- W empik go
Zbrodnie w Nickelswalde - ebook
Zbrodnie w Nickelswalde - ebook
Kiedy w cichym sennym miasteczku na Żuławach dochodzi do zbrodni, mieszkańcy są wstrząśnięci. Kto mógł zamordować młodą turystkę? Śledztwo prowadzone przez doświadczonego komisarza Cybulskiego z Gdańska i młodego miejscowego sierżanta nie przynosi efektów. Na domiar złego dochodzi do kolejnych zbrodni, a na mikoszewian pada blady strach. Ostatecznie przecież zabójcą może być każdy z nich...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-438-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze zwłoki odkryto siódmego lipca. Znalazła je turystka, pracownica stołecznej budżetówki, na co dzień osoba podobno zrównoważona. Tego dnia kąpała się niedaleko ujścia Wisły. Oboje z mężem, łysiejącym informatykiem o łagodnym spojrzeniu, planowali wprawdzie przyłączyć się do tłumu odpoczywającego nieco bliżej głównej plaży, ale zachwyciła ich uroda małej zatoczki, a może ryk fal pędzących ku brzegowi. Rozłożyli więc kraciasty koc i składany metalowy leżak po rodzicach na skrawku szarawego piasku. Urzędniczka nie miała ochoty na kąpiel w Bałtyku. Skoro jednak odważyli się odłączyć od ludzkiej masy i koczować samotnie, nabrała animuszu. Zapragnęła zanurzyć blade ciało w lodowatej wodzie i na własnej skórze doświadczyć smaku zwycięstwa ludzkiej woli nad materią. Pogoda była jak złoto, a widoczność tak doskonała, że nawet niewprawny obserwator mógł na horyzoncie dostrzec zarys dalekiego Gdańska. Mimo gęsiej skórki na przedramionach i wolnych na razie od cellulitu szczupłych udach kobieta uśmiechała się promiennie do niedawno poślubionego małżonka. On zaś rozparty na leżaku patrzył na nią z rozbawieniem. A chociaż oboje przekroczyli już trzydziestkę i dźwigali bagaż poprzednich, zawartych lekkomyślnie i zbyt wcześnie małżeństw, myśleli o wspólnej przyszłości z radością i nadzieją. Od tej pory ich los miał się odmienić, co zwiastowały wszelkie znaki na niebie i ziemi. Tego ranka za dobrą wróżbę małżonkowie uznali sznur białych ptaków po prawej stronie bezchmurnego nieba, a także, zgodnie z ludowymi przesądami, inwazję biedronek. A gdy w drodze na plażę zbłąkana mewa pozostawiła białą smugę na czubku głowy flegmatycznego informatyka, oboje byli już przekonani, że w tych prostych zdarzeniach krył się palec boży.
Woda w morzu była bardzo nieprzyjemna, ale urzędniczka postanowiła, że zanurzy się z głową i w tej inicjacji symbolicznie pozostawi za sobą wszystko, co minęło. Po chwili świat wokół niej rzeczywiście się zmienił. Z morskiej zielonkawej piany nie wychynęli ani Afrodyta, ani nawet Daniel Craig. Zamiast tego miła żona skromnego programisty poczuła na udzie ohydny dotyk lodowatej ręki, a następnie ku swemu przerażeniu dostrzegła postać topielicy, kołysaną leniwie przez fale. Ciało było tuż obok. (I tyle, jeśli chodzi o wyższość ducha nad resztą).
Zanim turystka przestała piszczeć, pojawiła się policja. Wtedy wreszcie, nadal drżąc w objęciach zszokowanego męża, zamilkła, zresztą i tak krtań odmówiła jej posłuszeństwa.
– To kobieta, dość młoda, włosy chyba ciemny blond, jaskrawy kostium dwuczęściowy w kwiaty – opisał nieboszczkę posterunkowy Bernat. To właśnie jego nudny dyżur przerwało niecodzienne wezwanie. – Tak jest – mówił dalej do komórki, przyciskając ją do ucha, jakby od tego zależało życie. – Znaleźli ją turyści, kąpali się tu na dzikiej plaży. Dwoje warszawiaków. Ona w ciężkim szoku. On bardziej rzeczowy. Tak, czekają. Spisałem wszystko. Lekarz już jedzie.
Tu policjant zerknął na zdruzgotaną dziewczynę, otuloną czymś, co zdecydowanie przypominało płaszcz kąpielowy, rekwizyt znany mu ze starych powieści Agathy Christie. Nie wyglądali z mężem na Szczęśliwych Znalazców. Ona właśnie wyrwała się z ramion mężczyzny i, pochylona, gwałtownie zwymiotowała. On bez śladu obrzydzenia przysypał piaskiem ohydną plamę prawą ręką, a potem obejmując żonę ramieniem, podał jej metalowy kubek z herbatą. „Niedobrze”, pomyślał Bernat, ojciec dwuletnich bliźniąt, „ta kobieta nie zdoła utrzymać ani kropli płynu w żołądku”. I miał rację, jak zwykle.
Teraz posterunkowy spojrzał na sprawczynię dzisiejszego zamieszania. Leżała cichutko tak, jak ją znaleziono. Biedulka. Była chyba piękna. Obrzęknięta twarz pozwalała zaledwie domyślać się minionej urody.
Do tego zdarty naskórek na twarzy i rękach, pewnie efekt przesuwania się ciała po dnie. Plamy opadowe na twarzy, szyi i barkach. Musiała dryfować w lodowatej wodzie co najmniej kilka dni. Brrr. Cóż, jak to się czytało w liceum, życie to „krótka rozprawa: jutro – coś dziś jest, nie będziesz, a żeś był, nieboszczyka imienia nabędziesz”.
Tymczasem głos w komórce stanowczo zażądał dalszych informacji.
– Jeszcze nie wiemy, kto to. Tak, może ta zaginiona. Nie, żadnych dokumentów. W ogóle żadnych rzeczy. Może samobójczyni – dodał do aparatu.
Ale jego rozmówca już się rozłączył.
Posterunkowy za bardzo się nie zdziwił, w końcu rozmawiał z samym Gdańskiem. A tutaj pozostało jedynie czekać. Zrobił chyba wszystko, co do niego należało. To może potrwać, ale tej biedaczce chyba nigdzie się nie śpieszyło.
***
Lato nad Bałtykiem rzadko bywa tak upalne jak w tropikach. Czasem jednak natura daje nauczkę tym niedowiarkom, którzy, pogardziwszy rodzimym dobrem, ruszają tanimi liniami lotniczymi gdzieś na południe Europy albo dalej. To właśnie lato (a był dopiero początek lipca) miało wynagrodzić turystom i słone ceny kwater, i spalony tłuszcz w smażalniach, i nawet lodowatą wodę w morzu.
Sierżant Michał Dej został zesłany na urlop, więc zamiast tkwić na posterunku i wypełniać papiery w towarzystwie ospałych much, stał zamyślony w oknie. Ocknął się, kiedy daleki gwizd zapowiedział zbliżanie się wąskotorówki – miejscowej atrakcji turystycznej. Lokomotywa mozolnie ciągnęła się za drzewami oddzielającymi tory od posesji sierżanta, wlokąc za sobą czerwone odkryte wagoniki, w których kłębiły się dzieci. Pociąg powolutku zmierzał do stacji Jantar Leśny.
Żar dosłownie lał się przez uchylone okna. Michał przeciągnął się z rozmachem, zahaczając długim ramieniem o zbyt nisko zawieszony staroświecki mosiężny żyrandol. Metalowe łuki zwieńczone szklanymi kloszami w kształcie dziwacznych kwiatów zadygotały i zabrzęczały cichutko. Ten irytujący przedmiot był niestety nietykalny: stanowił cenną pamiątkę rodzinną.
Powściągając rozdrażnienie, Michał poszedł do kuchni i napił się lodowatego mleka prosto z wiadra jak prawdziwy wieśniak. Świeżo udojone wczesnym rankiem i przyniesione przez matkę jego żony było doskonałe. Co prawda, w białawej cieczy pływały małe owady i niezidentyfikowane czarne paproszki. On jednak nie zwrócił na nie uwagi i delektował się cudownym ostrym smakiem, całkiem niepodobnym do mdłego miejskiego mleka z kartonu. Kilka białych strużek pociekło mu na brodę.
Przełknął ostatni łyk i niedbale odstawił wiadro na podłogę, przykrywając je czyściutką białą ściereczką. A po krótkim wahaniu starannie wytarł papierem toaletowym i krople na podłodze, i białe smugi na wiadrze.
Cholera jasna! Komórka pozostawiona przy łóżku w sypialni zaczęła popiskiwać. Michał powrócił więc i wyłączył brzęczący aparat. Potem znowu przemierzył mieszkanie, uważając, aby nie czynić zbędnego hałasu.
W łazience, gdzie zamierzał się ogolić, żeby nie straszyć Julci, już niestety ktoś był.
„England. The land of hope”. Wzruszył ramionami i odwrócił głowę z niesmakiem. Romantyczny napis na koszulce, poniekąd stosowny do jego stanu ducha, mógł mieć wymiar jedynie ironiczny. Odzież wtłoczono bowiem na zbyt obfity biust jego rodzonej teściowej. Jadwiga, nie zwracając uwagi na zięcia, prała zawzięcie pozostałe szmatki zdobyte w taniej odzieży w Żuławkach, nucąc dla zabicia czasu popularne melodyjki z programu Roberta Janowskiego.
Michał z desperacją spojrzał przed siebie. Chociaż kochał swoją rodzinę nad życie, nie pierwszy raz poczuł się więźniem własnego losu.
„Powinienem stąd wyjechać”, pomyślał, ale nie miał pojęcia, jak zdołałby namówić żonę na ten krok. Nie był też całkiem pewien, czy teściowa nie zechciałaby wyruszyć z nimi.
Z ulgą wyminął strefę śmiertelnego rażenia znajdującą się zawsze tam, gdzie ona, i skierował kroki do pokoju maleńkiej Julci. Córeczka była jego oczkiem w głowie. Dziecko właśnie odpoczywało po sutym babcinym obiadku i leżało niefrasobliwie w coraz mniejszym na oko łóżeczku, wymachując beztrosko gołymi nóżkami. Na widok ojca mała zagruchała tak rozkosznie, jak potrafią to tylko dwulatki. Michałowi zmiękło serce i wygładziła się smutna zmarszczka wokół ust. Łagodnie pogłaskał maleńką po wypukłym czółku, dzięki któremu twarzyczka dziewczynki od zawsze przypominała zabawne oblicze Lolka z dziecięcych kreskówek.
Dzień był tak upalny, jakby pogoda zapomniała geografii – nad tym północnym i zimnym morzem, w tej okolicy, nieczęsto doświadczano skwaru. Na niebie nie było ani jednej chmurki, a lekki wiaterek zwiastował pogodową stagnację.
W pokoju dziecinnym stała również kwiecista sofa z Ikei ze świeżutko upranymi pokrowcami. Ustawiono ją bardzo wygodnie – tuż przy oknie, ale w kącie, co dawało w takie upalne jak dziś dni wrażenie zbawczego chłodu. W tej chwili na miękkim meblu spoczywała Maryśka Dejowa. Wypełniała szczelnie przestrzeń przeznaczoną dla dwóch osób. Jak zwykle w ciągu ostatnich tygodni szukała wygodnej i jak najmniej bolesnej pozycji. Od wielu dni cierpiała bowiem na dotkliwe bóle kręgosłupa, sztywność szyi oraz drętwienie lewej ręki.
Michał podszedł do żony. Spała z głową opartą na ortopedycznej poduszce, wyprofilowanej, według niego, w sposób urągający zdroworozsądkowym nawykom normalnego człowieka. Poduszka była koszmarnie droga i absolutnie niewygodna, jednak udręczona Maryśka co wieczór posłusznie składała na niej głowę.
Cierpienie żony bolało i jego. Od ośmiu tygodni Michał przede wszystkim zajmował się swoją rodziną. Teraz też wykorzystywał zaległy urlop, narażając się na obcowanie z teściową, bo i ona zapragnęła doglądać swojej jedynej córki oraz pierworodnego wnuczęcia.
Lekko dotknął ręki śpiącej. Poruszyła się przez sen i zaraz jęknęła. Niestety, nie z powodu bliskości ukochanego męża.
– Znowu mnie boli – poskarżyła się i na Michała spojrzały oczy, które go kiedyś urzekły, szaroniebieskie i mądre.
– Jesteś piękna – powiedział odruchowo, chociaż miał zamiar zakomunikować jej coś zgoła innego: bolesna wizyta u znajomego uprzejmego rehabilitanta w Nowym Dworze Gdańskim została przełożona z jutra na dzisiejsze popołudnie.
Nawet jej współczuł. Zabiegi pana Mariusza były skuteczne, ale też wydajnie ćwiczyły odporność na ból.
– Ach tak? – Maryśka uśmiechnęła się i z trudem, układając ciało najpierw na boku, dźwignęła się do pozycji siedzącej. Spojrzała na niego kpiąco, dziwacznie przekrzywiając głowę.
To było coś. Patrzeć na to ciało i pamiętać, jakie szczupłe było parę lat temu. Michał wyszczerzył zęby.
– Jesteś moim land of hope – powiedział, obejmując żonę.
I wtedy, w najciekawszym momencie, zadzwoniła służbowa komórka.
***
Sierżant Dej był rodowitym mikoszewianinem. Od urodzenia trzydzieści lat temu aż do dziś mieszkał w tej małej, zapomnianej mieścinie na Żuławach Wiślanych.
Miasteczko mimo atrakcyjnego położenia właściwie nie oferuje turystom żadnych rozrywek, więc nawet w sezonie wydaje się martwe. Nie ma tu nadmorskiej promenady ani stoisk z pamiątkami, gdzie można by nabyć na przykład popularne, wykonane z bursztynu portrety przystojnego błękitnookiego papieża (oczywiście naszego, a nie tego Niemca). Oprócz kilku małych kiosków przy przeprawie przyjezdny nie znajdzie okazji do kupna pamiątek znad morza, przybyłych z Chin.
Jest za to w Mikoszewie główna ulica, Gdańska, i to przy niej koncentruje się życie miasteczka. Bar, kilka ośrodków wypoczynkowych, martwych od jesieni do wczesnego lata, dwa sklepy, kościół, cmentarz. Droga, wijąc się, prowadzi ku Wiśle. Im bliżej, tym bardziej jest opustoszała, chociaż przejeżdża tędy sporo samochodów. Przez rzekę bowiem od czasu przekopu z końca dziewiętnastego wieku kursuje prom. Dowody na to znajdują się w zachowanym egzemplarzu „Chronik Nickelswalde”. Na rycinach i fotografiach potężne wody z siłą potopu wlewają się do nowego koryta. Rzeka została wówczas ujarzmiona na wiele lat, aż do wielkiej powodzi z ubiegłego roku. Mieszkańcy do dziś opowiadają sobie apokaliptyczne historie o rozpaczliwie muczących krowach, kwiczącej trzodzie oraz martwych i żywych kurach porwanych przez żywioł i niesionych ku zagładzie w miejscu, gdzie wody zlewają się z horyzontem.
Dziś przeprawa promowa oszczędza czas śpieszącym się do innych kurortów, choćby do Stegny. Samochody najczęściej mijają Mikoszewo jak zarazę i pędzą dalej.
Jak szybko zmienia się nasz świat! Jeszcze parę lat temu Wisłę przecinał po prostu drewniany chybotliwy stateczek. Ze względu na wiek oraz stan techniczny oprócz przejazdu oferował turystom gratis dreszczyk emocji. Prom prowadzili podstarzali tubylcy, niedomyci, nieogoleni i odziani w byle jakie, cuchnące rybami łachy. Nie liczyli zbyt dokładnie pasażerów, a duże rodziny płaciły tylko za niektóre dzieci. Tworzyli nieoceniony koloryt lokalny.
Obecnie przeprawę obsługuje nowoczesna, jaskrawo pomalowana jednostka pływająca z profesjonalną obsługą, chłopakami na schwał w eleganckich, fachowo pobrudzonych smarem uniformach. Znajdą każdego pasażera na gapę. Uprzejmie, ale stanowczo pobiorą opłaty zgodnie z regulaminem. Ostatecznie tu były Prusy.
Na drugim od Mikoszewa brzegu Wisły stoi tablica z napisem „Gdańsk”, chociaż do miasta jeszcze przeszło dwadzieścia kilometrów. Komu zechciałoby się z Wyspy Sobieszewskiej przedrzeć wzdłuż rzeki przez las i chaszcze do ujścia, temu dane byłyby widoki zapierające dech w piersiach. Wyspa ptaków, niemal nietknięte ludzką stopą wybrzeże, połacie piasku i skał. W Sobieszewie można przekroczyć kolejny, łączący wyspę z lądem most pontonowy nad Martwą Wisłą. Jeżdżą tamtędy miejskie autobusy, ale przed przejazdem stojący pasażerowie muszą wysiąść i skorzystać z siły własnych nóg.
Druga strona Wisły, od Mikoszewa w kierunku morza, jest znacznie ważniejsza dla tej opowieści. Do ujścia idzie się bardzo długo krętą ścieżką wśród krzaków dzikich róż, tętniących w lecie brzęczącym życiem. Krzaki, duże i karłowate, pełne fioletowawych pąków i opadłych płatków, zdają się nie kończyć nigdy. Później ambitnego piechura czekają zarośla, wilgotne i parne, gdzie trzeba oganiać się od gryzących owadów jak w tropikach, a stopy chlupoczą w bagienku. Potem krótkie odcinki łatwej leśnej dróżki dają nadzieję, że marsz jednak stanie się przyjemny. Nic z tego. W upalne dni idący jeszcze wiele razy przeklinają swoją decyzję. Droga wydaje się nie mieć końca, aż wreszcie kamienisty odcinek doprowadza wędrowca do miejsca, gdzie rzeka szeroko rozlewa się w morzu, a oczom zmęczonych turystów ukazuje się fantastyczny widok.
Dalej idzie się wzdłuż morskiego brzegu w kierunku mikoszewskiej plaży. Nadal jest niełatwo, trzeba omijać wyrzucone przez wody konary, przeskakiwać głazy, brodzić w kamyczkach, gałązkach i muszelkach. Wśród tego drobiazgu nieraz błyśnie kawałeczek prawdziwego bursztynu, dlatego mnóstwo tu amatorów tego skarbu, którzy w skupieniu, pochyleni, cierpliwie przesiewają garście naniesionych przez morze śmieci. Ze względu na trudną wciąż trasę wszelki ekwipunek, materace, koce i torby, miejscami trzeba przenosić w wysoko uniesionych ramionach. Co bardziej zdeterminowani ciągną tędy objuczone do granic wózki dziecięce, same latorośle piastując na rękach lub ramionach.
Narodziny Michała zbiegły się z mrocznym czasem stanu wojennego. Rodzice byli wtedy młodym małżeństwem, ledwie po szkole, i mieszkali w starej chałupie dziadków. Nie mieli tak zwanych perspektyw, bo ziemi prawie wcale, matka pracowała w piekarni w Sztutowie, a ojciec – to tu, to tam. Byli zajadłymi krytykami systemu. Bliskość Gdańska zobowiązuje.
Michał nie lubił oglądać zdjęć z wczesnego dzieciństwa. Niestety, rodzinną tradycją było wyciąganie niebieskiego albumu przy byle okazji albo i zupełnie bez powodu. Oczywiście zestaw obowiązkowy to czarno-białe fotografie tłustego naguska leżącego na brzuszku, z podretuszowaną pupą, gapiącego się bezmyślnie w aparat. Poza tym serie kolorowych zdjęć z chrzcin w mikoszewskim kościele. Okutany w bety i koronki pyzaty niemowlak o czerwonym z przegrzania obliczu patrzy z rezygnacją w obiektyw, miejsce wylotu domniemanego ptaszka.
Plus ten sam niemowlak na rękach rodziców chrzestnych: ona w okropnej sukience i ze spalonymi trwałą włosami. On – Bogdan od Majewskich – prezentuje do aparatu niedoskonałe uzębienie i fryzurę z pożyczką. Prócz tego są liczne portrety Michała rosnącego zdecydowanie zbyt szybko, biorąc pod uwagę ówczesne trudności aprowizacyjne. A więc: na tle plakatu antyalkoholowego z hasłem „Aleśmy się ubawili” stoi chłopczyk w ohydnym burym sweterku i takichże rajstopkach nabytych z niemałym trudem w nowodworskim „Raju dziecka”. Brzdąc na wielkiej żółtej puszce mleka Kanny z darów zgniłego Zachodu. W durszlaku na głowie i ze znaczkiem „Solidarności”, wpiętym w piżamkę w kaczuszki. Degustujący wstrętny przesolony żółty ser (czy raczej produkt seropodobny), znak rozpoznawczy europejskiej pomocy dla biednej Polski. W wanience. Wśród miśków. Na kolanach rzekomego Mikołaja. W białym garniturku ze spodenkami do kolan i pobożnie złożonymi rączkami.
Wreszcie historia zapisana w fotografiach urywa się pod koniec lat osiemdziesiątych. Bolesny okres transformacji ustrojowej został w albumie wstydliwie przemilczany, aby na zdjęciach ze ślubu i wesela Michała z Maryśką w 2009 roku ukazać zmienione oblicze Mikoszewa i jego mieszkańców: kolorowe kodaki prezentują rozradowanych młodych, świetnie ubranych i uczesanych, choć oczywiście zgodnie z małomiasteczkową modą. W tle pysznią się światowe (mimo że używane) samochody pod kościołem i remizą, udającą tym razem dom weselny, stół obficie zastawiony jest towarami dawniej całkowicie niedostępnymi. Słońce jak w Italii.
Podstawówkę Michał skończył w pobliskiej Drewnicy, ale technikum już w Gdańsku. Potem szkoła policyjna, Szczytno. Odkąd pamiętał, chciał być policjantem w wydziale zabójstw. Źle trafił: na Żuławach, może z powodu depresji, nie zdarzały się morderstwa jak z klasyki kryminału. Owszem, mordobicia ze skutkiem śmiertelnym, a nawet siekiera w głowie pijanego w sztok męża, wbita z impetem przez równie pijaną żonę. Od biedy można by to nazwać zabójstwem z zazdrości (poszło bowiem o trzecią uczestniczkę imprezy), ale na pewno nie morderstwem z premedytacją.
Michał zgromadził więc fachową literaturę oraz filmotekę (Agatha Christie, Columbo, Stieg Larsson) i cierpliwie czekał.
Aby nie tracić czasu, ożenił się z dziewczyną, którą dostrzegł już w siódmej klasie (był bowiem szczęśliwcem, któremu udało się uniknąć skutków reformy edukacji rządu AWS). Trochę trwało, aż Maryśka Krzyżanowska skończyła gimnazjum i technikum, ale tuż po jej maturze w sierpniu 2009 roku przysięgli sobie wieczną miłość w kościele parafialnym przy Gdańskiej, co zaświadczają wzmiankowane wyżej fotografie. Rok później urodziła się Julcia, cudowna dziewczynka o buroniebieskich oczach ojca i delikatnych rysach twarzyczki po matce. Maryśka, jak należało, roztyła się i wkrótce zaczęła przypominać własną matkę z czasów, gdy Michał należał jeszcze do zastępu zalotników. Męża to niespodziewane podobieństwo trochę przerażało, a trochę bawiło. Odczuwał lęk przed apodyktyczną Jadwigą, tak inną od wrażliwej, subtelnej i szczupłej do czasu żony. Ale i teściowa przy wnuczce stawała się ukochaną babunią. Rozpieszczała małą do granic absurdu i za nic nie chciała pojąć, że zdrowie niemowlęcia nie przekłada się na procentowy wykładnik tkanki tłuszczowej w jego naoliwionym ciałku.ROZDZIAŁ II Ostatnie dni
Zanim zdarzyły się morderstwa, Mikoszewo było, jak powiedziano wcześniej, zwykłą, trochę nudną nadmorską mieściną.
Nic dziwnego, że Eliza Głowińska nudziła się tu jak mops, chociaż była nad morzem dopiero trzeci dzień. Już dowiedziała się, że woda jest cholernie zimna, plaża – niezbyt czysta i daleko. Żadnych porządnych knajp. Mało sklepów. Ohydny bar „Santos”. Stare łachy w budce naprzeciw jedynych porządnych delikatesów. Jedyny plus – ujście Wisły, prom i hotelik. Zamieszkali z Pawłem w „Promie”, odnowionym po zeszłorocznej powodzi przytulnym pensjonacie. Z pokoju rozciągał się wspaniały widok na Wisłę. Elizie podobał się ogromny, osiemdziesięciometrowy apartament, a mężowi bardzo posmakowało oferowane przez restaurację na dole jedzenie; Magda Gessler nie miałaby tu co robić, regionalne potrawy, czyli świeże ryby z własnego kutra, właściciele przyrządzali w sposób wyjątkowy. Paweł uwielbiał na przykład tatara z łososia albo śledzika na ostro z czosnkiem.
Na folgowaniu wakacyjnym zachciankom, jedzeniu i spacerach upływał im leniwie czas. Z powodu nieopisanych nudów Eliza wciąż miała mężowi za złe, że zabrał ją do Mikoszewa, gdzie życie wakacyjne niemal nie istniało. Ale Paweł się uparł, prosił. Miał tu jakąś przyszywaną starą ciotkę, wdowę, którą koniecznie chciał odwiedzić. Ciotka i wujek mieszkali w poniemieckim gospodarstwie, zrujnowanym wprost nie do opisania. Przyjechali do Mikoszewa w czterdziestym piątym albo szóstym i zastali jeszcze niemieckiego właściciela, Krugera. Stary był samotny, bo jedyna córka pod koniec wojny wyruszyła w podróż: wsiadła jak tysiące innych na pokład „Wilhelma Gustloffa”. Ojciec nie chciał jednak wyjeżdżać, gotów był pozostać w gospodarstwie choćby jako parobek, zapewne licząc na rychły powrót swoich. Kto jednak w tamtych dzikich czasach mógł decydować o własnym losie? Ciotka Helena bez żenady opowiadała Pawłowi, jak jej matka za pomocą donosów doprowadziła wkrótce do zniknięcia starego Niemca.
Paweł w drodze z Lublina do Mikoszewa wspominał chłopięce wakacje u wujostwa.
– Nie uwierzysz, co ona nam opowiadała! – mówił. – Pamiętam straszną i pouczającą historyjkę o miejscowej wiedźmie, która, uciekając przed osadnikami z Polski, zamieniła się chytrze w żabę. Złapana i wrzucona na rozgrzaną patelnię żaba wrzeszczała ludzkim głosem. Bałem się potem wychodzić z domu po zmroku.
Domniemana tymczasowość pobytu na Żuławach czy też zwykłe niechlujstwo doprowadziły kwitnące gospodarstwo do ruiny. Wujostwo przez lata nie tknęli palcem poniemieckich rzeczy, nie naprawili też dziur w ścianach ani dachu. Żyli, nie troszcząc się o dom. W przestronnej oborze nadal stały zatem niemieckie maszyny, przedwojenny kombajn i traktor, na strychu maszyna do szycia, na kołku w ścianie wciąż wisiał pozostawiony przed sześćdziesięciu laty skórzany płaszcz. I wujek, i ciotka bali się powrotu Niemców, wujek nawet zwykł mówić: „nie będę dla nich naprawiał”. Pozwalali więc, aby niszczały cenne przedmioty pozostawione przez wrogów. Prześliczne secesyjne popielniczki były używane jako pojemniki na ogryzione właśnie kostki kurzej szyjki. Całkowicie bezużyteczny angielski mlecznik z delikatnej porcelany w kształcie łagodnej krowy ze złotymi rogami pokrywał się od sześćdziesięciu lat nadmorskim kurzem. Zadziwiająca w chłopskim gospodarstwie ceramika art déco: dzbanuszki na mleko, pęknięta cukiernica i wyszczerbione filiżanki, stały sobie w oborze pod zepsutym od dziesięcioleci zlewem. Wuj Pawła, zanim umarł w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat po upadku z drabiny, słynął z oszczędności rzadkiej nawet w Mikoszewie. Do historii familijnych anegdot przeszły jego eksperymentalne zabiegi konserwatorskie. Prototypowy egzemplarz pędzla, skonstruowany na bazie starego trzonka z końskiego włosia i taśmy izolacyjnej, na pewno znalazłby uznanie entuzjastów handmade oraz radykalnych ekologów. Zresztą wuj Hilary i własną śmierć zawdzięczał wrodzonemu skąpstwu. Choć już stary i niedołężny, wdrapał się po drabinie na czereśnię, aby cennych owoców nie wyżarły szpaki. Po upadku żył jeszcze kilkanaście dni i, zanim go odwieziono do szpitala, skąd już nigdy nie wrócił, wygrażał ptaszyskom z łóżka przez brudne szyby.
Dla mikoszewian Głowińscy nieoczekiwanie okazali się świetnymi kompanami. Pawłowi zależało, żeby z estymą potraktować przyszywaną ciotkę Helenę oraz panią Zosię, właścicielkę baru, a także starego nauczyciela Kolińskiego. Wszystkich znał z dawnych czasów, kiedy Mikoszewo było jego wakacyjnym domem. Teraz z rozbawieniem konfrontował dziecięce wyobrażenia o dawnych przyjaciołach rodziców z niezbyt atrakcyjną rzeczywistością.
W „Santosie”, barze niemożliwej do określenia jakości, można by bez zmiany scenografii nakręcić „Misia”, wpisując jedynie w menu „purée ze smalcem”. Wystrój PRL-u wręcz przytłaczał. Poroża nieznanych zwierząt i tandetne makatki na ścianach, a także skajowe czerwone sofy tworzyły swoisty klimacik. Gierkowskiej pikanterii dodawały popielniczki: olbrzymia z luxfera, dwie – sieroty po stoliku brydżowym (z symbolami karcianymi), a wreszcie – majstersztyk minionej epoki: naciskana, elegancka, brązowa, w której śmierdzące pety znikały w czarodziejski sposób.
Elizę bawiła ta dekoracja, ale też jakoś przygnębiała. Nie rozumiała, czego Paweł szuka w towarzystwie starych, przegranych ludzi, z dala od bliskiego im obojgu świata, w dziwnej, teatralnej rzeczywistości. Mikoszewo przypominało, jej zdaniem, dekorację ze starego filmu o Ziemiach Odzyskanych, a jego mieszkańcy – statystów, którym przed laty zapomniano zapłacić i których zapomniano odesłać do domu.
A ona chciała po prostu żyć, nie oglądając się za siebie zbyt często, zwłaszcza że na przeszłość nie można było nic poradzić.
„Trzeba z żywymi naprzód iść,
Po życie sięgać nowe”…
W Mikoszewie natomiast czuła czasami, jakby składano ją w grobie. Bardzo jednak pragnęła pokochać męża na nowo. Bo w końcu to ona go zdradziła, i to bez wahania.
Chociaż więc nie polubiła emerytowanego matematyka, starała się. Koliński traktował ją jawnie protekcjonalnie, jako dodatek do Pawła, czarującego chłopca, dawniej urwipołcia, a teraz świetnego kamrata (naprawdę używał takiego języka!). Mimo to był dla niej bardzo uprzejmy, chociaż raz czy dwa przyłapała jego rozbawione i złośliwe spojrzenie. Przynajmniej ten nie gapił się na jej biust, jak jeden pijak, na którego wciąż się natykali.
Teraz Eliza przyglądała się w lustrze swojej nieruchomej, obojętnej twarzy. Pierwsze zmarszczki nadały jej oczom wyraz intelektualnej głębi. Patrzyła na swoje odbicie, myśląc o tym, że nigdy nie poznajemy siebie samych naprawdę, wypaczamy swój obraz tak jak lustro odwraca naszą twarz. Chciała iść dalej, ale dręczyły ją wspomnienia, wciąż pełne bolesnych tajemnic: nie znała ojca, przed matką skrywała wszystkie osobiste sprawy, teraz z powodu własnej niestałości mogła stracić męża, z którym przed czterema laty wiązała przecież ogromne plany. Miała być szczęśliwa z nim właśnie, a o ojcu zapomnieć raz na zawsze. A jednak wciąż była jak ćma, goniła za każdym uczuciem, które ktoś jej ofiarowywał. I mogła spłonąć.
Wiele razy przysięgała sobie w duchu, że już nigdy nie pozwoli żadnemu mężczyźnie zawładnąć swoim życiem, ale wciąż tak się działo. Ani jeden z nich, myślała w tych rzadkich chwilach, kiedy dopadało ją poczucie winy, nie jest wart tego, żeby być jedynym. Coś o tym wiedziała. Czyż jej matka nie cierpiała przez całe życie? Paweł sam sobie trochę zawinił, był potwornie zazdrosny. Jego pytania, niby obojętne, ale uporczywe, powodowały, że zaczynała się dusić, jak kiedyś, jeszcze w domu. Krzyczała więc, płakała, wreszcie wybiegała z domu i przez ostatni rok spotykała się z Marcinem, który zawsze był gotów ukoić jej nerwy, porzucając wszystko, co właśnie robił.
Kiedy wracała, trochę jednak nękana wyrzutami sumienia, jej mąż myślał już tylko o jednym, widziała to w jego oczach. Mężczyźni są jak golemy, można nimi sterować, wkładając kamień w czoło. W przypadku mężczyzn kamieniem jest oczywiście seks.
Eliza kochała Pawła na swój sposób i nie zamierzała go porzucić. Potrzebował jej opieki, a ona jego pieniędzy. Uzupełniali się doskonale. On – mądry i silny, ona – słaba i delikatna, bo właśnie tak lubiła o sobie myśleć. Marcin miał do niej o to żal. Kiedy spotkali się ostatni raz, przed zerwaniem, znowu błagał, aby odeszła od Pawła, rozwiodła się. Mimo pozy pewnego siebie egocentryka umiał dostrzec jej potrzeby i dbać o nią. Może dlatego, że uważał ją za swoją własność? Pozwalała mu tak myśleć.
Z dzieciństwa wyniosła przekonanie, że relacje między ludźmi polegają na wymianie usług. To wydawało się młodej Elizie uczciwe: na przykład Tomek z pobliskiego domu dziecka chronił ją przed innymi chłopakami i dziewczynami, a za to ona słuchała jego niedorzecznych opowieści o rodzicach. Pozwalała, żeby naprawdę uchodzili za parę, i to dobraną, przez długie dwa lata, aż Tomek skończył osiemnastkę i dom dziecka załatwił mu pracę i mieszkanie w Łodzi. Wyjechał, obiecując ściągnąć Elizę do siebie, niemal płakał, wsiadając do pociągu, ale nigdy się już nie odezwał. Nawet go rozumiała: ktoś inny zechciał słuchać jego wynurzeń.
Jej matka po prostu pracowała w biurze w Lublinie, w instytucji rodem z PRL- u zajmowała się kontrolą jakości handlu. Porzucona przez nieznanego ojca jeszcze w życiu płodowym, Eliza nie odczuwała potrzeby jego poznania. Matka na samą myśl o wiarołomnym łajdaku zaciskała pełne usta i przez chwilę wyglądała, jakby chciała rozgryźć dżdżownicę. Elizę zachwycała uroda matki, choć ta chyba nie uchodziła za piękność w swoich przaśnych czasach. Wysoka i zgrabna, o cudownych dłoniach z zawsze perfekcyjnie zadbanymi paznokciami bez trudu zdobywała przyjaciół. Jak jej się to udawało? Tego córka, która w głębi duszy czuła się samotna i gorsza od przebojowych koleżanek, nie umiała zgadnąć.
W dzieciństwie myślała z lękiem, że usposobienie ma podobne do tego nieznanego łajdaka, który zapłodnił jej piękną matkę i zwiał gdzie pieprz rośnie. Po latach zrozumiała, że matka poprzez przyjaźnie i bujne życie towarzyskie chciała sobie zrekompensować stratę, dowieść wszystkim, że jest warta uwagi. Eliza kochała ją jak nikogo na świecie. Czasem zastanawiała się, czy gdyby ojciec pozostał z nimi, mogłaby i jego tak kochać, i jaki on był, czy myśli o nich czasem, a może nie żyje?
Ale to były czcze dywagacje, a rzeczywistość i tak okazała się dla Elizy łaskawa. Dorastając, odkryła ze zdumieniem, że podoba się facetom, choć jej uroda przy rysach matki była pospolita. Mężczyzn fascynowała swoją obojętnością i dystansem, naiwnością czającą się w wielkich oczach, nienaganną figurą, którą umiejętnie eksponowała. Nie wiedzieli, głupcy, że nie mogła odwzajemnić ich uczuć z prostej przyczyny: tylko matka zasługiwała na bezinteresowne przywiązanie, była uczciwa i dobra.
Po wielu latach od wyjazdu ojca matka poznała Roberta. Związek ten przyniósł konkretne efekty: rodzinie przybył syn z pierwszego małżeństwa: siedemnastoletni, wysoki i cholernie pewny siebie niby-brat Andrzej. Niewiele starszy, był jednak w bardzo dobrej sytuacji – miał uwagę obojga rodziców, prawdziwych rodziców, przez kilkanaście kluczowych lat życia. Nowy brat podobał się dziewczynom, jej także. Nie byli przecież spokrewnieni i w ten sposób Andrzej stał się pierwszym chłopakiem, który ją traktował poważnie. Często spędzali razem popołudnia w kinie i pili colę z jednej słomki. Godzinami słuchali męczącej dla rodziców muzyki. Ale z czasem i w jego towarzystwie czuła się jak w pułapce.
W końcu brat wyprowadził się z domu, ale przez jakiś czas nie przestał zamęczać jej telefonami: pragnął, by wciąż się z nim spotykała, i nigdy nie miał dość.
Wtedy właśnie zrozumiała, że mężczyzn nie można traktować poważnie. Stali się synonimem nieznośnego przymusu, którego nie chciała już nigdy odczuwać.
Paweł tymczasem wyłonił się teraz z łazienki, pachnący i świeży jak młody chłopak. Podobał jej się. Poczuła przypływ gorących emocji. Jak wtedy, gdy za sprawą Marcina odkryła, że wcale nie zna swojego męża. Popatrzyła na niego. Oddał jej spojrzenie pełne czułości i ujął na chwilę dłoń. Między nimi mogłoby chyba być tak jak dawniej. Marcin może stać się mglistym wspomnieniem, jeśli ona się postara.
Wycierając włosy, Paweł obserwował żonę. Na jej ładnej twarzy nie malowały się żadne emocje. Potrafiła jak nikt inny ukrywać myśli i uczucia, przez długie miesiące podziwiał to jej opanowanie.
Kiedyś, na początku małżeństwa, zaczął nawet naiwnie myśleć, że za fasadą pustych spojrzeń nie ma po prostu nic. Jak u Leśmiana:
„Lecz poza murem – nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!
Niczyich oczu, ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!
Bo to był głos i tylko – głos, i nic nie było, oprócz głosu!”
Był o tym przekonany aż do pierwszej awantury. Później regularne ataki furii upewniły go, że za obojętną miną żony nie krył się, co prawda, wielki umysł, ale za to gwałtowne uczucia. To mu się nawet podobało jeszcze bardziej, ostatecznie jego własny mózg mógł spokojnie wystarczyć im obojgu.
Kiedy Eliza szykowała się do wielkiego wybuchu, Paweł lubił na nią patrzeć. Obserwował bez emocji ściągnięte brwi i zaciśnięte usta. Robiła tak zawsze, kiedy postanawiała przemilczeć złość, czekając na lepszą okazję. Te przemilczenia kumulowały się szybko i Eliza dawała upust fantastycznej doprawdy wściekłości. Potrafiła krzyczeć o wiele dłużej, niż mógł to znieść. Robiła sceny: pakowała swoje albo jego rzeczy, łkała lub obrzucała go obelgami, nie pozwalała się uspokoić, wreszcie wybiegała z domu, aby powrócić całkowicie spokojna po paru godzinach. Co wtedy robiła? Mimo usilnych starań długo nie potrafił tego wyśledzić. Trzeba przyznać, wszystko umiał żonie wybaczyć. Ciągle powtarzał, że ją uwielbia, że się zmieni, że ich życie będzie wspaniałe, a ona w końcu ulegała jego zapewnieniom.
Miało to swoje dobre strony, bo kiedy Eliza stroiła fochy, Paweł wiedział, że może zająć się własnymi sprawami. Do chwili, kiedy wylądują na zgodę w sypialni, musiała odbyć się przewidziana niepisanym obyczajem procedura: jej krzyki, jego milczenie, jej ostentacyjne zniknięcie na parę godzin, czasami ciche dni. Mógł wtedy spokojnie wrócić do rozpoczętych przed miesiącami artykułów albo sprawdzić kolokwia, albo po prostu pooglądać filmy w słuchawkach.
Był spokojny, do czasu.
W ciche dni wracał myślami do przeszłości, która miała mu kiedyś zgotować życie zupełnie inne niż to, które obecnie wiódł. Przykro to bowiem mówić, ale przestrzeń aktywności zawodowej Pawła gwałtownie się ostatnimi laty skurczyła. Niesłychanie kreatywny, świetnie się zapowiadający swego czasu dziennikarz, a może i pisarz in spe, stracił wiele ze swoich zalet. Artykuły o literaturze raczej nie sprzedawały się dobrze, a właściwie nie dano im tej szansy, bo ambitne kwartalniki, w których je ongiś drukowano, podzieliły los upadłych zakładów pracy i placówek kulturalnych. Zresztą Paweł po zrobieniu doktoratu jakoś stracił młodzieńczy entuzjazm. Wolałby wieść spokojne życie, dlatego też się ożenił, ale małżeństwo nie przyniosło oczekiwanej stabilizacji. Natomiast zbijanie bąków i markowanie zajęć na studiach zaocznych dały wymierne efekty. Życzliwi koledzy z uniwersytetu pomogli dziekanowi podjąć decyzję i Pawła oddelegowano do zapomnianej filii uczelni w miasteczku na kresach, gdzie diabeł mówił dobranoc.
Praca w mieścinie oddalonej siedemdziesiąt kilometrów od Lublina w kierunku jedynym słusznym: na wschód, nie kosztowała go, wyłączając dojazdy, zbyt dużo czasu i trudu. Trzy razy w tygodniu prowadził ćwiczenia na zamiejscowym wydziale dziennikarstwa. Matołki, które trafiały tu wprost po maturze, powinny były zacząć studia od zajęć wyrównawczych z ortografii, stylistyki i wiedzy o świecie. Zamiast tego dostawały indeksy i program zajęć dostosowywany co roku do ich możliwości intelektualnych. Ćwiczenia więc Pawła nudziły i żenowały. Studentki pochodzące z dawnych wschodnich rubieży Rzeczypospolitej przypominały raczej „bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach”, niż kusiły swoimi wdziękami. A ostentacyjny brak zainteresowania młodego i przystojnego doktora odpłacały jeszcze większą ignorancją i tłumionym ziewaniem.
Ale Pawła raczej nie obchodziły kobiety. Inne kobiety. Od czasu, gdy się ożenił cztery lata temu z Elizą, najpiękniejszą i najzabawniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał, nie pomyślał serio o żadnej. Była całym jego światem, oczywiście w granicach rozsądku. Po ślubie kupił dla nich mieszkanie w nowym apartamentowcu blisko centrum, zarzynając się kredytem. Jego żona była subtelna i delikatna, ale niezbyt błyskotliwa, co zauważył już na drugiej randce, bo na pierwszej jego uwagę pochłonęły fizyczne walory Elizy. Bujne ciemne loki i blada cera, smukła figura oraz naiwnie otwarte piwne oczy działały na mężczyzn. Eliza prezentowała ten uroczy tandetny styl: zbyt wysokie szpilki, za krótkie spódniczki, nazbyt jaskrawe dodatki. Styl, który irytował kobiety, ale u mężczyzn powodował przyjemny skurcz w podbrzuszu. Teoretycznie nie była głupia: skończyła przecież studia medyczne, choć Paweł, śledząc tok rozumowania żony, czasami zastanawiał się, jakim cudem. Była uprzejma, lubiana przez kolegów, którzy chętnie proponowali jej dobrze płatne chałtury w małych szpitalikach na prowincji. Miała to coś, intuicję, dzięki której pacjenci, nawet jeśli nie wracali do pełni zdrowia, z pewnością nie przysparzali zysków towarzystwom pogrzebowym. Jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby jej intelektualistką.
***
Zanim znaleziono martwą kobietę w morzu, w piątek jedenastego maja, Maryśka Dejowa, jeszcze z całkiem zdrowym kręgosłupem, szła na ukos przez poldery wzdłuż Wisły, ciągnąc za rączkę małą Julcię.
Obecnie jak okiem sięgnąć, aż do wałów nad Martwą Wisłą rozciągały się zielone łąki. Nikt w Mikoszewie nie pamiętał już chyba innego widoku. A prawie siedemdziesiąt lat wcześniej, na przykład, jedyny raz w historii tych ziem pola aż po horyzont wypełniały walizki, tobołki i cenne oraz piękne przedmioty. Jak u Miłosza:
„Równina do brzegu słońca
Miazgą skorupek pokryta”.
Porcelana, walizki i inne rzeczy stanowiące majątek uciekinierów leżały jeszcze przez wiele dni po odpłynięciu statku, który miał uratować życie niemieckim mieszkańcom Żuław, czyli ofiarom i katom straszliwej wojny, starcom, wdowom i dzieciom.
Julcia opierała się nieco pośpieszającej ją matce. Dziewczynka chciała przystanąć i popatrzeć na krowy pasące się przy wałach. Uwielbiała przyglądać się tym leniwym, zadziwiająco opanowanym zwierzętom. Również Maryśkę, wychowaną przecież na wsi, fascynowała krowia obojętność wobec trosk ziemskiego padołu. Ale teraz za nic w świecie nie chciała spełnić życzenia córki.
– Mamusiu – sapnęła dziewczynka, kiedy ta niecierpliwie powtórzyła swoje: „szybciej”. – Nózka mnie boli. Mamusiu, klówki.
Maryśka jednak nie chciała przystanąć ani nie pochyliła się z troską nad obolałym kolanem Julci. Zamiast tego powiedziała znów: „szybciej” i pociągnęła dziewczynkę za rączkę.
– Chcę płakać – oświadczyła wobec tego córka i zrobiła podkuwkę.
Matka wreszcie ją dostrzegła.
– Przepraszam – powiedziała, przystając. Dyszała po szybkim marszu. – Przepraszam, Juleczko. Zamyśliłam się.
– A nad cym? – spytała dziewczynka, której rezolutnością i wzorową wymową zachwycało się całe Mikoszewo.
– Chodź na rączki – powiedziała matka, z trudem unosząc zadowoloną już córeczkę i sadzając ją sobie na obfitym biodrze.
„Jestem głupia”, pomyślała. „Nie ma się czego bać”.
Płaski krajobraz polderów wkrótce ustąpił miejsca bardziej cywilizowanym kształtom. Na horyzoncie pojawiły się odległe domy stojące przy drodze do Krynicy, ruchome punkciki samochodów jadących od promu, a nad połyskującą pomarszczoną taflą wody górował pięknie wyremontowany budynek „Promu”.
Po kilku minutach marszu, kiedy emocje opadły, a wraz z nimi zwolnił puls i ustąpiła zadyszka, widok wyostrzył się. Maryśka mogła dostrzec nawet stadko kormoranów żerujących nad Wisłą i ruch przy stolikach w ogródku restauracji.
„Żarcie”, pomyślała. „Wszystkim chodzi o to samo”.
To kłótnia z matką wygnała ją aż na peryferie Mikoszewa, skąd wracała w takim pośpiechu i w wielkim strachu. Tam mieszkała jej przyjaciółka z lat szkolnych. Matka ciągle chciała rządzić jak Putin, a Maryśce jakoś przestało to odpowiadać. I Michała było jej żal. Chodził po domu jak zbity pies, kiedy teściowa się szarogęsiła, przestawiając bibeloty, a nawet meble, i pouczając, jak wychowywać i karmić Julcię.
Maryśka szła teraz wolniej, przeklinając w myślach własną panikę i roztargnienie: nie naładowała w porę komórki. Zamiast wezwać Michała, aby zabrał je do domu, puściła się z dzieckiem przez pola. No i ma za swoje. Nastraszył ją tak, że nie wiedziała, co robić.
Michał tymczasem wpatrywał się ponuro w okno mikoszewskiego posterunku policji. Nic się nie działo. Jak w polskim filmie – nuda. Patrzył na ulicę, niemal pustą o tej porze i – powiedzmy otwarcie – o każdej innej też.
Był bardzo wysokim młodym mężczyzną o długich rękach i wielkich stopach. Nie wyglądał wcale na wieśniaka, a – po cywilnemu – na policjanta. Jasna czupryna, wiecznie zwichrzona, trochę pyzate policzki, zaskakujące przy tak chudej sylwetce, nadawały mu wygląd harcerzyka. Niebieskie oczy, oczęta, jak trochę złośliwie komentowała Maryśka, patrzyły na świat ze zdziwieniem. Dużo czytał, głównie kryminały, ale też nowe powieści, które wypożyczał od Popławskiej, właścicielki księgarenki w Stegnie.
Teraz patrzył w zamyśleniu w okno. Zerwał się wiatr i zamiatał śmieci z placyku przed remizą, gdzie odbywały się weekendowe dyskoteki. Należał się mandat za zaśmiecanie przestrzeni publicznej, ale Michałowi nawet nie chciało się interweniować. Pomyślał, że marazm Mikoszewa zabija jego marzenia. „Mam w dupie małe miasteczka”, niegdyś ogłosił Bursa, kolejny nieboszczyk zresztą, i Michał rozumiał dziś tę deklarację bardziej niż kiedykolwiek. Ale Bursa był poetą, a on jest tylko sierżantem policji i nie zanosiło się na zmianę tej sytuacji.
Z okna posterunku było widać, jak gwałtownie poruszają się konary drzew przed domem Jabłońskich, właścicieli największego sklepu w miasteczku. Szykowała się kolejna nawałnica, jakby natura tego lata zapragnęła pokazać swoją siłę ludziom. Widok za oknem odmienił się: Natalia, najmłodsza wnuczka sklepikarzy, wybiegła przed dom i zaczęła szybko zdejmować pranie. Prześcieradła poruszały się jak duchy, zanim dziewczyna je ściągnęła zdecydowanym ruchem. Michał zamyślił się. Jak to życie się dziwnie układa. Drobne zdarzenie jest w stanie je zmienić. Efekt motyla.
Z Natalią, młodszą od niego aż o dziewięć lat, wiązało się właśnie takie dziwne wspomnienie.
Dziewczyna była oczkiem w głowie rodziny – jedyna córka i wnuczka. Dziedziczka, jak ją złośliwie nazywano. Jednak trzy lata temu zawiodła pokładane w niej nadzieje. Zamiast zdać maturę w renomowanym gdyńskim liceum, czego od niej oczekiwano, koncertowo oblała dwa przedmioty w klasie maturalnej i zbuntowana wróciła do domu. Podobno nie miała zamiaru powtarzać klasy. Zamiast tego w czerwcu za psie pieniądze zatrudniła się w ohydnej smażalni ryb w Jantarze. Całe dnie spędzała, sprzedając niezbyt świeże ryby przyrządzone na starym oleju. I nie zamierzała się poddać.
Michał miał okazję poznać bliżej pannę Natalię, kiedy parę lat temu pewnej nocy, wracając z promu, natknął się na grupkę rozbawionej młodzieży hałasującą w zdewastowanym parku. Wulgarni chłopcy i roześmiane, wyzywająco ubrane dziewczyny próbowali zdemolować resztki placu zabaw, którego świetność i tak dawno przeminęła. Michał, choć był w cywilu, podszedł do wyrostków i grzecznie poprosił o spokój. Odpowiedzieli mu potężnym rechotem, ale zanim wyjął odznakę, Natalia rozpoznała go i krzyknęła jak w filmie sensacyjnym: „To glina!”. Chłopaki rozpierzchli się bezładnie, zostawiając swoje dziewczyny, które natychmiast znów zaczęły chichotać. Michała to nie zdziwiło: mimo że wszyscy zdążyli wyrzucić pety, w bezwietrznym chłodnym powietrzu pozostał słodkawy, mdły zapach skrętów. Sierżant powinien więc zabrać je na posterunek, spisać i sporządzić służbową notatkę. Wolał jednak – sam się sobie teraz dziwi – udawać, że nic nie czuje, puścić dziewczyny, pouczywszy je o niebezpiecznej okolicy, a potem odprowadzić Natalię pod sam dom, gdzie, zaskoczony, z trudem poskromił nagłą chęć zacieśnienia tej dziwacznej znajomości.
Trzy miesiące później ożenił się zgodnie z planem, a na ślubie Natalia rozsypała ryż. Zbierając go, zastanawiał się, czy dziewczyna pamiętała coś z tamtej nocy i czy odczytała jego intencje, które na szczęście pozostały jedynie w sferze marzeń. Michał nigdy sobie nie pozwolił na młodzieńczy bunt, byłoby to wbrew jego wrodzonemu zmysłowi autoironii. Nawet nie palił, pił niewiele, poza kilkoma wyskokami w szkole średniej, chociaż pewnie i tak, biorąc pod uwagę średnią mieszkańców Mikoszewa, na jego głowę statystycznie przypadało z dziesięć litrów rocznie. Uczył się dobrze, został policjantem, tak jak chciał, ożenił się z Maryśką, z którą chodził od technikum, wszystko tak, jak planował. A jednak, kiedy mijał Natalię na ulicy, nie wiedział, czy żałować, że nic z tego nie wynikło, czy też cieszyć się ze swojego rozsądku.
Sierżant Dej westchnął.
Ale nagle zerwał się na równe nogi. Oto na podwórze posterunku wkroczyła – oho! – jego teściowa, a za nią Maryśka, ciągnąca Julcię za rączkę. Matka żony miała marsową minę na tłustej twarzy. Małe oczka, zapadnięte w tłuszczu policzków jak skwarki w smalcu, błyskały złowrogo i Michał przeraził się. Maryśka próbowała się uśmiechać, ale na jej twarzy również widać było napięcie. Julcia, całkiem spokojna, zobaczyła tatę w oknie i pomachała mu beztrosko. Michał porwał z krzesła czapkę i wybiegł z posterunku.