Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zbrodnia Sylwestra Bonnarda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbrodnia Sylwestra Bonnarda - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA PO­LA­NO

24 grud­nia 1861

Wło­ży­łem pan­to­fle i wy­god­ny szla­frok. Otar­łem łzę, któ­rą ostry wiatr, dmą­cy na uli­cy, za­ćmił mój wzrok. Ja­sny ogień pło­nął na ko­min­ku w moim ga­bi­ne­cie. Lo­do­we krysz­ta­ły o fan­ta­stycz­nych kształ­tach kwia­tów i pa­pro­ci roz­po­ście­ra­ły się na szy­bach okien i za­kry­wa­ły mi Se­kwa­nę, jej mo­sty i sta­ry Luwr Wa­le­zju­szów.

Przy­su­ną­łem do ko­min­ka fo­tel i prze­no­śny sto­lik i za­ją­łem przy nim miej­sce, któ­re Ha­mil­kar ra­czył mi zo­sta­wić. Ha­mil­kar tuż przy kra­cie ko­min­ka na mięk­kiej po­dusz­ce le­żał zwi­nię­ty w kół­ko, z no­sem mię­dzy łap­ka­mi. Rów­ny od­dech pod­no­sił jego lek­kie i pu­szy­ste fu­ter­ko. Za zbli­że­niem się moim z wol­na spod wpół­przy­mknię­tych po­wiek uka­zał aga­to­we źre­ni­ce i za­mnk­nął je na­tych­miast po­my­ślaw­szy: „To nic, to mój przy­ja­ciel“.

– Ha­mil­ka­rze! – rze­kłem doń wy­cią­ga­jąc nogi – Ha­mil­ka­rze… sen­ny wład­co gro­du ksią­żek, czuj­ny stró­żu noc­ny! Przed szka­rad­ny­mi gry­zo­nia­mi bro­nisz rę­ko­pi­sów i dru­ków, któ­re sta­ry uczo­ny na­był za cenę skrom­ne­go do­cho­du i nie­zmor­do­wa­nej gor­li­wo­ści. W tej ci­chej bi­blio­te­ce, któ­rej strze­gą twe cno­ty mar­so­we, śpij, Ha­mil­ka­rze, jak lu­bież­na suł­tan­ka!

Bo w swej oso­bie łą­czysz strasz­ną po­stać ta­tar­skie­go ry­ce­rza z ocię­ża­łym wdzię­kiem ko­bie­ty Wscho­du. Bo­ha­ter­ski i zmy­sło­wy Ha­mil­ka­rze, śpij, cze­ka­jąc chwi­li, gdy my­szy przy świe­tle księ­ży­ca za­czną wy­pra­wiać har­ce przed Acta sanc­to­rum uczo­nych bol­lan­dy­stów.

Po­czą­tek tej prze­mo­wy po­do­bał się Ha­mil­ka­ro­wi, za­do­wo­le­nie swe ob­ja­wił wy­da­jąc dźwięk po­dob­ny do bul­go­ta­nia wody w ko­cioł­ku. Ale gdy pod­nio­słem głos, Ha­mil­kar opusz­cza­jąc uszy i marsz­cząc prę­go­wa­ną skó­rę na czo­le uprze­dził mnie, że nie­sto­sow­na jest taka de­kla­ma­cja. I roz­my­ślał: „Ten czło­wiek od ksią­żek mówi, by nic nie po­wie­dzieć; na­to­miast na­sza ku­char­ka wy­ma­wia za­wsze sło­wa peł­ne tre­ści, za­wie­ra­ją­ce albo… za­po­wiedź je­dze­nia, albo obiet­ni­cę skó­ro­bi­cia. Wia­do­mo, co mówi. A ten sta­rzec gro­ma­dzi dźwię­ki, któ­re nic a nic nie zna­czą“.

Tak my­ślał Ha­mil­kar. Po­zo­sta­wia­jąc go jego roz­my­śla­niom otwo­rzy­łem książ­kę i czy­ta­łem ją z za­ję­ciem, był to bo­wiem ka­ta­log ma­nu­skryp­tów. Nie znam nic bar­dziej po­cią­ga­ją­ce­go i przy­jem­niej­sze­go nad czy­ta­nie ka­ta­lo­gu. Ka­ta­log, któ­ry czy­ta­łem te­raz, zre­da­go­wa­ny w 1824r. przez

M. Thomp­so­na, bi­blio­te­ka­rza Sir To­ma­sza Ra­le­igha, grze­szy co praw­da zbyt­kiem zwię­zło­ści i nie ma tej do­kład­no­ści, któ­rą ar­chi­wi­ści mego po­ko­le­nia wpro­wa­dzi­li pierw­si do prac z za­kre­su dy­plo­ma­cji i pa­le­ogra­fii. Po­zo­sta­wia dużo do ży­cze­nia i dużo do do­my­słu. I może dla­te­go czy­ta­jąc go do­świad­czam uczuć, któ­re u na­tu­ry bar­dziej ima­gi­na­cyj­nej niż moja za­słu­gi­wa­ły­by na mia­no ma­rze­nia. Z wol­na po­grą­ża­łem się w mych fan­ta­stycz­nych my­ślach, gdy go­spo­dy­ni moja mru­kli­wym to­nem oznaj­mi­ła mi, że pra­gnie ze mną mó­wić pan Coc­coz.

Istot­nie ktoś wsu­nął się za nią do bi­blio­te­ki. Był to drob­ny człe­czy­na, bied­ny, mały czło­wie­czek, mi­zer­nie wy­glą­da­ją­cy, ubra­ny w lek­ki sur­dut. Zbli­żył się do mnie z mnó­stwem drob­nych ukło­nów i uśmie­chów. Był bar­dzo bla­dy, a choć mło­dy i żwa­wy, wy­glą­dał na cho­re­go. Wi­dok jego przy­po­mi­nał mi zra­nio­ną wie­wiór­kę. Niósł pod pa­chą za­wi­niąt­ko w zie­lo­nej płach­cie, któ­re po­ło­żył na krze­śle; od­wią­zaw­szy czte­ry jego rogi uka­zał mi całą masę ma­łych, żół­tych ksią­że­czek.

– Wiel­moż­ny pa­nie – rzekł – nie mam za­szczy­tu być panu zna­nym, je­stem agen­tem księ­gar­skim, wiel­moż­ny pa­nie. Pra­cu­ję dla pierw­szych firm sto­li­cy i w na­dziei, że wiel­moż­ny pan za­szczy­ci mnie swym za­ufa­niem, po­zwa­lam so­bie ofia­ro­wać mu tro­chę no­wo­ści.

Wiel­kie, spra­wie­dli­we bogi! Co za no­wo­ści ofia­ro­wał mi ho­mun­cu­lus Coc­coz! Pierw­szy tom, któ­ry wsu­nął mi do ręki, była to Hi­sto­ria wie­ży Ne­sle, opo­wia­da­ją­ca o mi­łost­kach Mał­go­rza­ty Bur­gundz­kiej i ka­pi­ta­na Bu­ri­da­na.

– To książ­ka hi­sto­rycz­na – rzekł z uśmie­chem – hi­sto­ria zu­peł­nie praw­dzi­wa.

– W ta­kim ra­zie – od­rze­kłem – jest bar­dzo nud­na, bo książ­ki hi­sto­rycz­ne, któ­re nie kła­mią, wszyst­kie są nud­ne. I ja pi­su­ję dzie­ła hi­sto­rycz­ne zgod­ne z praw­dą; gdy­byś, na swo­je nie­szczę­ście, któ­rą z nich ob­no­sić miał od drzwi do drzwi, na pew­no cho­wał­byś je, wiecz­nie w twej zie­lo­nej płach­cie, bo nie zna­la­zł­byś na tyle nie­roz­gar­nię­tej ku­char­ki, aby przy­szło jej do gło­wy to ku­pić.

– Za­pew­ne, pro­szę pana – od­rzekł bla­dy czło­wiek je­dy­nie przez grzecz­ność.

I uśmie­cha­jąc się cią­gle po­dał mi Dzie­je mi­ło­sne He­lo­izy i Abe­lar­da, ale da­łem mu do zro­zu­mie­nia, że w moim wie­ku na nic się już nie zda­ją hi­sto­rie mi­ło­sne.

Wte­dy, cią­gle uśmiech­nię­ty, za­pro­po­no­wał mi

Pra­wi­dła gier to­wa­rzy­skich: pi­kie­ty, be­zi­ka, écar­té, wi­sta, ko­ści, war­ca­bów, sza­chów.

– Nie­ste­ty! – rze­kłem – je­śli chcesz mi przy­po­mnieć pra­wi­dła be­zi­ka, wróć mi mego sta­re­go przy­ja­cie­la Bi­gna­na, z któ­rym gry­wa­łem w kar­ty co wie­czór, za­nim pięć aka­de­mii uro­czy­ście nie od­pro­wa­dzi­ło go na cmen­tarz, lub do lek­ko­myśl­no­ści za­baw ludz­kich zniż po­waż­ny umysł Ha­mil­ka­ra, śpią­ce­go, jak wi­dzisz, na tej po­dusz­ce, gdyż on jest te­raz je­dy­nym to­wa­rzy­szem mo­ich wie­czo­rów.

Uśmiech bied­ne­go człe­czy­ny był te­raz mdły i za­kło­po­ta­ny.

– Oto – rzekł – nowy zbiór za­baw to­wa­rzy­skich, dyk­te­ry­jek, żar­ci­ków, ze spo­so­bem za­mie­nie­nia czer­wo­nej róży na bia­łą.

Od­po­wie­dzia­łem mu, że od daw­na je­stem w nie­zgo­dzie z ró­ża­mi, co do żar­ci­ków zaś dość mi tych, na któ­re po­zwa­lam so­bie bez­wied­nie w mych pra­cach na­uko­wych.

Ho­mun­cu­lus ze swym ostat­nim uśmie­chem za­pro­po­no­wał mi ostat­nią swą książ­kę.

– Oto Klucz do tłu­ma­cze­nia snów, z wy­ja­śnie­niem wszyst­kich snów, ja­kie śnić moż­na: sny o zło­cie, o zło­dzie­ju, o śmier­ci, sen, że się spa­da z wie­ży… Kom­plet!

Po­chwy­ci­łem szczyp­ce i żywo nimi po­trzą­sa­jąc od­rze­kłem memu go­ścio­wi:

– Tak, mój przy­ja­cie­lu, ale wszyst­kie sny i ty­sią­ce in­nych jesz­cze, ra­do­snych i tra­gicz­nych, miesz­czą się w jed­nym śnie ży­cia. Czy two­ja mała ksią­żecz­ka da mi klucz do jego wy­tłu­ma­cze­nia?

– Tak, pro­szę pana – od­po­wie­dział ho­mun­cu­lus. – Wy­da­nie, jest kom­plet­ne i kosz­tu­je nie­dro­go, fran­ka dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­mów, wiel­moż­ny pa­nie.

Na tym skoń­czy­łem roz­mo­wę z kol­por­te­rem. Nie śmiał­bym za­pew­niać, że sło­wa moje były istot­nie ta­kie, jak je tu przy­ta­czam. Może spi­su­jąc roz­sze­rzy­łem je nie­co. Bar­dzo trud­no, na­wet w dzien­ni­ku, za­cho­wać praw­dę do­słow­ną. Je­śli nie ta­kie były sło­wa, w każ­dym ra­zie taka była moja myśl. Za­wo­ła­łem słu­żą­cą, gdyż nie mam dzwon­ka w miesz­ka­niu.

– Te­re­so – rze­kłem – od­pro­wadź pana Coc­co­za do drzwi. Po­sia­da on książ­kę, któ­ra może cię za­jąć: Klucz do tłu­ma­cze­nia snów. Z przy­jem­no­ścią ci ją po­da­ru­ję.

– Pro­szę pana – od­po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni – gdy się nie ma cza­su śnić na ja­wie, to nie ma się rów­nież cza­su śnić W uśpie­niu; dzię­ki Bogu, dzień wy­star­cza dla mej pra­cy i pra­ca wy­star­cza dla mego dnia; co wie­czór po­wie­dzieć mogę: „Pa­nie Boże, bło­go­sław memu spo­czyn­ko­wi!“ Nie śnię ani sto­jąc, ani le­żąc i pie­rzy­ny swo­jej nie bio­rę za dia­bła, jak to zda­rzy­ło się mo­jej ku­zyn­ce. I niech pan po­zwo­li, że po­wiem, iż do­syć mamy tu ksią­żek.

Pan ma ich tu ty­sią­ce ty­się­cy, od któ­rych prze­wra­ca się panu w gło­wie, a ja mam dwie, któ­re mi wy­star­cza­ją zu­peł­nie: książ­kę do na­bo­żeń­stwa i Kuch­nię do­mo­wą.

Po­wie­dziaw­szy to go­spo­dy­ni po­mo­gła bied­ne­mu człe­czy­nie uło­żyć to­war w zie­lo­nej płach­cie.

Ho­mun­cu­lus Coc­coz nie uśmie­chał się już. Zmę­czo­na jego twarz przy­bra­ła wy­raz ta­kie­go cier­pie­nia, że gorz­ko po­ża­ło­wa­łem, iż szy­dzi­łem z czło­wie­ka tak nie­szczę­śli­we­go. Przy­wo­ław­szy go rze­kłem, iż za­uwa­ży­łem u nie­go eg­zem­plarz Hi­sto­rii Es­tel­li i Ne­mo­ri­na , a że bar­dzo lu­bię pa­ste­rzy i pa­ster­ki, ku­pię za roz­sąd­ną cenę te dzie­je tkli­wych ko­chan­ków.

– Sprze­dam panu tę książ­kę za fran­ka dwa­dzie­ścia pięć, wiel­moż­ny pa­nie – od­rzekł Coc­coz z roz­pro­mie­nio­ną z ra­do­ści twa­rzą. – To hi­sto­rycz­ne i bę­dzie pan z tego za­do­wo­lo­ny. Wiem te­raz, cze­go panu po­trze­ba. Wi­dzę, że z wiel­moż­ne­go pana znaw­ca. Przy­nio­sę panu ju­tro Zbrod­nie pa­pie­ży. To bar­dzo do­bre dzie­ło. Przy­nio­sę wy­da­nie dla ama­to­rów, z ko­lo­ro­wy­mi ry­ci­na­mi.

Po­pro­si­łem, by tego nie czy­nił, od­szedł jed­nak za­do­wo­lo­ny. Kie­dy zie­lo­ne za­wi­niąt­ko wraz z kol­por­te­rem zni­kło w cie­niach ko­ry­ta­rza, za­py­ta­łem mej go­spo­dy­ni, skąd spadł ów czło­wiek.

– Spadł, oto wła­ści­we sło­wo – od­rze­kła – spadł nam spod da­chów, gdzie miesz­ka z żoną.

– Ma żonę, po­wia­dasz, Te­re­so? To za­dzi­wia­ją­ce! Ko­bie­ty to bar­dzo dziw­ne stwo­rze­nia. To musi być bied­na, nie­szczę­śli­wa ko­bie­ci­na.

– Nie wiem, jaka tam jest – od­rze­kła Te­re­sa – ale wi­dzę, jak co rano włó­czy się po scho­dach w je­dwab­nych suk­niach, wy­pla­mio­nych tłusz­czem. Zer­ka błysz­czą­cy­mi ocza­mi. I spra­wie­dli­wie rze­kł­szy, czyż sto­sow­ne są te oczy i te suk­nie dla ko­bie­ty przy­ję­tej tu z li­to­ści? Bo przy­ję­to ich na pod­da­sze, do­pó­ki re­pe­ru­ją dach, ze wzglę­du na to, że mąż cho­ry, a ona w po­waż­nym sta­nie. Stróż­ka mó­wi­ła mi na­wet, że dziś rano po­czu­ła bóle, te­raz po­dob­no leży. Trze­ba im było dziec­ka!

– Te­re­so – rze­kłem – praw­do­po­dob­nie dziec­ko było im nie­po­trzeb­ne, ale przy­ro­da chcia­ła, by je spło­dzi­li, i zwa­bi­ła ich w swe si­dła. Trze­ba przy­kład­nej prze­zor­no­ści, by unik­nąć pod­stę­pów na­tu­ry. Ża­łu­je­my ich, ale nie po­tę­piaj­my! Co zaś do je­dwab­nych su­kien, to wszyst­kie mło­de ko­bie­ty się w tym ko­cha­ją. Córy Ewy uwiel­bia­ją stro­je. Ty sama, Te­re­so, choć je­steś po­waż­na i ro­zum­na, ja­kie wy­pra­wiasz krzy­ki, gdy brak ci bia­łe­go far­tu­cha do ob­słu­gi przy obie­dzie! Ale po­wiedz mi, czy mają wszyst­ko, co im po­trze­ba na tym pod­da­szu?

– A skąd­że by mieć mo­gli, pro­szę pana? Mąż, któ­re­go pan przed chwi­lą wi­dział, był, jak mó­wi­ła mi odźwier­na, agen­tem ju­bi­ler­skim i nie wia­do­mo, dla­cze­go nie sprze­da­je już ze­gar­ków. Te­raz sprze­da­je ka­len­da­rze. To nie jest po­rząd­ne rze­mio­sło i nie wie­rzę nig­dy w to, żeby Pan Bóg mógł bło­go­sła­wić kup­co­wi ka­len­da­rzy. Żona, mię­dzy nami mó­wiąc, wy­glą­da na nic do­bre­go, na trzpiot­ką. Są­dzę, że tak po­tra­fi wy­cho­wać dziec­ko, jak ja grać na gi­ta­rze. Nie wia­do­mo, skąd to przy­szło, a ja je­stem pew­na, że przy­nio­sła ich tu bie­da z nę­dzą.

– Skąd­kol­wiek przy­by­wa­ją, Te­re­so, są nie­szczę­śli­wi i pod­da­sze ich jest zim­ne.

– Ba­ga­te­la! Dach dziu­ra­wy jest w kil­ku miej­scach i deszcz cie­cze tam stru­mie­nia­mi. Nie mają ani sprzę­tów, ani bie­li­zny. Sto­la­rze i tka­cze nie pra­cu­ją, jak są­dzę, dla człon­ków ta­kie­go brac­twa!

– To bar­dzo smut­ne, Te­re­so, oto du­sza chrze­ści­jań­ska da­le­ko go­rzej za­opa­trzo­na niż he­re­tyk Ha­mil­kar. I cóż ona mówi?

– Nie mó­wię nig­dy z tymi ludź­mi, pro­szę pana. Nie wiem ani co mówi, ani co śpie­wa. Bo pani Coc­coz śpie­wa przez cały dzień. Ze scho­dów ją sły­szę, czy wy­cho­dzę, czy po­wra­cam.

– No, po­to­mek Coc­co­zów bę­dzie mógł po­wie­dzieć jak to jaj­ko w chłop­skiej za­gad­ce: „Mat­ka zro­dzi­ła mnie śpie­wa­jąc“. Coś po­dob­ne­go przy­tra­fi­ło się Hen­ry­ko­wi IV.

Gdy Jo­an­na d'Al­bret po­czu­ła bóle po­ro­do­we, za­czę­ła śpie­wać sta­rą be­ar­neń­ską pieśń:

Naj­święt­sza Pa­ra­no,

Ty z koń­ca mo­stu,

O tej ga­dzi­nie w po­moc mi przyjdź.

Bła­gam cię, uproś u Boga w nie­bie,

By szyb­ko ze­chciał roz­wią­zać mnie,

Pięk­ne­go chłop­ca ra­czył mi dać

.

Oczy­wi­ście nie­ro­zum­nie jest pło­dzić isto­ty nie­szczę­śli­we. Ale dzie­je się to co dzień, moja Te­re­so, i wszy­scy fi­lo­zo­fo­wie świa­ta nie zdo­ła­ją zmie­nić tego głu­pie­go zwy­cza­ju. Pani Coc­coz po­szła za tym oby­cza­jem i śpie­wa. I tak jest do­brze! Ale po­wiedz mi, Te­re­so, czy nie na­sta­wi­łaś dziś ro­so­łu?

– Na­sta­wi­łam, pro­szę pana, i na­wet czas już go zszu­mo­wać.

– Bar­dzo do­brze! Pa­mię­taj, Te­re­so, od­lać z garn­ka do­bry ta­lerz ro­so­łu i za­nieść go pani Coc­coz, na­szej są­siad­ce.

Słu­żą­ca moja od­da­la­ła się już, gdy bar­dzo w porę do­da­łem:

– Te­re­so, ze­chciej przede wszyst­kim za­wo­łać swe­go przy­ja­cie­la stró­ża i po­wiedz mu, by wziął z na­szej drwal­ni do­brą wiąz­kę drze­wa i za­niósł ją na pod­da­sze pań­stwa Coc­coz. Tyl­ko niech nie za­nie­dba wło­żyć do na­rę­cza tę­gich, gru­bych po­lan, po­lan praw­dzi­wie świą­tecz­nych. Co zaś do ho­mun­cu­lu­sa, pro­szę cię, gdy przyj­dzie, od­praw go grzecz­nie wraz z jego wszyst­ki­mi żół­ty­mi książ­ka­mi.

Wy­daw­szy te za­rzą­dze­nia z wy­ra­fi­no­wa­nym ego­izmem sta­re­go ka­wa­le­ra, za­bra­łem się znów do prze­rwa­ne­go czy­ta­nia ka­ta­lo­gu. Z ja­kimż zdzi­wie­niem, z ja­kim wzru­sze­niem i zmie­sza­niem prze­czy­ta­łem wzmian­kę, któ­rej bez drże­nia ręki prze­pi­sać nie mogę:

Zło­ta le­gen­da Ja­ku­ba z Ge­nui (Ja­ku­ba de Vo­ra­gi­ne), tłu­ma­cze­nie fran­cu­skie, małe in 4°.

Ten ma­nu­skrypt XIV wie­ku za­wie­ra oprócz dość kom­plet­ne­go tłu­ma­cze­nia zna­ko­mi­tej pra­cy Ja­ku­ba de Vo­ra­gi­ne: pri­mo – le­gen­dy świę­tych Fer­re­ola, Fer­ru­cjo­na, Ger­ma­na, Win­cen­te­go i Drok­to­we­usza; se­cun­do – pieśń O cu­dow­nym po­grze­ba­niu imć świę­te­go Ger­ma­na z Au­xer­re. Tłu­ma­cze­nie to, le­gen­dy i pieśń są dzie­łem kle­ry­ka Jana To­ut­mo­uil­lé. Ma­nu­skrypt jest na we­li­nie, za­wie­ra mnó­stwo ini­cja­łów i dwie mi­nia­tu­ry de­li­kat­nie wy­ko­na­ne, lecz nie­zu­peł­nie do­brze za­cho­wa­ne, jed­na przed­sta­wia Oczysz­cze­nie Naj­święt­szej Pan­ny, dru­ga Ko­ro­no­wa­nie Pro­zer­pi­ny.

Co za od­kry­cie! Pot wstą­pił mi na czo­ło, mgła za­sło­ni­ła oczy. Drża­łem, bla­dłem i nie mo­gąc wy­rzec sło­wa od­czu­łem po­trze­bę wy­da­nia gło­śne­go okrzy­ku.

Co za skarb! Od czter­dzie­stu lat pra­cu­ję nad ba­da­niem Ga­lii chrze­ści­jań­skiej, a spe­cjal­nie nad sław­nym opac­twem Sa­int-Ger­ma­in-des-Prés, z któ­re­go wy­szli owi kró­lo­wie-mni­si, za­ło­ży­cie­le na­szej dy­na­stii na­ro­do­wej. Otóż mimo ka­ry­god­nej nie­do­kład­no­ści opi­su ja­sne było dla mnie, że ma­nu­skrypt ten po­cho­dzi z tego sław­ne­go opac­twa.

Wszyst­ko było tego do­wo­dem: le­gen­dy do­da­ne przez tłu­ma­cza do­ty­czy­ły wszyst­kie po­boż­nej fun­da­cji kró­la Chil­de­ber­ta. Le­gen­da o świę­tym Drok­to­we­uszu była szcze­gól­nie zna­mien­na, gdyż jest to le­gen­da pierw­sze­go opa­ta mego umi­ło­wa­ne­go opac­twa. Po­emat wier­szem fran­cu­skim o po­grze­ba­niu świę­te­go Ger­ma­na wpro­wa­dzał mnie do sa­mej nawy czci­god­nej ba­zy­li­ki, któ­ra była za­wiąz­kiem Ga­lii chrze­ści­jań­skiej.

Zło­ta le­gen­da jest sama w so­bie ob­szer­nym i wdzięcz­nym dzie­łem. Ja­kub de Vo­ra­gi­ne, de­fi­ni­tor re­gu­ły świę­te­go Do­mi­ni­ka i ar­cy­bi­skup Ge­nui, ze­brał w XIII wie­ku tra­dy­cje od­no­szą­ce się do świę­tych ka­to­lic­kich i utwo­rzył z nich zbiór tak bo­ga­ty, że w klasz­to­rach i zam­kach jed­nym gło­sem za­wo­ła­no: „To zło­ta le­gen­da“. Zło­ta le­gen­da ob­fi­tu­je głów­nie w ha­gio­gra­fię wło­ską. Ga­lia, Ger­ma­nia, An­glia mało zaj­mo­wa­ły w niej miej­sca. Vo­ra­gi­ne tyl­ko przez zim­ną mgłę wi­dzi wiel­kich świę­tych Za­cho­du. To­też akwi­tań­scy, ger­mań­scy i sak­soń­scy tłu­ma­cze za­cne­go le­gen­dzi­sty po­sta­ra­li się do jego opo­wia­dań do­łą­czyć ży­wo­ty swo­ich na­ro­do­wych świę­tych.

Czy­ta­łem i po­rów­ny­wa­łem wie­le ma­nu­skryp­tów Zło­tej le­gen­dy. Znam te, któ­re opi­sał mój uczo­ny ko­le­ga, Pa­weł Pa­ris, w swym pięk­nym ka­ta­lo­gu rę­ko­pi­sów bi­blio­te­ki kró­lew­skiej. Dwa z nich mia­no­wi­cie dłu­żej za­trzy­ma­ły moją uwa­gę. Je­den da­tu­je się z XIV wie­ku i za­wie­ra tłu­ma­cze­nie Jana

Be­le­ta, dru­gi, o wiek póź­niej­szy, za­wie­ra wer­sję Ja­ku­ba Vi­gnay. Po­cho­dzą oba ze zbio­rów Col­ber­ta i umiesz­czo­ne zo­sta­ły na pół­kach tej sław­nej książ­ni­cy za sta­ra­niem bi­blio­te­ka­rza Ba­lu­ze'a, któ­re­go na­zwi­ska bez uchy­le­nia cza­pecz­ki wy­mó­wić nie mogę, gdyż na­wet w tym wie­ku ol­brzy­mów eru­dy­cji Ba­lu­ze za­dzi­wia swą wiel­ko­ścią. Znam bar­dzo cie­ka­wą edy­cję ze zbio­rów Bi­go­ta; znam sześć­dzie­siąt czte­ry dru­ko­wa­ne edy­cje po­cząw­szy od ich sza­now­nej pra­bab­ki, go­tyc­kiej edy­cji sztras­bur­skiej, roz­po­czę­tej w roku 1471, a skoń­czo­nej w roku 1477. Ale ża­den z tych ma­nu­skryp­tów, żad­na z tych edy­cji, nie za­wie­ra le­gend świę­tych Fer­re­ola, Fer­ru­cjo­na, Ger­ma­na, Win­cen­te­go i Drok­to­we­usza, żad­na nie nosi na­zwi­ska Jana To­ut­mo­uil­lé, żad­na wresz­cie nie po­cho­dzi z opac­twa Sa­int-Ger­ma­in-des-Prés.

One wszyst­kie w po­rów­na­niu z ma­nu­skryp­tem opi­sa­nym przez Thomp­so­na są jak źdźbła sło­my wo­bec szta­by zło­ta. Do­ty­ka­łem pal­cem, wi­dzia­łem na wła­sne oczy nie­zbi­ty do­wód ist­nie­nia tego do­ku­men­tu. Ale do­ku­ment sam, co się z nim sta­ło? Sir To­masz Ra­le­igh po­je­chał do­ko­nać ży­wo­ta nad brze­giem je­zio­ra Como i za­brał ze sobą część swych do­stoj­nych bo­gactw. Gdzież się po­dzia­ły po śmier­ci tego wy­twor­ne­go ama­to­ra? Gdzie się po­dział ma­nu­skrypt Jana To­ut­mo­uil­lé?

„Po cóż – my­śla­łem so­bie – po cóż do­wie­dzia­łem się, że dro­go­cen­na ta książ­ka ist­nie­je, je­śli nig­dy nie mam jej po­sia­dać, nig­dy jej nie mam wi­dzieć? Po­szedł­bym po nią do go­rą­ce­go ser­ca Afry­ki i do lo­dów bie­gu­no­wych, gdy­bym wie­dział, że tam się znaj­du­je. Ale nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, czy ja­kiś za­zdro­sny bi­blio­man tro­skli­wie scho­wał ją w że­la­znej sza­fie pod po­trój­nym zam­kiem, czy też ple­śnie­je na stry­chu ja­kie­goś nie­uka. Drżę na myśl, że może jej wy­rwa­ne kart­ki słu­żą ja­kiejś za­po­bie­gli­wej go­spo­si do ob­wią­zy­wa­nia sło­jów z ogór­ka­mi“.

30 sierp­nia 1862

Zwal­nia­łem kro­ku, znu­żo­ny du­szą­cym upa­łem. Sze­dłem wzdłuż mu­rów pół­noc­ne­go wy­brze­ża. W chłod­nym cie­niu an­ty­kwar­skie ma­ga­zy­ny, peł­ne sta­rych ksią­żek, ry­cin i sta­ro­żyt­nych me­bli, ba­wi­ły mój wzrok i prze­ma­wia­ły do umy­słu. Prze­cha­dza­jąc się i prze­glą­da­jąc sta­re książ­ki to roz­ko­szo­wa­łem się dźwięcz­ny­mi wier­sza­mi któ­re­goś z po­etów Ple­ja­dy, to ko­men­to­wa­łem wy­twor­ną ma­ska­ra­dę Wat­te­au, to oce­nia­łem wzro­kiem ja­kąś obo­siecz­ną szpa­dę, ko­wa­ny sta­lo­wy na­szyj­nik lub szy­szak. Ja­kiż duży hełm, ja­kiż cięż­ki pan­cerz, Boże wiel­ki! Rynsz­tu­nek ol­brzy­ma? Nie, sko­ru­pa owa­da. Lu­dzie ów­cze­śni opan­ce­rze­ni byli jak chra­bąsz­cze: we­wnątrz była ich sła­bość. Dziś, prze­ciw­nie, siła na­sza jest we­wnętrz­na, na­sza du­sza uzbro­jo­na za­miesz­ku­je cia­ło wą­tłe.

Oto pa­stel, por­tret damy ubie­głych cza­sów; twarz wpół­za­tar­ta, jak cień, uśmie­cha się, ręka w czar­nych mi­ten­kach przy­trzy­mu­je na atła­so­wych ko­la­nach pie­ska, przy­bra­ne­go ko­kar­da­mi. Ten ob­ra­zek na­peł­nia mnie rzew­nym smut­kiem. Nie­chaj szy­dzą ze mnie ci, co w ser­cu nie no­szą za­tar­te­go pa­ste­lu!

Jak ko­nie, któ­re czu­ją staj­nię, tak ja przy­śpie­szy­łem kro­ku zbli­ża­jąc się do domu. Oto ul ludz­ki, w któ­rym mam swą cel­kę, gdzie są­czę nie­co ostry miód eru­dy­cji. Ocię­ża­łym kro­kiem wcho­dzę po scho­dach. Jesz­cze kil­ka stop­ni i je­stem u mo­ich drzwi. Ale od­ga­du­ję ra­czej, niż wi­dzę, suk­nię scho­dzą­cą z sze­le­stem je­dwa­biu. Za­trzy­mu­ję się i przy­ci­skam do po­rę­czy. Scho­dzi ja­kaś ko­bie­ta z gołą gło­wą, jest mło­da, śpie­wa; oczy jej i wło­sy błysz­czą w cie­niu, śmie­je się usta­mi i spoj­rze­niem. To na pew­no któ­raś z bar­dziej po­ufa­łych są­sia­dek. Trzy­ma na ręku ślicz­ne dziec­ko, ma­łe­go chłop­czy­ka, na­gie­go jak syn bo­gi­ni; dziec­ko ma na szyi me­da­lion na srebr­nym łań­cusz­ku. Wi­dzę, że ssie pal­ce i pa­trzy na mnie ocza­mi sze­ro­ko otwar­ty­mi, na ten świat sta­ry, dla nie­go tak nowy. Jed­no­cze­śnie mat­ka pa­trzy na mnie z ta­jem­ni­czą i fi­glar­ną min­ką; za­trzy­mu­je się, ru­mie­ni, o ile mi się zda­je, i po­da­je mi małą istot­kę. Ma­lec ma ład­ną fałd­kę mię­dzy piąst­ką a ra­mie­niem, fałd­kę na szyi i od stóp do głów ślicz­ne do­łecz­ki śmie­ją się na jego ró­żo­wym ciał­ku.

Mat­ka po­ka­zu­je mi go z dumą.

– Praw­da, że bar­dzo ład­ny mój chłop­czyk? – mówi gło­sem me­lo­dyj­nym.

Bie­rze jego rącz­kę, przy­kła­da mu ją do uste­czek i pro­wa­dzi ku mnie drob­ne, ró­żo­we pa­lusz­ki mó­wiąc:

– Dzi­dzi prze­sy­ła panu ca­łu­sa. Pan jest do­bry, pan nie chce, aby ma­łym dzie­ciom było zim­no. Prze­ślij panu ca­łu­sa.

I ści­ska­jąc małą istot­kę w ob­ję­ciach, ucie­ka ze zwin­no­ścią kot­ki i za­głę­bia się w ko­ry­ta­rzu, któ­ry, są­dząc po za­pa­chu, pro­wa­dzi do ja­kiejś kuch­ni.

Wcho­dzę do sie­bie.

– Te­re­so, kto to może być ta mło­da mat­ka, któ­rą wi­dzia­łem z gołą gło­wą na scho­dach, z ład­nym, ma­łym chłop­czy­kiem?

Te­re­sa od­po­wia­da mi, że to pani Coc­coz. Pa­trzę na su­fit, jak­bym tam szu­kał ob­ja­śnie­nia. Te­re­sa przy­po­mi­na mi bla­de­go kol­por­te­ra, któ­ry ze­szłe­go roku przy­niósł mi ka­len­da­rze, pod­czas gdy jego żona ro­dzi­ła.

– A Coc­coz? – za­py­ta­łem.

Te­re­sa od­po­wie­dzia­ła md, że nie uj­rzę go wię­cej. Bied­ny człe­czy­na zo­stał po­cho­wa­ny bez mo­jej wie­dzy i bez wie­dzy wie­lu in­nych osób, wkrót­ce po szczę­śli­wym roz­wią­za­niu pani Coc­coz. Wdo­wa po nim po­dob­no po­cie­szy­ła się; uczy­ni­łem tak jak ona.

– Ależ, Te­re­so – za­py­ta­łem – czy pani Coc­coz nie zby­wa na czymś na jej pod­da­szu?

– Już też pan jest na­iw­ny – od­rze­kła go­spo­dy­ni – by trosz­czyć się o tę isto­tę. Wy­mó­wio­no jej pod­da­sze, gdyż dach daw­no już na­pra­wio­ny. Ale ona po­zo­sta­je tam mimo go­spo­da­rza, rząd­cy, stró­ża i ko­mor­ni­ka. I zo­sta­nie, pro­szę pana, tak dłu­go, jak jej się bę­dzie po­do­ba­ło, a wy­je­dzie stam­tąd ka­re­tą. Ja to panu mó­wię.

Te­re­sa po­my­śla­ła chwi­lę i w for­mie ak­sjo­ma­tu do­da­ła:

– Ład­na twa­rzycz­ka jest prze­kleń­stwem nie­bios.

Cho­ciaż na pew­no wie­dzia­łem, że Te­re­sa nig­dy ład­na nie była i na­wet w mło­do­ści po­zba­wio­na była wszel­kie­go po­wa­bu, po­ki­wa­łem gło­wą i rze­kłem zło­śli­wie:

– He! he! Te­re­so, sły­sza­łem, że i ty w swo­im cza­sie mia­łaś nie­szpet­ną twa­rzycz­kę. Nie na­le­ży ku­sić żad­nej isto­ty na świe­cie, choć­by była naj­święt­sza.

Te­re­sa spu­ści­ła oczy i rze­kła:

– Nie bę­dąc wła­ści­wie ład­ną po­do­ba­łam się i gdy­bym chcia­ła, ro­bi­ła­bym jak inne…

– Któż śmiał­by o tym wąt­pić? Ale weź, pro­szę cię, mój kij i ka­pe­lusz. Po­czy­tam dla roz­ryw­ki kil­ka stro­nic z księ­gi Mo­re­rie­go. Je­śli mam wie­rzyć swe­mu wę­cho­wi sta­re­go lisa, bę­dzie­my mie­li na obiad smacz­ną pu­lard­kę. Idź, moja dro­ga, otocz sta­ra­niem tę za­cną sztu­kę dro­biu i oszczę­dzaj bliź­nich, aby oni nas oszczę­dza­li, cie­bie i twe­go sta­re­go pana.

Co rze­kł­szy za­ją­łem się gę­sty­mi od­ro­śla­mi ge­ne­alo­gicz­ne­go drze­wa ro­dzi­ny ksią­żę­cej.

7 maja 1863

Prze­pę­dzi­łem zimę przy­kład­nie jak mę­drzec in an­gel­lo cum li­bel­lo i oto ja­skół­ki z quai Ma­la­qa­is po po­wro­cie za­sta­ją mnie ta­kim mniej wię­cej, ja­kim mnie opu­ści­ły. Kto mało żyje, mało się zmie­nia, a pra­wie nie jest ży­ciem tra­wie­nie dni nad sta­ry­mi tek­sta­mi.

Jed­nak dziś czu­ję się sil­niej prze­ję­ty tym nie­wy­raź­nym smut­kiem, któ­ry są­czy ży­cie. Rów­no – waga mego umy­słu (nie śmiem przy­znać tego przed sa­mym sobą) za­chwia­na jest od owej szcze­gól­nej chwi­li, w któ­rej do­wie­dzia­łem się o ist­nie­niu ma­nu­skryp­tu Jana To­ut­mo­uil­lé.

Dziw­ne, że z po­wo­du kil­ku kar­tek sta­re­go per­ga­mi­nu utra­ci­łem spo­kój, a jed­nak to praw­da. Bie­dak bez po­żą­dań po­sia­da naj­więk­szy skarb, po­sia­da sam sie­bie. Bo­gacz, któ­ry cze­goś pra­gnie, jest nędz­nym nie­wol­ni­kiem. Ta­kim nie­wol­ni­kiem je­stem ja. Naj­mil­sze przy­jem­no­ści, roz­mo­wa z czło­wie­kiem o by­strym i umiar­ko­wa­nym umy­śle, obiad z ser­decz­nym przy­ja­cie­lem nie po­zwa­la­ją mi za­po­mnieć o tym ma­nu­skryp­cie, któ­re­go brak mi, od­kąd wiem, że ist­nie­je. Bra­ku­je mi go w dzień, bra­ku­je mi w nocy, bra­ku­je w ra­do­ści i smut­ku, brak mi pod­czas pra­cy i pod­czas od­po­czyn­ku.

Przy­po­mi­nam so­bie moje pra­gnie­nia dzie­cię­ce. Jak­że do­brze ro­zu­miem dziś wszech­wład­ne za­chcian­ki mo­ich pierw­szych lat ży­cia!

Wi­dzę jesz­cze ze szcze­gól­ną wy­ra­zi­sto­ścią lal­kę, któ­ra, gdy mia­łem osiem lat, wy­sta­wio­na była w mi­zer­nym kra­mie na uli­cy de la Se­ine. Dla­cze­go mi się ta lal­ka spodo­ba­ła, do­praw­dy nie wiem. By­łem bar­dzo dum­ny z tego, że je­stem chłop­cem, gar­dzi­łem dziew­czyn­ka­mi i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łem chwi­li (na­de­szła, nie­ste­ty!), w któ­rej ko­lą­cy za­rost po­ja­wi mi się na pod­bród­ku. Ba­wi­łem się w żoł­nie­rzy i ce­lem kar­mie­nia ko­nia na bie­gu­nach rwa­łem ro­śli­ny, któ­re mat­ka moja ho­do­wa­ła w do­nicz­kach na oknie. To były chy­ba mę­skie za­ba­wy! A jed­nak za­pra­gną­łem lal­ki. Her­ku­le­si mie­wa­ją ta­kie sła­bost­ki. Czy lal­ka, któ­rą po­ko­cha­łem, była przy­najm­niej ład­na? Wca­le nie. Wi­dzą ją jesz­cze. Mia­ła czer­wo­ną pla­mę na każ­dym po­licz­ku, ra­mio­na wiot­kie i krót­kie, szka­rad­ne, drew­nia­ne ręce i dłu­gie, sze­ro­ko roz­sta­wio­ne nogi. Jej kwie­ci­sta spód­ni­ca przy­trzy­my­wa­na była w pa­sie dwie­ma szpil­ka­mi. Wi­dzę jesz­cze czar­ne łeb­ki tych szpi­lek. Była to lal­ka nie­ele­ganc­ka, lal­ka z przed­mie­ścia. Pa­mię­tam do­sko­na­le, że choć by­łem mal­cem, któ­ry nie­wie­le par spodni ze­drzeć zdo­łał, czu­łem na swój spo­sób, ale bar­dzo żywo, że lal­ka ta nie mia­ła ani wdzię­ku, ani szy­ku, że była or­dy­nar­na i bru­tal­na. Ale ko­cha­łem ją mimo to. Ko­cha­łem dla­te­go wła­śnie. Ko­cha­łem tyl­ko ją. Po­żą­da­łem jej. Żoł­nie­rze i bęb­ny nie mia­ły już dla mnie żad­nej war­to­ści. Już nie kar­mi­łem ko­nia na bie­gu­nach ga­łąz­ka­mi he­lio­tro­pu i re­ze­dy. Lal­ka ta była dla mnie wszyst­kim. Aby zmu­sić Wir­gi­nię, moją niań­kę, by prze­szła ze mną obok skle­pu przy uli­cy de la Se­ine, wy­naj­dy­wa­łem pod­stę­py god­ne czło­wie­ka dzi­kie­go. Przy­ci­ska­łem nos do szy­by i nia­nia mu­sia­ła siłą cią­gnąć mnie za rękę: „Pa­ni­czu, póź­no już i mama bę­dzie się gnie­wać“. Pa­nicz nie­wie­le so­bie ro­bił wów­czas z gnie­wu lub bi­cia. Ale niań­ka uno­si­ła go jak piór­ko i pa­nicz ustę­po­wał przed siłą. Od­tąd, z wie­kiem, pa­nicz się po­psuł i ustę­pu­je ze stra­chu. Wte­dy nie bał się ni­cze­go.

By­łem nie­szczę­śli­wy. Nie­wy­ro­zu­mo­wa­ny, lecz nie­prze­par­ty wstyd nie po­zwa­lał mi wy­ja­wić przed mat­ką, co było przed­mio­tem mej mi­ło­ści. Stąd moje cier­pie­nia. Przez kil­ka dni lal­ka, za­wsze przy­tom­na w mym umy­śle, tań­czy­ła przed mymi ocza­mi, pa­trza­ła na mnie, otwie­ra­ła mi ra­mio­na, przy­bie­ra­ła w mej wy­obraź­ni jak­by po­zo­ry ży­cia, co czy­ni­ło ją jesz­cze bar­dziej ta­jem­ni­czą i strasz­ną i tym bar­dziej dro­gą i po­żą­da­ną. Wresz­cie pew­ne­go dnia, dnia, któ­re­go nie za­po­mnę nig­dy, niań­ka za­pro­wa­dzi­ła mnie do wuja, do ka­pi­ta­na Wik­to­ra, gdzie by­łem za­pro­szo­ny na śnia­da­nie. Po­dzi­wia­łem bar­dzo mego wuja ka­pi­ta­na, za­rów­no dla­te­go „ że wy­strze­lił ostat­ni na­bój fran­cu­ski pod Wa­ter­loo, jak i dla­te­go, że wła­sno­ręcz­nie, u sto­łu mo­jej mat­ki, przy­go­to­wy­wał grzan­ki na­tar­te czosn­kiem, któ­re kładł na­stęp­nie do sa­ła­ty z cy­ko­rii. Uwa­ża­łem, że to bar­dzo pięk­ne. Wu­ja­szak Wik­tor wzbu­dzał też we mnie sza­cu­nek z po­wo­du swych sza­me­ro­wa­nych kur­tek, a tak­że wła­ści­wym so­bie spo­so­bem prze­wra­ca­nia ca­łe­go domu do góry no­ga­mi, gdy się tyl­ko w tym domu uka­zał. Dziś jesz­cze nie wiem, jak się do tego brał, ale za­pew­niam, że gdy wuj Wik­tor znaj­do­wał się w to­wa­rzy­stwie choć­by dwu­dzie­stu osób, wi­dzia­ło się i sły­sza­ło tyl­ko jego je­dy­ne­go. Mój ko­cha­ny oj­ciec, o ile mi się zda­je, nie po­dzie­lał mego za­chwy­tu dla wuja Wik­to­ra, któ­ry truł go swo­ją faj­ką, z przy­jaź­ni wy­mie­rzał mu cio­sy w kark i oskar­żał o brak ener­gii. Mat­ka moja, za­cho­wu­jąc dla ka­pi­ta­na po­błaż­li­wość sio­stry, nie­raz jed­nak pro­si­ła go, aby się mniej po­ufa­lił z bu­tel­ką. Mnie nie ob­cho­dzi­ły ani te wady, ani te za­rzu­ty i wuj Wik­tor wzbu­dzał we mnie naj­czyst­szy en­tu­zjazm. To­też z uczu­ciem dumy wcho­dzi­łem do jego ma­łe­go miesz­kan­ka przy uli­cy Gu­énégaud. Całe przy­go­to­wa­ne na sto­li­ku śnia­da­nie skła­da­ło się z wę­dlin i sło­dy­czy.

Ka­pi­tan opy­chał mnie ciast­ka­mi i poił czy­stym wi­nem. Mó­wił mi o licz­nych nie­spra­wie­dli­wo­ściach, któ­rych był ofia­rą. Na­rze­kał głów­nie na Bur­bo­nów, a że za­po­mniał po­wie­dzieć mi, kto byli ci Bur­bo­ni, wy­obra­zi­łem so­bie, nie wiem dla­cze­go, że byli to za­miesz­ka­li w Wa­ter­loo han­dla­rze koni. Ka­pi­tan, któ­ry prze­ry­wał so­bie tyl­ko po to, żeby na­peł­nić kie­lisz­ki, oskar­żał tak­że wiel­ką licz­bę smar­ka­czy, nie­do­łę­gów, ma­ta­czy, któ­rych wca­le nie zna­łem, ale któ­rych z ca­łe­go ser­ca nie­na­wi­dzi­łem.

Przy we­kach zda­wa­ło mi się, że ka­pi­tan wy­ra­ził się o mym ojcu jako o czło­wie­ku, któ­re­go moż­na wo­dzić za nos; nie je­stem jed­nak pew­ny, czy do­brze zro­zu­mia­łem. Mia­łem szum w uszach, sto­lik zda­wał się tań­czyć mi przed ocza­mi.

Wu­ja­szek wło­żył swo­ją sza­me­ro­wa­ną kurt­kę, ka­pe­lusz i ze­szli­śmy na uli­cę, któ­ra wy­da­ła mi się dziw­nie zmie­nio­na. Mia­łem wra­że­nie, że daw­no jej nie wi­dzia­łem. Jed­nak­że gdy do­szli­śmy do uli­cy de la Se­ine, przy­szła mi znów na myśl lal­ka i wy­wo­ła­ła we mnie nad­zwy­czaj­ną eg­zal­ta­cję. Moja gło­wa pło­nę­ła. Po­sta­no­wi­łem wszyst­ko po­sta­wić na jed­ną kar­tę. Prze­szli­śmy obok skle­pu; lal­ka sta­ła tam za szy­bą, ze swy­mi czer­wo­ny­mi po­licz­ka­mi, kwie­ci­stą spód­ni­cą i dłu­gi­mi no­ga­mi.

– Wuj­ku – rze­kłem z wy­sił­kiem – kup mi tę lal­kę.

Cze­ka­łem, co z tego wy­nik­nie.

– Ku­pić chłop­cu lal­kę, do pio­ru­na! – krzyk­nął wuj grzmią­cym gło­sem. – Czy chcesz się zhań­bić? I to tej Kaś­ki ci się za­chcie­wa? Win­szu­ję ci, mój chłop­cze. Je­śli za­cho­wasz ta­kie gu­sty i ma­jąc lat dwa­dzie­ścia wy­bie­rać bę­dziesz lal­ki ta­kie, ja­kie wy­bie­rasz ma­jąc lat osiem, to nie­wie­le bę­dziesz miał roz­ko­szy w ży­ciu, uprze­dzam cię, i to­wa­rzy­sze okrzy­czą cię sław­nym głup­cem. Za­żą­daj ode mnie sza­bli, fu­zji, ku­pię ci to wszyst­ko za ostat­nie­go fran­ka z mej eme­ry­tu­ry. Ale ku­pić ci lal­kę, do stu pio­ru­nów, aby okryć cię hań­bą! Nig­dy w ży­ciu! Gdy­bym wi­dział cię, że ba­wisz się tak odzia­ną masz­ka­rą, pa­nie synu mo­jej sio­stry, nie uznał­bym cię za swe­go sio­strzeń­ca.

Na te sło­wa ser­ce ści­snę­ło mi się tak bo­le­śnie, że tyl­ko wstyd, sza­tań­ski wstyd nie po­zwo­lił mi się roz­pła­kać.

Wuj, na­gle uspo­ko­jo­ny, po­wró­cił do swych Bur­bo­nów, lecz ja, pod wra­że­niem jego obu­rze­nia, do­świad­cza­łem nie­wy­sło­wio­ne­go wsty­du. Wkrót­ce po­sta­no­wie­nie było po­wzię­te. Przy­rze­kłem so­bie nie zhań­bić się: sta­now­czo i na za­wsze wy­rze­kłem się lal­ki z czer­wo­ny­mi po­licz­ka­mi. Tego dnia po­zna­łem su­ro­wą sło­dycz ofia­ry.

Ka­pi­ta­nie, cho­ciaż praw­dą jest, że za ży­cia klą­łeś do stu dia­błów, pa­li­łeś jak szwaj­car i pi­łeś jak stróż, nie­mniej cześć two­jej pa­mię­ci, nie tyl­ko dla­te­go, że by­łeś dziel­nym zu­chem, ale że twe­mu sio­strzeń­co­wi w krót­kich spoden­kach da­łeś po­znać, czym jest bo­ha­ter­stwo. Py­cha i próż­niac­two czy­ni­ły cię pra­wie nie­zno­śnym, wuju Wik­to­rze, lecz wiel­kie ser­ce biło pod sza­me­run­kiem two­jej kurt­ki. No­si­łeś zwy­kle, przy­po­mi­nam so­bie, różę w bu­to­nier­ce. Ten kwiat, któ­ry tak chęt­nie po­da­wa­łeś pan­nom skle­po­wym, ten kwiat o sze­ro­ko otwar­tym kie­li­chu, ro­nią­cy list­ki w po­dmu­chach wia­tru, był sym­bo­lem twej mło­do­ści, peł­nej chwa­ły. Nie gar­dzi­łeś ani wi­nem, ani ty­to­niem, lecz gar­dzi­łeś ży­ciem. Od cie­bie, ka­pi­ta­nie, nie moż­na było na­uczyć się ani roz­sąd­ku, ani de­li­kat­no­ści, ale mnie, w wie­ku gdy niań­ka ucie­ra­ła mi nos, da­łeś lek­cję ho­no­ru i wy­rze­cze­nia się, któ­rej nie za­po­mnę nig­dy!

Od daw­na spo­czy­wasz już na cmen­ta­rzu Mont­Par­nas­se pod skrom­ną pły­tą z na­pi­sem:

TU LEŻY ARY­STY­DES WIK­TOR MAL­DENT
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: