- W empik go
Zbrodnia w zajezdni. Tom 4 - ebook
Zbrodnia w zajezdni. Tom 4 - ebook
Seryjni mordercy, psychopaci, szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas!
Opowiadanie zostało napisane na podstawie wydarzeń, które rozegrały się w Gdańsku w marcu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku. Pewnej zimnej marcowej nocy na terenie gdańskiej bazy autobusowej przy alei Karola Marksa doszło do nietypowej zbrodni. Morderca pozbawił ofiarę życia za pomocą autobusu marki Ikarus. Przy ofierze nie znaleziono dokumentów i dopiero sprawdzenie, którzy z pracowników bazy nie stawili się do pracy, pozwoliło na ustalenie personaliów zabitego. Pod kołami autobusu zginął Jerzy Lisiczuk. Kto siedział za kierownicą?
TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.
Agnieszka Pruska – powieściopisarka i animatorka kultury. Specjalizuje się w policyjnych kryminałach, choć nie stroni od powieści czy opowiadań lżejszego kalibru.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67875-16-5 |
Rozmiar pliku: | 760 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasto nie zamierało jednak na noc, są zawody, w których pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Należą do nich między innymi kierowcy. Tej marcowej nocy na początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku w bazie autobusowej panował zwyczajny ruch. Autobusy przyjeżdżały i wyjeżdżały, słychać było odgłosy dochodzące z warsztatu naprawczego, a od czasu do czasu po jej terenie przechodzili pracownicy. Jednym z nich był Henryk Wójcik, który koło północy odstawił do bazy autobus, porozmawiał chwilę z kumplem z warsztatu, umówił się na następny dzień na małą fuchę i szedł już w stronę bramy. Nagle kątem oka zobaczył szybko jadący autobus, który po chwili zniknął za najbliższym budynkiem. Autobus nie dość, że jechał z niedozwoloną prędkością, to dodatkowo miał wygaszone światła. Zaintrygowany Wójcik podbiegł i zdążył zobaczyć, jak z ikarusa wysiada mężczyzna, który potem chwiejnym krokiem idzie w stronę płotu. Ledwie Wójcik pomyślał, że jakiś nieźle zaprawiony kierowca urządził sobie rajd po bazie, gdy pijany mężczyzna zgiął się wpół i zwymiotował pod płotem. W tym momencie autobus ruszył. Wprost na mężczyznę! Uderzenie, pisk opon i okrzyk Wójcika zlały się prawie w jedno. Z autobusu ktoś wysiadł i przyklęknął obok potrąconego. Wyglądało na to, że sprawdza, w jakim stanie jest ranny. Zaraz potem szybko wsiadł do ikarusa i ponownie przejechał nieszczęśnika. Wójcik stał jak skamieniały, niezdolny ani do ruchu, ani do wydania głosu. Ruszył się z miejsca dopiero, gdy autobus zniknął za budynkami.
Henryk Wójcik natychmiast podbiegł do leżącego na ziemi mężczyzny, ale na ratunek było już za późno. Na wszelki wypadek sprawdził puls, ale właściwie mógł to sobie darować. Ofiara wypadku miała tak rozległe obrażenia, że nie było najmniejszej szansy, żeby przeżyła. Wójcik wyprostował się, odruchowo wytarł ręce o spodnie i zaklął. Ciało było tak zmasakrowane, że nawet nie miał pojęcia, czy zna tego człowieka, czy jest to ktoś obcy. Twarzy praktycznie nie było, ręce i nogi zostały połamane, a któreś koło autobusu przejechało nawet przez korpus mężczyzny. Jatka. Wójcik odwrócił wzrok i przez chwilę się namyślał. Musiał zadzwonić na milicję, ale wahał się, czy nie powinien zostać przy nieboszczyku. W końcu podjął decyzję. Była noc, nieboszczyk leżał na uboczu, nikt nie powinien na niego trafić. Telefony były w biurach, teraz nieczynnych, i w dyżurce u stróża. Szybko, na ile pozwalał mu nieźle rozwinięty mięsień piwny, pobiegł do ciecia.
– Tadek! Trupa mamy! – krzyknął zadyszany, gdy tylko wpadł do dyżurki.
– A bo to jednego? – spytał flegmatycznie Tadeusz Bociek i zamieszał właśnie zrobioną herbatę. – Pełno ich stoi przy warsztacie i czeka na naprawę.
– Ja nie autobusach mówię! Za budynkami, przy płocie nieboszczyk leży!
– Ty trzeźwy jesteś? – nie dowierzał cieć. – A może facet trochę nadużył i zasnął, gdzie padł.
– Trzeźwy może i nie był, ale teraz jest martwy. Dzwonię na milicję.
Nie wyjaśniając nic więcej, Wójcik zgłosił śmiertelny wypadek na terenie bazy autobusowej i w skrócie opowiedział, co widział. Usłyszał, że ma nic nie ruszać i czekać na przyjazd patrolu.
– Ty, a weź mi pokaż tego nieboszczyka, bo aż nie wierzę. – Bociek sięgnął po kurtkę.
– Mamy nic nie ruszać – przypomniał kierowca.
– A czy ja go chcę dotykać? Rzucę tylko okiem, bo to, co gadałeś, to mi się z jakimś amerykańskim filmem kojarzy, a nie z naszą bazą.
Mężczyźni wyszli z dyżurki i szybkim krokiem przeszli przez całą bazę. Gdy podeszli w pobliże leżących na asfalcie zwłok, Wójcik się zatrzymał.
– Sam go sobie oglądaj, ja nie mam ochoty. Wystarczy mi to, co widziałem.
Dozorca podszedł do leżącej na ziemi ofiary wypadku, przez moment przyglądał się jej i nagle potruchtał w stronę pobliskich krzaków. Po chwili wrócił do Wójcika, ocierając usta wierzchem dłoni.
– Ja pierdolę, ale widok. Ktoś go rozjechał jak szmacianą lalkę. Śnić mi się będzie.
– Uprzedzałem – wzruszył ramionami Wójcik. – Zapalimy?
Pytanie było retoryczne i po chwili obaj łapczywie zaciągali się papierosami.
– Poznajesz go? – zapytał dozorca.
– A niby, cholera, po czym?
– Mówiłeś, że widziałeś go, jak wysiadał z autobusu.
– Po ciemku i z daleka. Facet, nie gruby, nie chudy i nie bardzo wysoki. To mógł być prawie każdy.
– Nie ma brody, bo to chyba nawet teraz byłoby widać – zawyrokował Bociek.
– Pewnie tak. I co z tego? Przecież większość mężczyzn nie nosi zarostu. Może gliny jakoś go rozpoznają.
– Powinni, bo pewnie ma dokumenty. Nikt nie chodzi bez, bo to się może skończyć zgarnięciem na dołek, a i pałą można zarobić.
Po kilkunastu minutach przyjechał patrol, plutonowy podszedł do przejechanego, skrzywił się jakby zjadł cytrynę, wrócił do samochodu, przez chwilę z kimś rozmawiał, wysiadł i podszedł do Wójcika i Boćka.
– Dowody – rzucił rozkazująco.
Spisał ich i polecił czekać w pomieszczeniu dozorcy, aż ktoś przyjdzie z nimi porozmawiać.
Do zdarzenia, bo jeszcze nie było wiadomo, czy chodzi o wypadek czy o morderstwo, został oddelegowany porucznik Jerzy Grabowski. Nikomu, kto by go spotkał na ulicy, nie przyszłoby do głowy, że jest to bystry dochodzeniowiec mający na swoim koncie niejedną trudną sprawę. Niewysoki pięćdziesięciolatek z lekkim brzuszkiem i dobrze zapowiadającą się łysiną bardziej przypominał księgowego niż milicjanta. I to księgowego, który jest tak zapracowany, że nie ma kiedy wyprasować ubrania. Mówiąc wprost, Grabowski wyglądał niechlujnie w nieco przyciasnej kurtce, spodniach z wypchanymi kolanami i w znoszonych butach. Uwagę przykuwały jeszcze dwa elementy: żółte od nikotyny palce i jasnoniebieski szalik, którym fantazyjnie obwiązał szyję. Od razu kazał odejść kilku mężczyznom, którzy z pewnej odległości przyglądali się zwłokom, zagonił techników do pracy, policjantom z patrolu zlecił poszukanie na terenie bazy autobusu, bo po takim uderzeniu na pewno były na nim ślady, a sam obszedł teren wokół miejsca zdarzenia. Prawie od razu trafił na świeże rzygowiny pod krzakami. Na wszelki wypadek powiedział o nich technikom, a potem kontynuował obchód. Przerwał, gdy przyjechał lekarz.
– Cześć. Widziałeś kiedyś coś podobnego? – Skinął głową w kierunku zwłok.
– Widziałem, ofiary wypadków różnie wyglądają. Ale masz rację, nieźle go ktoś rozsmarował po asfalcie.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ