Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zbrodnia na konkurs - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbrodnia na konkurs - ebook

Powieść kryminalna napisana przez Tadeusza Kwiatkowskiego pod pseudonimem Noël Randon. Inspektor Randôt dostaje list od kobiety chcącej zgłosić swój kryminał na konkurs literacki zorganizowany przez jedną z miejscowych gazet. Kobieta przesyła adresatowi konspekt swojej książki i prosi go o poradę dotyczącą rozwoju wątku kryminalnego. Inspektor, korzystając ze swojego bogatego doświadczenia, odpisuje szczegółowo i zapomina o sprawie. Jakiś czas później dowiaduje się o zbrodni popełnionej we francuskiej socjecie. Randôt ma świadomość, że przestępca ewidentnie skorzystał z jego wskazówek.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-282-2766-4
Rozmiar pliku: 366 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kiedy przed trzema miesiącami George Randot opuszczał Francję, zaproszony na cały kwartał przez jeden z amerykańskich inspektoratów, zaszedł fakt, który szczerze go rozbawił, zwracając myśli w nieoczekiwaną stronę. Stało się to w wigilię podróży.

Był wtedy piękny majowy dzień. Inspektor zlikwidował w urzędzie sprawy, przekazał pękatą teczkę zastępcy, pożegnał się z kolegami i podwładnymi — w portfelu miał już bilety na transatlantyk. Czuł się odświętnie. Wracając do domu kupił gałązkę mimozy. W progu mieszkania wręczył ją swojej gospodyni, osobie wybitnej, chociaż pozornie wdrożonej w żelazną dyscyplinę inspektora. Pani Carrat zrazu zlękła się, szybko jednak odzyskała właściwy refleks. Powiedziała przeto:

— Już dawno należał się panu odpoczynek.

— Głodny jestem, droga pani Carrat, co też dostanę na pożegnalny obiadek? — Inspektor Randot czuł się coraz młodziej, coraz bardziej beztrosko i cywilnie.

— Befsztyk — odrzekła zwięźle pani Carrat. — Przynieśli od krawca ubranie, a ze sklepu sześć koszul i jakieś krawaty.

— Brawo.

— Przyszedł także list polecony. Położyłam na stole przy nakryciu.

Inspektor żachnął się.

— List? Nie przyjmuję żadnych listów. Z wszystkimi jużsię pożegnałem, a sprawy urzędowe przejął Rodier. Na co mi teraz listy?

— To niech pan wyrzuci — poradziła z ukrytym humorem gospodyni.

— Proszę wyrzucać swoją korespondencję.

Randot wbiegł do sypialni, gdzie złożono jego nową garderobę i gdzie czekały już przygotowane do drogi walizy. Na oparciu krzesła wisiał garnitur, składający się z ciemnopopielatych spodni i szarozielonej marynarki. Tę, którą miał na sobie, inspektor natychmiast zrzucił i jął przed lustrem przymierzać nową — o kroju zdecydowanie modnym i nawet trochę ekscentrycznym. Zapiął wszystkie guziki, potem je rozpiął, potem znów zapiął. Zmarszczył brwi, zacisnął usta. Jego twarz przybrała dziwnie surowy wyraz. Po pewnym czasie marsa wymienił na uśmiech, uśmiech z kolei na rodzaj zadumy. Następnie uniósł rękę i swoje odbicie w lustrze pozdrowił gestem, jakim wita się oczekujących w porcie lub na lotnisku znajomych. Wtedy odczuł brak kapelusza, udał się więc do przedpokoju, skąd wrócił już w nakryciu głowy. Dość długo spacerował po sypialni rozdając ukłony.

Tak właśnie zachowywał się inspektor Randot, filar tulońskiej prefektury, człowiek poważny, rozmiłowany w twardym, wojskowym rygorze i nieprzeciętnie inteligentny. Widział pewnie oczami duszy swoją małą, lecz zręczną postać w zielonkawym tweedzie na szarym tle schematycznego życia Stanów Zjednoczonych i liczył na korzystny kontrast. Cytowane zachowanie obejmuje same niewinne drobiazgi, zwykłe męskie słabostki, może o tyle tylko ciekawe, że inspektor od lat miał opinię Spartanina. Z drugiej jednak strony co wiemy o samotnych chwilach innych Spartan?

Tego majowego dnia przed trzema miesiącami zbiegły się dwie okoliczności: przyjemne ożywienie inspektora przed podróżą i otrzymanie listu, o którym wspomniała pani Carrat, a który ciągle jeszcze leżał nie rozpieczętowany na stole.

— Melduję, że zupa stygnie — oznajmiła pani Carrat, stając w drzwiach. Aby dogodzić na co dzień swemu panu, przejęła częściowo język tulońskich policjantów, zachowując jednak indywidualną siłę ekspresji.

Randot natychmiast zdjął efektowną marynarkę, zarzucił zwykłą domową kurtkę i minutę później popijał smakowity bulion. W niewielkim oddaleniu od jego lewej ręki spoczywała koperta, zaadresowana maszynowym pismem. Była zupełnie pospolita, o kształcie znormalizowanym, trochę wypukła, co wróżyło obfite treści. Dopiero w przerwie między zupą i drugim daniem Randot zdecydował się wziąć list w rękę. Najpierw zważył go na dłoni, potem powąchał, obejrzał pod światło, wreszcie obrócił na drugą stronę i popatrzył na adres zwrotny. Przeczytał nic nie mówiące nazwisko, pierwszą literę imienia, nazwę dość oddalonej od Tulonu miejscowości oraz bliższe dane dotyczące zamieszkania.

— Od kobiety — poinformował panią Carrat, która wnosiła półmisek. Na półmisku spoczywał befsztyk w mistrzowskim wieńcu z frytek i sałaty. — Droga pani Carrat, proszę wziąć tę kopertę do ręki i powiedzieć, na czym opieram twierdzenie, iż list pochodzi od kobiety.

Inspektor Randot, nie posiadając ani żony, ani dzieci, często wyżywał się jako pedagog w stosunku do gospodyni. Pani Carrat była kobietą na tyle dojrzałą, by ten stan rzeczy tolerować. Teraz ona z kolei zważyła przesyłkę na dłoni, uniosła ją pod światło, zbliżyła do nosa, po czym z obu stron uważnie zbadała.

— Zupełnie proste — rzekła. — Z koperty bije zapach fiołków, w środku wyczuwam co najmniej pięć arkuszy. Kobiety nie potrafią pisać zwięźle.

— Bardzo dobrze — ucieszył się Randot. — Jest pani zdolniejsza od sierżanta Foxe’a.

— Wprawa. Niech pan inspektor zwróci uwagę, że przed nazwiskiem figuruje tylko pierwsza litera imienia. To też wskazuje na kobietę.

— Dlaczego? — Inspektor był wyraźnie zaskoczony.

— Dlatego, że mężczyzna wypisuje swoje imię w całości, czasem nawet zamieszcza aż dwa imiona w obawie, żeby go nie pomylono z innym, gorszym właścicielem nazwiska. Bardzo charakterystyczne.

Randot zaśmiał się.

— Trochę pani przeholowała.

— Melduję posłusznie, że w postępowaniu śledczym każdy detektyw kieruje się własnym doświadczeniem.

— I to racja — przyznał Randot. — Śmiałbym się, gdybyśmy się obydwoje pomylili. — Wyrzekłszy te słowa rozdarł kopertę i wyjął z niej kilka zapisanych na maszynie arkuszy. Spojrzał na koniec ostatniej strony. — Podpisano: Justyna Tardieux — oznajmił. — Możemy sobie pogratulować.

Ale przeczytał list dopiero przy kawie.

Kiedy pani Carrat zjawiła się, żeby sprzątnąć ze stołu, inspektor wymamrotał nie unosząc znad kartek głowy:

— Bardzo, bardzo ciekawe... wysoce interesujący list.

Potem udał się do gabinetu, gdzie zagłębiony w skórzanym fotelu raz jeszcze odczytał oryginalną korespondencję.

Oto treść listu:

_Wielce szanowny Panie Inspektorze Randot_

Nęka mnie podejrzenie, że epistoła moja trafi do kosza.

Jeżeli nie od razu, to za chwilę, a w najlepszym przypadku po przeczytaniu całości. Bardzo mi z tego powodu przykro. Pan, jako genialny detektyw i tym samym racjonalista, pomyślał pewnie w tym momencie: po co wypisywać kilometrowe listy, jeżeli doświadcza się tego rodzaju przeczuć? No a ryzyko, proszę pana, a nadzieja? Mimo wszystko bardzo na Pana liczę. Brak konsekwencji, trudno, jestem kobietą.

Zaraz na wstępie jasno stawiam sprawę. Nikt nikogo jeszcze nie zamordował, cała rodzina żyje sobie spokojnie, zbrodnię chciałabym wykonać dopiero po zasięgnięciu Pańskiej rady. Chodzi tu o opinię prawdziwego fachowca, eksperta wyższej klasy, ponadto człowieka ogólnie wykształconego, kulturalnego i nie pozbawionego poczucia humoru, słowem, chodzi o opinię Pana, Panie Inspektorze. Gdyby Pan wiedział, jak Pana podziwiam, z jaką uwagą śledzę to wszystko, co dotyczy Pańskiej osoby. Gdyby Pan wiedział, jak mi Pan imponuje. O nie, nie schlebiam, źle mnie Pan sądzi, jeżeli podobna myśl w Pana głowie powstała. Ja naprawdę głęboko Pana cenię uwielbiam. Pod każdym względem... Tak, pod każdym. Wiem, co piszę.

Ale do rzeczy. Rodzina składa się z czterech osób. Jedną z tych osób muszę zabić.

Głowa domu — ojciec, mąż i syn pozostałych trzech kobiet — jest adwokatem, znanym adwokatem, poza tym człowiekiem poważnym, tak mu się przynajmniej zdaje. Cechuje go, jak każdego podstarzałego, a niegdyś ładnego mężczyznę, próżność i zamiłowanie do przesadnych gestów. Ma on córkę, dziewczynę dorosłą, która zgodnie z panującymi w rodzinie tradycjami skończyła prawo i rozpoczyna pod kierunkiem taty praktykę. Pierwsza żona mećenasa zmarła przed pięciu laty. Osierocony mąż strawił aż rok na rozpamiętywaniu bolesnej straty, po czym ożenił się powtórnie. Nowa żona była niegdyś trochę tancerką, trochę pieśniarką, obecnie ma 34 lata i sytuacja wymaga od niej tylko właściwego reprezentowania powszechnie szanowanego domu. Czy się nudzi? Tak. Istnieją na to dowody. Jest także matka adwokata, matrona siedemdziesięciodwuletnia, krzepka i ambitna. Uwielbia wnuczkę, podziwia syna, chociaż — prawdę powiedziawszy — nie wierzy, aby któreś z nich osięgnęło zawodowe wyżyny jej nieboszczyka męża, również ma się rozumieć adwokata. Z synową utrzymuje stosunki poprawne.

Ale przed niespełna rokiem na arenę wydarzeń wkroczył jeszcze jeden aktor, znowu, Panie Inspektorze Randot, adwokat. W tym dramatycznym układzie roi się od adwokatów, co dostarcza mi specyficznej podniety do wiadomego zàmysłu. Wspomniany przed chwilą przedstawiciel palestry jest młodym mężczyzną pod trzydziestkę. Przyjechał do niezbyt dużego, ale i niezbyt małego miasta w celu przyspieszenia swej kariery, która prędzej czy później jest mu pisana, bo — co tu ukrywać — talentem oraz poważnym stosunkiem do zawodu wszystkich bije. A prócz tego cóż za uroda... O ile starszy pan nosi jeszcze na obliczu dumne ślady minionej świetności, o tyle młody reprezentuje tzw. piękność na chodzie. Szkoda, że go Pan nie zna. W migdałowych oczach wilgotne spojrzenie, ciemne włosy krótko przystrzyżone, cera jak z kości słoniowej i uśmiech będący przewodnikiem wewnętrznego ciepła. Prawdziwy adwokat-obrońca, przychylny ludziom i światu. Bo i dlaczego nie miałby być przychylny, skoro natura dała mu tyle przewag?

Oto wszyscy w komplecie. Przepraszam — nie wszyscy. Jest jeszcze gosposia, poczciwa służebnica domu. Pracuje tu od niepamiętnych lat, panienkę nosiła na rękach, babka jest dla niej właściwą panią, synowe babki, i ta zmarła, i ta żyjąca, noszą miano „młodych” pań. W moich zamierzeniach gosposia odgrywa rolę zdecydowanie drugorzędną. Każdą wolną chwilę staruszka spędza w kościele, dzięki czemu będzie można wszystko załatwić w czasie jej nieobecności. Zresztą naprawdę nic mi nie zawiniła. To tamci obudzili w mym sercu żądzę krwi. Ach, drogi Inspektorze Randot, Pan się dziwi? Czyżby Pan nie znał dostojnych francuskich rodzin? Tych małych, kameralnych zespołów, hermetycznych jak puszka konserw, która po upływie pewnego czasu zaczyna jednak cuchnąć i nie nadaje się do konsumpcji?

Niech sobie Pan wyobrazi: senior rodziny, siwy kabotyn, wygłaszający obrończe mowy przed domownikami. Najpierw pracowita pisanina przy drzwiach zamkniętych, potem próba generalna wobec matki, żony i córki, wreszcie benefis w sali rozpraw, najeżony cytatami z literatury i filozofii, pompatyczny i niezrozumiały, i może właśnie dlatego budzący ogólny podziw. A nocami spisywanie dziennych wrażeń, coś w rodzaju pamiętnika, głównie rejestr własnych sukcesów, szumnie nazwany pitavalem, dedykowany córce: „Mojej kochanej córce jako drogowskaz w wybranym przez nią zawodzie”. O tyle, proszę Pana, drogowskaz, że i córeczka ma cokolwiek przewrócone w głowie na punkcie odziedziczonych talentów. Taka to już familia. Latorośl na wzór ojca płodzi już oracje godne Rzymian, a mające na celu ochronę wolności niezręcznych kieszonkowców.

Jeżeli chodzi o babkę, to ta jest gotowa w każdej chwili nawiązać do osięgnięć dziadka. Chwyta ona od czasu do czasu za pióro, by uwiecznić to i owo z życia zasłużonego mecenasa. Zresztą nie szczędzi żywego aplauzu synowi i wnuczce, którzy z kolei darzą sędziwą damę olbrzymią czcią. W ogóle cała trójka lubi klimat adoracji, powodzenia i okazywanej sobie wdzięczności, za tę cenę gotowa jest wyciągnąć z opresji zarówno przestępcę, jak i pokrzywdzonego.

Dosyć sprytnie urządziła się w tym domu jego czwarta — od kilku lat — przedstawicielka, była tancerka i pieśniarka, obecnie „młoda pani”, piękna żona pierwszorzędnego adwokata. Bardzo szybko zrozumiała, co się święci. Słuchanie krasomówczych tyrad, świetnych wspomnień i rodzinnych duserów wydało jej się na dłuższą metę uciążliwe, toteż znalazła prosty i, jak wszystko co proste, skuteczny wybieg w postaci złośliwych migren. Lekarze bezradnie rozkładają dłonie — pacjentce nic nie pomaga. Niemal codziennie spędza parę godzin w zaciemnionym pokoju, z kompresem na czole.

Raz lub dwa razy do roku mecenasowa godzi się wziąć udział w eleganckim koncercie na jakiś społeczny cel. Wtedy cała rodzina zasiada w fotelach pierwszego rzędu, uśmiecha się z rozrzewnieniem, ani trochę nie wahając się uczestniczyć w tej, jak na tradycje rodu, nieco lekkiej imprezie. Mecenasowa śpiewa sentymentalne piosenki, do których najczęściej sama pisze słowa, czasem komponuje i muzykę. Ona także jest w pewnym sensie utalentowana, co pozostali członkowie rodziny uznają. Można by rzec: bagatelizując nie lekceważą. W tym domu nic nie obraca się przeciw interesom klanu, więc i występy mecenasowej są miłym, odświeżającym zastrzykiem popularności. Mecenasowa śpiewa pod panieńskim nazwiskiem. Chociaż całe miasto doskonale ją zna — tak wydaje się taktowniej. Co innego brak przesądów, a co innego dobre formy.

Niby wszystko w porządku, a jednak ktoś musi zginąć, Inspektorze Randot.

Przed rokiem zjechał do miasta ów młody adwokat. Mimo modnego ubrania i modnej fryzury zrobił dobre wrażenie. Początkowo trudno sobie nawet było zdać sprawę dlaczego. Wspomniałam już z odrobiną ironii, że naturalne przewagi nad otoczeniem pozwalają mu to otoczenie lubić, ale ironia nie na wiele się tu przyda. Trzeba otwarcie wyznać, że młody człowiek jest jakby trochę od wszystkich lepszy. Kariera — zapewne, któż o niej nie myśli, lecz i klientów traktuje jakoś serio i do pieniędzy dziwnie się odnosi, i żadnego z kolegów dotąd nie uraził. Dwie trudne sprawy wygrał, trzecią przegrał, chociaż wydawała się łatwa. W trakcie przewodu sądowego wyszły na jaw okoliczności dodatkowo obciążające oskarżonego. Obrońca nie tuszował ich, apelując do sędziów w imię jakichś zgoła idealistycznych założeń: „winien jest, Wysoki Sądzie, ale odpowiedzialność za jego czyny ponosi całe społeczeństwo...” Przegrał.

Młody, piękny, rokujący jak najlepsze nadzieje prawnik złożył wkrótce po przyjeździe wizytę seniorowi miejscowej palestry. Poznał całą jego rodzinę, wysłuchał z powagą paru fragmentów przeszłości, zrobił świetne wrażenie, został ponownie zaproszony i miesiąc nie upłynął, jak już był w tym domu stałym gościem. W pół roku później rozeszła się wieść o zaręczynach dwojga młodych. Lokalne pismo umieściło w dodatku niedzielnym eksponowaną fotografię urodziwej pary w togach.

I znowu minęły trzy miesiące. Młody człowiek bywał w willi przyszłego teścia codziennie. Pił tam wieczorną herbatę, słuchał pogodnie zapisków babki, chwalił wymowę starszego, dostojnego kolegi, uśmiechał się serdecznie do mecenasowej, gorąco adorował narzeczoną. Gosposia zaczęła go nazywać „paniczem”.

Płyną beztrosko dni, życie jest piękne, po prostu idylla. Ale jak długo może trwać idylla nawet w bardzo eleganckim domu? No właśnie.

Wiem, wiem, Panie Inspektorze, trzeba się streszczać. I mnie ta historia zaczyna trochę nudzić. Pan już wszystkiego się domyślił. Zmierzam zatem do końca, ostatecznie nie chodzi o szczegóły.

Któregoś wiosennego dnia, jadąc na peryferie do rodziny klienta, córka domu ujrzała z okien autobusu wędrującą wśród zagajników parkę. Autobus uniósł ją dalej, obraz zniknął — zostało krótkie, wstrząsające wrażenie. W mężczyźnie dziewczyna rozpoznała narzeczonego, w kobiecie — macochę. Może uległa złudzeniu? Może już wcześniej rejestrowane przez podświadomość drobne spostrzeżenia nagle zmaterializowały się? Może wszystko razem było niesmacznym figlem przyrodzonej i ambitnie skrywanej zazdrości? Któż to wie? A jednak teraz dopiero zdała sobie sprawę z tego, że żona ojca w ostatnim czasie przestała zapadać na migreny. Wieczorne godziny spędza w rodzinnym gronie, wesoła, ładnie ubrana, gościnna...

Wkrótce przyszedł anonim.

Tak, tak, musimy tu kogoś zabić, proszę Pana. Nie ma rady. Sytuacja domaga się krwi. Krwi! Dajcie mi sztylet, kindżał, wreszcie zwykły kuchenny nóż. Albo pistolet olbrzymiego kalibru. Zresztą nie upieram się, jestem dyletantką, to Pan ma głos, Panie Inspektorze. Chętnie zgodzę się na truciznę, chociaż wiem, że stosowanie jej wymaga głębszej wiedzy. Zgodzę się też na każde inne narzędzie zbrodni, mam do Pana pełne zaufanie. Wspólnie zlikwidujemy jednego z bohaterów. Kogo? Zapewne niewierną żonę mecenasa.

Szanowny i drogi Inspektorze Randot. Może jednak nie domyśla się Pan wszystkiego. Może na przykład uważa mnie Pan za osobę z lekka obłąkaną, za maniaczkę? Nie będę dłużej wystawiała na próbę Pańskiej ewentualnej niepewności. Wizja kosza, a w nim mego przydługiego listu była mi dotąd natchnieniem. Czas uchylić przyłbicy.

Sprawa przedstawia się prozaicznie. Głos Południa w związku z pięćdziesiątą rocznicą swego istnienia ogłosił wielki konkurs na powieść kryminalną, i ja, proszę Pana, w tym konkursie wezmę udział. A jeżeli już wezmę udział, to muszę także wziąć nagrodę. A jeżeli nagrodę — to pierwszą. Jestem piekielnie ambitna. Wybrałam, jak Pan widzi, temat niemal klasyczny, bo uważam, że tylko proste zdarzenia w prostych ludzkich konfiguracjach dają gwarancję jasnego dowodu, uczciwej logiki, bez psychologicznych i taktycznych wybryków. Ojciec, córka, młoda macocha, matka ojca, narzeczony córki i w jednej osobie kochanek macochy — ma to w sobie coś z greckiego dramatu. Pewnego dnia macocha ginie nienaturalną śmiercią — wszyscy zainteresowani są w tym czasie w domu. Dochodzenie, wielostronne poszlaki: cała czwórka jest mocno obciążona, każdy ma się rozumieć w inny sposób. Śledztwo dociera do dyskretnych rodzinnych słabostek. Obnażają się charaktery i usposobienia.

Ojciec — wyśrubowana godność osobista, babka — namiętne pragnienie podreperowania upadającego rodu osobą wybitnego młodzieńca, córka — chorobliwa zazdrość. Najtrudniej wyszukać motyw zbrodni w świetlanej duszy narzeczonego. I dlatego — w imię koniecznej pointy — on to okaże się mordercą. Wiem, że rozumuję prawidłowo, ale cóż z tego, skoro nie mam pomysłu. Owszem, miałam pomysł, ale okazał się do bani. Niech Pan sam osądzi. Młody, zdolny adwokat uciął sobie na boku romans ze znudzoną żoną prowincjonalnego luminarza, jednak przeliczył się, bo kobietka ma charakter i ani myśli rezygnować z amanta: woli młodego męża, stojącego u progu świetnej kariery, niż starego nudziarza, który dobry był jako odskocznia. Tymczasem amant też pożąda odskoczni, a widzi ją w stanowisku przyszłego teścia, w jego majątku, w żonie posażnej, z dobrym zawodem. Nolens-volens łupnął damę.

Fe, przecież to nie ma sensu. Jeżeli wprowadzam faceta górującego moralnie nad otoczeniem, to skąd takie świństwo? Panie Inspektorze Randot, błagam o pomoc. Niech Pan sięgnie do przepaścistej szuflady Pańskich doświadczeń kryminalnych i niech mi Pan z niej ofiaruje jeden autentyczny, niebanalny przypadek. Tak, jestem bezczelna, a jednak mam nadzieję. Kto ryzykuje — ten nie traci i do odważnych należy świat. Oto komunały, które budzą we mnie optymizm. Tylko komunały zawierają mądrości sprawdzone, no nie? Panie Inspektorze, potrafię być wdzięczna... Przez tydzień czekam z zapartym tchem na Pańską odpowiedź. Niech Pan wybaczy, że jeszcze na dobitek wyznaczam jakieś terminy, niestety, czasu zostało już niewiele. Na moim biurku stoi wycięty z magazynu portret mężczyzny. Mądre, pełne błyskotliwego humoru oczy spoglądają na mnie i... pozwalają mieć nadzieję.

Łączę serdeczne pozdrowienia — Justyna Tardieux.

Inspektor złożył kartki i wsunął je z powrotem do koperty. Wstał z fotela; równym, wojskowym krokiem przemierzył gabinet, pokój stołowy, na koniec wszedł do sypialni. Tam wrzucił coś bezmyślnie do jednej z walizek, stanął przed lustrem i spojrzał z zainteresowaniem w swoje „mądre, pełne błyskotliwego humoru oczy”. Wkrótce wrócił do gabinetu.

Ostatnim przed podróżą dniem inspektor Randot mógł rozporządzać według własnej nieskrępowanej woli. Konwencjonalne pożegnania załatwił był uprzednio. Popołudnie łącznie z wieczorem należało do niego. Od rana cieszył się dziecinnie na rzadką przy jego trybie życia swobodę. Kino, spacer, sterta nie doczytanych pism —wszystko to niedawno jeszcze nęciło. Nagle zdecydował się. Postawił na biurku maszynę, wyjął z szuflady blok listowy.II

_Nieznajoma Panno (Pani?)Tardieux—_ napisał w nagłówku inspektor Randot, po czym wykręcił papier, zgniótł go i wyrzucił. Następny arkusz zatytułował po prostu: _Droga Pani._

W dalszym ciągu pisał:

List Pani przeczytałem z satysfakcją i odpowiadam niezwłocznie, tak jak sobie Pani tego życzyła. Ponure przeczucia zawiodły, nie jestem taki straszny, jak mnie malują. Zresztą trafiła Pani na szczerego miłośnika literatury kryminalnej. Od 35 lat uważnie studiuję wszystko, co w tej dziedzinie zostało dokonane. Jeżeli spieszę podzielić się z Panią moimi uwagami na interesujący ją temat — czynię to głównie jako doświadczony czytelnik...

Inspektor chwilę pomyślał. Poprawił liczbę 35 na 25.

Wolałbym — pisał dalej — nie wypowiadać się ze stanowiska urzędnika policji. Inne prawa, proszę Pani, rządzą życiem, a inne wykoncypowaną fabułą. Życie jest o wiele bardziej pomysłowe i zaskakujące, wszystko w nim może się przytrafić, od powieści natomiast żądamy pozorów prawdopodobieństwa. W myśl tej maksymy słusznie Pani robi, kłopocząc się o motywy zbrodni swego bohatera; powinny one być jasne, przekonywające, dla każdego zrozumiałe, chociaż naturalnie samo ich istnienie musi okazać się niespodzianką. Z tą niespodzianką, czyli zaskoczeniem, najtrudniejsza sprawa, tutaj tkwi sedno zadowolenia czytelników.

Kiedyś chciałem napisać i opublikować małą rozprawkę o twórczości kryminalnej, jednak zbrakło mi na tę przyjemność czasu.

Inspektorowi Randot nie tylko zbrakło czasu. Bał się ośmieszenia. Łatwo zdobyć złośliwy epitet najlepszego detektywa wśród publicystów i najlepszego publicysty wśród detektywów. Z tym większym zapałem przenosił teraz na papier swoje cenne myśli.

Nim przystąpię do udzielenia kilku niezbędnych rad, muszę zaznaczyć, że ani przez chwilę nie dałem się wziąć na bardzo zresztą dowcipny pomysł, sugerujący planowanie zbrodni. Od razu zapachniało mi powieścią, scenariuszem czy słuchowiskiem. Tym bardziej że Głos Południa reklamuje swój konkurs aż do znudzenia. Za stary ze mnie wyga, moje dziecko; morderca zasięgający przed morderstwem opinii biegłego policjanta to jednak trochę dziecinne i zbyt sensacyjne. Chociaż przyznaję — uzyskała Pani to, o co jej chodziło. Rzeczywiście przeczytałem list do końca z dużym zainteresowaniem i na jego podstawie wróżę Pani jak najlepszą przyszłość w wybranym zawodzie.

Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. Wspomniałem o niespodziance albo innymi słowy puencie, czyli konieczności starannego ukrywania przestępcy najdłużej, jak tylko się da, to jest do ostatnich stron książki. Czytelnicy dzielą się na dwie kategorie: na naiwnych i na chytrych. Ci chytrzy znają się pierwszorzędnie na wszystkich wybiegach autora i są ogromnie krytyczni. Śmiało można ich nazwać superczytelnikami. O ile naiwny „kupuje” każdą fałszywą poszlakę, a na końcu ulega niekłamanemu zdumieniu, o tyle superczytelnik od pierwszego rozdziału prowadzi dochodzenie na własną rękę, czujnie śledzi szczegóły, a w ogóle o wiele bardziej ufa własnej domyślności niż jakimkolwiek informacjom. Zadowolić go jest prawie niepodobieństwem. Jeżeli przedwcześnie rozszyfruje zbrodniarza — niechybnie uzna kryminał za słaby, jeżeli nie rozszyfruje — oskarży autora o brak logiki lub niedozwolone chwyty. W tych warunkach sytuacja piszącego jest trudna. Musi on być mistrzem psychologii, niepoślednim znawcą myśli i uczuć — i to nie swoich bohaterów, lecz swoich czytelników. W życiu detektyw stawia sobie pytanie: jak najszybciej odkryć przestępcę? W księżce autor kombinuje, jak go do końca śledztwa najlepiej ukryć. A więc kluczowy problem: jak ukryć zbrodniarza? Sposobów jest co najmniej sto.

W zamierzchłej klasyce kryminalnej przestępca bywał jawny, a nawet często cieszył się romantyczną sławą. Treść sensacyjno-kryminalna przeważnie sprowadzała się do awanturniczego pojedynku zręczności i odwagi staczanego między detektywem a dżentelmenem-włamywaczem, który notabene chętnie działał dla dobra uciśnionych. Czasy te minęły bezpowrotnie, został po nich urok pięknej bajki. . Dzisiaj na naszym globie święci triumf mokra robota i naukowy stosunek do zjawisk. Literaturę kryminalną powołuje do życia potrzeba praworządności i rozrywek umysłowych. Zabawa polega na żonglowaniu logiką i bystrością, na intelektualnej ekwilibrystyce. W jej ogniu toczy się pojedynek między autorem i czytelnikiem, zwyciężyć powinien autor.

A co gdyby to jednak gdzieś wydrukować? — pomyślał inspektor Randot. — Dobrze, że piszę ten list z kopią. Może się kiedyś przydać.

Jak już powiedziałem, sposobów zmierzających do tego zwycięstwa jest nieprzebrana ilość. Niezależnie od niuansów każdy polega na odwróceniu uwagi czytelnika od osoby winnego. Czytelnik „naiwny” łapie się na najgrubszy haczyk, niestety, istnieje superczytelnik, a ten jest kuty na cztery nogi. Metoda zmierzająca do przedstawienia przestępcy w tak dobrym świetle, żeby czytelnik go polubił i tym samym wyłączył z podejrzeń, zdewaluowała się. Za często bywała stosowana. Również dotyczy to chwytu z osobnikiem najbardziej zagrożonym, skrzywdzonym czy wręcz poszukującym ochrony. Dużo już dzisiaj praktyczniej winnego od razu ustawić w rzędzie oskarżonych i na wstępie zgromadzić około jego osoby silne obciążenia. Przebiegły superczytelnik sądząc, że to gierka, zwolni w tym punkcie napięcie uwagi i wyskoczy z właściwego tropu. Minus polega tu na rozczarowaniu czytelnika prostolinijnego.

Dobrze jest w toku postępowania śledczego tak zacieśnić poszlaki, żeby wskazywały niezbicie na kobietę. Powiedzmy szereg anonimów pisanych kobiecą ręką. Czytelnik podejrzewa wtedy wszystkie występujące w księżce kobiety. Pod koniec należy zrobić woltę i udowodnić, że zbrodni dokonał mężczyzna. Ten manewr można też odwrócić: puścić reflektor na mężczyzn, w puencie ulokować kobietę. Chociaż jeżeli o mnie chodzi, przyznam się, że mierzi mnie, kiedy morduje młoda, piękna dziewczyna. Takie wątki nie są w moim guście. Czytając powieść kryminalną nigdy nie podejrzewam o zbrodnię sympatycznych kobiet.

Pewien amerykański autor, cieszący się dużą popularnością, wprowadza do swoich książek tak olbrzymią ilość postaci, wywołuje taki zamęt, że w końcu nic już nie wiadomo. Rozwiązanie intrygi przyjmujemy z ulgą i wdzięcznością, zyskując w zamian upragniony odpoczynek. Autor ten, jak widać, też jest dobrym psychologiem, ale uprawia metodę gangsterską, nader niskiego rzędu. O ileż szlachetniej ukazać w tle kilka epizodycznych osób, jakiegoś ogrodnika, gońca, jowialną gosposię, przejezdnego wujaszka, sąsiada-dziwaka, podejrzanie wesołego subiekta czy sparaliżowanego dziadka. Superczytelnik natychmiast traci pewność siebie, zaczyna z napięciem śledzić te nic nie znaczące figury, gubi główny wątek i w rezultacie — chce czy nie chce — ulega pod koniec zaskoczeniu.

Nie jest źle w ostatnim rozdziale ujawnić, że jedna z drugoplanowych postaci, na przykład gosposia, pełniła rolę detektywa. Detektyw z bożej łaski ma u czytelnika duże wzięcie, reprezentuje on bowiem opinię tegoż czytelnika o sobie samym. W ogóle przy rysowaniu sylwetki detektywa należy stosować umiar. Detektyw-geniusz, nadczłowiek wyszedł z mody. Zarówno urzędowy, jak prywatny — doświadcza wielu przeciwności, po ludzku martwi się, a nawet przelotnie załamuje, nim wreszcie dzieło jego zostanie uwieńczone happy endem w postaci gilotyny, szafotu lub krzesła elektrycznego dla przestępcy.

Odświeżeniem tematyki kryminalnej było kiedyś ukazanie bohatera przyznającego się samorzutnie, z pobudek uczuciowych, do nie popełnionego przestępstwa. Później ten motyw został rozszerzony tak dalece, że do prowadzącego śledztwo tłumnie napływali „mordercy”, udowadniając swój udział w zbrodni. Każdy miał w tym jakiś perfidny interes (rozgłos, pycha, symulowanie obłędu, misterne alibi na później itp.), a zadaniem śledztwa stawało się gromadzenie dowodów nie winy, lecz niewinności. Pomysł nazbyt ekscentryczny na dłuższą metę.

Sławna angielska pisarka ukryła mordercę w sympatycznej osobie narratora, lekarza sądowego. Chwyt uznano za niesmaczny i usunięto autorkę z klubu, któremu przewodniczył G. K. Chesterton, ten tuz światowej kryminalistyki. Jak Pani widzi, z tymi sprawami nie ma żartów. Można oszukiwać konsumenta, ale tylko do pewnych granic. Przebrana miarka równa się kompromitacji wytwórcy. Książka to nie życie, w książce nie każdy sposób jest dozwolony.

Inny pisarz angielski, poważny kandydat do nagrody Nobla, w utworach swych rolę detektywa powierza między wierszami Bogu, a rolę głównego przestępcy szatanowi. Już w czasach Goethego wiadomo było, że diabły podnoszą rangę dzieła, jednakowoż z punktu widzenia kryminalistyki są to posunięcia nieeleganckie. Zarówno Pan Bóg, jak i wszelkie złe duchy w zapasach z ludzkością „fory”.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: