- promocja
Zbrodnia w Boże Narodzenie - ebook
Zbrodnia w Boże Narodzenie - ebook
Boże Narodzenie na południu Francji jest zawsze wyjątkowo urokliwe. Tym razem jednak podniosły nastrój zakłóca tragiczne wydarzenie. Podczas świątecznych uroczystości pewien podejrzany biznesmen pada martwy na podłogę. Verlaque i Bonnet muszą rozwiązać tajemnicę tej śmierci, nie niwecząc przy tym bożonarodzeniowej atmosfery.
Antoine Verlaque, sędzia śledczy w Aix-en-Provence, nie znosi świąt. Dekoracje pojawiają się w sklepach o wiele za wcześnie, a sezonowi turyści wylewają się tłumnie na ulice. Mimo to jego żona i partnerka, Marine Bonnet, postanawia urządzić te święta tak, by obojgu przyniosły radość. Obchody zaczynają się od wieczoru kolęd – pięknego nabożeństwa w wypełnionej po brzegi katedrze Saint Sauveur. Ale kiedy już świąteczny nastrój udziela się wszystkim obecnym, jeden z uczestników wydarzenia zostaje otruty, co pogrąża całą społeczność w chaosie. Verlaque i Bonnet szybko przekonują się, że lista podejrzanych jest bardzo długa. Tak długa, że prawdopodobnie wypełniliby oni całą świątynię. Czy parze uda się znaleźć mordercę? I czy w tym czasie Verlaque zdoła w końcu poczuć ducha świąt?
Seria o Verlaque’u i Bonnet zanurza czytelnika w niespiesznym świecie epikurejskich przyjemności i dobrego życia. – Eleanor Beardsley, NPR
Pełne wykwintnych dań, jedwabistych win i wystawnych domów książki Mary Lou Longworth z ich ciekawymi tajemnicami przeniosą Cię na południe Francji. Idealne dla smakoszy lub frankofilów. – Slate
Czarująca oprawa i sympatyczne postacie sprawiają, że czytelnik czuje się jak w domu. Kanapowi podróżnicy i smakosze będą się dobrze bawić. – „ Publishers Weekly”
Typowy cassoulet Longworth złożony z dobrego jedzenia, dobrego wina i morderstwa. – „Kirkus Reviews”
Longworth pięknie rysuje małe miasteczko Aix-en-Provence, jego uroczy mieszkańcy tworzą sielską atmosferę, a morderstwo zapewnia odrobinę dramatu. – „ Library Journal”
Atmosfera Bożego Narodzenia i kulinarne rarytasy raczej dopełniają, niż przysłaniają dobrze skonstruowaną tajemnicę. – Booklist
Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. Pisała o tym regionie dla „Washington Post”, „Timesa” (Wielka Brytania), „Independent” (Wielka Brytania) i czasopisma „Bon Appétit”. Jest autorką dwujęzycznego zbioru esejów Une Américaine en Provence, wydanego przez La Martinière w 2004 roku. Czas spędza w Aix, gdzie pisze, oraz w Paryżu, gdzie prowadzi kursy pisarstwa na New York University. Śmierć w Château Bremont to jej pierwsza powieść.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66420-92-2 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego ranka Debra Hainsby bardzo starannie dobierała swoją garderobę. Zdecydowała się na jedną ze swoich najlepszych kreacji: dopasowany wełniany żakiet w stylu Chanel. Kupiła go w sklepie Rose Dress for Less razem z jasnozieloną dzianinową spódnicą, dopasowaną kolorem do jednego z pasków w splocie żakietu. Właśnie zaczynała się wiosna, wiała chłodna bryza, więc Debra miała nadzieję, że nie zrobi się zbyt ciepło. Z satysfakcją popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, zadowolona, że zachowała szczupłą sylwetkę, mimo iż ponad dziesięć lat temu urodziła dwójkę dzieci.
Cieszyła się, że tego dnia nie musi jak zwykle pracować w dwujęzycznej szkole, w otoczeniu wiecznie niezadowolonych nauczycieli i hałaśliwych dzieci, ale spędzi ten czas ze swoim szefem, Alainem Sorbą. Wybiorą się do działów personalnych dwóch największych pracodawców w regionie. „To nasze cyrkowe występy – musimy się zareklamować” – żartował Sorba. Debra założyła kolczyki z pereł, ślubny prezent od matki, i zdała sobie sprawę, że Sorba tak naprawdę nie żartował, kiedy mówił o cyrku. Jego prywatna dwujęzyczna szkoła, do której uczęszczały dzieci od szóstego do siedemnastego roku życia, funkcjonowała dzięki pomocy finansowej miejscowych firm. Zatrudniały one przybywających do Francji ekspatów i oferowały im wysokie pensje na zagranicznym poziomie. Kto byłby na tyle szalony, by wrzucać swoje pociechy do staromodnego, rygorystycznego francuskiego systemu szkolnego, kiedy w mieście znajdowała się dwujęzyczna szkoła z kortem tenisowym i basenem?
Godzinę później siedziała na miejscu pasażera obok Sorby i podziwiała widok z wysokiego, niemieckiego SUV-a, który jej siostra nazwałaby pożeraczem paliwa. Ale Cheryl mieszkała w Kalifornii i żywiła się tylko organicznym jedzeniem. Taka dieta to luksus, na który Debra, jej mąż Cole i ich dzieci nie mogliby sobie pozwolić. Pomyślała o Cole’u i ich kłopotach finansowych, które trapiły ich nieomal od chwili, kiedy dostała kolczyki z pereł. Ta myśl sprawiła, że jej żołądek się zacisnął, odwróciła się więc w stronę szefa, by skoncentrować się na tym, co mówił.
– Większość rodzin ekspatów ma tylko jedno dziecko, więc oferujemy zniżkę na każde następne – powiedział Sorba, gestykulując nad kierownicą.
Debra, od niedawna zatrudniona jako asystentka dyrektora, czasem słyszała, że nauczyciele coś szepczą na jego temat, naśladując sposób, w jaki mówił, i wymachując przy tym rękoma. Uznała, że po prostu zazdrościli mu tego, iż będąc synem marsylskiego rybaka, dorobił się własnej szkoły. Oni wszyscy mogli być w niej tylko pracownikami, otrzymującymi stawkę godzinową.
– Firmy nie lubią płacić czesnego, więc każda, nawet drobna zniżka pomaga – mówił dalej Sorba. – W każdym razie już są nasi! – powiedział ze śmiechem. – _Pas de chance, les cons!_ – Uderzył dłonią w kierownicę. – _Les cons!_
Debra uśmiechnęła się uprzejmie, wiedząc, że _con_ to przekleństwo, ale nie była do końca pewna, co oznaczało. Coś podobnego do głupka, pomyślała.
Starała się wyglądać profesjonalnie i otworzyła leżący na kolanach segregator.
– Pierwsze spotkanie mamy w HeliIndustries – powiedziała staranną francuszczyzną. Mimo że Alain Sorba prowadził dwujęzyczną szkołę, nie była pewna, czy dobrze mówił po angielsku. Może nie miał tej umiejętności i stąd jej uczestnictwo w dzisiejszych spotkaniach.
– Największy na świecie producent helikopterów – powiedział Sorba z uśmiechem, który nie schodził z jego twarzy. – I szczęśliwie dla nas ich siedziba znajduje się tu, w Marsylii, niedaleko brzegu, gdzie mój ojciec miał swoją łódkę i _cabanon_!
Tak, pomyślała Debra, to było dogodne, że Marsylię dzieliło od Aix tylko dwadzieścia pięć minut jazdy samochodem i że chociaż miało tam siedzibę kilka ważnych firm, to większość obcokrajowców wolała mieszkać w sennym, spokojnym Aix. Podobnie jak ona.
– Och, twój ojciec miał _cabanon_? – zapytała, starając się podtrzymać lekki ton rozmowy. – I widok na morze! Marzenie.
– Na pewno – odparł ze śmiechem. – Szopę postawił w weekend, a teraz ja sprzedałem ją producentowi telewizyjnemu z Paryża za pięćset tysięcy euro!
Debra wzdrygnęła się, próbując wyobrazić sobie taką sumę i to, jak bardzo mogłaby ona pomóc Cole’owi w rozkręceniu biznesu. Poczuła złość na Cole’a – dlaczego nie wiedział, jak zarabiać pieniądze, skoro nawet syn starego rybaka potrafił oskubać grzecznego paryżanina?
– Dodałam nowe kolorowe zdjęcia ze szkolnych ogrodów – powiedziała, wskazując na segregator. – I sądzę, że z pełnym przekonaniem możemy zapewnić ludzi w HeliIndustries, że nasze nowe laboratorium naukowe zostanie otwarte przed końcem roku szkolnego. Wczoraj rozmawiałam z architektem.
– Świetnie! – ucieszył się Sorba. – Dobra robota, Debro. Co ja bym bez ciebie zrobił?
Debra poczuła przypływ dumy i starała się powstrzymać uśmiech.
– Co więcej, nasze laboratorium będzie doskonałą przynętą dla rodziców, którzy pracują w Iterze – mówiła dalej. – Przygotowuję teraz prezentację w tej firmie.
– O tak, Iter! Stacja badawcza nowej elektrowni jądrowej – skomentował Sorba, na chwilę puszczając kierownicę i zacierając ręce. – Kocham energię jądrową. _Les cons_!
– A pracownicy otrzymują międzynarodowy status dyplomatyczny, więc nie płacą podatku dochodowego – uzupełniła, pochylając się w stronę swojego szefa tak, jakby przekazywała mu tajną informację. Tak naprawdę dowiedziała się tego, podsłuchując dwoje nauczycieli matematyki, którzy narzekali, że tak niewiele zarabiają, bo muszą płacić taki podatek.
Sorba się zainteresował:
– Nie obowiązuje ich podatek dochodowy? Tym więcej pieniędzy mogą wydawać tutaj w Prowansji!
– Ale Iter będzie się mieścił na północ od Manosque – zauważyła Debra. – To godzina jazdy od Aix, za to w pięknej części Luberonu.
Sorba potarł brodę.
– Szczury. Jednak biorąc pod uwagę ceny na rynku nieruchomości, można uznać, że wiele z tych rodzin zechce zamieszkać w Aix.
Debra przygryzła wargi, czuła się winna, że wspomniała o tym, jak daleko będzie się znajdowała elektrownia jądrowa.
– Czy to nie będzie dla nich zbyt kosztowne? – zaniepokoiła się, jednocześnie wyobrażając sobie życie kobiety, która nie musi pracować, a zamiast tego chodzi na zajęcia jogi i na lunche z koleżankami.
Sorba klepnął dłonią w skroń.
– Podniesiemy im czesne – wyjaśnił. – To dlatego nigdy nie publikujemy kwoty czesnego na naszej stronie internetowej. Skoro nie płacą podatków, to mogą sobie pozwolić na opłatę za naukę dzieci. To wszystko wychodzi w praniu, Debro, i nawet na tym wszystkim zarobimy. W tym tygodniu spotkam się z mer Aix i nie omieszkam porozmawiać z nią o Iterze.
Debra wyglądała przez okno, myśląc o gabinecie pani mer. Wyobrażała sobie, całkiem słusznie, że tamtejszy sufit pokryty jest freskami. Uznała, że Alain Sorba, w skrojonym na miarę, ciemnym garniturze, z przystojną twarzą i donośnym głosem, będzie wspaniałym dodatkiem do luksusowego wnętrza.
Trzy godziny później Alain Sorba manewrował swoim ogromnym pojazdem, jadąc w dół wąskich uliczek najstarszej części Marsylii.
– Nie mogę uwierzyć, że nigdy nie byłaś w Panier! – zawołał, podekscytowany bardzo owocnym spotkaniem z międzynarodowym zespołem kierującym produkcją helikopterów.
W ciągu następnych kilku miesięcy HeliIndustries spodziewało się przybycia kolejnych inżynierów z Monachium i Teksasu. Oczywiście razem z rodzinami. Debra także poczuła przypływ entuzjazmu, wiedziała, że jej prezentacja dla HeliIndustries była pierwszorzędna i że zrobiła na nich wrażenie.
– Zawsze w Marsylii czuję się trochę niepewnie – wyznała, patrząc na pastelowe, kamienne ściany oddalone zaledwie o kilka centymetrów od jej okna.
– Mówisz jak prawdziwa ekspatka! Zamierzam zabrać cię na lunch do restauracji, o której wiedzą tylko miejscowi. Nie przyjmują rezerwacji, tak naprawdę nie mają nawet telefonu.
Jakimś cudem udało mu się wcisnąć samochodem pomiędzy dwa metalowe słupki sterczące przed opuszczonym kilkusetletnim budynkiem.
– Nigdy nie płacę za parking – oznajmił, kiedy wysiedli, po czym zamknął drzwi. – To wyrzucanie pieniędzy.
Debra spojrzała na budynek i zauważyła, że nie jest on taki zaniedbany, jak jej się wydawało. Na parapetach stały skrzynki z kwiatami, a bladoniebieskie okiennice pięknie się prezentowały na tle ścian w kolorze ochry.
– Właściciel tej restauracji ma na imię Étienne – powiedział Sorba, kiedy wchodzili na niewielkie wzgórze. – Był kolegą mojego staruszka, łowili razem ryby. Mam nadzieję, że lubisz pizzę i kalmary.
– Uwielbiam i jedno, i drugie.
– To dobrze, bo to jedyne pozycje w menu.
Debra prawie się zatrzymała.
– Poważnie?
– Tak – potwierdził. – I przed drzwiami będzie kolejka.
– A czy podają kalmary po marsylsku, tylko z czosnkiem i pietruszką?
Sorba spojrzał na nią uważnie.
– Więc jednak wiesz to i owo o lokalnej kuchni! Jestem pod wrażeniem!
Słysząc tę pochwałę, Debra znów poczuła przypływ dumy.
Tak jak przewidział Sorba, kiedy doszli do Chez Étienne, przed drzwiami stało pięć czy sześć osób. Debrze wydawało się, że słyszy język angielski, nie byli tu więc jedynymi obcokrajowcami. Sorba objął ją w talii i delikatnie popchnął w kierunku wejścia.
– _Étienne! Mon Ami!_ – zawołał.
– _Putain!_ – odkrzyknął starszy mężczyzna w białej czapce rybackiej, podchodząc do Sorby i składając _bises_ na jego policzkach. – A kim jest to cudowne stworzenie? – zapytał, także Debrę całując w oba policzki.
Debra zaczerwieniła się, poczuła się tak, jakby już była stałą bywalczynią. Sorba przedstawił ją jako swoją sekretarkę, a Étienne poprowadził ich do baru.
– Za kilka minut będziemy mieli dla was stolik – powiedział. – A tymczasem napijcie się ze mną anyżówki. Na koszt firmy.
Debra była tak wszystkim zachwycona, że nawet lukrecjowy smak aperitifu jej odpowiadał, choć miałaby większą ochotę na kieliszek różowego wina.
– Smakuje ci ta anyżówka? – zapytał Sorba, jakby czytając w jej myślach.
– Jest cudowna! – odpowiedziała szybko.
Sorba uśmiechnął się i pochylił w jej stronę, muskając ramieniem jej ramię. Zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie jest bardzo wysoki, ale nosi się w taki sposób, że jego sylwetka sprawia wrażenie imponującej. Nie mieli wyboru i musieli stać blisko siebie, gdyż nad malutkim barem pochylała się jeszcze jedna para. Udręczone kelnerki biegały w tę i z powrotem, niezadowolone, że Étienne wciąż odsyła ludzi na tyły restauracji, by tam czekali.
– Trzeci stolik po lewej, przy oknie – szepnął do Debry Sorba. – Mer Marsylii i jego towarzystwo.
Debra z wrażenia szeroko otworzyła oczy, ale starała się nie wpatrywać nachalnie w ważnego gościa. Czym innym były kontakty Alaina z mer Aix, a czym innym jego znajomość z merem drugiego co do wielkości miasta we Francji. Jak na komendę mer spojrzał w górę i do nich zamachał. Sorba zawołał przez całą restaurację:
– Jeanie-Charles’u! Zostaw dla nas trochę kalmarów!
– Sorba, następnym razem przyjdźcie przed południem! – odkrzyknął mer, uderzając dłonią w swój zegarek.
Alain i Debra roześmiali się. Ponownie pojawił się Étienne i poinformował ich, że stolik jest gotowy.
– No cóż, rozumiem, że nie ma tu żadnego menu – powiedziała Debra, gdy usiedli.
– Nie, najpierw podają pizzę, potem kalmary.
Sorba poprosił o dzbanek różowego wina i butelkę gazowanej wody mineralnej. Kiedy zamawiał i wymieniał pozdrowienia z dwoma mężczyznami przy sąsiednim stoliku, Debra pośpiesznie sprawdziła wiadomości na swoim telefonie komórkowym, który od czasu do czasu wibrował w jej torebce. To mogły być jakieś problemy w pracy, a ona akurat była tutaj, z właścicielem szkoły. Oczywiście pojawił się mail od kierownika działu personalnego Iteru z pytaniem, czy ich mała szkoła średnia umożliwia zdobycie międzynarodowej matury.
Sorba odwrócił się do Debry i nalał jej kieliszek wina.
– Wszystkich tutaj znasz? – zapytała ze śmiechem.
– Prawie – odparł, mrugając okiem. – Albo chodziliśmy razem do szkoły, albo graliśmy w piłkę, albo nasi rodzice się przyjaźnili.
Debra wskazała na swój telefon i przekazała Sorbie pytanie z Iteru.
– _Merde_ – zaklął, pociągając łyk wina. – Kto zarządza tą firmą? Brytyjczycy?
– Tak – potwierdziła, chociaż wcale nie była tego pewna. – Sądzę, że musimy to organizować przez Uniwersytet w Cambridge.
– Dobrze – odparł, nalewając im obojgu więcej różowego wina. – Zajmij się tym, zrób wszystko, co trzeba. Kupię ten cholerny program, jeśli będę musiał. A potem po prostu…
– Podniesiemy im czesne? – zgadywała Debra.
– Szybko się uczysz! – Sorba roześmiał się, stukając kieliszkiem w jej kieliszek.
Kelnerka podała pizzę i Alain nałożył im obojgu po kawałku. Debra dopiero teraz uświadomiła sobie, jak strasznie jest głodna. Pizza smakowała doskonale, chociaż ciasto było dużo cieńsze niż w amerykańskiej. Sorba musiał dostrzec jej szeroki uśmiech, bo powiedział:
– Jeśli uważasz, że pizza Étienne’a jest dobra, to poczekaj, aż spróbujesz kalmarów.
Debra miała ochotę się uszczypnąć. Gdyby tylko Cheryl mogła ją teraz zobaczyć, gdy tak świetnie odnajduje się w tej typowo marsylskiej scenerii, a o kilka stolików dalej siedzi mer. Zachwycało ją jedzenie, wytrawne wino oraz najwyraźniej szczęśliwi goście. Z przyjemnością patrzyła na Étienne’a, który wolno krążył pomiędzy stolikami i rozmawiał z gośćmi, kładąc przy tym dłoń na ramieniu każdego z nich.
– Postaraj się umówić z Iterem na przyszły tydzień – rzekł Sorba.
– Nie ma problemu.
– Wiesz, co zrobimy przed spotkaniem?
– Nie, co takiego?
– Kupimy sobie trochę nowych ubrań – wyjaśnił Sorba. – Mój kuzyn ma najlepszy butik z modą męską i damską w Marsylii. Zaopatrzymy się w eleganckie stroje, a w Iterze nawet nie zauważą, jak owiniemy ich sobie wokół małego palca. Na takich spotkaniach trzeba wyglądać na kogoś zamożnego. Nie na biednego syna rybaka, prawda?
W tej chwili podszedł Étienne i zaprosił ich na swój jacht w najbliższą niedzielę. Sorba klasnął w ręce.
– Powinnaś zobaczyć łódź Étienne’a, Debro.
– Dlaczego nie? – odparła. Kręciło jej się w głowie od wina i wymarzonego towarzystwa. – Chętnie się wybiorę.
Cole może zostać w domu z dziećmi. To przecież wyjazd służbowy.2.
Sześć miesięcy później
France Dubois nie lubiła Place des Cardeurs. W XIX wieku zburzono tu całe pierzeje budynków, by utworzyć przestronny plac. Teraz zajmował on zbyt wielką przestrzeń i zazwyczaj wydawał się martwy, jakby uderzył w niego meteor i wybił wielką wyrwę w centrum miasta. Ale być może to lepiej, że zniknęły wąskie, zatłoczone domy. Wzdrygnęła się na myśl o warunkach życia w średniowieczu, kiedy to duże rodziny dzieliły ze sobą dwa albo trzy źle oświetlone pokoje. Miała szczęście, że posiadała duże mieszkanie w dzielnicy Mazarin tylko dla siebie. Nie, szczęście to nie było odpowiednie słowo. Była wybranką losu. Kimś uprzywilejowanym.
Dochodziła połowa grudnia i bożonarodzeniowy jarmark trwał w najlepsze. Plac wypełniały białe namioty, w większości z nich sprzedawano prezenty, które France uważała za zupełnie nieciekawe. Przechodząc wzdłuż stanowisk, próbowała się uśmiechać i nie okazać współczucia młodej kobiecie, która zrobiła kolorowe, zbyt drogie mydła, ani mężczyźnie w średnim wieku, który rzeźbił uśmiechnięte zwierzątka z drzewa oliwnego. Czy zauważyli jej uśmiech, czy też skupiali się tylko na sprzedaży? Miała nadzieję, że niektórym z mieszkańców Aix na tyle podobały się te wyroby, że decydowali się nabyć jeden czy dwa.
France szła dalej, wiedząc, że w tłumie klientów tak naprawdę nikt jej nie dostrzega. Była trzydziestopięcioletnią singielką, niską i szczupłą, z półdługimi włosami w mysim kolorze. Nie interesowała się modą, była na to zbyt oszczędna, i nie umiała zwracać na siebie uwagi, jak to robiły inne kobiety o przeciętnej urodzie, które nosiły ekstrawaganckie, kolorowe stroje. Jej sąsiedzi z rue Cardinale na jej widok uprzejmie mówili „Bonjour, Mlle Dubois”, ale z pewnością nie znali jej imienia. Cieszyli się, że mieszka sama – żadnych hałaśliwych przyjęć z głośną muzyką, żadnych małych dzieci biegających w tę i z powrotem ponad ich głowami – a poza tym w ogóle się nią nie interesowali. Była sąsiadką doskonałą.
Zatrzymała się przy namiocie wypełnionym kręgami sera. W każdy z nich wetknięto małą, zielono-biało-czerwoną flagę.
– _Boungiorno!_ – zawołał do niej wysoki, szeroki w ramionach mężczyzna stojący za prowizoryczną ladą w postaci składanego stołu ozdobionego czerwonym obrusem. Zapytał, czy chciałaby spróbować sera.
– _Si, grazie!_ – odparła.
Włoch puścił do niej oko i podał dwa cienkie plasterki parmezanu na pergaminowym papierze. Uśmiechnęła się i skinęła głową. Pogryzając orzechowy ser, żałowała, że sprzedawca nie ma odrobiny białego wina.
– Uwielbiam Perugię – powiedziała po włosku z francuskim akcentem.
– Och, była pani w naszym mieście? – zainteresował się.
– Dwa razy – odpowiedziała. – Z rodzicami. – Nie dodała: „kiedy żyli”. Próbowała zażartować na temat tych wszystkich kancelarii prawnych, które widziała w Perugii na starym mieście. Do każdej z nich prowadziły ciężkie, rzeźbione, drewniane drzwi z tablicami z brązu. – Być może dlatego Perugia jest partnerskim miastem Aix – zastanawiała się. – Nasz uniwersytet prawniczy należy do najstarszych we Francji, więc od zawsze jesteśmy miastem prawników...
– Tak, kto wie? – odezwał się Włoch ze śmiechem.
Dał jej czekoladę z Perugii, więc podziękowała i wręczyła mu swoją wizytówkę. Próbował nie skrzywić się na widok jej miejsca pracy, kościoła protestanckiego w Aix, a ona szybko zapewniła, że nie zamierza go nawracać.
– W niedzielny wieczór organizujemy wspólne śpiewanie kolęd w katedrze – powiedziała. – Co roku zapraszamy przedstawicieli naszych miast partnerskich, by przyszli i w miarę możliwości przynieśli potrawy, którymi wszyscy się częstujemy podczas wczesnej kolacji po nabożeństwie. – Kiedy wspomniała o nabożeństwie, Włoch znów się wzdrygnął. – Tak naprawdę nie jest to takie nabożeństwo z prawdziwego zdarzenia – wyjaśniła. – To raczej koncert angielskich kolęd.
Z uśmiechem skinął głową.
– Angielskie kolędy? Więc nie może nas tam zabraknąć. Ani naszego jedzenia!
France podziękowała i właśnie miała podać mu adres, ale nagle zaśmiała się sama z siebie i wskazała na ośmiokątną iglicę katedry, widoczną nad czerwonymi, ceramicznymi dachami.
– To właśnie tam – powiedziała. – Byłoby świetnie, gdybyście o siedemnastej przyszli do sali, która znajduje się za rogiem, na prawo od drzwi wejściowych. Nabożeństwo… koncert… zaczyna się o siedemnastej trzydzieści, a gdy się skończy, wszyscy zjemy kolację.
– A czy pozostałe partnerskie miasta – zapytał, znowu puszczając oko – także przynoszą coś do jedzenia?
– Owszem – odparła France. – Właśnie idę, by to potwierdzić. Niektórzy przyjeżdżają do Aix od lat.
– Specjały z Bath! – zawołał, klepiąc się w udo. – I z Filadelfii! – Pochylił się, wybuchając śmiechem.
– Angielskie desery są naprawdę całkiem dobre – próbowała protestować France, ale on nie mógł opanować śmiechu.
– Najważniejsze, że będziemy wszyscy razem – mówiła dalej, ale przerwała, gdy do namiotu weszła kobieta, którą sprzedawca najwyraźniej znał.
Zwrócił się do niej po włosku, wciąż rozbawiony, a France wyszeptała kilka słów podziękowań i zakłopotana ruszyła dalej. Miała nadzieję, że w niedzielę mężczyzna nie będzie się zachowywał tak jak przed chwilą.
Wyjęła z torby kartkę i postawiła haczyk przy słowie Perugia. Następna na liście była Kartagina w Tunezji i France wypatrzyła tunezyjski namiot wypełniony bawełnianymi tkaninami w kolorach ziemi oraz biało-niebieską ceramiką.
Tunezyjczyk pomachał do niej ręką. Pamiętał ją z poprzedniego roku, kiedy kupiła drogą miskę do sałaty zrobioną z oliwnego drewna i podziwiała jej marmurowe brzegi. Nie zapomniał też koncertu ani łez, które napływały mu do oczu, gdy słuchał kolęd i głosów wypełniających katedrę.
Ponownie się sobie przedstawili i zaczęli rozmawiać o tegorocznym koncercie. Tunezyjczyk uścisnął jej dłoń i obiecał przynieść jakieś dania.
– Pamiętam wasze ciasteczka z wodą różaną – powiedziała France. – To moje ulubione, panie Abdelhak.
– Proszę mówić do mnie Mehdi. Nie smakowały ci pistacjowe?
– O tak! Te były zaraz na drugim miejscu.
– Przed baklawą?
France roześmiała się, wyczuwając, że Mehdi się z nią przekomarza.
– Ona także bardzo mi smakowała.
Chociaż, jak pamiętała, baklawa Mehdiego była bardziej sucha niż te, których kosztowała w Grecji. Wolała tę grecką, opływającą miodem.
France ociągała się z wyjściem, przesuwając dłonią po bladoniebieskiej bawełnianej narzucie na łóżko. Byłaby idealna na początek lata, kiedy prześcieradło nie zawsze wystarcza. France często miała zimne stopy.
– Ręcznie tkana – zachwalał Mehdi, unosząc brzeg materiału, by France mogła się lepiej przyjrzeć.
– Zastanowię się – odparła z uśmiechem. – Do zobaczenia w niedzielę.
Ruszyła dalej, wciąż z uśmiechem na twarzy. Świeciło słońce, a mieszkańcy Aix jak zwykle w porze lunchu tłumnie wylegli na ulicę. Plac wypełniony był odgłosami rozmów i śmiechem, a od czasu do czasu rozbrzmiewało nawoływanie ulicznego sprzedawcy. Burczało jej w brzuchu, a fale głodu nasilały się, w miarę jak zbliżała się do namiotu Filadelfii, gdzie już uformowała się kolejka. Nie będzie to zatem najlepszy czas, by porozmawiać z Amerykanami – bratem i siostrą, o ile dobrze pamiętała – o śpiewaniu kolęd. Właśnie serwowali swoje gorące kanapki ze stekiem i mieli pełne ręce roboty. Rok temu nie odważyła się nawet tych kanapek spróbować.
– _Philly cheesesteaks!_ Kanapki filadelfijskie! – zawołał Amerykanin. – _World-famous Philly cheesesteaks right here in Aix-en-Provence!_
Naprzeciwko namiotu z Filadelfii znajdował się namiot brytyjski z Bath, obsługiwany przez dwie starsze kobiety, które wyglądały na znudzone. France doskonale wiedziała, dlaczego Bath zostało wybrane na partnerskie miasto Aix: oba miasta były kiedyś rzymskimi uzdrowiskami.
– Dzień dobry – przywitała się jedna z kobiet, ta niższa i pulchniejsza. – Pamiętamy panią z ostatniego roku, prawda, kochana Eunice?
– Oczywiście – przytaknęła Eunice, odkładając na bok robótkę na drutach. – Ma pani na imię France. Bardzo łatwo je zapamiętać, prawda, Sally?
France uśmiechnęła się, wzruszona tym, że kobiety ją pamiętają, i zadowolona, że przypomniały jej swoje imiona. Pomyślała, że imię Eunice doskonale pasowało do starszej brytyjskiej damy, która robi na drutach, natomiast Sally nadawało się raczej dla nastolatki, a nie dla niewysokiej, krągłej damy z białymi, cienkimi kosmykami. Eunice z kolei była wysoka, miała szerokie ramiona i czarne włosy, z całą pewnością farbowane.
– Czy przyszła nas pani rozweselić, moja droga? – zapytała Sally. – Dziś rano było u nas bardzo spokojnie. Nie podajemy gorących kanapek ani piwa, jak Niemcy i Amerykanie…
– Ale wasze desery są przepyszne – odparła France szczerze. – Na pewno po południu pojawi się tu więcej ludzi.
– Proszę się poczęstować ciasteczkiem z rodzynkami – zaproponowała Eunice.
– O, dziękuję. – France skorzystała z zaproszenia i wbiła zęby w puszyste ciasto. Nadzienie rozpływało się w ustach – jasnobrązowy cukier o smaku karmelu, jaja, rodzynki i dużo masła.
– Czy w tym roku śpiewanie kolęd znowu odbywa się w katedrze? – chciała wiedzieć Sally. – W zeszłym roku tak nam się podobało…
– Oczywiście – potwierdziła France, trzymając rękę pod brodą, by złapać okruszki. – Byłoby nam bardzo miło, gdyby Bath ponownie mogło uczestniczyć.
– Och, na pewno przyjdziemy – zapewniła ją Sally, klaszcząc w dłonie.
– Naprawdę dobrze mówi pani po angielsku – powiedziała Eunice.
– Dziękuję. Codziennie rozmawiam po angielsku w tutejszym kościele protestanckim, uczyłam się też na uniwersytecie.
– Czy to kościół anglikański? – zapytała Sally. Nie potrafiła ukryć nadziei w głosie.
– Nie, jest wielowyznaniowy – odparła France.
– Sally, kochana, tobie najbardziej odpowiada Kościół wysoki¹ – zasugerowała Eunice, potrząsając głową.
– Tak, chyba masz rację – westchnęła Sally. – To dlatego polubiłam katolickie msze we Francji. Msze i nowego papieża.
France zauważyła, że na wzmiankę o papieżu Franciszku Eunice szeroko otwiera oczy z przerażenia, i próbowała powstrzymać uśmiech.
– Zatem do zobaczenia w niedzielę o siedemnastej w sali spotkań, tak jak w ubiegłym roku.
– Za nic byśmy tego nie przegapiły – oznajmiła Sally.
– To będzie doniosła okazja – dodała Eunice, prawie surowo.
France podziękowała gospodyniom i wyszła, zastanawiając się, co Eunice chciała powiedzieć przez słowo „doniosła”. Nie wydawało jej się, żeby pasowało ono do opisu świątecznego nabożeństwa z kolędami. Przejechała językiem po zębach i zauważyła, że wcześniej umknęły jej uwadze inne smaki ciasteczka, takie jak ziele angielskie i cytryna. A może to była pomarańcza?
Marine Bonnet podskakiwała, żeby się rozgrzać.
– Mogliby już przestać reklamować te kanapki filadelfijskie – powiedziała jej matka, odrobinę za głośno. – To oczywiste, że właśnie po nie stoimy w tej kolejce.
– Sylvie zapewniała mnie, że warto poczekać – odparła Marine.
– Sylvie! – fuknęła Florence. – Nie wiedziałam, że jest taką epikurejką!
– Spójrz na te biedne kobiety z Bath. – Marine wskazała na namiot z Anglii, próbując zmienić temat. – Nie mają żadnych klientów.
– Nikogo nie interesują te ich kalendarze i kubki z rodziną królewską – skomentowała Florence. – Rodzina Windsorów to banda endogennych Niemców, którzy żyją z podatków Brytyjczyków…
– _Maman!_ Czy ty dobrze spałaś?
Florence wzruszyła ramionami.
– Twój ojciec tak strasznie chrapie. – Miała powiedzieć coś jeszcze, kiedy zobaczyła France Dubois. – Widzisz tę dziewczynę, która rozmawia z kobietami z Bath?
– Tak – powiedziała Marine. – Chociaż to już raczej nie jest dziewczyna. Pewnie ma mniej więcej tyle lat co ja.
– Cóż, nosi się jak dziewczyna. Tak czy siak, znam ją, nazywa się France Dubois. Jest sekretarką w APCA.
Kolejka posunęła się mniej więcej o pół metra i kobiety zrobiły krok do przodu.
– APCA? – zapytała Marine. Czuła coraz większy głód.
– Angielski Kościół protestancki w Aix². Pomagamy im przy niedzielnym nabożeństwie z koncertem kolęd.
– Och, uwielbiam to nabożeństwo – rzekła Marine. – Mam zamiar zaciągnąć na nie Antoine’a.
Florence prychnęła.
– Antoine Verlaque w kościele? Nie mogę sobie tego wyobrazić…
– On nie jest poganinem, _maman_, tylko agnostykiem.
– Mhm. Przypuszczam, że skoro jego babcia była Angielką, przynajmniej zna słowa pieśni.
– Właśnie – przytaknęła Marine z ulgą. – To twój chór się udziela?
– Kilkanaście osób. Pastor kościoła protestanckiego – nazywają go wielebnym Dave’em – zaczęła Florence – poprosił nas o pomoc. To tam ją spotkałam. – Florence przekrzywiła głowę w kierunku France Dubois, a Marine patrzyła, jak młoda kobieta próbuje z gracją zjeść miękkie, brytyjskie ciastko.
– Wygląda na bardzo miłą – zauważyła Marine.
– Na wydziale teologii spotykam studentki, które są do niej podobne. Typ France Dubois.
Teraz były już drugie w kolejce i Marine wyciągnęła szyję, by zobaczyć, jak Amerykanin przewraca steki na prowizorycznym grillu. Nie powie Antoine’owi, który w kwestii jedzenia był snobem, o jasnopomarańczowej, płynnej substancji wyciekającej z kanapek.
– O! Jaki to typ, _maman_?
– Kogoś z pozoru potulnego, niepozornego, kto jednak z dystansu obserwuje, co się dzieje. Nic nie umknie jego uwagi.
– Samotniczka?
– Tak, ale nie znałaś takich osób, więc nie zrozumiesz.
– Chyba rozumiem – zaoponowała Marine.
I już miała dodać coś o koleżance z klasy, której imienia nie pamiętała, ale zatrzymała się w pół słowa. Zdała sobie sprawę, że jej matka – emerytowana profesor, autorka wielu prac naukowych, kobieta silna i nieustępliwa – właśnie się zwierzała – otóż ona sama także podpierała kiedyś ściany. Marine niewiele wiedziała o młodości swojej matki, może tylko o jej sukcesach zawodowych. Chciała zapytać o jej szkołę średnią w małym miasteczku na południowym zachodzie, ale zdała sobie sprawę, że znalazły się przy ladzie.
– _Hello!_ – usłyszały męski głos. – _Welcome to Philly cheesesteak heaven!_
– _Thank you!_ – odkrzyknęła Marine po angielsku.
_– O, Mon Dieu_ – szepnęła Florence, przyciągając córkę bliżej do siebie. – Czy to jasnopomarańczowe coś to ma być ser?
------------------------------------------------------------------------
PRZYPISY
¹ Wewnątrz Kościoła anglikańskiego od XIX wieku zaznaczają się trzy główne nurty: High Church – Kościół wysoki, konserwatywny, zbliżony do rzymskiego katolicyzmu, kultywujący liturgię; Low Church – Kościół niski, bardziej ludowy i bliższy kalwinizmowi; oraz liberalny i tolerancyjny Broad Church – Kościół szeroki. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek).
² Po angielsku: Anglo Protestant Church of Aix (APCA).3.
Święta Bożego Narodzenia budziły w Antoinie Verlaque’u sprzeczne uczucia i nie pomagał fakt, że Cours Mirabeau zapełniał się teraz chatkami w stylu alpejskim, w których sprzedawano świecidełka. Właśnie wracał z długiego, wyczerpującego spotkania z prawnikiem sądowym. Omawiali niedoszłe porwanie bogatej żony paryskiego biznesmena, który posiadał dom w Aix. Verlaque czuł zbliżający się ból głowy. Marine, jego żona, powiedziałaby: za dużo espresso i za mało wody.
Zerknął na swój telefon, minęła już dwunasta i poczuł głód. Zatrzymał się, by wybrać numer Marine. Przechodnie wpadali na niego ze swoimi ogromnymi torbami reklamującymi modne ostatnio sklepy. W tym roku najwyraźniej należały do nich Sandro i Maje, choć on nigdy o nich nie słyszał. Podejrzewał, że oferowały odzież damską. Za rok inne sklepy staną się le must, a te z metkami Sandro i Maje trafią do lamusa albo zostaną wyrzucone. Ból głowy nasilał się, a przez to Verlaque wpadał w coraz gorszy nastrój. Naprawdę nie znosił Bożego Narodzenia, teraz nabrał co do tego pewności. Usunął się na bok, bliżej budynku, aby zejść z drogi przechodniom.
Kiedy czekał, aż Marine odbierze, przyglądał się jednej z chatek, w której sprzedawano dmuchane, szklane zwierzęta na aksamitnych poduszeczkach. Skrzywił się i odwrócił, by zająć się czytaniem tablicy na budynku z numerem trzy, gdzie dziesiątego października 1799 roku zjadł kolację Napoleon. Niestety bardzo zawiódł gospodarzy, którzy z pewnością mieli nadzieję gościć tego dziarskiego Korsykanina nieco dłużej, tymczasem on wyszedł zaraz po posiłku.
– _Oui_, Antoine? – Marine odezwała się w chwili, kiedy już miał się rozłączyć.
– Gdzie jesteś? – zapytał. – Jest tak głośno, że ledwie cię słyszę.
– Cóż, mnie także miło cię słyszeć.
– Przepraszam, jestem na Cours.
– Och, to tłumaczy twój nastrój – skomentowała Marine. – Czy zdecydowałeś już, co chcesz w prezencie na święta?
– Chcę nowego mera, który nie pozwoli na te… na te… – urwał, wskazując na rozciągający się przed nim widok, a Marine roześmiała się.
– Posłuchaj, Antoine, właśnie jem lunch z _maman_ – powiedziała. – Na Place des Cardeurs, dlatego jest tak głośno. Czy to coś ważnego?
– Nie, nie – zapewnił ją, wiedząc, że musi zjeść sam. – Do zobaczenia w domu po lunchu. Pozdrów mamę.
Rozłączył się i ruszył w górę Cours, myśląc o tym, że Napoleon miał powrócić do Aix w roku 1814, będąc już w niełasce, w drodze na wygnanie na Elbie. Tego wieczoru Verlaque nie zje kolacji w centrum miasta, tylko zrobi sobie krótki przystanek w oberży na północy Aix, która teraz zamieniła się w pizzerię.
Przyglądał się przechadzającym się po promenadzie ludziom. Niektórzy przystawali, by pooglądać sklepiki. Przy jednym z nich – sprzedającym _santons_ – zatrzymała się dobrze ubrana para. Oboje mieli czarne kaszmirowe płaszcze i drogie buty, uznał więc, że są paryżanami. Kobieta lekko przekręciła głowę w kierunku Verlaque’a i wtedy ją rozpoznał, podobnie jak kilkoro innych przechodniów, którzy zatrzymali się i szeptali coś do siebie nawzajem. To była Margaux Perrot, aktorka. Kupili parę _santons_ i ruszyli, ramię w ramię, w stronę Verlaque’a.
– Verlaque? – odezwał się mężczyzna, kiedy znaleźli się jakiś metr od niego.
– Léo? – rzekł Verlaque, mając nadzieję, że dobrze pamięta jego imię. Czy to był Léo, kolega ze studiów prawniczych?
– Słyszałem, że mieszkasz w Aix – powiedział mężczyzna, wyciągając dłoń. – Jesteś tu sędzią śledczym, prawda? Och, przepraszam. To moja żona, Margaux.
– Miło mi panią poznać. – Uścisnął jej dłoń.
Zastanawiał się, czy nie powinien dodać czegoś w stylu: „Uwielbiam pani role”, ale tak naprawdę nie widział wielu spośród jej ostatnich filmów, w większości komedii romantycznych.
– Kupiliśmy kilka figurek do naszego żłóbka – powiedziała pośpiesznie Margaux, jakby była zakłopotana.
– To jeden z autentycznych prowansalskich produktów, które można tu znaleźć w sprzedaży – wyjaśnił, ponieważ mimo wszystko miał słabość do miniaturowych figurynek uosabiających różne postaci z dziewiętnastowiecznej Prowansji – brukarza, winiarza, praczkę czy kowala. – Studiowałem prawo razem z Léo – dodał.
– Nie wiem jak ty, Antoine, ale dla mnie to odległe wspomnienie – rzekł Léo. – Masz jakieś plany na lunch? – zapytał, odwracając się do swojej słynnej żony i szukając u niej aprobaty.
– O tak, to świetny pomysł – odparła. – W ten sposób wy dwaj będziecie mogli nadrobić stracony czas, a ja posłucham i wszystko dokładnie zanotuję.
Verlaque roześmiał się, oczarowany.
– Tak się składa, że jestem wolny i znam dobrą restaurację, która znajduje się dokładnie za nami. Ale nie jestem pewien, pani Perrot, czy nasze studenckie wyskoki choć trochę panią zainteresują.
– Léo zupełnie nic mi nie mówi o swojej przeszłości. Będę wdzięczna za każdą, nawet najdrobniejszą ciekawostkę.
W tym momencie Verlaque przypomniał sobie nazwisko starego przyjaciela – Vidal-Godard – i niektóre, jak to określiła jego żona, „ciekawostki” z jego życia po studiach prawniczych w Bordeaux: najróżniejsze biznesy, niektóre bardziej, inne mniej rentowne, kilka małżeństw i rozwodów, i, jeśli dobrze zapamiętał, sprawę sądową. Zastanawiał się, od jak dawna tych dwoje jest po ślubie.
Otworzył drzwi Café Mazarin i powiedział coś do Frédérica, kierownika sali. Ten poprowadził ich na górę do obitej drewnem jadalni, gdzie szczęśliwie znalazły się dwa małe wolne stoliki. Frédéric szybko zestawił je razem, dyskretnie zebrał czwarte nakrycie i wysunął krzesło dla Margaux.
– Urocze miejsce – powiedziała kobieta z uśmiechem.
– Moi przyjaciele nazywają je biurem – napomknął Verlaque. – Często spotykamy się na dole na kawę, jeszcze zanim zaczniemy pracę.
Kiedy Mme Perrot studiowała menu, Verlaque mógł rzucić okiem na jej twarz, która wyglądała jak wyrzeźbiona z białego marmuru, z akcentami niebieskich oczu i czerwonej pomadki.
Frédéric pojawił się ponownie i Margaux mogła złożyć zamówienie. Tak jak przewidział Verlaque, poprosiła o dużą sałatkę i gazowaną wodę mineralną, on i Léo wzięli specjalność dnia – golonkę z soczewicą.
– Zatem kim są twoi koledzy z biura? – zapytała Margaux, pochylając się do przodu.
Verlaque spojrzał na nią zaskoczony. Czy chciała dowiedzieć się czegoś o jego współpracownikach z Pałacu Sprawiedliwości? O jego sekretarce, wytwornej Mme Girard? Po chwili roześmiał się, uświadamiając sobie, że chodzi o spotkania na parterze kawiarni.
– Mój najbliższy przyjaciel Jean-Marc, prawnik sądowy, nasz komisarz policji Bruno Paulik oraz moja żona Marine, która do niedawna wykładała prawo na tutejszym uniwersytecie.
– Do niedawna? – zapytał Léo. – Rzuciła prawo?
Verlaque uśmiechnął się, powstrzymując się przed powiedzeniem: „Tak samo jak pani”.
Gdy jedli lunch, rozmowa zeszła na nieruchomości w Aix, gdyż Margaux i Léo jakiś czas temu przeprowadzili się tutaj z Paryża. Verlaque zapytał dlaczego, ale nie uzyskał satysfakcjonującej odpowiedzi. Z pewnością ze względów zawodowych Margaux Perrot powinna pozostać w stolicy. Dodatkowo wspomniała, że jej dzieci z poprzedniego małżeństwa, w wieku trzynastu i piętnastu lat, raczej nie były zachwycone jej decyzją o przeprowadzce.
– Może Sasze udałoby się nie wylecieć z tutejszej szkoły średniej – zauważył Léo z uśmieszkiem na ustach.
– Sacha to mój trzynastolatek – wyjaśniła Margaux, wyraźnie zakłopotana. – Nie potrafi akceptować autorytetów…
Verlaque szukał stosownej odpowiedzi, zdziwiony gruboskórnością Léo. Jak się wydawało, Sacha nie dostaje od ojczyma męskiego wsparcia. Margaux zmieniła temat, a Verlaque zatrzymał się myślami na kwestii męskiego wzorca. Jego ojciec uzyskałby tutaj trzy punkty na dziesięć, jego dziadek ze strony ojca, Charles, raczej siedem. Charles mógłby osiągnąć lepszy wynik, ale za bardzo pochłaniało go prowadzenie czterech należących do rodziny młynów, ponadto pochodził z pokolenia, w którym mężczyźni nie bawili się z dziećmi ot tak, bez okazji. Niemniej dziadek wywarł na niego duży wpływ mimo ograniczonego czasu, jaki razem spędzili. Dziadkowie ze strony matki zmarli, kiedy był bardzo mały. Zastanawiał się, jak on sam wypadłby w tej roli, zwłaszcza gdyby pełnił ją wobec małego chłopca. Starał się skierować uwagę w stronę Margaux i Léo, którzy sprzeczali się zawzięcie o ceny domów, ale to pytanie pozostało z nim bardzo długo.
France Dubois próbowała się na nich nie gapić. Zwłaszcza dlatego, że robili to wszyscy pozostali goście kawiarni. Wiedziała, że ta kobieta jest aktorką, ale w tej chwili nie mogła przypomnieć sobie jej nazwiska. Kelner postawił przed France danie, a ona od razu pożałowała swojego wyboru. Będzie w stanie zjeść soczewicę, ale jak, u licha, zje całe to mięso? Podniosła rękę i kelner wrócił do jej stolika.
– _Un verre de rouge, s’il vous plait_ – poprosiła.
Na pewno przyda jej się kieliszek czerwonego wina, bo wciąż nie mogła się rozgrzać po porannym spacerze po Place des Cardeurs.
Wino podniesie rachunek i France przekroczy sumę, jaką zwykle pozwalała sobie wydać na lunch. Będzie musiała spożytkować dwa talony restauracyjne i jeszcze dopłacić gotówką. Ale, tłumaczyła sobie, czasem w ogóle nie wykorzystywała talonów, chcąc zaoszczędzić je na zakupy u rzeźnika. Przynosiła sobie wtedy na lunch jakieś resztki z domu. Uśmiechnęła się, zadowolona, że mieszka w kraju, w którym państwo częściowo pokrywa koszt lunchów pracowniczych, mimo że jeden talon wart był tylko siedem i pół euro. Dzięki temu ludzie częściej wybierali się do miasta, restauracje miały więcej gości, z pewnością przynosiło to też korzyści innym lokalnym firmom. Wychodząc na posiłek, można było też wpaść do jakiegoś sklepu po małe zakupy.
Zaczęła kroić mięso, które łatwo odchodziło od kości. Zostało ugotowane z soczewicą i marchewką, w białym winie, było słone i pyszne. Być może uda jej się skończyć danie. Nadal patrzyła na gości przy sąsiednich stolikach, starając się na nikim nie zatrzymywać wzroku. Gwiazda filmowa siedziała do niej tyłem, ale France miała dobry widok na dwóch towarzyszących jej mężczyzn. Założyła, że jeden z nich jest mężem aktorki albo jej chłopakiem, bo od czasu do czasu chwytał ją za rękę. Dwa razy nalał wino, nie proponując go drugiemu mężczyźnie. France z dezaprobatą zmarszczyła brwi, po czym skarciła sama siebie i spojrzała w dół. Gdy ponownie podniosła głowę, cała trójka przed nią śmiała się, ale nie był to prawdziwy, szczery śmiech. Raczej wymuszony. Ich przyjaciel, ten drugi mężczyzna, patrzył swoimi ciemnymi oczyma to na aktorkę, to na jej męża, jakby ich oceniał. Kim był? Starym kompanem? A może ich prawnikiem? Bogaci celebryci zawsze mieli stada prawników i księgowych, którzy dla nich pracowali.
France odchyliła się do tyłu i z przyjemnością upiła łyk wina. Od lat obserwowała ludzi i wymyślała o nich historie, nawet wtedy, gdy jeszcze żyli jej rodzice. Czasem martwiło ją to, że tworzyła sobie świat fantazji. Ale dzisiaj pozwoliła sobie na tę małą, grzeszną przyjemność. Była w dobrym nastroju, może sprawiła to atmosfera Bożego Narodzenia, może miłe słowa, które wymieniła na Jarmarku Miast Partnerskich z Angielkami i Tunezyjczykiem. Po południu wróci tam, by porozmawiać z Amerykanami i Niemcami, kiedy nie będą tak zajęci jak w porze lunchu. Oderwała kawałek chleba i pomyślała o Włochach, zastanawiała się, czy w ogóle ich lubi. Wtem jeden z mężczyzn przy sąsiednim stoliku uderzył pięścią w stół. Podskoczyła, starając się nie patrzeć w tamtą stronę, a zamiast tego w skupieniu zanurzała chleb w sosie z czerwonego wina.
– Nie martw się – powiedział jeden z tych mężczyzn po francusku z silnym amerykańskim akcentem. – Ty ciągle się martwisz.
– Któryś z nas musi – odpowiedział jego towarzysz, który siedział przodem do France. To był młody Francuz, mniej więcej trzydziestoletni. Choć był środek zimy, miał bardzo opaloną twarz. – Ty nigdy nie myślisz o finansach. W jakiś sposób wierzysz, że pieniądze zawsze się znajdą i wszystko się uda.
– Zawsze się udawało – przekonywał Amerykanin.
Kątem oka widziała, jak szerokim gestem wyrzucił ręce do góry.
Sięgając po karafkę z wodą, przyjrzała się mężczyznom. Obaj byli szczupli, ale młodszy miał mocno umięśnione ręce – które jej się nie podobały – i wyglądał na sportowca. To tłumaczyło jego opaleniznę. Narciarz? Rowerzysta? Żaden z mężczyzn nie pił wina.
– Widzę, że to ja będę musiał się wszystkim zająć – powiedział Francuz, pochylając się w stronę swojego towarzysza. – Jak zwykle.
– Nie musisz nic robić – zapewnił go Amerykanin. – Moje nowe pomysły zdziałają cuda.
Francuz prychnął w odpowiedzi, odsuwając od siebie na wpół zjedzoną sałatkę.
– Nie skończysz, Damien? – zapytał Amerykanin.
France widziała, jak wbija widelec w kawałki sałaty i fasolki szparagowej leżące na talerzu sportowca. Zażenowana, zatopiła wzrok w swojej książce. Chciała zobaczyć twarz Amerykanina, bo jego głos wydał jej się znajomy. Społeczność ekspatów w Aix była niewielka, a on z pewnością mieszkał tu i pracował. Wielu przedstawicieli tej społeczności – szczególnie ze Stanów – przychodziło do kościoła, w którym pracowała.
Spojrzała w górę dokładnie w chwili, gdy do sali wszedł kelner. Dała znak, że prosi o rachunek. Gwiazda filmowa i jej towarzysze już wyszli.
– Naprawdę działasz mi na nerwy, Cole – odezwał się młodszy z mężczyzn, krzyżując ręce na piersiach i odchylając się do tyłu.
France zamarła, mocno ściskając widelec. A więc rzeczywiście znała ten głos. Imię Cole raczej nie należało do popularnych. To musiał być Cole Hainsby, miejscowy biznesmen, chyba prowadził jakieś biuro podróży oferujące wycieczki po Prowansji. France znała jego żonę, Debrę, która udzielała się w kościele. Nie pamiętała, skąd pochodzili Hainsby’owie, ale być może ze Środkowego Zachodu. Nigdy nie spotkała Cole’a, ponieważ w weekendy on najczęściej prowadził wycieczki, ale oczywiście wiedziała, kim był.
Kiedyś rozmawiała z nim przez telefon i nie podobał jej się jego głos. Mówił zbyt szybko, zbyt radośnie, tak naprawdę nie słuchał odpowiedzi. I był za bardzo przyjacielski, gadatliwy, mimo że się nie znali. Pamiętała, że podczas tej rozmowy wyobrażała sobie szeroki uśmiech na jego twarzy. Pomyślała, że jest w angielszczyźnie słowo określające ludzi takich jak on: pozer. Dwa razy powiedział jej wtedy, zupełnie niepotrzebnie, że mieszka z rodziną w Saint-Marc-Jaumegarde, bogatym przedmieściu Aix.
Pośpiesznie zebrała swoje rzeczy, zawstydzona, że podsłuchała rozmowę gości przy sąsiednim stoliku. Drżały jej dłonie. Miała nadzieję, że Cole Hainsby nie rozpozna jej, jeśli się spotkają. Kiedy zeszła na parter i skierowała się w stronę słynnego baru z cynkowym blatem, poczuła na twarzy przypływ gorąca. Zdała sobie sprawę, że spotka Cole’a Hainsby’ego w tę niedzielę, na bożonarodzeniowym koncercie. On i Debra występowali w tym roku w roli gospodarzy.