- W empik go
Zbrodnia Sylwestra Bonnarda - ebook
Zbrodnia Sylwestra Bonnarda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
24 grudnia 1861
Włożyłem pantofle i wygodny szlafrok. Otarłem łzę, którą ostry wiatr, dmący na ulicy, zaćmił mój wzrok. Jasny ogień płonął na kominku w moim gabinecie. Lodowe kryształy o fantastycznych kształtach kwiatów i paproci rozpościerały się na szybach okien i zakrywały mi Sekwanę, jej mosty i stary Luwr Walezjuszów.
Przysunąłem do kominka fotel i przenośny stolik i zająłem przy nim miejsce, które Hamilkar raczył mi zostawić. Hamilkar tuż przy kracie kominka na miękkiej poduszce leżał zwinięty w kółko, z nosem między łapkami. Równy oddech podnosił jego lekkie i puszyste futerko. Za zbliżeniem się moim z wolna spod wpółprzymkniętych powiek ukazał agatowe źrenice i zamnknął je natychmiast pomyślawszy: „To nic, to mój przyjaciel“.
– Hamilkarze! – rzekłem doń wyciągając nogi – Hamilkarze… senny władco grodu książek, czujny stróżu nocny! Przed szkaradnymi gryzoniami bronisz rękopisów i druków, które stary uczony nabył za cenę skromnego dochodu i niezmordowanej gorliwości. W tej cichej bibliotece, której strzegą twe cnoty marsowe, śpij, Hamilkarze, jak lubieżna sułtanka!
Bo w swej osobie łączysz straszną postać tatarskiego rycerza z ociężałym wdziękiem kobiety Wschodu. Bohaterski i zmysłowy Hamilkarze, śpij, czekając chwili, gdy myszy przy świetle księżyca zaczną wyprawiać harce przed Acta sanctorum uczonych bollandystów.
Początek tej przemowy podobał się Hamilkarowi, zadowolenie swe objawił wydając dźwięk podobny do bulgotania wody w kociołku. Ale gdy podniosłem głos, Hamilkar opuszczając uszy i marszcząc pręgowaną skórę na czole uprzedził mnie, że niestosowna jest taka deklamacja. I rozmyślał: „Ten człowiek od książek mówi, by nic nie powiedzieć; natomiast nasza kucharka wymawia zawsze słowa pełne treści, zawierające albo… zapowiedź jedzenia, albo obietnicę skórobicia. Wiadomo, co mówi. A ten starzec gromadzi dźwięki, które nic a nic nie znaczą“.
Tak myślał Hamilkar. Pozostawiając go jego rozmyślaniom otworzyłem książkę i czytałem ją z zajęciem, był to bowiem katalog manuskryptów. Nie znam nic bardziej pociągającego i przyjemniejszego nad czytanie katalogu. Katalog, który czytałem teraz, zredagowany w 1824r. przez
M. Thompsona, bibliotekarza Sir Tomasza Raleigha, grzeszy co prawda zbytkiem zwięzłości i nie ma tej dokładności, którą archiwiści mego pokolenia wprowadzili pierwsi do prac z zakresu dyplomacji i paleografii. Pozostawia dużo do życzenia i dużo do domysłu. I może dlatego czytając go doświadczam uczuć, które u natury bardziej imaginacyjnej niż moja zasługiwałyby na miano marzenia. Z wolna pogrążałem się w mych fantastycznych myślach, gdy gospodyni moja mrukliwym tonem oznajmiła mi, że pragnie ze mną mówić pan Coccoz.
Istotnie ktoś wsunął się za nią do biblioteki. Był to drobny człeczyna, biedny, mały człowieczek, mizernie wyglądający, ubrany w lekki surdut. Zbliżył się do mnie z mnóstwem drobnych ukłonów i uśmiechów. Był bardzo blady, a choć młody i żwawy, wyglądał na chorego. Widok jego przypominał mi zranioną wiewiórkę. Niósł pod pachą zawiniątko w zielonej płachcie, które położył na krześle; odwiązawszy cztery jego rogi ukazał mi całą masę małych, żółtych książeczek.
– Wielmożny panie – rzekł – nie mam zaszczytu być panu znanym, jestem agentem księgarskim, wielmożny panie. Pracuję dla pierwszych firm stolicy i w nadziei, że wielmożny pan zaszczyci mnie swym zaufaniem, pozwalam sobie ofiarować mu trochę nowości.
Wielkie, sprawiedliwe bogi! Co za nowości ofiarował mi homunculus Coccoz! Pierwszy tom, który wsunął mi do ręki, była to Historia wieży Nesle, opowiadająca o miłostkach Małgorzaty Burgundzkiej i kapitana Buridana.
– To książka historyczna – rzekł z uśmiechem – historia zupełnie prawdziwa.
– W takim razie – odrzekłem – jest bardzo nudna, bo książki historyczne, które nie kłamią, wszystkie są nudne. I ja pisuję dzieła historyczne zgodne z prawdą; gdybyś, na swoje nieszczęście, którą z nich obnosić miał od drzwi do drzwi, na pewno chowałbyś je, wiecznie w twej zielonej płachcie, bo nie znalazłbyś na tyle nierozgarniętej kucharki, aby przyszło jej do głowy to kupić.
– Zapewne, proszę pana – odrzekł blady człowiek jedynie przez grzeczność.
I uśmiechając się ciągle podał mi Dzieje miłosne Heloizy i Abelarda, ale dałem mu do zrozumienia, że w moim wieku na nic się już nie zdają historie miłosne.
Wtedy, ciągle uśmiechnięty, zaproponował mi
Prawidła gier towarzyskich: pikiety, bezika, écarté, wista, kości, warcabów, szachów.
– Niestety! – rzekłem – jeśli chcesz mi przypomnieć prawidła bezika, wróć mi mego starego przyjaciela Bignana, z którym grywałem w karty co wieczór, zanim pięć akademii uroczyście nie odprowadziło go na cmentarz, lub do lekkomyślności zabaw ludzkich zniż poważny umysł Hamilkara, śpiącego, jak widzisz, na tej poduszce, gdyż on jest teraz jedynym towarzyszem moich wieczorów.
Uśmiech biednego człeczyny był teraz mdły i zakłopotany.
– Oto – rzekł – nowy zbiór zabaw towarzyskich, dykteryjek, żarcików, ze sposobem zamienienia czerwonej róży na białą.
Odpowiedziałem mu, że od dawna jestem w niezgodzie z różami, co do żarcików zaś dość mi tych, na które pozwalam sobie bezwiednie w mych pracach naukowych.
Homunculus ze swym ostatnim uśmiechem zaproponował mi ostatnią swą książkę.
– Oto Klucz do tłumaczenia snów, z wyjaśnieniem wszystkich snów, jakie śnić można: sny o złocie, o złodzieju, o śmierci, sen, że się spada z wieży… Komplet!
Pochwyciłem szczypce i żywo nimi potrząsając odrzekłem memu gościowi:
– Tak, mój przyjacielu, ale wszystkie sny i tysiące innych jeszcze, radosnych i tragicznych, mieszczą się w jednym śnie życia. Czy twoja mała książeczka da mi klucz do jego wytłumaczenia?
– Tak, proszę pana – odpowiedział homunculus. – Wydanie, jest kompletne i kosztuje niedrogo, franka dwadzieścia pięć centymów, wielmożny panie.
Na tym skończyłem rozmowę z kolporterem. Nie śmiałbym zapewniać, że słowa moje były istotnie takie, jak je tu przytaczam. Może spisując rozszerzyłem je nieco. Bardzo trudno, nawet w dzienniku, zachować prawdę dosłowną. Jeśli nie takie były słowa, w każdym razie taka była moja myśl. Zawołałem służącą, gdyż nie mam dzwonka w mieszkaniu.
– Tereso – rzekłem – odprowadź pana Coccoza do drzwi. Posiada on książkę, która może cię zająć: Klucz do tłumaczenia snów. Z przyjemnością ci ją podaruję.
– Proszę pana – odpowiedziała gospodyni – gdy się nie ma czasu śnić na jawie, to nie ma się również czasu śnić W uśpieniu; dzięki Bogu, dzień wystarcza dla mej pracy i praca wystarcza dla mego dnia; co wieczór powiedzieć mogę: „Panie Boże, błogosław memu spoczynkowi!“ Nie śnię ani stojąc, ani leżąc i pierzyny swojej nie biorę za diabła, jak to zdarzyło się mojej kuzynce. I niech pan pozwoli, że powiem, iż dosyć mamy tu książek.
Pan ma ich tu tysiące tysięcy, od których przewraca się panu w głowie, a ja mam dwie, które mi wystarczają zupełnie: książkę do nabożeństwa i Kuchnię domową.
Powiedziawszy to gospodyni pomogła biednemu człeczynie ułożyć towar w zielonej płachcie.
Homunculus Coccoz nie uśmiechał się już. Zmęczona jego twarz przybrała wyraz takiego cierpienia, że gorzko pożałowałem, iż szydziłem z człowieka tak nieszczęśliwego. Przywoławszy go rzekłem, iż zauważyłem u niego egzemplarz Historii Estelli i Nemorina , a że bardzo lubię pasterzy i pasterki, kupię za rozsądną cenę te dzieje tkliwych kochanków.
– Sprzedam panu tę książkę za franka dwadzieścia pięć, wielmożny panie – odrzekł Coccoz z rozpromienioną z radości twarzą. – To historyczne i będzie pan z tego zadowolony. Wiem teraz, czego panu potrzeba. Widzę, że z wielmożnego pana znawca. Przyniosę panu jutro Zbrodnie papieży. To bardzo dobre dzieło. Przyniosę wydanie dla amatorów, z kolorowymi rycinami.
Poprosiłem, by tego nie czynił, odszedł jednak zadowolony. Kiedy zielone zawiniątko wraz z kolporterem znikło w cieniach korytarza, zapytałem mej gospodyni, skąd spadł ów człowiek.
– Spadł, oto właściwe słowo – odrzekła – spadł nam spod dachów, gdzie mieszka z żoną.
– Ma żonę, powiadasz, Tereso? To zadziwiające! Kobiety to bardzo dziwne stworzenia. To musi być biedna, nieszczęśliwa kobiecina.
– Nie wiem, jaka tam jest – odrzekła Teresa – ale widzę, jak co rano włóczy się po schodach w jedwabnych sukniach, wyplamionych tłuszczem. Zerka błyszczącymi oczami. I sprawiedliwie rzekłszy, czyż stosowne są te oczy i te suknie dla kobiety przyjętej tu z litości? Bo przyjęto ich na poddasze, dopóki reperują dach, ze względu na to, że mąż chory, a ona w poważnym stanie. Stróżka mówiła mi nawet, że dziś rano poczuła bóle, teraz podobno leży. Trzeba im było dziecka!
– Tereso – rzekłem – prawdopodobnie dziecko było im niepotrzebne, ale przyroda chciała, by je spłodzili, i zwabiła ich w swe sidła. Trzeba przykładnej przezorności, by uniknąć podstępów natury. Żałujemy ich, ale nie potępiajmy! Co zaś do jedwabnych sukien, to wszystkie młode kobiety się w tym kochają. Córy Ewy uwielbiają stroje. Ty sama, Tereso, choć jesteś poważna i rozumna, jakie wyprawiasz krzyki, gdy brak ci białego fartucha do obsługi przy obiedzie! Ale powiedz mi, czy mają wszystko, co im potrzeba na tym poddaszu?
– A skądże by mieć mogli, proszę pana? Mąż, którego pan przed chwilą widział, był, jak mówiła mi odźwierna, agentem jubilerskim i nie wiadomo, dlaczego nie sprzedaje już zegarków. Teraz sprzedaje kalendarze. To nie jest porządne rzemiosło i nie wierzę nigdy w to, żeby Pan Bóg mógł błogosławić kupcowi kalendarzy. Żona, między nami mówiąc, wygląda na nic dobrego, na trzpiotką. Sądzę, że tak potrafi wychować dziecko, jak ja grać na gitarze. Nie wiadomo, skąd to przyszło, a ja jestem pewna, że przyniosła ich tu bieda z nędzą.
– Skądkolwiek przybywają, Tereso, są nieszczęśliwi i poddasze ich jest zimne.
– Bagatela! Dach dziurawy jest w kilku miejscach i deszcz ciecze tam strumieniami. Nie mają ani sprzętów, ani bielizny. Stolarze i tkacze nie pracują, jak sądzę, dla członków takiego bractwa!
– To bardzo smutne, Tereso, oto dusza chrześcijańska daleko gorzej zaopatrzona niż heretyk Hamilkar. I cóż ona mówi?
– Nie mówię nigdy z tymi ludźmi, proszę pana. Nie wiem ani co mówi, ani co śpiewa. Bo pani Coccoz śpiewa przez cały dzień. Ze schodów ją słyszę, czy wychodzę, czy powracam.
– No, potomek Coccozów będzie mógł powiedzieć jak to jajko w chłopskiej zagadce: „Matka zrodziła mnie śpiewając“. Coś podobnego przytrafiło się Henrykowi IV.
Gdy Joanna d'Albret poczuła bóle porodowe, zaczęła śpiewać starą bearneńską pieśń:
Najświętsza Parano,
Ty z końca mostu,
O tej gadzinie w pomoc mi przyjdź.
Błagam cię, uproś u Boga w niebie,
By szybko zechciał rozwiązać mnie,
Pięknego chłopca raczył mi dać
.
Oczywiście nierozumnie jest płodzić istoty nieszczęśliwe. Ale dzieje się to co dzień, moja Tereso, i wszyscy filozofowie świata nie zdołają zmienić tego głupiego zwyczaju. Pani Coccoz poszła za tym obyczajem i śpiewa. I tak jest dobrze! Ale powiedz mi, Tereso, czy nie nastawiłaś dziś rosołu?
– Nastawiłam, proszę pana, i nawet czas już go zszumować.
– Bardzo dobrze! Pamiętaj, Tereso, odlać z garnka dobry talerz rosołu i zanieść go pani Coccoz, naszej sąsiadce.
Służąca moja oddalała się już, gdy bardzo w porę dodałem:
– Tereso, zechciej przede wszystkim zawołać swego przyjaciela stróża i powiedz mu, by wziął z naszej drwalni dobrą wiązkę drzewa i zaniósł ją na poddasze państwa Coccoz. Tylko niech nie zaniedba włożyć do naręcza tęgich, grubych polan, polan prawdziwie świątecznych. Co zaś do homunculusa, proszę cię, gdy przyjdzie, odpraw go grzecznie wraz z jego wszystkimi żółtymi książkami.
Wydawszy te zarządzenia z wyrafinowanym egoizmem starego kawalera, zabrałem się znów do przerwanego czytania katalogu. Z jakimż zdziwieniem, z jakim wzruszeniem i zmieszaniem przeczytałem wzmiankę, której bez drżenia ręki przepisać nie mogę:
Złota legenda Jakuba z Genui (Jakuba de Voragine), tłumaczenie francuskie, małe in 4°.
Ten manuskrypt XIV wieku zawiera oprócz dość kompletnego tłumaczenia znakomitej pracy Jakuba de Voragine: primo – legendy świętych Ferreola, Ferrucjona, Germana, Wincentego i Droktoweusza; secundo – pieśń O cudownym pogrzebaniu imć świętego Germana z Auxerre. Tłumaczenie to, legendy i pieśń są dziełem kleryka Jana Toutmouillé. Manuskrypt jest na welinie, zawiera mnóstwo inicjałów i dwie miniatury delikatnie wykonane, lecz niezupełnie dobrze zachowane, jedna przedstawia Oczyszczenie Najświętszej Panny, druga Koronowanie Prozerpiny.
Co za odkrycie! Pot wstąpił mi na czoło, mgła zasłoniła oczy. Drżałem, bladłem i nie mogąc wyrzec słowa odczułem potrzebę wydania głośnego okrzyku.
Co za skarb! Od czterdziestu lat pracuję nad badaniem Galii chrześcijańskiej, a specjalnie nad sławnym opactwem Saint-Germain-des-Prés, z którego wyszli owi królowie-mnisi, założyciele naszej dynastii narodowej. Otóż mimo karygodnej niedokładności opisu jasne było dla mnie, że manuskrypt ten pochodzi z tego sławnego opactwa.
Wszystko było tego dowodem: legendy dodane przez tłumacza dotyczyły wszystkie pobożnej fundacji króla Childeberta. Legenda o świętym Droktoweuszu była szczególnie znamienna, gdyż jest to legenda pierwszego opata mego umiłowanego opactwa. Poemat wierszem francuskim o pogrzebaniu świętego Germana wprowadzał mnie do samej nawy czcigodnej bazyliki, która była zawiązkiem Galii chrześcijańskiej.
Złota legenda jest sama w sobie obszernym i wdzięcznym dziełem. Jakub de Voragine, definitor reguły świętego Dominika i arcybiskup Genui, zebrał w XIII wieku tradycje odnoszące się do świętych katolickich i utworzył z nich zbiór tak bogaty, że w klasztorach i zamkach jednym głosem zawołano: „To złota legenda“. Złota legenda obfituje głównie w hagiografię włoską. Galia, Germania, Anglia mało zajmowały w niej miejsca. Voragine tylko przez zimną mgłę widzi wielkich świętych Zachodu. Toteż akwitańscy, germańscy i saksońscy tłumacze zacnego legendzisty postarali się do jego opowiadań dołączyć żywoty swoich narodowych świętych.
Czytałem i porównywałem wiele manuskryptów Złotej legendy. Znam te, które opisał mój uczony kolega, Paweł Paris, w swym pięknym katalogu rękopisów biblioteki królewskiej. Dwa z nich mianowicie dłużej zatrzymały moją uwagę. Jeden datuje się z XIV wieku i zawiera tłumaczenie Jana
Beleta, drugi, o wiek późniejszy, zawiera wersję Jakuba Vignay. Pochodzą oba ze zbiorów Colberta i umieszczone zostały na półkach tej sławnej książnicy za staraniem bibliotekarza Baluze'a, którego nazwiska bez uchylenia czapeczki wymówić nie mogę, gdyż nawet w tym wieku olbrzymów erudycji Baluze zadziwia swą wielkością. Znam bardzo ciekawą edycję ze zbiorów Bigota; znam sześćdziesiąt cztery drukowane edycje począwszy od ich szanownej prababki, gotyckiej edycji sztrasburskiej, rozpoczętej w roku 1471, a skończonej w roku 1477. Ale żaden z tych manuskryptów, żadna z tych edycji, nie zawiera legend świętych Ferreola, Ferrucjona, Germana, Wincentego i Droktoweusza, żadna nie nosi nazwiska Jana Toutmouillé, żadna wreszcie nie pochodzi z opactwa Saint-Germain-des-Prés.
One wszystkie w porównaniu z manuskryptem opisanym przez Thompsona są jak źdźbła słomy wobec sztaby złota. Dotykałem palcem, widziałem na własne oczy niezbity dowód istnienia tego dokumentu. Ale dokument sam, co się z nim stało? Sir Tomasz Raleigh pojechał dokonać żywota nad brzegiem jeziora Como i zabrał ze sobą część swych dostojnych bogactw. Gdzież się podziały po śmierci tego wytwornego amatora? Gdzie się podział manuskrypt Jana Toutmouillé?
„Po cóż – myślałem sobie – po cóż dowiedziałem się, że drogocenna ta książka istnieje, jeśli nigdy nie mam jej posiadać, nigdy jej nie mam widzieć? Poszedłbym po nią do gorącego serca Afryki i do lodów biegunowych, gdybym wiedział, że tam się znajduje. Ale nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, czy jakiś zazdrosny biblioman troskliwie schował ją w żelaznej szafie pod potrójnym zamkiem, czy też pleśnieje na strychu jakiegoś nieuka. Drżę na myśl, że może jej wyrwane kartki służą jakiejś zapobiegliwej gosposi do obwiązywania słojów z ogórkami“.
30 sierpnia 1862
Zwalniałem kroku, znużony duszącym upałem. Szedłem wzdłuż murów północnego wybrzeża. W chłodnym cieniu antykwarskie magazyny, pełne starych książek, rycin i starożytnych mebli, bawiły mój wzrok i przemawiały do umysłu. Przechadzając się i przeglądając stare książki to rozkoszowałem się dźwięcznymi wierszami któregoś z poetów Plejady, to komentowałem wytworną maskaradę Watteau, to oceniałem wzrokiem jakąś obosieczną szpadę, kowany stalowy naszyjnik lub szyszak. Jakiż duży hełm, jakiż ciężki pancerz, Boże wielki! Rynsztunek olbrzyma? Nie, skorupa owada. Ludzie ówcześni opancerzeni byli jak chrabąszcze: wewnątrz była ich słabość. Dziś, przeciwnie, siła nasza jest wewnętrzna, nasza dusza uzbrojona zamieszkuje ciało wątłe.
Oto pastel, portret damy ubiegłych czasów; twarz wpółzatarta, jak cień, uśmiecha się, ręka w czarnych mitenkach przytrzymuje na atłasowych kolanach pieska, przybranego kokardami. Ten obrazek napełnia mnie rzewnym smutkiem. Niechaj szydzą ze mnie ci, co w sercu nie noszą zatartego pastelu!
Jak konie, które czują stajnię, tak ja przyśpieszyłem kroku zbliżając się do domu. Oto ul ludzki, w którym mam swą celkę, gdzie sączę nieco ostry miód erudycji. Ociężałym krokiem wchodzę po schodach. Jeszcze kilka stopni i jestem u moich drzwi. Ale odgaduję raczej, niż widzę, suknię schodzącą z szelestem jedwabiu. Zatrzymuję się i przyciskam do poręczy. Schodzi jakaś kobieta z gołą głową, jest młoda, śpiewa; oczy jej i włosy błyszczą w cieniu, śmieje się ustami i spojrzeniem. To na pewno któraś z bardziej poufałych sąsiadek. Trzyma na ręku śliczne dziecko, małego chłopczyka, nagiego jak syn bogini; dziecko ma na szyi medalion na srebrnym łańcuszku. Widzę, że ssie palce i patrzy na mnie oczami szeroko otwartymi, na ten świat stary, dla niego tak nowy. Jednocześnie matka patrzy na mnie z tajemniczą i figlarną minką; zatrzymuje się, rumieni, o ile mi się zdaje, i podaje mi małą istotkę. Malec ma ładną fałdkę między piąstką a ramieniem, fałdkę na szyi i od stóp do głów śliczne dołeczki śmieją się na jego różowym ciałku.
Matka pokazuje mi go z dumą.
– Prawda, że bardzo ładny mój chłopczyk? – mówi głosem melodyjnym.
Bierze jego rączkę, przykłada mu ją do usteczek i prowadzi ku mnie drobne, różowe paluszki mówiąc:
– Dzidzi przesyła panu całusa. Pan jest dobry, pan nie chce, aby małym dzieciom było zimno. Prześlij panu całusa.
I ściskając małą istotkę w objęciach, ucieka ze zwinnością kotki i zagłębia się w korytarzu, który, sądząc po zapachu, prowadzi do jakiejś kuchni.
Wchodzę do siebie.
– Tereso, kto to może być ta młoda matka, którą widziałem z gołą głową na schodach, z ładnym, małym chłopczykiem?
Teresa odpowiada mi, że to pani Coccoz. Patrzę na sufit, jakbym tam szukał objaśnienia. Teresa przypomina mi bladego kolportera, który zeszłego roku przyniósł mi kalendarze, podczas gdy jego żona rodziła.
– A Coccoz? – zapytałem.
Teresa odpowiedziała md, że nie ujrzę go więcej. Biedny człeczyna został pochowany bez mojej wiedzy i bez wiedzy wielu innych osób, wkrótce po szczęśliwym rozwiązaniu pani Coccoz. Wdowa po nim podobno pocieszyła się; uczyniłem tak jak ona.
– Ależ, Tereso – zapytałem – czy pani Coccoz nie zbywa na czymś na jej poddaszu?
– Już też pan jest naiwny – odrzekła gospodyni – by troszczyć się o tę istotę. Wymówiono jej poddasze, gdyż dach dawno już naprawiony. Ale ona pozostaje tam mimo gospodarza, rządcy, stróża i komornika. I zostanie, proszę pana, tak długo, jak jej się będzie podobało, a wyjedzie stamtąd karetą. Ja to panu mówię.
Teresa pomyślała chwilę i w formie aksjomatu dodała:
– Ładna twarzyczka jest przekleństwem niebios.
Chociaż na pewno wiedziałem, że Teresa nigdy ładna nie była i nawet w młodości pozbawiona była wszelkiego powabu, pokiwałem głową i rzekłem złośliwie:
– He! he! Tereso, słyszałem, że i ty w swoim czasie miałaś nieszpetną twarzyczkę. Nie należy kusić żadnej istoty na świecie, choćby była najświętsza.
Teresa spuściła oczy i rzekła:
– Nie będąc właściwie ładną podobałam się i gdybym chciała, robiłabym jak inne…
– Któż śmiałby o tym wątpić? Ale weź, proszę cię, mój kij i kapelusz. Poczytam dla rozrywki kilka stronic z księgi Moreriego. Jeśli mam wierzyć swemu węchowi starego lisa, będziemy mieli na obiad smaczną pulardkę. Idź, moja droga, otocz staraniem tę zacną sztukę drobiu i oszczędzaj bliźnich, aby oni nas oszczędzali, ciebie i twego starego pana.
Co rzekłszy zająłem się gęstymi odroślami genealogicznego drzewa rodziny książęcej.
7 maja 1863
Przepędziłem zimę przykładnie jak mędrzec in angello cum libello i oto jaskółki z quai Malaqais po powrocie zastają mnie takim mniej więcej, jakim mnie opuściły. Kto mało żyje, mało się zmienia, a prawie nie jest życiem trawienie dni nad starymi tekstami.
Jednak dziś czuję się silniej przejęty tym niewyraźnym smutkiem, który sączy życie. Równo – waga mego umysłu (nie śmiem przyznać tego przed samym sobą) zachwiana jest od owej szczególnej chwili, w której dowiedziałem się o istnieniu manuskryptu Jana Toutmouillé.
Dziwne, że z powodu kilku kartek starego pergaminu utraciłem spokój, a jednak to prawda. Biedak bez pożądań posiada największy skarb, posiada sam siebie. Bogacz, który czegoś pragnie, jest nędznym niewolnikiem. Takim niewolnikiem jestem ja. Najmilsze przyjemności, rozmowa z człowiekiem o bystrym i umiarkowanym umyśle, obiad z serdecznym przyjacielem nie pozwalają mi zapomnieć o tym manuskrypcie, którego brak mi, odkąd wiem, że istnieje. Brakuje mi go w dzień, brakuje mi w nocy, brakuje w radości i smutku, brak mi podczas pracy i podczas odpoczynku.
Przypominam sobie moje pragnienia dziecięce. Jakże dobrze rozumiem dziś wszechwładne zachcianki moich pierwszych lat życia!
Widzę jeszcze ze szczególną wyrazistością lalkę, która, gdy miałem osiem lat, wystawiona była w mizernym kramie na ulicy de la Seine. Dlaczego mi się ta lalka spodobała, doprawdy nie wiem. Byłem bardzo dumny z tego, że jestem chłopcem, gardziłem dziewczynkami i z niecierpliwością czekałem chwili (nadeszła, niestety!), w której kolący zarost pojawi mi się na podbródku. Bawiłem się w żołnierzy i celem karmienia konia na biegunach rwałem rośliny, które matka moja hodowała w doniczkach na oknie. To były chyba męskie zabawy! A jednak zapragnąłem lalki. Herkulesi miewają takie słabostki. Czy lalka, którą pokochałem, była przynajmniej ładna? Wcale nie. Widzą ją jeszcze. Miała czerwoną plamę na każdym policzku, ramiona wiotkie i krótkie, szkaradne, drewniane ręce i długie, szeroko rozstawione nogi. Jej kwiecista spódnica przytrzymywana była w pasie dwiema szpilkami. Widzę jeszcze czarne łebki tych szpilek. Była to lalka nieelegancka, lalka z przedmieścia. Pamiętam doskonale, że choć byłem malcem, który niewiele par spodni zedrzeć zdołał, czułem na swój sposób, ale bardzo żywo, że lalka ta nie miała ani wdzięku, ani szyku, że była ordynarna i brutalna. Ale kochałem ją mimo to. Kochałem dlatego właśnie. Kochałem tylko ją. Pożądałem jej. Żołnierze i bębny nie miały już dla mnie żadnej wartości. Już nie karmiłem konia na biegunach gałązkami heliotropu i rezedy. Lalka ta była dla mnie wszystkim. Aby zmusić Wirginię, moją niańkę, by przeszła ze mną obok sklepu przy ulicy de la Seine, wynajdywałem podstępy godne człowieka dzikiego. Przyciskałem nos do szyby i niania musiała siłą ciągnąć mnie za rękę: „Paniczu, późno już i mama będzie się gniewać“. Panicz niewiele sobie robił wówczas z gniewu lub bicia. Ale niańka unosiła go jak piórko i panicz ustępował przed siłą. Odtąd, z wiekiem, panicz się popsuł i ustępuje ze strachu. Wtedy nie bał się niczego.
Byłem nieszczęśliwy. Niewyrozumowany, lecz nieprzeparty wstyd nie pozwalał mi wyjawić przed matką, co było przedmiotem mej miłości. Stąd moje cierpienia. Przez kilka dni lalka, zawsze przytomna w mym umyśle, tańczyła przed mymi oczami, patrzała na mnie, otwierała mi ramiona, przybierała w mej wyobraźni jakby pozory życia, co czyniło ją jeszcze bardziej tajemniczą i straszną i tym bardziej drogą i pożądaną. Wreszcie pewnego dnia, dnia, którego nie zapomnę nigdy, niańka zaprowadziła mnie do wuja, do kapitana Wiktora, gdzie byłem zaproszony na śniadanie. Podziwiałem bardzo mego wuja kapitana, zarówno dlatego „ że wystrzelił ostatni nabój francuski pod Waterloo, jak i dlatego, że własnoręcznie, u stołu mojej matki, przygotowywał grzanki natarte czosnkiem, które kładł następnie do sałaty z cykorii. Uważałem, że to bardzo piękne. Wujaszak Wiktor wzbudzał też we mnie szacunek z powodu swych szamerowanych kurtek, a także właściwym sobie sposobem przewracania całego domu do góry nogami, gdy się tylko w tym domu ukazał. Dziś jeszcze nie wiem, jak się do tego brał, ale zapewniam, że gdy wuj Wiktor znajdował się w towarzystwie choćby dwudziestu osób, widziało się i słyszało tylko jego jedynego. Mój kochany ojciec, o ile mi się zdaje, nie podzielał mego zachwytu dla wuja Wiktora, który truł go swoją fajką, z przyjaźni wymierzał mu ciosy w kark i oskarżał o brak energii. Matka moja, zachowując dla kapitana pobłażliwość siostry, nieraz jednak prosiła go, aby się mniej poufalił z butelką. Mnie nie obchodziły ani te wady, ani te zarzuty i wuj Wiktor wzbudzał we mnie najczystszy entuzjazm. Toteż z uczuciem dumy wchodziłem do jego małego mieszkanka przy ulicy Guénégaud. Całe przygotowane na stoliku śniadanie składało się z wędlin i słodyczy.
Kapitan opychał mnie ciastkami i poił czystym winem. Mówił mi o licznych niesprawiedliwościach, których był ofiarą. Narzekał głównie na Burbonów, a że zapomniał powiedzieć mi, kto byli ci Burboni, wyobraziłem sobie, nie wiem dlaczego, że byli to zamieszkali w Waterloo handlarze koni. Kapitan, który przerywał sobie tylko po to, żeby napełnić kieliszki, oskarżał także wielką liczbę smarkaczy, niedołęgów, mataczy, których wcale nie znałem, ale których z całego serca nienawidziłem.
Przy wekach zdawało mi się, że kapitan wyraził się o mym ojcu jako o człowieku, którego można wodzić za nos; nie jestem jednak pewny, czy dobrze zrozumiałem. Miałem szum w uszach, stolik zdawał się tańczyć mi przed oczami.
Wujaszek włożył swoją szamerowaną kurtkę, kapelusz i zeszliśmy na ulicę, która wydała mi się dziwnie zmieniona. Miałem wrażenie, że dawno jej nie widziałem. Jednakże gdy doszliśmy do ulicy de la Seine, przyszła mi znów na myśl lalka i wywołała we mnie nadzwyczajną egzaltację. Moja głowa płonęła. Postanowiłem wszystko postawić na jedną kartę. Przeszliśmy obok sklepu; lalka stała tam za szybą, ze swymi czerwonymi policzkami, kwiecistą spódnicą i długimi nogami.
– Wujku – rzekłem z wysiłkiem – kup mi tę lalkę.
Czekałem, co z tego wyniknie.
– Kupić chłopcu lalkę, do pioruna! – krzyknął wuj grzmiącym głosem. – Czy chcesz się zhańbić? I to tej Kaśki ci się zachciewa? Winszuję ci, mój chłopcze. Jeśli zachowasz takie gusty i mając lat dwadzieścia wybierać będziesz lalki takie, jakie wybierasz mając lat osiem, to niewiele będziesz miał rozkoszy w życiu, uprzedzam cię, i towarzysze okrzyczą cię sławnym głupcem. Zażądaj ode mnie szabli, fuzji, kupię ci to wszystko za ostatniego franka z mej emerytury. Ale kupić ci lalkę, do stu piorunów, aby okryć cię hańbą! Nigdy w życiu! Gdybym widział cię, że bawisz się tak odzianą maszkarą, panie synu mojej siostry, nie uznałbym cię za swego siostrzeńca.
Na te słowa serce ścisnęło mi się tak boleśnie, że tylko wstyd, szatański wstyd nie pozwolił mi się rozpłakać.
Wuj, nagle uspokojony, powrócił do swych Burbonów, lecz ja, pod wrażeniem jego oburzenia, doświadczałem niewysłowionego wstydu. Wkrótce postanowienie było powzięte. Przyrzekłem sobie nie zhańbić się: stanowczo i na zawsze wyrzekłem się lalki z czerwonymi policzkami. Tego dnia poznałem surową słodycz ofiary.
Kapitanie, chociaż prawdą jest, że za życia kląłeś do stu diabłów, paliłeś jak szwajcar i piłeś jak stróż, niemniej cześć twojej pamięci, nie tylko dlatego, że byłeś dzielnym zuchem, ale że twemu siostrzeńcowi w krótkich spodenkach dałeś poznać, czym jest bohaterstwo. Pycha i próżniactwo czyniły cię prawie nieznośnym, wuju Wiktorze, lecz wielkie serce biło pod szamerunkiem twojej kurtki. Nosiłeś zwykle, przypominam sobie, różę w butonierce. Ten kwiat, który tak chętnie podawałeś pannom sklepowym, ten kwiat o szeroko otwartym kielichu, roniący listki w podmuchach wiatru, był symbolem twej młodości, pełnej chwały. Nie gardziłeś ani winem, ani tytoniem, lecz gardziłeś życiem. Od ciebie, kapitanie, nie można było nauczyć się ani rozsądku, ani delikatności, ale mnie, w wieku gdy niańka ucierała mi nos, dałeś lekcję honoru i wyrzeczenia się, której nie zapomnę nigdy!
Od dawna spoczywasz już na cmentarzu MontParnasse pod skromną płytą z napisem:
TU LEŻY ARYSTYDES WIKTOR MALDENT