Zbrodnia na klifie - ebook
Zbrodnia na klifie - ebook
Cztery dni po ślubie Abigail Browning, detektyw wydziału zabójstw, przeżyła tragedię: jej mąż został zastrzelony na skalistym wybrzeżu wyspy Mount Desert. Czy był przypadkową ofiarą przemocy, czy też ktoś chciał jego śmierci? To pytanie od siedmiu lat prześladuje Abigail. Po otrzymaniu anonimowego telefonu wraca na wyspę, żeby znaleźć zabójcę męża. Czy ten telefon okaże się kolejnym fałszywym tropem, czy też uda się w końcu udowodnić, że Chrisa zamordowano z premedytacją? Owen Garrison, przyjaciel rodziny, wciąż ma wyrzuty sumienia, że odnalazł Chrisa zbyt późno, by go ocalić. Teraz pomaga Abigail rozwikłać zagadkę zabójstwa…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9640-1 |
Rozmiar pliku: | 742 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Abigail Browning polała rozpałką stos kartek, które wyrwała z notesu, a następnie ułożyła na grillu w ogrodzie za domem.
Miała więcej kartek do spalenia. Jeszcze dwa kołonotatniki.
Postawiła butelkę z rozpałką na drewnianej półeczce obok grilla i wzięła z plastikowego krzesła za sobą pierwszy z wierzchu notes. Kiedy go otworzyła, starała się nie patrzeć na swoje koślawe pismo, naznaczone bólem w tym samym stopniu, co same słowa, ani na ślady dawnych łez, które rozmazały atrament, gdy spisywała tragiczną historię swojego miesiąca miodowego.
Każdy pamiętnik – w sumie było ich czternaście, po dwa na każdy rok – zaczynał się od tej samej litanii faktów, tak jakby ich kolejne opisanie mogło rzucić nowe światło na całą sprawę, wydobyć jakiś istotny szczegół, który wcześniej przeoczyła.
Czwarty dzień mojego miesiąca miodowego w Maine. Drzemię na sofie we frontowym pokoju domku letniskowego, który mój mąż odziedziczył po dziadku.
Budzą mnie dwa głośne odgłosy – w pokoju z tyłu domu spadają z brzękiem na podłogę jakieś narzędzia. Młotek. I chyba łom. Przeżywam lekki szok, ale jednocześnie chce mi się śmiać, bo przez cały ranek pomagałam Chrisowi w łataniu przecieku.
Kiedy wstaję, żeby sprawdzić, co wywołało hałas, przychodzi mi na myśl niepisana zasada: nowożeńcy nie powinni łatać przecieków podczas miesiąca miodowego.
Abigail wyrwała z notesu pierwszą kartkę, podarła ją na cztery części i ułożyła starannie na wierzchołku stosu. Rozpałka natychmiast zaczęła przesiąkać – niczym świeże łzy – przez tani papier i stary niebieski atrament.
Anonimowy telefon z zeszłego wieczoru wszystko zmienił. Teraz Abigail musiała wymyślić kamuflaż dla działań, które zamierzała podjąć.
Musiała zachować trzeźwy umysł i obiektywizm.
Siedem lat wypełnionych pisaniem pamiętników. Siedem lat prób dojścia do ładu z własnymi emocjami.
Wstając z sofy, czuję zapach róż i oceanu.
Pewnie okno jest otwarte.
Nawet teraz, w wieku trzydziestu dwóch lat – kiedy nie była już młodą żoną przystojnego agenta FBI ani studentką prawa nieobeznaną w sprawach zabójstw – Abigail widziała siebie, jak idzie do pokoju z tyłu domu, przekonana, że to podmuch wiatru zrzucił na podłogę narzędzia pozostawione nieopatrznie na krawędzi stołu przez nią i Chrisa, gdy tamtego ranka przerwali łatanie dziury w ścianie, żeby pójść na górę i kochać się w zalanej słońcem sypialni.
Zauważyła, że drżą jej ręce, i zaklęła pod nosem, wyrywając kolejne kartki. Było bezwietrznie, trawa w małym ogródku za domem tchnęła wilgocią po nocnym deszczu. Idealne warunki do palenia. Abigail nie przeszkadzało, że ma na sobie koszulkę bez rękawów i szorty. Uważała, że jeśli oparzą ją iskry, dobrze jej to zrobi.
Wchodząc do pokoju z tyłu domu, widzę, że to nie okno jest otwarte, ale drzwi na werandę i po raz pierwszy przeszywa mnie strach.
Nie zostawiłam otwartych drzwi.
– Chris?
Słyszę skrzypienie drewnianej podłogi.
Potem ktoś zadaje mi cios w tył głowy.
Czując ukłucie w piersi, Abigail rzuciła notes z powrotem na krzesło, zapaliła zapałkę i cisnęła ją na stos wyrwanych kartek.
Płomień wystrzelił na wysokość ponad pół metra.
– O rany, pożar!
Abigail podniosła wzrok na Boba O’Reilly’ego. Schodził właśnie z werandy trójpoziomowego domu, który kupił przed rokiem z Abigail i Scoopem Wisdomem. Wszyscy troje byli detektywami pracującymi w bostońskiej policji. Drakońskie ceny nieruchomości zmusiły ich do kupienia domu na spółkę. Bob, dwukrotnie rozwiedziony ojciec trojga dzieci, mieszkał na ostatnim piętrze. Scoop, który pracował w wydziale wewnętrznym i cieszył się zasłużoną renomą wśród bostońskich kobiet, zajmował pierwsze piętro. Abigail, detektyw z wydziału zabójstw, miała do dyspozycji parter. Dobrze jej się układało z Bobem i Scoopem – między innymi dlatego, że obaj zdawali sobie sprawę, że nie zamierza sypiać ani z jednym, ani z drugim.
– Palenie śmieci na zewnątrz jest zabronione – ostrzegł Bob.
– Rozpalam grill. Będę piekła kiełbaski.
– Nie jadasz kiełbasek.
– W takim razie upiekę łososia.
Mierzący metr dziewięćdziesiąt detektyw był wyższy od Abigail o przeszło dwadzieścia centymetrów i chociaż dobijał już pięćdziesiątki, potrafił przebiec ponad dziesięć kilometrów bez większego uszczerbku na zdrowiu. Nauczył Abigail właściwego posługiwania się hantlami podczas ćwiczeń i technik badania miejsc zbrodni. Ona zaś uzmysłowiła mu, co przeżywa człowiek, któremu zabito kogoś bliskiego, oraz to że siedem lat może być jak mgnienie oka.
Kartkę zapisaną krwistoczerwonym atramentem strawił ogień.
Odzyskując przytomność, czuję, jak ktoś przykłada lód do guza z tyłu mojej głowy, i omal nie wymiotuję z bólu.
– Nie ruszaj się – mówi cicho mój mąż. – Zaraz przyjedzie karetka.
Chcę mu powiedzieć, że nic mi nie jest, ale rezygnuję, dostrzegając malujący się na jego twarzy gniew. I potworne poczucie zdrady.
On wie, kto mi to zrobił.
Bob wskazał na dwukilogramową puszkę po kawie marki Folgers, którą Abigail postawiła na plastikowym krześle za stertą notesów.
– Po co ci to?
– Na popiół.
– Słucham?
– Dokonuję rytuału oczyszczenia.
– Podpalacz, którego aresztowałem dziesięć lat temu, mówił to samo.
– Ale to nie jest to samo – zapewniła Abigail, patrząc na płonące kartki.
Zamierzała poczekać, aż Bob sobie pójdzie, a potem porwać do końca ostatnie dwa notesy, spalić pozostałe kartki i w ten sposób uwolnić się od negatywnych emocji z przeszłości.
Detektyw Bob O’Reilly z bostońskiej policji nie rozumiał rytuału oczyszczenia. Miał bladą cerę, piegi i rude, uroczo siwiejące włosy; jedynie chabrowe oczy zdradzały, że praca, którą wykonywał od trzydziestu lat, dawała mu się we znaki. Druga żona zostawiła go przed dwoma laty, mówiąc mu, że jest kłębkiem nerwów i powinien się leczyć. Zamiast tego Bob upił się z kolegami policjantami, spakował manatki i przysięgając sobie, że już nigdy się nie ożeni, wyprowadził się, by po jakimś czasie kupić ze Scoopem i Abigail trzypoziomowy dom.
– To twój charakter pisma? – spytał. – Fioletowy atrament?
Abigail zerknęła na skrawek papieru, który się właśnie zapalił.
– Używałam atramentów w różnych kolorach, zależnie od nastroju.
– Czym się różni nastrój wyrażony fioletowym atramentem od tego, który wyraziłaś chociażby kolorem niebieskim?
– Nie wiem. Po prostu są inne.
– To jakieś pamiętniki czy co? – Starał się nie zdradzać tonem głosu swojego zdumienia.
– Zaczęłam pisać pamiętniki po śmierci Chrisa. Zasugerowała mi to terapeutka.
– Och!
– Powiedziała, żebym pisała, co mi przyjdzie do głowy, bez zastanowienia, w czasie teraźniejszym. Żebym pisała o chwilach spędzonych z mężem... i o tym, co się ze mną działo po jego śmierci.
Bob podrapał się po karku.
– Pomogło?
– Nie wiem. Chyba tak. Nie rzuciłam się ze szczytu góry Cadillac.
Abigail chwyciła częściowo porwany notes, otworzyła go i wyrwała garść kartek, starając się nie patrzeć na napisane tam słowa.
Chris zostawia mnie z personelem karetki, która zawiezie mnie do szpitala w Bar Harbor. Nie mówi, dokąd zamierza iść. Nie obiecuje, że zaraz wróci. Niczego nie obiecuje.
Nie mam żadnych złych przeczuć.
Po prostu nie chcę, żeby mnie opuszczał.
Bob zdjął z haczyka przy grillu szczypce i poruszył sczerniałymi kartkami, podsycając dogasający ogień.
– Nigdy nie myślałaś o samobójstwie – rzekł, nie patrząc na Abigail. – Myślałaś tylko o znalezieniu zabójcy męża.
Abigail cisnęła kolejne kartki do ognia.
Po zapadnięciu zmroku jestem już mocno zaniepokojona. Podobnie jak Doyle Alden, miejscowy policjant, i Owen Garrison, bogaty sąsiad Chrisa. Poznaję to po wyrazie ich twarzy.
Chris powinien już tu być.
– Abigail? Przestałaś oddychać.
Wypuściła powietrze i uśmiechnęła się do Boba, który z początku nie chciał, żeby pracowała w policji, a tym bardziej z nim – w wydziale zabójstw. Za duży bagaż, mówił wszystkim, z nią włącznie. Nie chodziło tylko o śmierć jej męża, ale także o zarzucone studia prawnicze i o środowisko, z którego się wywodziła. Minęło trochę czasu, zanim zdobyła zaufanie Boba.
– Wszystko w porządku. Powinnam była zrobić to wcześniej.
– Dlaczego robisz to akurat teraz?
– Co?
Nic nie mogło umknąć uwagi Boba.
Abigail wyrwała kolejne kartki i cisnęła je wszystkie do ognia, omal go nie dławiąc.
Ignoruję przestrogi, by nie wychodzić z domu. Wkładam traperki i zapuszczam się w nieznaną okolicę. W przeciwieństwie do Doyle’a, Owena i mojego męża, nie znam tu każdej skały, korzenia czy wężowej ścieżki prowadzącej przez las albo wzdłuż nadbrzeża.
Nie pochodzę z wyspy Mount Desert.
Bob patrzył, jak Abigail spryskuje ogień rozpałką. Blask pomarańczowych płomieni bił mu prosto w twarz.
– Te pamiętniki to emocjonalny bełkot, moje nudne wynurzenia. – To, co mówiła, wydawało jej się przekonujące. – Jutro rano wyjeżdżam do Maine.
– Rozumiem.
– Muszę zrobić remont w domu letniskowym.
– Bierzesz urlop?
– Tak. Jest tutaj teraz dosyć spokojnie. Mogę wyjechać.
Bob pogrzebał szczypcami w ogniu. Z natury był niecierpliwym człowiekiem, ale kiedyś powiedział Abigail – osobie równie niecierpliwej – że doświadczenie nauczyło go cenić strategiczne milczenie. Abigail wiedziała, że gdyby teraz przerwała ciszę, Bob wszystkiego by się domyślił.
Rozpałka, płomienie, żar i emocje sprawiały, że szczypały ją oczy, ale nie uroniła ani jednej łzy.
Nigdy nie płakała przy Bobie, Scoopie czy innych kolegach z policji.
Widzę Owena Garrisona w dole na skałach, tuż nad wodą, poniżej ruin starego domu Garrisonów, który spłonął w wielkim pożarze, jaki nawiedził Mount Desert w 1947 roku.
Czuję w powietrzu zapach oceanu i kwaśny odór wilgotnej, torfowej ziemi.
Mój umysł nie chce przyjąć do wiadomości tego, co widzę.
Ciało mężczyzny.
Owen próbuje mnie zatrzymać, kiedy zaczynam biec.
– Abigail, nie...
Sięgnęła po notes leżący wcześniej na spodzie sterty – ostatni do spalenia i pierwszy, który wypełniła swoimi zapiskami. Litery były duże i grube; ledwie mogła utrzymać długopis w ręku w tych pierwszych, okropnych tygodniach złości, rozpaczy i smutku.
Wciągając gwałtownie powietrze, wyrwała za dużo kartek naraz, przez co zdeformowała metalową spiralę oprawy i kartki zostały wydarte nierówno. Wrzuciła je do ognia, po czym wyciągnęła ze spirali skrawki, które w niej pozostały. Potem chwyciła kolejne kartki i je także wyrwała.
Bob O’Reilly nadal bacznie się jej przyglądał.
– Zawiozę popiół do Maine. Tyle, ile zmieści się w puszcze. Rozsypię go nad zatoką Frenchman. To część rytuału.
– Teraz jest tam pięknie – rozmarzył się Bob.
Biegnę. Nie ślizgam się na skałach, nie waham ani przez chwilę – nawet kiedy Owen chwyta mnie wpół.
– Chris został postrzelony. Nie żyje. Przykro mi. Już nic nie możesz dla niego zrobić.
Owen nie pozwala mi podejść do męża. Nie chce, żebym przypadkowo zatarła ślady na miejscu zbrodni.
– Jedyne, co możemy teraz zrobić – mówi – to znaleźć zabójcę.
Bob zawiesił szczypce na haczyku.
– Nic z tego, pani detektyw. Nie zwiedziesz mnie. Rytuał oczyszczenia, bełkot emocjonalny... Bzdura!
Abigail odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na niego wyniośle. Czuła, że przepocona koszulka przykleiła jej się do pleców. Krótkie, ciemne włosy się poskręcały. Bob wytrzymał jej spojrzenie i w końcu Abigail westchnęła.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Popatrzył na nią swoimi chabrowymi, irlandzkimi oczami.
– Nie poddałaś się, Abigail. Nie spoczniesz, dopóki nie znajdziesz zabójcy swojego męża.
– A ty byś się poddał?
– Nie rozmawiamy o mnie. – Nachylił się ku niej. – Coś się stało. Coś się zmieniło. Co?
Abigail odwróciła się.
– Bob...
Detektyw przerwał jej głośnym chrząknięciem.
– Jeśli nie możesz mi powiedzieć, co się dzieje, to nie mów. Ale nie wciskaj mi kitu o rytuałach oczyszczenia.
– Dobrze, ale jeśli chodzi o remont domu...
– To już lepsza bajeczka.
– To nie bajeczka...
– Abigail.
Postanowiła nie przeciągać struny, a Bob dłużej nie naciskał. Rzucił jej na odchodnym jeszcze jedno gniewne spojrzenie i poszedł do swojego mieszkania na drugim piętrze. Abigail patrzyła przez chwilę na dogasający ogień, niedopalone skrawki papieru w popiele. Potem zdjęła pokrywkę puszki po kawie i nagle – tak jakby stała z boku – zauważyła, że płacze.
Posługując się długą szpatułką, napełniła puszkę popiołem.
Niecały popiół się zmieścił.
Pogrzebała szpatułką w tym, co zostało na grillu. Co za pomysł – rozpalać ogień na posesji należącej do dwóch najbardziej cenionych bostońskich detektywów. Abigail pracowała jako detektyw od dwóch lat. W oczach Boba O’Reilly’ego i Scoopa Wisdoma – ale również we własnych – nadal uchodziła za żółtodzioba.
Wierzyli w nią, a ona starała się codziennie udowadniać swoją wartość, lecz postanowiła – mimo że nie obmyśliła jeszcze planu działania – nie mówić im o telefonie poprzedniego wieczoru.
Anonimowa informacja.
To nie była pierwsza taka informacja w ciągu ostatnich siedmiu lat ani najbardziej z nich wszystkich niedorzeczna, ale Abigail nie chciała, żeby jej najbardziej zaufani koledzy po fachu i zarazem najwierniejsi przyjaciele odwiedli ją od sprawdzenia tego tropu.
Szpatułka uderzyła w na pół spaloną kartkę przyklejoną do dna grilla, słowa napisane grubym, czarnym markerem zamajaczyły w popiele, przypominając Abigail o tym, o czym nie trzeba jej było przypominać.
Jestem wdową.ROZDZIAŁ DRUGI
Abigail otrzymała informację poprzedniego wieczoru w niecodziennych okolicznościach.
To była druga sobota lipca, a więc dzień, który Abigail i Chris wybrali przed siedmiu laty na swój ślub. Abigail była tego dnia sama. Drugą sobotę lipca zawsze spędzała sama, mimo że rodzina i przyjaciele dzwonili, żeby zaprosić ją na grilla, kolację, do kina albo na mecz drużyny Red Sox.
Kiedyś jej matka, prawniczka specjalizująca się w prawie korporacyjnym, żona wpływowego człowieka, kobieta lubiąca relaks, zaproponowała Abigail, że zarezerwuje jej na ten dzień pobyt w SPA. „Weź masaż. Zrób sobie pedikiur. Poczujesz się lepiej”.
Tylko mamie mogło coś takiego przyjść do głowy, pomyślała Abigail. Ale Kathryn March udało się wywołać tą propozycją uśmiech na twarzy owdowiałej córki – cel zatem został osiągnięty.
Z ojcem rzecz miała się zgoła inaczej. Nigdy nie próbował rozweselić córki w rocznicę jej ślubu. Wiedział, że nie mógłby. Sama Abigail dała mu to do zrozumienia.
– Czy Chris zginął przez ciebie?
– Abigail... przestań...
– Odpowiedz.
– Na twoim ślubie byłem ojcem panny młodej, nikim więcej.
– Zleciłeś mu jakieś zadanie podczas miesiąca miodowego? Widziałeś akta dotyczące jego zabójstwa. Co w nich jest? Co przede mną ukrywasz?
Tak naprawdę w aktach Chrisa nic nie było. Dlatego nie rozwikłano zagadki jego śmierci. Śledczy nie chcieli ujawnić rodzinie pewnych szczegółów sprawy, ale Abigail na ich miejscu też by nie chciała. Policja stanowa z Maine i FBI niczego istotnego jednak przed nią nie zataiły. John March, ciężko pracujący człowiek, który do wszystkiego w życiu doszedł sam, były policjant, a obecnie dyrektor Federalnego Biura Śledczego, nie dysponował żadnymi cennymi informacjami na temat zabójstwa zięcia.
O zabójcy wiedział tyle, co Abigail. Po prostu brakowało tropów. Nie potrafił nawet pocieszyć córki.
Ale ona nie potrzebowała pocieszenia. Już nie. Teraz zależało jej tylko na rozwiązaniu tej sprawy.
Chciała wiedzieć, kto to zrobił.
Jednak w drugą sobotę lipca myślała wyłącznie o mężczyźnie, którego kochała, i o chwilach, które wspólnie przeżyli. Tego dnia nie myślała o Chrisie jako o brutalnie zamordowanym agencie FBI, nie myślała też o licznych materiałach, jakie zgromadziła, prowadząc prywatne śledztwo w sprawie jego śmierci.
Wybrała się do ich ulubionej restauracji przy Newbury Street i poprosiła o stolik przy oknie, żeby móc obserwować ludzi siedzących na zewnątrz i korzystających z uroków ciepłego, lipcowego wieczoru. Przypatrywała się również zakochanym małolatom, którzy przechodzili obok restauracji, trzymając się za ręce, a także starszym parom, które być może świętowały tego dnia rocznicę ślubu.
Abigail nie świętowała, ale nie była też w nastroju żałobnym.
Kocham cię, Abigail. Zawsze będę cię kochał.
Pragnęła cofnąć czas i powiedzieć mu: „Nie! Nie kochaj mnie! Zakochaj się w kimś innym. Żyj, Chris. Żyj!”.
Ponieważ jednak nie mogła tego zrobić, zamówiła kieliszek wina Pinot Noir i pomyślała o swoim bukiecie ślubnym z hortensji i róż, o tamtym pięknym popołudniu w Maine i o tym, jak przystojnie wyglądał Christopher Browning, czekając, aż ona podejdzie do niego po dywanie rozwiniętym na trawniku uroczego nadmorskiego hotelu, w którym się pobrali.
– Przepraszam. Pani detektyw Browning?
Słowa kelnera wyrwały ją z objęć wspomnień i przywołały do rzeczywistości.
– Tak, ale...
– Telefon do pani.
Telefon? Dlaczego ten ktoś nie wysłał jej informacji na pager albo nie zadzwonił na komórkę? Spojrzała na kelnera. Był młody, nie znała go.
– Kto dzwoni?
– Nie wiem. Ja tylko... – Wskazał w kierunku baru. – Poproszono mnie, żebym zaniósł pani telefon.
– No dobrze, ale bądź w pobliżu. Może będę chciała jeszcze z tobą porozmawiać.
Kiwnął głową, po czym szybko się oddalił.
Abigail przyłożyła słuchawkę do ucha.
– Słucham.
– Przepraszam, że przeszkadzam w kolacji. – Głos był bardzo niewyraźny, przypominał raczej szept. Abigail nie potrafiła nawet stwierdzić, czy to głos mężczyzny, czy kobiety. – Pijesz ulubione wino męża?
– Z kim mam przyjemność?
– Pinot Noir, zgadza się?
Cholera. Postanowiła odsunąć od siebie emocje, które wywołał w niej ten wieczór, i zrobić użytek z tego, czego nauczyła się na szkoleniach policyjnych i podczas dotychczasowej służby. Trzymaj rozmówcę jak najdłużej przy telefonie.
– Owszem. Jesteś tutaj? Przyłącz się do mnie.
– Może innym razem.
– Znaliście się z moim mężem?
– Ćśś. Posłuchaj. Twój mąż za bardzo węszył. Coś wyszło na jaw. Został wyeliminowany. – Beznamiętny szept sprawiał, że słowa brzmiały jeszcze bardziej przerażająco i złowieszczo. – Jego śmierć nie była przypadkowa.
– Chciałabym wiedzieć coś więcej...
– Więc słuchaj. – Po raz pierwszy rozmówca położył nacisk na jakieś słowo. – Coś się dzieje na Mount Desert. Znowu.
– Komuś jeszcze grozi niebezpieczeństwo?
– Tylko ciebie boi się zabójca.
– Sugerujesz, że coś mi grozi?
– Sugeruję, że tylko ty możesz rozwikłać tę zagadkę, pani detektyw. – Krótka chwila milczenia. – Nabrałaś doświadczenia przez ostatnie siedem lat. Nadal pragniesz rozwiązać sprawę zabójstwa męża. Morderca wie, że nie spoczniesz, dopóki tego nie zrobisz.
Lodowaty dreszcz przeniknął skorupę jej profesjonalizmu.
– Skąd wiesz, co wie morderca?
– Muszę kończyć.
– Zaczekaj. Co się dzieje na Mount Desert?
– Nic więcej nie powiem.
– Co wywęszył Chris? Co wyszło na jaw? Uchyl rąbka tajemnicy. W przeciwnym razie dopiję wino, zjem spokojnie kolację i zapomnę o tej rozmowie, uznając ją za kolejny głupi żart. Otrzymywałam już takie dziwne telefony.
– To jest telefon, na który czekałaś. Wiesz o tym.
– Nie rozłączaj się...
Klik.
Koniec rozmowy. Abigail położyła telefon na stoliku i wygrzebała z torebki notes z przyczepionym do niego długopisem jednorazowym marki Bic. Kelner, który najwyraźniej ją obserwował, wrócił teraz do jej stolika, ale Abigail uniosła dłoń w wymownym geście, nie pozwalając mu nic powiedzieć, i zapisała każde słowo wypowiedziane przez jej niedawnego rozmówcę.
Kiedy skończyła, zamknęła notes, odchyliła się na krześle i popatrzyła na kelnera. Był bardzo młody.
– Jak się nazywasz? – spytała.
– Trevor... Trevor Baynor.
Zanotowała jego adres i numer telefonu, dowiedziała się, że pracuje w restauracji dwadzieścia godzin tygodniowo, a poza tym studiuje jazz w Berklee College of Music na wydziale fortepianu.
– Muszę wracać do pracy – powiedział.
– Oczywiście, ale najpierw powiedz, kto odebrał telefon. Barmanka?
Kiwnął głową.
– Ma na imię Lori.
– Co powiedziała, kiedy dawała ci telefon?
– Powiedziała... Nie pamiętam.
– Spróbuj sobie przypomnieć.
Przeczesał dłonią gęste blond włosy.
– Powiedziała, żebym zaniósł pani telefon. Że ktoś do pani dzwoni.
– Skąd wiedziała, jak się nazywam?
– Pewnie od osoby, która dzwoniła.
– Trevor, w tej restauracji jest mnóstwo ludzi. Skąd Lori wiedziała, że detektyw Browning to ja?
– No tak. – Wyszczerzył lekko zęby. – Nie pomyślałem o tym. Podała mi numer pani stolika i powiedziała: „To chyba ona”. Nie sądzę, by panią znała.
– Czy widziałeś kogoś jeszcze korzystającego z telefonu, kiedy ja rozmawiałam?
Oczy Trevora rozszerzyły się ze zdumienia, a może strachu.
– Nie... To znaczy... Nie zwróciłem uwagi. Nie rozglądałem się. Ludzie ciągle rozmawiają przez komórki.
– Dobrze, Trevor. Dziękuję. – Abigail wstała od stolika. – Porozmawiam z Lori. Nie zabieraj mojego wina. Nie rezygnuję z kolacji.
Lori – zgrabna, ubrana na czarno kobieta tuż po czterdziestce – wiedziała niewiele więcej niż Trevor. Osoba, która zadzwoniła, z nią też rozmawiała szeptem.
– Pomyślałam, że ten ktoś ma problemy z głosem. Z powodu raka gardła, zapalenia krtani czy innej przypadłości.
– To był mężczyzna czy kobieta?
– Trudno powiedzieć. Pani nie wie? – Lori zmarszczyła brwi. Czarne obwódki wokół jej oczu sprawiały, że wyglądała efektownie i trochę jak szop. – Może poproszę kierownika?
– Za chwilę. Proszę powtórzyć dokładnie, co ten człowiek powiedział, póki ma to pani świeżo w pamięci.
– Dokładnie? No cóż... Podniosłam słuchawkę i powiedziałam „halo”. Tak po prostu. Wtedy osoba po drugiej stronie linii powiedziała, że chciałaby rozmawiać z panią detektyw Abigail Browning. To pani, prawda?
– Proszę mówić dalej.
– Zapytałam tę osobę, czy jest pewna, że zadzwoniła pod właściwy numer, i usłyszałam w odpowiedzi następujące słowa: „Jest sama. Ma krótkie, ciemne włosy”. – Lori wzruszyła ramionami, prostując się za lśniącym kontuarem z ciemnego drewna. – Rozejrzałam się i bingo. Zobaczyłam panią.
– Co było potem?
– Powiedziałam tej osobie, że panią wypatrzyłam, i dałam telefon Trevorowi.
Zjawił się kierownik – mężczyzna w średnim wieku, ubrany w przesadnie elegancki, czarny garnitur – i zapytał, o co chodzi. Abigail pozwoliła, by Lori wszystko mu wyjaśniła, sama zaś przyglądała się bacznie obojgu, szukając oznak, które mogłyby wskazywać, że któreś z nich jest w zmowie z jej tajemniczym rozmówcą. Wydawali się jednak szczerze zaskoczeni tym telefonem i na pewno nie poinformowali nieznajomego lub nieznajomej o przybyciu Abigail do restauracji.
A telefon w restauracji nie miał funkcji identyfikacji dzwoniącego.
Abigail zadzwoniła do swojego partnera, Lucasa Jonesa, bo był nie mniej doświadczonym detektywem niż Bob O’Reilly i Scoop Wisdom i miał tę zaletę, że nie mieszkał nad nią. Czekając na niego, odsunęła na bok kieliszek z winem i zjadła pół kromki ciepłego chleba. Jednocześnie przyglądała się młodej parze trzymającej się za ręce i spacerującej wzdłuż Newbury Street. Obrączka na palcu dziewczyny połyskiwała w blasku latarni ulicznych.
Abigail miała ochotę klepnąć tę dziewczynę w ramię i zapytać, co by zrobiła, gdyby jej ukochanego zamordowano w czwartym dniu ich miesiąca miodowego, a po siedmiu latach morderca wciąż pozostawał nieuchwytny.
Czy mogłaby spać w nocy, bez obawy, że ten człowiek znów kogoś zabije?
Czy czytając o różnych morderstwach w prasie lub dowiadując się o nich z telewizji, zastanawiałaby się, czy ich sprawcą nie jest przypadkiem zabójca jej męża i czy zrobiła wszystko, co mogła – wystarczająco ciężko pracowała i gorliwie się modliła – żeby znaleźć mordercę?
A może otrząsnęłaby się po śmierci męża i próbowała wieść normalne życie?
Akurat w chwili gdy młoda para zniknęła Abigail z pola widzenia, w restauracji zjawił się Lucas. Był niezbyt przystojnym mężczyzną, dobiegającym czterdziestki. Miał żonę policjantkę i małego synka. Ot, zwykłe życie.
Usiadł po drugiej stronie stolika.
– Abigail, co się stało?
– Pewnie nic – odparła i opowiedziała mu o dziwnym telefonie.
Następnego dnia spaliła pamiętniki i postanowiła ruszyć do Maine.
Abigail pojechała w okolice Massachusetts State House, zwieńczonej złotą kopułą siedziby władz stanowych, i zaparkowała przed ceglanym domem naprzeciwko parku Boston Common. Jej palce wciąż pachniały rozpałką. Elegancki dom miał czarne okiennice i błyszczące, pomalowane na bordowo drzwi z mosiężnymi okuciami. Po każdej stronie frontowych schodków było dość miejsca na jeden rododendron i kilka wiecznie zielonych krzewów.
Nad przyciskiem dzwonka widniała dyskretna tabliczka z napisem: Fundacja imienia Dorothy Garrison. Jak w każdą niedzielę biuro było zamknięte.
„Doe” – jak nazywała ją rodzina – utonęła w Maine w wieku czternastu lat. Owen Garrison miał wtedy zaledwie jedenaście lat i był świadkiem utonięcia siostry. Nic nie mógł zrobić, kiedy poślizgnęła się i spadła ze skały niedaleko miejsca, w którym jedenaście lat później Owen znalazł ciało Chrisa.
Abigail popatrzyła na wysokie, czyste okna z delikatnymi firankami i ciężkimi zasłonami. Formalny, starobostoński styl domu kontrastował z morderczą pracą Owena jako specjalisty od ratownictwa. Przed trzema laty Owen założył Fast Rescue, organizację typu non profit, skupiającą świetnie wyszkolonych ratowników wolontariuszy, którzy mogli dotrzeć w ciągu dwudziestu czterech godzin na miejsce każdej katastrofy, naturalnej czy innej, w dowolnym punkcie na świecie.
Nie działali w sposób nieprzemyślany, wkraczali do akcji tylko wtedy, gdy organizacje lokalne nie mogły sobie poradzić z sytuacją. Stanowili część rozbudowanej krajowej i międzynarodowej sieci ratownictwa. Huragany, trzęsienia ziemi, tsunami, powodzie, pożary, tornada, lawiny błotne, bombardowania – jeśli gdziekolwiek zaginęli lub ucierpieli ludzie, Owen i jego ratownicy spieszyli im na ratunek.
Abigail powiodła palcami po zimnym, czarnym, metalowym ogrodzeniu. Czy kiedy przed stu laty Edgar Garrison kupował swój wymarzony dom w Bostonie, wyobrażał sobie, że jego wnuk będzie dyndał na linie spuszczonej z helikoptera, ewakuując z dachów ludzi podczas wielkiej powodzi, albo że będzie się przedzierał przez gruzy zawalonego budynku, żeby uratować uwięzione pod nimi sześcioletnie dziecko?
Trudno powiedzieć. Z tego, co Abigail wiedziała, Garrisonowie byli nieprzewidywalnymi ludźmi. Ale wszyscy mężczyźni w rodzinie byli przystojni. Bardzo przystojni. Widziała zdjęcia starego Edgara, człowieka z głową do interesów, miłośnika przyrody, który wspólnie z Rockefellerami i innymi bogaczami wypoczywającymi latem na wyspie przekształcił większość Mount Desert w park narodowy. Edgar był atrakcyjnym mężczyzną, ale nieco wyniosłym. Jego syn, Brennan, odznaczał się subtelniejszą, bardziej wyrafinowaną urodą. Zaskoczył rodzinę, kiedy ożenił się z teksańską pięknością, która polowała na dziki i była od niego młodsza o dwadzieścia lat.
Osiemdziesięciodwuletnia Polly Garrison wciąż wzbudzała zainteresowanie prasy. Jej syn, także Edgar, był spokojnym człowiekiem i równie przystojnym jak ojciec i dziadek. Wkrótce po tragicznej śmierci córki Edgar i jego żona założyli fundację dla uczczenia jej pamięci i przekazali fundacji na siedzibę swój bostoński dom. Sami przenieśli się do Teksasu i tam wychowywali Owena.
Owen nie miał subtelnej ani wyrafinowanej urody. Abigail nie określiłaby go mianem przystojnego w tradycyjnym sensie tego słowa. Z pewnością jednak do brzydkich nie należał.
Poza tym był jedynym Garrisonem, który jeszcze pomieszkiwał w Maine.
Jego rodzina sprzedała dom na Mount Desert Jasonowi Cooperowi, który był także właścicielem pięknej posiadłości nad fiordem Somes Sound. Młodszy, przyrodni brat Jasona, wzięty doradca polityczny z Waszyngtonu, spędzał co roku pięć miesięcy w dawnym domu Garrisonów. Znany również z tego, że parał się amatorsko projektowaniem terenów zielonych, Ellis Cooper stworzył tam imponujący ogród. Wyprawił w nim przyjęcie w dniu, w którym Abigail została zaatakowana, a Chris później zabity. Byli na nie zaproszeni, ale nie poszli.
Po włamaniu, kiedy Abigail była w drodze do szpitala, Chris wstąpił na chwilę na przyjęcie. Wiedziała, że szukał tam człowieka, który ją napadł. Ale przyjęcie już się wtedy skończyło, a Chris – z nieznanych jej dotąd powodów – trafił na skaliste nadbrzeże, gdzie następnego ranka Owen Garrison znalazł jego ciało.
Garrisonowie i Cooperowie stanowili nie lada zagadkę dla Abigail. Znali Chrisa i jego dziadka znacznie dłużej niż ona. Wywarli bezpośredni i pośredni wpływ na życie obu Browningów. Will Browning, dziadek Chrisa, zamieszkał w domku byłego nadzorcy posiadłości Garrisonów po tym, jak pomógł w gaszeniu pożaru, który zniszczył ich poprzedni dom – dumę pierwszego Edgara. Policja uważała, że zabójca Chrisa ukrył się w jego ruinach.
Abigail była przekonana, że tragiczna śmierć Doe Garrison i bezradność, którą odczuwał piętnastoletni wówczas Chris po stracie przyjaciółki i sąsiadki, przyczyniły się do jego późniejszej decyzji o wstąpieniu do FBI.
Abigail nabierała coraz większej pewności, że jeśli chce się dowiedzieć, kto i dlaczego zabił jej męża, musi lepiej zrozumieć relacje łączące Chrisa z jego zamożnymi przyjaciółmi i sąsiadami z Mount Desert.
Polly Garrison, babcia Owena, rzadko tam teraz przyjeżdżała. Przed pięciu laty w upalny, lipcowy weekend Abigail odwiedziła Polly w Austin w Teksasie. Pamiętała swoje zdziwienie na widok prostego, klasycznego domu oraz miły zapach cienistego ogrodu i delikatną mgiełkę wody ze zraszacza, która sięgała jej do kostek.
Drzwi otworzyła sama Polly, siwiuteńka i wciąż oszałamiająco piękna.
– Abigail? Nie wiedziałam, że jesteś w Austin.
– Przepraszam za najście, pani Garrison. Poświęci mi pani chwilę? Chciałabym z panią porozmawiać o relacjach między pani rodziną a Cooperami.
Spojrzenie uroczych, szarych oczu staruszki spoczęło na Abigail.
– Dlaczego?
– Z ciekawości.
Starsza kobieta uśmiechnęła się.
– Właśnie dzięki niej jesteś dobrą policjantką. Dzięki swojej ciekawości. Sądzę, że kiedyś zostaniesz detektywem.
– Być może. Gorąco tutaj. Nie korci panią czasem, żeby spędzić lato w Maine?
– Często mnie korci, ale te wspomnienia... – Wzięła oddech. – Czasem odwiedzam tam mojego wnuka. Nie jest to dla mnie łatwe, ale Owen... potrafi stawić czoło przeciwnościom.
Co do tego nie było wątpliwości.
– Nie wychowała się pani w Austin, prawda?
– Nie, w zachodnim Teksasie. Mój mąż i ja przenieśliśmy się tu po ślubie. Przez wiele lat mieliśmy dwa domy, w Maine i w Bostonie. Ten drugi przejął później nasz syn. Ale on też mieszka teraz tutaj.
– Z powodu pani wnuczki.
Oczy Polly Garrison zaszły mgłą.
– Tak. Z powodu Doe.
– Po jej śmierci Cooperowie kupili państwa dom na wyspie Mount Desert.
– Zgadza się.
– Ale nie pozbyli się państwo swojej ziemi i w końcu Owen postawił tam dom.
– Nie potrafił całkowicie rozstać się z Maine. Uważał, że to oznaczałoby zdradę Doe. Miał zaledwie jedenaście lat, kiedy ją straciliśmy.
– Wyobrażam sobie, jaki to był dla niego cios.
– No właśnie.
– Ale teraz jego domem jest Austin?
– Obawiam się, że Owen nigdzie nie czuje się jak w domu. Abigail... – Starsza kobieta wyciągnęła przed siebie rękę. – Wszyscy rozumiemy, że chcesz dociec, co się tak naprawdę stało, ale czy nie sądzisz, że Chris chciałby, żebyś była szczęśliwa?
– Jestem szczęśliwa, ale chcę wiedzieć, kto zabił mojego męża.
Kiedy sznur samochodów sunął Bacon Street za jej plecami, a rozhasane dzieci popiskiwały w parku Boston Common, Abigail zdała sobie nagle sprawę, że zrobiło jej się duszno od natłoku wspomnień, lipcowego upału i lęku przed tym, co zamierza zrobić.
Po rozmowie z Polly Garrison, która powiedziała niewiele o relacjach swojej rodziny z Cooperami, Abigail wróciła do skromnego motelu i wzięła prysznic. Z jej długich włosów – bo takie wtedy nosiła – skapywały na obcisłą bluzeczkę kropelki wody, kiedy pod drzwiami jej pokoju zjawił się Owen.
Niedawno wyszedł z wojska. Był szorstki, nieokrzesany i nieszczególnie z niej zadowolony.
– Znajdujesz się poza swoją jurysdykcją, policjantko. I nie jesteś detektywem.
– Święta racja.
– Kiedy następnym razem przyjdzie ci ochota na wypytywanie mojej babci o jej zmarłą wnuczkę, nie rób tego. Zwróć się z tym do mnie.
Abigail nie zamierzała się bronić. Zamiast tego wskazała palcem na pięciocentymetrową bliznę pod jego okiem.
– Skąd to masz? Nabawiłeś się tej blizny podczas akcji ratowniczej?
– To pamiątka po bójce barowej.
Opuszczając motel, Owen zapłacił za jej pobyt. Dowiedziała się o tym dopiero następnego dnia, tuż przed powrotem do Bostonu. To nie była uprzejmość ze strony Owena. Dał jej w ten sposób do zrozumienia, że wkroczyła na jego teren i podjęła się zadania, które ją przerasta.
Tyle że ona miała to w głębokim poważaniu. Wtedy i teraz.
Coś się dzieje na Mount Desert. Znowu.
Jeśli tak, to czy Garrisonowie i Cooperowie mają z tym coś wspólnego? Abigail zamierzała się dowiedzieć.
Kiedy wróciła do domu, wyjęła z lodówki sześciopak piwa Otter Creek, zrobiła w mikrofalówce popcorn, zatemperowała trzy ołówki, rozpakowała trzy żółte bruliony biurowe i położyła to wszystko na małym kuchennym stole.
Potem zadzwoniła do sąsiadów z góry, a oni przyszli.
Scoop Wisdom miał ogoloną głowę i dzikie, niepohamowane usposobienie, lecz przygarnął dwa bezdomne koty. Abigail nie wierzyła, że ktoś, kto opiekuje się kotami, może być szczególnie groźny.
Wesołe błękity i żółcie jej kuchni – a nawet piwo i popcorn – nie zrobiły większego wrażenia na obu mężczyznach.
– Potrzebuję pomocy – oznajmiła Abigail.
Scoop zmrużył ciemne oczy, a Bob zrobił krzywą minę.
Abigail przeczesała dłonią swoje krótkie loki.
– Ktoś do mnie zadzwonił zeszłego wieczoru.
– Wreszcie puściłaś parę – prychnął Bob.
– A co? Lucas wam powiedział? Kiedy?
Scoop chwycił piwo, otworzył je i pociągnął solidny łyk.
– Zadzwonił do mnie, kiedy jechał na spotkanie z tobą. Potem ja zadzwoniłem do Boba.
– I żaden z was nic nie powiedział?
– Nie wtrącamy się w nie swoje sprawy – odparł Bob.
Abigail parsknęła śmiechem.
– Jesteście detektywami. Bez przerwy wtrącacie się w nie swoje sprawy. – Ale nie w jej, pomyślała. – No dobra, powinnam była wam powiedzieć wcześniej. Potrzebowałam czasu, by pozbierać myśli. Spalenie pamiętników mi w tym pomogło.
Scoop zmarszczył brwi.
– Spaliłaś pamiętniki?
– Nie stanowiły materiału dowodowego. – Wzruszyła ramionami. – Dawałam w nich upust swoim emocjom.
– Aha, rozumiem. – Nie chcąc drążyć tej kwestii, Scoop wskazał swoim piwem na stos akt. – To materiały dotyczące zabójstwa twojego męża?
– Moje zapiski, wycinki prasowe, zdjęcia, rysunki. Wszystko, co mogłam zebrać bez wchodzenia komukolwiek w drogę.
Bob też sięgnął po piwo.
– Poinformowałaś policję z Maine o tym telefonie?
– Tak.
– No i?
– Nie byli porażeni, ale podobno zajmą się sprawą.
– A tatuś?
Abigail spojrzała na stos akt. Nigdy nie poprosiła ojca, żeby je wspólnie przejrzeli, a on nigdy tego nie zaproponował. Nie chciał, żeby prowadziła prywatne śledztwo w sprawie zabójstwa Chrisa.
– Nie rozmawiałam z nim.
Scoop usiadł przy stole i wziął do ręki teczkę leżącą na wierzchu stosu.
Abigail przełknęła ślinę.
– Minęło dużo czasu. To stara sprawa.
– Więc ją odświeżymy i zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Na pewno tego chcecie?
Bob otoczył ją ramieniem.
– Najwyższy czas, żebyś wbiła to sobie do głowy, dziewczyno. – Puścił do niej oko. – Nie jesteś sama.