słyszałeś od kogoś, że podobno Dunia znosi wiele przykrości wskutek ordynarnego obejścia w domu państwa Swidrygajłowów, i gdy żądałeś ode mnie szczegółów – cóż miałam Ci odpowiedzieć? Gdybym napisała szczerą prawdę, tobyś, kto wie, rzucił wszystko i przyszedł do nas bodaj piechotą, bo przecież znam Twój charakter i serce, że nie pozwoliłbyś krzywdzić siostry. Byłam w rozpaczy, ale cóż miałam począć? Zresztą i sama nie znałam wszystkiej prawdy. Najfatalniejsze to, że Dunieczka, godząc się do nich w zeszłym roku za guwernantkę, z góry pobrała aż sto rubli, które miano potrącać jej co miesiąc z pensji, więc przecie nie mogła porzucić posady, nie uiściwszy tego długu. Tę zaś kwotę (teraz mogę Ci wszystko wytłumaczyć, najdroższy mój Rodia) wzięła głównie dlatego, żeby móc posłać Ci sześćdziesiąt rubli, których tak pilnie potrzebowałeś i które też dostałeś od nas zeszłego roku. Myśmy Cię wówczas oszukały, napisałyśmy, że to poprzednio przez Dunieczkę poczynione oszczędności, ale tak nie było, a teraz donoszę Ci całą prawdę, gdyż Pan Bóg wszystko teraz zmienił na lepsze, i żebyś wiedział, jak Ciebie Dunia kocha i jakie ma złote serce. Rzeczywiście pan Swidrygajłow z początku traktował ją bardzo ordynarnie, pozwalał sobie na różne niegrzeczności i kpinki przy stole… Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie przykre detale, żeby Cię nie irytować bez potrzeby, kiedy już wszystko się ułożyło. Krótko mówiąc, mimo że Marfa Pietrowna, małżonka pana Swidrygajłowa, i wszyscy domownicy traktowali Dunię bardzo dobrze i szlachetnie, Duni było nader ciężko, szczególniej kiedy pan Swidrygajłow, wedle dawnego pułkowego przyzwyczajenia, znajdował się pod wpływem Bachusa. Ale cóż się później okazało? Wystaw sobie, że szalona pała już dawno zapłonął afektem do Duni, lecz ukrywał to pod pozorami gburowatości i lekceważenia. Może i sam się wstydził i przerażał, że on, człowiek w latach i ojciec dzieciom, żywi takie płoche nadzieje, i właśnie dlatego mimo woli złościł się na Dunię. Ale i to możliwe, że chciał swoim grubiaństwem i drwinami zasłonić przed wszystkimi istotną prawdę. Lecz w końcu nie wytrzymał i poważył się zrobić Duni niedwuznaczną a haniebną propozycję, obiecując jej złote góry, i że ponadto przeniesie się z nią do innej wsi albo i za granicę. Wyobrażasz sobie jej cierpienia! Z miejsca rzucić posady nie mogła, nie tylko z racji długu pieniężnego, ale również przez wzgląd na Marfę Pietrownę, która by mogła powziąć podejrzenia, co by popsuło ich pożycie. Zresztą nie obeszłoby się bez wielkiego skandalu i dla Duni. Było tutaj dużo różnych powodów, tak że przed upływem sześciu tygodni Dunia w żaden sposób nie mogła liczyć na wyrwanie się z tego okropnego domu. Naturalnie znasz Dunię, wiesz, jaka ona mądra i jaki ma silny charakter. Dunieczka potrafi wiele znieść i w najtrudniejszych nawet okolicznościach zdobyć się na tyle męstwa, żeby nie stracić hartu ducha. Nawet mnie nic o tym nie doniosła, nie chcąc martwić, a przecie myśmy często pisywały do siebie. Rozwiązanie zaś tej historii przyszło niespodzianie. Marfa Pietrowna nieoczekiwanie podsłuchała, jak mąż molestuje Dunieczkę w ogrodzie, zrozumiała wszystko na opak, zwaliła wszystko na nią, sądząc, że to ona nawarzyła tego piwa. Tu, w ogrodzie, wynikła okropna awantura: Marfa Pietrowna nawet uderzyła Dunię, nie chciała niczego słuchać, tylko sama wrzeszczała cały czas, a wreszcie kazała natychmiast odwieźć Dunię do miasta zwykłym wozem drabiniastym, na który rzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, sukienki, jak popadło, niezwiązane i niespakowane. Na domiar lunął ulewny deszcz i Dunia, zelżona i okryta hańbą, musiała jechać z chłopem aż siedemnaście wiorst furką bez budy. Powiedz sam, cóż mogłam Ci napisać w odpowiedzi na Twój list, otrzymany dwa miesiące temu, o czym pisać? Byłam w rozpaczy; napisać Ci prawdy nie miałam odwagi, bo Ty byś był bardzo nieszczęśliwy, struty i oburzony, a cóż byś mógł poradzić? Jeszcze byś, broń Boże, zrobił sobie co złego, a i Dunieczka mi zakazała; wypełniać zaś listu bagatelami i byle czym, kiedy w sercu taki żal – nie mogłam. Przez cały miesiąc u nas tutaj krążyły po mieście plotki tej historii i doszło do tego, żeśmy obie z Dunią nie mogły się pokazać w cerkwi ze względu na pogardliwe spojrzenia szepty, a nawet różne uwagi na cały głos w naszej obecności. Wszyscy znajomi odżegnali się od nas, wszyscy przestali się kłaniać i miałam zupełnie pewną wiadomość, że subiekci sklepowi i niektórzy kanceliści zamierzają wyrządzić nam nikczemną obelgę, smarując dziegciem wrota naszego domu, tak że gospodarze zażądali, byśmy się wyprowadziły. Wszystko to zawdzięczałyśmy Marfie Pietrownie, która zdążyła zaszargać i błotem obrzucić Dunię we wszystkich domach. Ona tutaj zna wszyściuteńkich i tamtego miesiąca przyjeżdżała raz po raz do miasta, a że jest cokolwiek gadatliwa i lubi rozpowiadać o swoich sprawach domowych, a zwłaszcza skarżyć się na męża wszem wobec i każdemu z osobna, co jest bardzo nieładnie, więc też rozniosła całą historię w krótkim czasie nie tylko w mieście, lecz i po całym powiecie. Rozchorowałam się, ale Dunieczka miała więcej hartu niż ja i szkoda, żeś nie widział, jak ona wszystko znosiła i jeszcze mnie pocieszała, dodawała otuchy! Prawdziwy anioł! Lecz Bóg miłosierny ulitował się i położył kres naszym strapieniom: pan Swidrygajłow opamiętał się, poczuł skruchę, widocznie zrobiło mu się żal Duni i przedstawił żonie całkowity i oczywisty dowód, że Dunia Bogu ducha winna, a mianowicie: list, który Dunia, zanim jeszcze Marfa Pietrowna zaszła ich w ogrodzie, była zmuszona napisać i przesłać mu, ażeby uchylić osobiste rozmowy i potajemne schadzki, których się napierał, a który to list po wyjeździe Dunieczki pozostał w ręku pana Swidrygajłowa. W tym liście wyrzucała mu jak najgoręcej i z wielkim oburzeniem właśnie jego nieszlachetny stosunek do Marfy Pietrowny, kładąc mu przed oczy, że przecie jest ojcem i małżonkiem, i wreszcie, że jaka to podłość z jego strony – nękać i unieszczęśliwiać już i tak nieszczęśliwą bezbronną dziewczynę. Słowem, kochany mój Rodia, list ten jest napisany tak szlachetnie i wzruszająco, żem się spłakała przy czytaniu, a i dotychczas nie mogę go czytać bez łez. Ponadto na usprawiedliwienie Duni złożyły się zeznania służby, która, jak to zwykle bywa, widziała i wiedziała daleko więcej, niż sobie wyobrażał sam Swidrygajłow, Marfa Pietrowna «była piorunem rażona», jak sama nam wyznała, ale za to upewniła się zupełnie o niewinności Dunieczki i zaraz nazajutrz, w niedzielę, przyjechała wprost do soboru, gdzie na klęczkach i ze łzami w oczach błagała Najświętszą Pannę o siły do zniesienia tego nowego dopustu i do spełnienia obowiązku. Potem prosto z soboru, do nikogo nie wstępując, przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, spłakała gorzko i z wielką skruchą brała Dunię w objęcia, prosząc o przebaczenie. Tegoż poranku, bez żadnej zwłoki, prosto od nas udała się do wszystkich domów w mieście i wszędzie w słowach dla Dunieczki najpochlebniejszych, wylewając łzy, stwierdzała jej niewinność, szlachetność jej serca i postępowania. Nie dość tego: pokazywała wszystkim i głośno odczytywała własnoręczny list Dunieczki do Swidrygajłowa, a nawet kazała porobić odpisy (co już uważam za przesadę). Tak więc była zmuszona kilka dni z rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, bo niektórzy czuli się dotknięci, że dała innym pierwszeństwo, i w ten sposób powstała cała kolejka, tak że w każdym domu już z góry wiedziano, iż takiego to dnia Marfa Pietrowna będzie tam odczytywała ten list, i na każde czytanie zbierali się nawet ci, co ten list już kilka razy słyszeli i u siebie, i u znajomych, kolejno. Ja uważam, że bynajmniej, bynajmniej nie wszystko to było potrzebne, ale taka już jest Marfa Pietrowna. No, ale przynajmniej w pełni zwróciła Dunieczce honor, a cała szkarada tej sprawy legła niezatartym piętnem hańby na jej mężu, jako głównym winowajcy, tak że nawet mi go szkoda: aż za surowo postąpiono z tym postrzeleńcem. Duni zaraz zaczęto proponować lekcje w niektórych domach, ale odmówiła. W ogóle zaczęto ją naraz traktować ze szczególnym szacunkiem. To wszystko w znacznym stopniu przyczyniło się do tego nieoczekiwanego zdarzenia, które teraz, że tak powiem, zmienia cały nasz los. Dowiedz się, drogi mój Rodia, że o Dunię zaczął się starać kawaler i że już nawet są po słowie, o czym też śpieszę zakomunikować Ci co rychlej. I chociaż to się zdecydowało bez poradzenia się Ciebie, jednak przypuszczam, że nie będziesz miał żalu ani do mnie, ani do siostry, bo zaraz się przekonasz, żeśmy żadnym sposobem nie mogły czekać i odkładać aż do otrzymania odpowiedzi od Ciebie. Zresztą i Ty byś nie zdołał z daleka wszystkiego szczegółowo rozważyć. Więc słuchaj, jak to było. On już jest radcą dworu – Piotr Pietrowicz Łużyn, daleki krewny Marfy Pietrowny, która niemało przyczyniła się do tej rzeczy. Zaczął od tego, że poprzez nią wyraził życzenie zawarcia z nami znajomości; myśmy go przyjęły jak należy, poczęstowałyśmy go kawą, a już nazajutrz nadesłał list, w którym bardzo grzecznie się oświadczył i prosił o szybką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to poważny, ma wiele zajęć i pilno mu teraz do Petersburga, tak że każda chwila jest mu droga. Ma się rozumieć, byłyśmy zrazu zupełnie oszołomione, ponieważ to wszystko stało się bardzo nagle i niespodzianie. Naradzałyśmy się obydwie i namyślały przez cały dzień. Człowiek to budzący zaufanie, majętny, ma dwie posady i już odłożył spory grosz. Co prawda ma już czterdzieści pięć lat, ale jest dosyć miłej powierzchowności i jeszcze może się podobać kobietom, i w ogóle człowiek to bardzo solidny, przyzwoity, tylko że troszeczkę posępny i jak gdyby wyniosły. Ale może to tylko tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam Cię, kochany Rodia, kiedy się z nim zobaczysz w Petersburgu, co stanie się bardzo niedługo, nie sądź go zbyt pochopnie, jak to masz w zwyczaju, o ile przy pierwszym spotkaniu coś Ci się w nim niezupełnie spodoba. Mówię to na wszelki wypadek, choć jestem pewna, że wywrze na Tobie wrażenie dodatnie. Bo też w ogóle, chcąc kogoś poznać należycie, trzeba zbliżać się do niego stopniowo i ostrożnie, żeby nie wpaść w pomyłkę i uprzedzenie, które później bardzo trudno naprawić i zatrzeć. A Piotr Pietrowicz – przynajmniej z wielu oznak sądząc – całkowicie zasługuje na szacunek. Zaraz za pierwszą bytnością oświadczył nam, że jest człowiekiem solidnym, lecz pod niejednym względem podziela, jak sam się wyraził, «zapatrywania naszej nowej generacji» i jest wrogiem wszelkich przesądów. Dużo mówił też innych rzeczy, gdyż jest jak gdyby cokolwiek próżny i bardzo lubi, żeby go słuchano, ale to przecie nieznaczna przywara, prawda? Ja, oczywiście, mało co zrozumiałam, lecz Dunia mi wytłumaczyła, że człowiek to, chociaż bez wielkiego wykształcenia, ale rozumny i, zdaje się, dobry. Znasz usposobienie siostry, Rodia. To dziewczyna rozsądna, dla siebie surowa, dziewczyna cierpliwa i wielkoduszna, choć serca zapalczywego, które tak dobrze poznałam. Ma się rozumieć, ani z jej, ani z jego strony szczególniejszej miłości tu nie ma, lecz Dunia jest nie tylko dziewczyną mądrą, ale także istotą szlachetną jak anioł i ma sobie za powinność zapewnić szczęście mężowi, który by ze swej strony dbał o jej szczęście, o tym zaś wątpić nie mamy na razie większych powodów, chociaż, co tu gadać, trochę za prędko to poszło. Na dobitkę człowiek to bardzo roztropny i, naturalnie, sam pozna, że jego własne szczęście małżeńskie będzie tym pewniejsze, im lepiej będzie z nim Dunieczce. A że tam jakieś drobne usterki charakteru, jakieś zadawnione nawyki czy nawet pewna rozbieżność poglądów (czego przecież i w najbardziej dobranych stadłach nie da się uniknąć), to na ten temat Dunieczka powiedziała mi sama, że polega na sobie; że nie ma się o co frasować i że ona potrafi dużo znieść, pod warunkiem, żeby przyszłe pożycie było uczciwe i prawe. Na przykład on mi się z początku wydał jakby trochę szorstki; ale to wszak może pochodzić właśnie stąd, że jest człowiekiem prostolinijnym; tak, na pewno stąd. Na przykład za drugą wizytą, już mając jej zgodę, wyraził się w trakcie rozmowy, że już dawniej, przed poznaniem Duni, postanowił sobie poślubić pannę uczciwą, ale bez posagu, i tylko taką, która zakosztowała biedy; bo, jego zdaniem, mąż nie powinien nic zawdzięczać żonie i daleko jest lepiej, jeżeli żona uważa męża za swego dobroczyńcę. Dodam, że on to wysłowił nieco miękcej i łagodniej, niż ja napisałam, bo dokładne jego zwroty wyleciały mi z głowy, zapamiętałam tylko sens, a przy tym powiedział to wcale nie z rozmysłu – widocznie wyrwało mu się w zapale konwersacji, tak że później starał się nawet sprostować i złagodzić, tak czy owak, mnie się to wydało jakby trochę szorstkim i później mówiłam o tym Duni. Lecz ona z niezadowoleniem odpowiedziała, że «co innego słowa, co innego czyny» – i, naturalnie, miała świętą rację. Przed powzięciem decyzji Dunieczka nie spała całą noc i sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc chodziła po pokoju; wreszcie uklękła, długo i gorąco modliła się przed obrazem, a nazajutrz rano oświadczyła mi, że się zdecydowała.
Wspomniałam Ci już, że Piotr Pietrowicz udaje się do Petersburga. Ma tam duże interesy, chce otworzyć w Petersburgu publiczną kancelarię adwokacką. Od dawna chodzi koło różnych pozwów i podań i właśnie ostatnio wygrał jeden znaczniejszy proces. Do Petersburga musi teraz koniecznie pojechać i dlatego, że ma w senacie jedną poważną sprawę. Tak więc, drogi mój Rodia, on i Tobie może być wielce pomocny w niejednym, a właściwie we wszystkim, i myśmy obie z Dunią umyśliły sobie, że już z dniem dzisiejszym mógłbyś rozpocząć na dobre swoją przyszłą karierę i uważać dalsze swoje losy za wyraźnie wytknięte. Och, gdybyż to się ziściło! Byłoby to takie wspaniałe, że trzeba by to uznać za szczególniejszą nad nami opiekę Wszechmocnego. Dunia o niczym innym nie marzy. Wzięłyśmy na odwagę i już powiedziałyśmy Piotrowi Pietrowiczowi kilka słów w tej mierze. Odpowiedział oględnie, zaznaczając, że ponieważ, naturalnie, on sobie nie da rady bez sekretarza, więc, ma się rozumieć, lepiej jest płacić pensję nie obcemu, tylko krewniakowi, o ile ten okaże zdolności (Ty byś miał nie okazać zdolności!), lecz od razu zastrzegł się, że ma obawy, czy studia uniwersyteckie zostawią Ci dosyć czasu na pracę w jego biurze. Na tym się na razie skończyło, ale Dunia obecnie o niczym innym nie myśli. Teraz, od kilku dni, jest jak w gorączce i ułożyła sobie cały plan, że w przyszłości możesz zostać współpracownikiem, a nawet wspólnikiem Piotra Pietrowicza w jego sprawach sądowych, tym bardziej że jesteś na wydziale prawniczym. Ja zaś, Rodia, całkiem się z nią zgadzam i podzielam wszystkie jej plany i nadzieje, które wydają mi się zupełnie realne; bez względu więc na obecną, całkiem zrozumiałą powściągliwość Piotra Pietrowicza (gdyż on Ciebie jeszcze nie zna), Dunia jest przekonana, że dopnie wszystkiego przez swój dobry wpływ na przyszłego męża, i jest tego pewna. Ma się rozumieć, aniśmy napomknęły Piotrowi Pietrowiczowi o tych dalszych naszych marzeniach, a szczególnie o tym, że będziesz jego wspólnikiem. Jest człowiekiem solidnym, więc mógłby to przyjąć bardzo obojętnie, ponieważ wszystko wydawałoby mu się czczym rojeniem. Podobnie obie z Dunią nie puściłyśmy pary z ust o naszej niezłomnej nadziei, że on nam pomoże zasilać Cię pieniężnie, dopóki jesteś na uniwersytecie. Nie wspomniałyśmy o tym dlatego, że po pierwsze, to się zrobi samo przez się w przyszłości, i Piotr Pietrowicz na pewno bez próżnego gadania sam to zaproponuje (tego by tylko brakowało, żeby odmówił Dunieczce!), zwłaszcza że możesz się stać jego prawą ręką w kancelarii i otrzymać od niego tę zapomogę nie jako dobrodziejstwo, ale jako należne Ci wynagrodzenie. Tak właśnie Dunieczka chce to urządzić, ja się z nią zupełnie zgadzam. Po wtóre, nie wspominałyśmy o tym dlatego, że ogromnie chciałabym postawić Ciebie, przy waszym rychłym spotkaniu, na równej z nim stopie. Gdy mu Dunia mówiła o Tobie z entuzjazmem, odrzekł, że każdego człowieka trzeba naprzód obejrzeć samemu jak najskrupulatniej, żeby móc o nim sądzić, i że zamierza, poznawszy Ciebie, urobić sobie własny sąd. Wiesz co, mój złocisty? Mnie się zdaje z różnych względów (które zresztą bynajmniej nie dotyczą Piotra Pietrowicza, lecz ot tak sobie, dla różnych moich własnych, osobistych, może nawet starczych babskich kaprysów) – mnie się zdaje, że może lepiej zrobię, jeżeli po ich pobraniu się zamieszkam osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem przeświadczona, że będzie na tyle szlachetny i delikatny, iż sam mnie zaprosi i zaproponuje, bym się już nie rozstawała z córką, a jeżeli dotychczas nie mówił o tym, to naturalnie dlatego, że to się rozumie bez słów; ale ja odmówię. Już nieraz w życiu widziałam, że teściowe niekoniecznie przypadają zięciom do gustu, ja zaś nie tylko nie chcę być nikomu najmniejszym nawet ciężarem, ale też i dla siebie pragnę zupełnej swobody, dopóki mam własny kawałeczek chleba, no i takie dzieci jak Ty i Dunieczka. Jeżeli to będzie możliwe, zamieszkam w pobliżu obojga – bo, Rodia, rzecz najprzyjemniejszą odłożyłam na sam koniec listu. Otóż dowiedz się, mój najmilszy, że może w bardzo już krótkim czasie spotkamy się i uściskamy wszyscy troje po trzyletniej prawie rozłące! Już postanowiono na pewno, że ja i Dunia jedziemy do Petersburga, kiedy mianowicie – nie wiem, lecz w każdym razie bardzo, bardzo niedługo, może nawet za tydzień. Wszystko zależy od decyzji Piotra Pietrowicza, który natychmiast po rozejrzeniu się w Petersburgu da nam znać. Z pewnych względów chciałby możliwie przyśpieszyć ceremonię ślubu i gdyby się udało – wyprawić wesele już teraz, w mięsopuście, jeśli zaś tego się nie da zrobić wskutek zbyt krótkiego terminu, no to zaraz po Uspieńskim poście⁴. Och, cóż to będzie za szczęście przytulić Cię do serca! Dunia nie posiada się z radości na myśl o zobaczeniu Ciebie i kiedyś powiedziała mi żartem, że choćby dlatego wyszłaby za Piotra Pietrowicza. To anioł! Dzisiaj nie dopisuje się do tego listu, tylko kazała mi napisać, że ma z Tobą tyle, tyle do pomówienia, iż teraz pióro wypada jej z ręki, bo w kilku linijkach nic powiedzieć nie można, tylko bez potrzeby człowiek się zdenerwuje; kazała uściskać Cię mocno i przesłać Ci od niej sto tysięcy pocałunków. Lecz chociaż może bardzo już niedługo zobaczymy się osobiście, ja Ci w najbliższych dniach prześlę, ile tylko będę mogła, pieniędzy. Teraz, kiedy się wszyscy dowiedzieli, że Dunieczka wychodzi za Piotra Pietrowicza, mój kredyt wzrósł raptownie i nie wątpię, że teraz Afanasij Iwanowicz zgodzi się dać mi na rachunek emerytury do siedemdziesięciu pięciu rubli, tak że, być może, prześlę Ci ze dwadzieścia pięć rubli albo i trzydzieści. Posłałabym i więcej, ale boję się, czy wystarczy na koszta podróży. I chociaż Piotr Pietrowicz był tak poczciwy, że wziął na siebie część wydatków związanych z naszą jazdą do stolicy, a mianowicie, sam się ofiarował własnym sumptem przewieźć nasz bagaż i duży kufer (ma jakieś możliwości przez znajomych), lecz i tak musimy coś mieć, bo nie można przyjechać do Petersburga bez grosza, trzeba coś mieć przynajmniej na pierwsze dni. Zresztą myśmy z Dunieczką już wszystko obmyśliły najdokładniej i wypadło, że podróż wyniesie niewiele. Do stacji kolejowej mamy zaledwie dziewięćdziesiąt wiorst i na wszelki wypadek jużeśmy umówiły jednego znajomego chłopka-woźnicę; a dalej sypniemy sobie z Dunieczką trzecią klasą. Toteż może prześlę Ci nie dwadzieścia pięć rubli, tylko na pewno trzydzieści wysupłam.
Ale basta; dwa arkusze zapisałam szczelnie i już nie ma miejsca; cała nasza historia; ale bo też tyle nagromadziło się wydarzeń! A teraz, mój Ty najdroższy, ściskam Cię, do rychłego zobaczenia, i przesyłam Ci swoje macierzyńskie błogosławieństwo. Rodia, kochaj Dunię, siostrę swoją; kochaj tak, jak ona Ciebie kocha, i wiedz, że ona Cię kocha bezgranicznie, więcej niż siebie samą. To anioł, Rodia; Ty zaś – Tyś nasze wszystko, nasza nadzieja i cała otucha. Bądź tylko szczęśliwy, a i my będziemy szczęśliwe. Rodia, czy Ty się po dawnemu modlisz i czy wierzysz w nieskończoną dobroć Stwórcy i Zbawiciela naszego? Drży moje serce, czy i Tyś się nie zaraził modną dzisiaj niewiarą? Jeżeli tak, to ja się za Ciebie modlę. Przypomnij sobie, kochany, jak w dzieciństwie, jeszcze za życia ojca, szczebiotałeś paciorek na moich kolanach i jacyśmy wtedy byli wszyscy szczęśliwi! Żegnaj, a raczej do widzenia! Ściskam Cię mocno, mocno i całuję niezliczoną ilość razy.
Twoja do grobu
_Pulcheria Raskolnikowa_”.
W trakcie całego prawie czytania listu, od pierwszych słów, Raskolnikow miał twarz mokrą od łez; lecz kiedy skończył, twarz ta była blada, ściągnięta skurczem, a ponury, śledzienniczy, zły uśmiech wykrzywił mu wargi. Legł z głową na płaskiej, wybrudzonej poduszce, i myślał, długo myślał. Mocno biło mu serce, mocno burzyły się jego myśli. Wreszcie zrobiło mu się duszno i ciasno w tej żółtej izdebce, podobnej do szafy czy skrzyni. Wzrok i myśli domagały się przestrzeni. Porwał kapelusz i wyszedł, tym razem już nie obawiając się żadnego spotkania na schodach: wyleciało mu to z pamięci. Skierował się w stronę Wyspy Wasiliewskiej poprzez W-ski Prospekt, jakby śpiesząc tam w pilnej sprawie, lecz swoim zwyczajem szedł, nic nie widząc, szepcząc do siebie, a nawet głośno gadając, czym wielce zadziwiał przechodniów. Wielu brało go za pijanego.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Mowa o znanym w Rosji w szóstym dziesiątku lat XIX wieku dziele George’a Lewesa (1817–1878) _Fizjologia życia codziennego._
2. Kort wełniany, zwany dublejką, na wierzchnie stroje damskie; kamgarn (przyp. J. G.).
3. Romans Aleksieja Kolcowa (1839) z muzyką Siergieja Nagajewa, nadzwyczajnej długości (23 strofki) (przyp. J. G.).
4. Dwutygodniowy post przed świętem Wniebowzięcia Matki Boskiej (przyp. J. G.).
5. Przy podawaniu wzrostu opuszczano tradycyjnie dwa arszyny (2x71 cm), podając tylko końcówkę w werszkach (1/16 arszyna, ok. 4,4 cm), z czego wynika, że stróż uniwersytecki liczył sobie blisko dwa metry (przyp. J. G.).