Zbyszek przez przypadki - ebook
Zbyszek przez przypadki - ebook
Wychowany w pałacu potomek chłopów. Jako artysta narodził się już w wieku czterech lat, dzięki fortepianowi bez nóg i klawiatury. Uważa, że całe jego życie to seria przypadków. W końcu gdyby pewien reżyser nie włączył w odpowiednim momencie telewizora, prawdopodobnie nigdy nie zostałby aktorem.
Zbigniew Zamachowski to dla jednych niezapomniany pan Wołodyjowski, dla innych – fenomenalny Shrek. Pracował z największymi: Grzegorzewskim, Kieślowskim, Kutzem, Wajdą. Wisława Szymborska wystawiła mu jedną z najlepszych recenzji w jego życiu: „Lubię jak pan gra, bo pan gra tak, jakby pan nie grał”. I choć zagrał ponad trzysta ról filmowych, telewizyjnych i teatralnych, dla niego najważniejsza jest wciąż muzyka, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło.
W rozmowie z Beatą Nowicką wspomina dzieciństwo, czasy studenckie i początki kariery. Opowiada o przygodzie z prohibicją, o tym, jak Bogusław Linda uratował mu życie, a Wojciech Malajkat złożył protest przed mauzoleum łania często zaskakujące kulisy pracy na estradzie, w filmie i teatrze. Zdradza też, co czuje ojciec czwórki dzieci, które nie poszły w jego ślady, i uchyla kurtynę do świata miłości.
To nie tylko wywiad ze świetnym aktorem, ale też opowieść o czterdziestu najlepszych latach historii polskiego kina i teatru. Lśni od anegdot, zabawnych historyjek, tajemnic. Zamachowski ma dar opowiadania „filmowymi scenami”, dzięki czemu czytelnik czuje się… jak w filmie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6198-3 |
Rozmiar pliku: | 22 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŻEBY ZROZUMIEĆ SIEBIE, TRZEBA COFNĄĆ SIĘ DO DZIECIŃSTWA. TAM WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO.
To jedno z moich najdawniejszych wspomnień, bardzo intymne. Musiałem być mały, miałem może trzy, cztery latka, bo ta scena wyświetla mi się jak wyimek z przeszłości. Po co właziliśmy z siostrą na strych? Nie wiem. Czy byliśmy tam kilka razy? Prawdopodobnie tak. Na pewno byliśmy ten jeden raz, bo on w jakimś sensie zaważył na moim życiu. Odkryłem, czym jest muzyka.
Rzecz była dość karkołomna. W epoce świetności pałacu Kleiberów, gdzie się urodziłem i spędziłem dzieciństwo, na strych wchodziło się po kręconych schodach, które w czasach, kiedy tam mieszkaliśmy, już nie istniały. Na parterze zachował się jedynie początek tych schodów, koniec na strychu, a pośrodku ziała pustka. Żeby wejść na strych, trzeba było wspiąć się po kracie, niegdyś stanowiącej fragment ażurowej ściany wypełnionej kolorowymi szkiełkami, która tworzyła rodzaj wewnętrznego ganku. Szkiełka dawno już powypadały i po tej ażurowej drewnianej konstrukcji, tylko dlatego, że byliśmy drobni i zwinni, wdrapywaliśmy się na górę.
Niczego nie pamiętam na tym strychu poza fortepianem. Wtedy nawet nie wiedziałem, że to jest fortepian. Nie wiedziałem w ogóle, co to jest. Fortepian nie miał nóg, nie miał klawiatury, był kompletnie zdezelowanym meblem i leżał na boku. Jakimś cudem wyczailiśmy, że gdy włoży się rękę między ścianę, pajęczyny a ten fortepian, to druciki, które tam sterczały, wydają dźwięki. Graliśmy na nich jak na harfie. Te dźwięki pamiętam do dzisiaj.
Od lat TVP Kultura nadaje blok popołudniowy _Niedziela z…_, którego bohaterem jest twórca polskiej kultury. Oprócz rozmów z artystą oraz z zaproszonymi przez niego gośćmi są też fragmenty jego twórczości: filmów, spektakli teatralnych, koncertów. Miałem przyjemność być bohaterem jednego z odcinków
i jedną z osób zaproszonych przeze mnie był Staszek Radwan, mój guru, cudowny facet, którego znam od czasów Teatru Studio. Uwielbiam jego muzykę, podziwiam erudycję. W pewnym momencie opowiedziałem tam tę historię o fortepianie i kiedy skończyło się nagranie, Staszek, wciąż lekko zamyślony, powiedział tym swoim cudownym, charakterystycznym seplenem: „Słuchałem, Zbyszku, tej opowieści i moim zdaniem to była twoja inicjacja jako artysty”. Tak mi chlasnął. Od tamtej pory nie potrafię inaczej myśleć o tym wspomnieniu niż przez pryzmat recenzji Staszka.
Kiedy byłem już nieco starszym chłopcem i po raz pierwszy zobaczyłem w świetlicy coś, co nazywa się pianino, zacząłem na tym pianinie stukać paluszkami. Ku mojemu zdziwieniu oraz zdumieniu pani nauczycielki okazało się, że wystukuję jakąś melodię. Ze słuchu odtworzyłem dźwięki utworu, który gdzieś kiedyś usłyszałem. Chyba wtedy domyśliłem się, że tamto „coś” na strychu jest podobne do „tego” tutaj. Że tamten instrument mniej więcej tak powinien wyglądać, gdyby był cały. Wiedziałem, że muszę nauczyć się na nim grać.
I Staszek wykrakał…
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
_Na strychu_
_otulony w pajęczyny stał_
_fortepianowy szkielet_
_i grał_
_Fortepian umarł_
_umarł i strych_
_nic nie zostało_ _z nich_
8.07.1985
Magiczna historia. Narodził się artysta…
W szkole podstawowej, od razu w pierwszej klasie, byłem angażowany do wszystkich akademii, bo panie nauczycielki wiedziały, że mam słuch oraz potrafię śpiewać, i to nie najgorzej. Wyjście na scenę, wystąpienie przed publicznością nigdy mnie nie onieśmielało.
Któregoś dnia, nie wiem, co to była za uroczystość, cała szkoła zebrała się w sali gimnastycznej, głównym miejscu akademii wszelakich, i ja śpiewałem piosenkę _Tini, tini na skrzypeczkach_ z brawurową choreografią. Śpiewałem w tercecie, ja w środku, po moich bokach dwie dziewczynki, które wchodziły w refrenie „tini, tini”. Czułem, że dobrze mi idzie. Nie mam pojęcia, skąd dziecko może takie rzeczy wiedzieć, ale widać może. Kiedy skończyliśmy i kilkuset uczniów zaczęło bić brawo, dziewczynki cudownie dygnęły nóżkami. Ni cholery nie wiedziałem, co one wyprawiają, pani nauczycielka nie przeszkoliła mnie na tę okoliczność, ale byłem nauczony, że należy się kłaniać. Skoro one dygnęły, to i ja dygnąłem. No, pani kochana! Cała szkoła oszalała. Miałem przerąbane przez lata! Chłopczyk, który dygnął… Dwa w jednym. Uwielbienie i drwina. Echo tej sceny towarzyszy mi po dziś dzień jako świetne antidotum na ewentualny odlot
w samozachwyt.
Skutkuje, muszę przyznać, bo rzadko odlatujesz w samozachwyt. Powiedziałeś: „Panie wiedziały, że mam słuch oraz potrafię śpiewać”. Ale skąd wiedziały?
Nie mam pojęcia. Mogę odwołać się do opowieści mojej babci i mamy. Przed wojną posiadłość pana Kleibera zajmowała ogromny teren, na którym stał pałac, oficyna dla służby, a wokół rozciągał się wielki park i sad z jabłoniami. Kiedy tam mieszkaliśmy, pałac był zajęty przez osiem rodzin, a w oficynie urządzono państwowe przedszkole. Dostęp od strony pałacu zablokowano płotem, ale na nasze podwórko wychodziły okna przedszkolnej kuchni. Podobno pod tymi oknami jako czterolatek wyśpiewywałem różne piosenki, jedną nawet pamiętam: „Mój koń, mój koń, mój koń polubił siana woń”… Za te występy panie kucharki podawały mi przez okno różne smakołyki, moje pierwsze honorarium.
Kazimierz Kutz mówił o tobie: „Zamachowski jest przykładem człowieka, który zrobił bezsporną karierę, i jest to wyłącznie zasługa jego talentu. Urodził się przecież w jakiejś pożydowskiej dziurze, pomiędzy Koluszkami a Łodzią”.
Z tą „dziurą” łączy mnie nieprawdopodobna więź. Jeśli istnieje osobisty czakram, ja go na pewno tam posiadam. Brzeziny, choć leżą w środku Polski, były cywilizacyjnie zapóźnione, ale mnie to nie przeszkadzało. To był mój świat. Urodziłem się i wychowałem w tej dziewiętnastowiecznej scenerii i przebyłem podróż do dwudziestego pierwszego wieku. Gdybym wszedł w głowę małego Zbyszka, uznałbym to za najcudowniejsze miejsce na świecie, choć w pałacu nie było ani jednej toalety. Za potrzebą trzeba było przejść przez całe podwórko do obskurnego budynku postawionego po wojnie, gdzie każda z rodzin miała swój wychodek zamknięty na kłódkę. Albo skorzystać z nocnika, który stał pod łóżkiem. Nie dość, że w pałacu nie było kanalizacji, nie było również bieżącej wody. Wodę pompowało się ze studni na podwórku i przynosiło w wiadrach. Urodziłem się w 1961 roku, prąd doprowadzono w 1964, matka rodziła mnie przy świecach i lampach naftowych. Stamtąd pamiętam ciemność. Wiem, o czym myślał Jurek Stuhr w _Seksmisji_, kiedy wołał: „Ciemność, widzę ciemność! Ciemność widzę!”. Były noce bez księżyca, w nowiu, ciemno, choć oko wykol.
Mój czakram
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Po lewej stronie podwórka, patrząc od strony wewnętrznych drzwi pałacu, stał rząd komórek, gdzie mieszkańcy trzymali i hodowali, co się dało: od kur przez króliki po świnie. Raz do roku przyjeżdżał pan rzeźnik i na oczach dzieci odbywał się całodzienny, niezwykły spektakl pod tytułem świniobicie. Ciekawość i percepcja dziecka są zupełnie inne, dlatego świniobicie, zabijanie i skórowanie królików przez dziadka czy zarzynanie kur przez babcię nie kojarzyły mi się z niczym złym. Ba, były czymś naturalnym.
Dziedziniec, który dawniej był pięknym ogrodem, gawiedź natychmiast rozparcelowała i zrobiła sobie zagony. Moja babcia miała trzy maleńkie ogródki, które wtedy wydawały mi się ogromne. Pod oknem, a mieszkaliśmy na parterze, założyła ogródek kwiatowy, dziki i fascynujący, który był niekończącą się feerią barw i kształtów. Przypominał dekoracyjne, pełne przepychu obrazy Celnika Rousseau. Po lewej stronie był warzywniak z warzywami mniejszymi: marchewkami, pietruszką, rzodkiewkami, zieloną cebulką, a po prawej, na dużo większym poletku, babcia hodowała pomidory, ogórki, kapustę, rabarbar, buraki, cebulę.
Mama, tata i ja. Chyba się ucieszyli…?
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Moje dzieciństwo jest wspomnieniem pałacu i nostalgią za smakami i aromatami, które już nie istnieją. Posiadłość była obrośnięta bzem i jaśminem. Przed pałacem, od strony ulicy, nadal rośnie ponad trzystuletnia lipa, w ogrodzie piękna akacja i dwa olbrzymie kasztanowce. Kiedy zakwitały, w powietrzu czuć było orgię zapachów.
Myślę, że nie można piękniej się urodzić.
Moja siostra Jola, mama i ja – lat cztery
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
_Wiersz_
_przydarza się znienacka_
_jak szczęście_
18.08.2017
Poczułam ten zapach… Urodziłeś się i wychowałeś w pałacu. Jak twoja rodzina tam się znalazła?
Nie mam pojęcia. Pałac należał do rodziny Kleiberów, która pochodziła z Łodzi. Okazały, w duchu neogotyckim pomieszanym ze stylem angielskich dworków myśliwskich, został zbudowany w 1903 roku według projektu i na zamówienie inżyniera i architekta Karola Kleibera, który budował ten dom dla siebie i swojego ojca. Zarekwirowany przez Niemców po wybuchu wojny, stał się siedzibą faszystowskiej organizacji Hitlerjugend. Kleiberowie przeżyli wojnę, ale nigdy do Brzezin nie wrócili. We wrześniu 1945 roku tymczasowy rząd komunistyczny wydał pamiętny dekret o reformie rolnej, który nakazywał wywłaszczenie właścicieli majątków. Wtedy w pałacu pojawiły się rodziny z pobliskich wsi, między innymi Zamachowscy i Lewandowscy. Nie wiem, jakim cudem właśnie oni dostali tam przydział mieszkaniowy. Co miesiąc do pałacu przyjeżdżał zarządca, który w imieniu Kleiberów pobierał czynsz od nowych lokatorów.
W komunie? Dziwne…
W komunie. Nie potrafię tego wyjaśnić. Pamiętam doskonale, jak zaczął przeciekać dach nad izbą mojej babci i jego naprawa leżała w gestii tego człowieka.
Kiedy pałac zasiedlono, po jednej stronie zamieszkała rodzina mojego ojca, a po drugiej – rodzina mamy. Tak poznali się moi rodzice. Notabene rodziny zamieniły się lokalami. Lewandowscy – rodzice mamy – przenieśli się z zachodniego skrzydła do wschodniego, a Zamachowscy ze wschodniego do zachodniego. Też nie mam pojęcia dlaczego.
Wszystkie mieszkania były jednoizbowe. Przez dwa lata po ślubie moi rodzice mieszkali z dziadkami Lewandowskimi w tej samej izbie. Stało tam szerokie łoże, na którym spała babcia z dziadkiem, i tapczan. Babcia nigdy nie chowała pościeli. Zawsze rano energicznie nią wstrząsała, pierzynę równiutko układała, narzucała kapę, a na kapie, na wykrochmalonej serwecie, sadzała lalkę w falbanach. Na tapczanie rodziców, który potem odziedziczyliśmy z siostrą, leżała tylko kapa.
Babcia Zofia, dziadek Adam, mama i rodzeństwo w niedzielnym _entourage’u_
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Na górze mieszkał pan Kubala, teść mojej cioci Zosi, siostry mamy. Ciocia Zosia bardzo często przychodziła z wizytą wraz z mężem i trojgiem dzieci, moimi kuzynami, których zostawiała z nami na podwórku na cały dzień. Siostra ojca, ciotka Teresa Szymczakowa, z mężem, czwórką dzieci i swoją mamą, czyli babcią Marianną Zamachowską, mieszkała w dwóch małych izbach, z czego jedna była kuchnią. Ich najmłodsza córka Małgosia była dwa lata młodsza ode mnie. Jako że w polskich domach zawsze musi być jakiś konflikt – już Fredro genialnie o tym pisał w _Zemście_ – z jakiegoś powodu rodzina Zamachowskich nie lubiła się z rodziną Szymczaków. Nam, dzieciom, w ogóle to nie przeszkadzało.
Babcia Marianna Zamachowska z dziećmi cioci Teresy
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Zostałeś wyekspediowany do tego przedszkola za płotem?
Nigdy nie chodziłem do przedszkola. Bawiłem się na podwórku z innymi dziećmi z pałacu. Było nas minimum dziesięcioro kuzynów i kuzynek w różnym wieku, z psami, kotami, kurami, królikami i świnią. Pełna idylla. Nasze królestwo kończyło się za bramą, która _de facto_ nie istniała – był to wylot na ulicę, którą raz na pół godziny przejeżdżał jakiś samochód. Mieliśmy przykazane, żeby broń Boże nie wyłazić przez „bramę” na drogę.
Pamiętam tabory cygańskie, które rozbijały się niedaleko, na łąkach po drugiej stronie rzeki. Kolorowe wozy, kolorowe kobiety, stada biegających na bosaka dzieci, gry, śpiewy, ogniska. Mężczyźni przychodzili na podwórko, oferowali cynowe patelnie, garnki, ostrzyli noże, skupowali szmaty. Babcia Zosia miała kumpelkę Cygankę, która przychodziła jej wróżyć, a tak naprawdę to siedziały na przyzbie i plotkowały.
Dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe (ja drugi od prawej)
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Dwa albo trzy lata po moich narodzinach rodzice dostali czterdziestodwumetrowe mieszkanie w centrum Brzezin, na ulicy 15 Grudnia, dzisiaj, tak jak przed wojną, Świętej Anny. W miejscu zrujnowanych przedwojennych kamienic zbudowano długi, trzypiętrowy blok z czterema klatkami. Typowy dla lat sześćdziesiątych w małym miasteczku, już z kanalizacją, ale wciąż bez centralnego ogrzewania. W każdym z trzech miniaturowych pokoi stał piec węglowy. Zimy z dzieciństwa kojarzą mi się z codziennym paleniem w piecu, które zresztą
uwielbiałem.
Weekendowa kąpiel czteroosobowej rodziny była skomplikowanym rytuałem. W sobotę tato rozpalał ogień w bojlerze z ogromną rurą. Wrzątek wlewało się do żeliwnej wanny i uzupełniało zimną wodą. Pierwszy kąpał się tato, potem mama, my z siostrą na końcu w tej samej wodzie, jak nietrudno się domyślić.
Tato mnie właśnie pochlapał zimną wodą. Naprawdę to pamiętam!
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Zdecydowanie wolałem kąpiele w pałacu. Na podwórku stała metalowa, cynkowana balia o średnicy co najmniej półtora metra. Starsze kobiety prały tam firanki i pościel, a potem wszystko krochmaliły. Pamiętam sceny jak z wczesnych filmów Felliniego. Dziadek Adam zrobił wielkie drewniane, odpowiednie do rozmiarów firanek ramy, które co trzy centymetry miały ponabijane gwoździki. Jak już babcia swoje firany wyprała i wykrochmaliła w mące kartoflanej, uwielbialiśmy z kuzynami rozpinać je na tych ramach. Rozciągnięte niczym żagiel dziadek rozstawiał na słońcu w ogrodzie. Schły w godzinę, potem długo pachniały krochmalem i wiatrem.
Wieczorami na kozie, która służyła również jako kuchenka, babcia Zosia gotowała wodę, wrzątek wlewała do tej samej balii i uzupełniała wodą ze studni. Przez całe lato każdego ranka wypełniała balię studzienną wodą, która w ciągu dnia ogrzewała się na słońcu i pod wieczór była już ciepława. Pluskaliśmy się w tej balii jak w basenie, a potem wskakiwaliśmy do łóżka pod grubą pierzynę. Moje dzieci raz wykąpały się w takich warunkach i były sine z zimna.
Okazuje się, że całowanie to nie jest nasz wymysł!
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Po przeprowadzce tęskniłem za pałacem, dlatego rodzice ustalili, że będziemy tam spędzać połowę roku. Gdy tylko w kwietniu robiło się ciepło, razem z siostrą przenosiliśmy się do babci i tam mieszkaliśmy aż do października. Rodzicom było to na rękę, cały tydzień zajmowali się swoimi sprawami, do nas wpadali w weekendy. Codziennie sam maszerowałem trzy kilometry od babci do szkoły podstawowej, bo pałac był na drugim końcu miasteczka.
Która babcia cię wychowywała?
Babcia Zosia Lewandowska, mama mamy. Bardzo dużo jej zawdzięczam na takim ludzkim poziomie. Babcia Zosia, będąc analfabetką i umiejąc się tylko podpisać, miała nieprawdopodobne wyczucie dobra i zła, imponderabiliów, sprowadzała życie do podstawowych wartości. Babcia po prostu była. Swoją nieustanną obecnością regulowała w naturalny i piękny sposób nasze wychowanie. Wnosiła do mojego życia ład, pogodę ducha i otwartość na to, co przynosi los. Słynna ścierka babci była najwyższym wymiarem sprawiedliwości. Dzięki niej pewne rzeczy są dla mnie oczywiste. Nie chcę siebie idealizować, ale nigdy nikomu niczego nie ukradnę, nie zrobię świństwa, bo tak mnie wychowano. Jeśli kłamię, to z tak zwanej wyższej potrzeby.
Scena „u Zbyszka na podwórku” – w moim pałacu. Pośrodku Magda Umer
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
W połowie lat siedemdziesiątych władza ludowa podjęła decyzję, że w pałacu powstanie muzeum regionalne. Podczas generalnego remontu robotnicy znaleźli skrytkę, w której została zamurowana księga napisana po hebrajsku. Nie wiadomo, jak i dlaczego tam się znalazła. Od lat kustoszem muzeum jest mój kolega Paweł Zybała, z którym wspólnie wymyśliliśmy projekt „Koncerty u Zbyszka na podwórku”. Odbywają się już od dwunastu lat, zawsze w ostatnią sobotę sierpnia. Do udziału udało mi się zaprosić takie gwiazdy jak Magda Umer, Piotr Machalica, Grzesiek Turnau, Staszek Soyka, Natalia Kukulska, Artur Andrus, Rysio Rynkowski, Grupa MoCarta, Piotrek Polk, Krystyna Janda, Maciek Miecznikowski, Janek Młynarski z jego rewelacyjnym Warszawskim Combo Tanecznym. Na koncerty przychodzi siedemset–osiemset osób. Myślę, że to całkiem niezły rezultat jak na dwunastotysięczne miasteczko.
Kiedy postanowiono, że pałac zamieni się w muzeum, wysiedlono wszystkie rodziny, a my z siostrą w naturalny sposób już na stałe wylądowaliśmy w mieszkaniu rodziców. Dziadków Lewandowskich przeniesiono do strasznej nory, babcia Zamachowska z moją ciotką i jej rodziną zamieszkała w bloku, w trochę lepszych warunkach.
Ile miałeś lat, gdy ten świat zniknął?
Trzynaście.
Przeżyłeś to?
Myślami musiałem być już gdzieś indziej, bo nie pamiętam tego jako traumy, trzęsienia ziemi, żalu po stracie. Ale kiedy uciekałem z lekcji w szkole muzycznej, to właśnie tam, do pałacu, na plac budowy. Do siebie. Rozmawiałem kiedyś z Kaziem Kutzem na ten temat. On twierdzi, że każdy musi mieć swój _Heimat_, czyli małą ojczyznę. Brzeziny to mój _Heimat_, którego nigdy się nie
wyprę.
Zaradna mama
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Jaka była twoja mama?
Mama Józefa, zwana Ziutką, zawsze była… zaradna. To jest chyba właściwe słowo. Oczywiście powinienem powiedzieć: „Kochana
moja mama”. W naszej relacji syn – matka wszystko układało się tak, jak powinno, ale wiemy przecież, że ta relacja, zwłaszcza kiedy dorastamy, przestaje być oczywista, więc teraz pewne rzeczy inaczej postrzegam. Dziś nawet rozmawialiśmy o tym z moją panią psycholog, którą odwiedzam raz w miesiącu dla higieny psychicznej, że dużą zaletą obojga moich rodziców, a nawet babci, która miała inne kryteria wychowawcze, było to – przynajmniej jeśli o mnie chodzi, ponieważ moja siostra już by tego nie potwierdziła – że oni nigdy mnie nie krępowali. Dawali mi pełną wolność. Albo nie mieli wyobraźni, albo posiadali jakąś wiedzę tajemną. Sądzę, że raczej to pierwsze, co niczego im nie ujmuje. Nie byłem wychowywany w potocznym rozumieniu tego słowa. Nikt mi nie wyznaczał żadnych zadań ani celów życiowych, nie stawiał konkretnych wymagań, nie odczuwałem presji, że muszę robić to lub tamto. Oczywiście pilnowali mnie, nieraz dostałem w dupę…
Byłeś dzieckiem karanym fizycznie?
Tak. Mieliśmy tak zwaną wyscyplinę. Od szczypania, czyli po dziecięcemu scypania. To był kijek średniej długości, bardzo ładny zresztą, zaopatrzony w skórzany rzemyk przecięty na cztery albo pięć paseczków. Wyscyplina zawsze leżała na piecu, pamiętaliśmy, że ona tam jest. Gdy ojciec czy matka kierowali się w tamtą stronę, było wiadomo, że nie jest dobrze.
Nie idealizuję, ale wspominając moje kary cielesne, nie mam poczucia, że dostawałem lanie niesłusznie albo że rodzice tak mnie tłukli, że chodziłem posiniaczony. Robili to umiejętnie. Wychowanie za pomocą bicia, zwłaszcza w miejscu, w którym się urodziłem, i w rodzinie, w której dorastałem, nie było niczym wyjątkowym.
Nie byłam bita, ale wiem, że w naszym pokoleniu to raczej nie była norma. Pamiętasz szczególnie jakieś manto?
Nie wiem, co takiego jest w naszym narodzie, że od urodzenia musimy mieć wrogów, wystarczy postawić płot i za nim pojawia się wróg. Byłem kurduplem, miałem może pięć lat, i razem z moimi kuzynami i kolegami z pałacowego podwórka walczyliśmy z rozwydrzonymi dzieciakami z przedszkola. Oni o nas myśleli wrogo, a my o nich. Któregoś razu przedszkolaki zaczęły wykrzykiwać coś o mojej babci, nie pamiętam co konkretnie, ale było to obrzydliwe, strasznie się zdenerwowałem, wziąłem kamień i rzuciłem w ich stronę. Dzieciska się schowały, a kamień trafił w szybę, która rozpadła się na kawałki. Rodzice zostali wezwani na dywanik do dyrektorki. Kiedy wrócili, spuścili mi lanie. Po laniu ojciec powiedział: „Synu, w gruncie rzeczy dobrze zrobiłeś, bo stanąłeś w obronie babci”. Zdziwiłem się ogromnie. Jego pochwała nijak nie zgadzała mi się z karą bicia, ale zapamiętałem tę lekcję.
Którejś zimy dostałem nowego misia, kurtkę zimową ze sztucznego futerka, byłem z niej bardzo dumny. Ponieważ miś był sztuczny, jego trwałość była udawana, co odkryłem pierwszego dnia eksploatacji. Brzeziny leżą na Wysoczyźnie Łódzkiej, na mojej drodze ze szkoły do domu było multum cudownych pagórków, górek i dolinek, w związku z czym naszym ulubionym sportem zimowym było zjeżdżanie na dupie. Proceder nadzwyczajny. Przy temperaturach, które spadały do minus piętnastu–dwudziestu stopni, nasze lodowe ślizgawki błyszczały jak wyszlifowany kryształ. Kiedy tamtego wieczoru wróciłem w nowym misiu do domu, okazało się, że na tyłku futerka właściwie już nie ma. Zostały dwie smętne łaty materiału. Matka, zobaczywszy to, oszalała: „Przecież ledwo co kupiłam ci tego misia”. Dostałem lanie, ale czułem, że należało mi się.
Pamiętam doskonale moment, kiedy mieliśmy po lat kilkanaście i ojciec mądrze powiedział, że już dosyć tych kar cielesnych. Nie ujął tego w ten sposób oczywiście, ale wziął wyscyplinę i spalił ją w piecu na naszych oczach. Pomyślałem wtedy: oto jestem dorosły.
Philip Roth pisał w Ludzkiej skazie: „Smak błazenady życia. Bezmyślna rozkosz tego, że się po prostu żyje – przypadkowo, błazeńsko, bez powodu, ale się żyje. Rozkosz, której człowiek doświadcza w dzieciństwie”.
Pamiętam to uczucie… Uwielbialiśmy pędzić z haczykiem od pieca włożonym w oś starego koła od roweru. Goniliśmy po podwórku, po ulicy, po chodnikach, żeby tylko koło jak najdłużej się kręciło. Dorwać się do tego koła, to była sztuka.
Rower dostałem dopiero na komunię. Zanim nauczyłem się na nim jeździć, kolana miałem zdarte do krwi od przewracania się. Ojciec nie latał za mną tak, jak ja za moimi dziećmi. Myślę, że zrobiłem paręset kilometrów z kijkiem, ucząc czwórkę moich dzieci jeździć na rowerze.
Bawiliśmy się oczywiście w wojnę. Ojciec całe życie był kierowcą czegoś, między innymi tak zwanej wywrotki, woził piach, żwir i różne inne materiały ze żwirowni na budowy. Któregoś razu przywiózł jedną wywrotkę piachu na podwórko, wysypał i to była nasza piaskownica. W niej bawiliśmy się w wojnę. Czołg robiliśmy z cegłówki, wieżyczkę z mokrego piasku, a lufę z patyczka. Jeździło się tym czołgiem i rzucało w niego granatami – kamieniami, trafienie w wieżyczkę oznaczało zwycięstwo.
Wdrapywaliśmy się, na co się dało: na drzewa, gzymsy, rynny, płoty. Ulubionym celem była suszarnia na strychu, gdzie przesiadywaliśmy godzinami. Wejście groziło niebezpiecznym wypadkiem, mieliśmy więc zakaz, gdy ktoś nas przyuważył, obrywaliśmy. Na szczęście nikt z nas nigdy nie spadł. Uprawialiśmy wszelkie odmiany gry w chowanego, było z kim się bawić i gdzie chować. Rano wybiegałem z domu na bosaka, wracałem późnym popołudniem. Pomiędzy były tak zwane przeloty, kiedy wpadało się do kuchni tylko po to, żeby porwać pajdę chleba moczoną w lodowatej wodzie ze studni, na to cukier, i z powrotem na podwórko. Powiedzenie, że dzieci są albo czyste, albo szczęśliwe, dokładnie odzwierciedla tamten stan. Jest o nas. Byliśmy totalnie umorusani i tak samo radośni.
Zatroskany tato
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Jak odkryłeś swoje korzenie?
Przez przypadek i stosunkowo późno. Piętnaście lat temu popularny był program _Sekrety rodzinne_, w którym bohater, z pomocą badaczy z Polskiego Towarzystwa Genealogicznego, odkrywał historię swojej rodziny. Plejada gwiazd brała w nim udział, między innymi Cezary Pazura, Maciek Stuhr, Hanna Śleszyńska. Dyskretnie wypytałem ich, czy warto, a że ich odpowiedzi były entuzjastyczne, również przyjąłem zaproszenie. W ten sposób stałem się właścicielem księgi pamiątkowej z drzewem genealogicznym mojej rodziny – które bynajmniej drzewa nie przypomina, raczej pączkującą kulę – bardzo rzetelnie odtworzonym, głównie dzięki księgom parafialnym. Mam daty urodzin, ślubów i zgonów sięgające początku osiemnastego wieku. Moje gniazdo to Kielecczyzna, a przodkowie to chłopi. Pierwszy odnotowany praszczur nazywał się Florian Zamachowski, urodzony na początku osiemnastego wieku w Gracuchu.
Jako dzieciak nie byłem szczególnie ciekawy, skąd pochodzę, kim byli moi przodkowie, dlaczego żyliśmy właśnie w Brzezinach. Babcia Zosia Lewandowska, która nas wychowywała, miała nieludzką pamięć, zresztą umarła w pełni świadoma w wieku dziewięćdziesięciu lat. Opowiadała nam miliony różnych historii. Pochodziła spod Brzezin, z jakiejś malutkiej osady, była trzecim dzieckiem pradziadka Łuczyńskiego, podczas porodu zmarła jej mama i pradziadek wziął sobie drugą żonę. To był klasyczny przypadek złej macochy i biednej, niechcianej pasierbicy.
Babcia wedle standardów tamtych czasów była starą panną, bo kiedy w końcu wyszła za mąż za młodszego od siebie Adama, miała już dwadzieścia trzy lata. Urodziła pięcioro dzieci: dwóch synów i trzy córki. Moja mama była najmłodszym dzieckiem, pojawiła się na świecie w marcu 1939. Pół roku później wybuchła wojna i dziadka niemal od razu zabrano na roboty do Niemiec. Całą wojnę babcia sama opiekowała się piątką dzieci, wyżywiła ją i wychowała, głównie dzięki temu, że była pomocnicą kucharki w domu głównego komendanta Brzezin, Niemca, ale dobrego człowieka. Wspominała to nawet moja mama, która kiedy kończyła się wojna, miała sześć lat, ale w takich warunkach dzieci szybko dojrzewają. Wiele rzeczy przeżyła i pamięta.
Między Brzezinami a Koluszkami przebiegała granica Generalnej Guberni i Rzeszy. Ludzie zajmowali się przemytem, także babcia. Zostawiała u siostry albo u sąsiadki pięcioro dzieci i narażając życie, przewoziła towary. Była superbabą. Miała wielką wolę przeżycia. Podobno dziadzio wrócił z robót w Rzeszy w towarzystwie pewnej damy, którą sobie tam przygruchał, ale babcia szybko ją przegoniła. Pewnie swoją słynną ścierką.
Dziadek Adam Lewandowski (drugi od prawej) jako klarnecista na przymusowych robotach w Rzeszy
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Niedawno na starych zdjęciach z Rzeszy, których zachowało się całkiem sporo, zobaczyłem dziadka grającego na klarnecie w czteroosobowym zespole. Było dwóch skrzypków, akordeonista i dziadek. Nigdy go nie widziałem ani nie słyszałem, jak grał; może uznał, że muzyka należy do przeszłości, do zamkniętego rozdziału życia? Dziadzio Adam był bezkonfliktowy. Uwielbiałem go, choć był klasycznym typem niewolnika, przeuroczy facet, prosto wyciosany, niezbyt kumaty, ale szalenie robotny. Całe życie pracował. Na koniec był dozorcą parku, który znajdował się naprzeciwko naszego pałacu. Kiedy przeszedł na emeryturę i mógłby już nic nie robić, do końca życia ten park zamiatał, czyścił i pielęgnował. Żył osiemdziesiąt dwa lata. Przeziębił się w piątek, rąbiąc drewno do pieca, wieczorem się rozchorował, w sobotę umarł. Babcia miała dziadka w głębokim poważaniu, ale żyli razem w zgodzie do końca.
Dziadek Józef Zamachowski, którego niesamowity życiorys odkryłem całkiem niedawno
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Gorzej było ze strony ojca. Dwie różne rodziny, dwie inne historie.
Dziadka Józefa Zamachowskiego nie poznałem, chodziło się do niego w odwiedziny na cmentarz. W czasie wojny pracował w Łodzi, w zakładach Siemensa, gdzie z kolegami robił nielegalnie jakieś części do pistoletów, ktoś na nich doniósł, dziadek został aresztowany i po ciężkim przesłuchaniu wywieziony do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Był jednym z pierwszych więźniów. Babcia w obawie o własne życie uciekła z dwójką maluchów do rodziny, gdzie się przechowała, i wróciła dopiero w 1945 roku. Jeszcze nie wiedziała, że straci trójkę najstarszych dzieci. Dwie córki zaraz po wybuchu wojny wywieziono na roboty: jedną na Łotwę, gdzie ślad po niej zaginął, drugą do Niemiec, skąd powróciła chora na tyfus i po kilku miesiącach zmarła. Starszy syn wracał cały z wojny, miał wtedy siedemnaście lat, bardzo na niego czekała. Zamiast syna dostała wiadomość, że zginął pod Oleśnicą w wypadku kolejowym, bo jak tysiące innych ludzi jechał na dachu pociągu. Do dziś nie wiadomo, czy zasnął i spadł, czy wydarzyło się coś innego. Pochowano go gdzieś w Oleśnicy, niedaleko Wrocławia. Babci zostało tylko dwoje dzieci: mój tato i jego siostra. Nigdy nie poradziła sobie z tą traumą. Była małomówną, oschłą, zamkniętą w sobie kobietą. Nikomu nie powiedziała słowa o tym, co przeżyła.
List dziadka Józefa z Oświęcimia z jego obozowym numerem: 167852
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
8 czerwca 1945 roku dziadek Józef odzyskał wolność…
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
… a dopiero pół roku później, 20 grudnia 1945 roku, dotarł do Polski
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
A dziadek?
Dziadek pod koniec wojny przeżył słynny marsz śmierci z Auschwitz do Dachau tam wyzwolili go Amerykanie. Mam jego legitymację ze zdjęciem, listy pisane z obozu i tymczasowy dokument tożsamości wystawiony po francusku. Dlaczego po francusku – do dziś pozostaje tajemnicą. Umarł trzy lata po wojnie, bardzo schorowany. Ciało odmówiło mu posłuszeństwa.
Dzięki Waldkowi, genealogowi z _Sekretów rodzinnych_, dowiedziałem się o nim niesamowitych rzeczy. W Wojskowym Biurze Badań Historycznych w Warszawie odnalazły się oryginalne dokumenty, między innymi odręcznie napisany przez mojego dziadka życiorys z 1919 roku, kiedy dziadzio ubiegał się o Order Krzyża Niepodległości, drugie w randze po Virtuti Militari odznaczenie. Uważał, że mu się należy, ponieważ walczył, skubany, gdzie się dało: pod Lwowem, pod Brodami i Beresteczkiem z armią konną Budionnego, w powstaniach śląskich. Coś niebywałego. Nie dostał tego orderu, otrzymał inny, ale dzięki temu życiorysowi poznałem wszystkie jego zasługi oraz odniesione rany, bardzo precyzyjnie i szczegółowo opisane i potwierdzone przez jego dowódców – kaprala i kapitana. Na dokumentach widnieją podpisy, daty i stemple.
Mało tego, okazało się, że przed wojną dziadek był społecznikiem. Przez lata moi bliscy dziwili się: „Skąd ty wziąłeś ten talent do muzyki, do grania, skoro nikt w rodzinie takowych talentów nie przejawiał?”. Otóż nieprawda. Dziadzio Józef Zamachowski był jednym z założycieli teatrzyku amatorskiego w tym małym miasteczku i aktorem. Zachowały się nawet zdjęcia ze spektaklu Fredry _Mąż i żona_. Jego syn, mój ojciec, grał na trąbce w orkiestrze strażackiej, ale ponieważ granie w OSP polegało na tym, że chłopcy częściej trąbili z butelki niż w trąbki, matka szybko ojca stamtąd ewakuowała.
Ojciec na to pozwolił? Taki był karny?
Czy ja wiem? To jest ciekawe. Cała moja rodzina, i mówię to z największym szacunkiem, to byli prości ludzie.
Zależy, jak definiujesz prostotę.
Prości w tym sensie, że godzili się na rzeczywistość, która ich spotykała. Na przykład pytałaś mnie, czy ojciec ulegał matce, myślę, że w jakimś sensie tak, bo tak się życie układało. Ludzie w tej chwili żenią się, rozstają, ponownie się żenią, rozchodzą, jeszcze raz próbują. W pokoleniu moich dziadków nie było mowy o czymś takim jak rozwód, rozstanie. Jak raz poślubili kobietę w kościele, cokolwiek to dla nich znaczyło, jakkolwiek to rozumieli albo nie rozumieli, trwali w tym. I koniec. Myślę, że to był jasny układ, który cementował ludzi. Absolutnie tego nie wartościuję. Czy lepsza jest wolność, z której dzisiaj ludzie korzystają, czy sposób, w jaki żyli wtedy? Nie mam pojęcia. W tym sensie mój tato owszem, był uległy, ale jak się okazuje, tylko do pewnego momentu. Gdy wypisał się z tego układu, to nieodwracalnie.
Nareszcie wiem, po kim odziedziczyłem aktorski talent (dziadzio naznaczony)
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Genetyka pamięci. Naukowo udowodniono, że po przodkach dziedziczymy nie tylko kolor oczu czy wzrost, ale też ból, strach, poczucie wyobcowania. Twój tato odebrał sobie życie, kiedy miałeś osiemnaście lat. Udało ci się zrozumieć dlaczego?
I tu wkraczamy na pole minowe. Boleśnie wprost postawione pytanie, którego sam sobie bym nie zadał…
Zazdroszczę moim dzieciom, że dorastając, mogą mieć ze mną jako ojcem kontakt, jakkolwiek jest on naznaczony rozstaniem z Olą, ich mamą. Mnie w klasie maturalnej ten kontakt nagle się urwał. Definitywnie. Jak to jest być dorosłym facetem, który może napić się wódki ze swoim ojcem, może pogadać o kobietach, pracy, życiu i mieć takie lustro? Tego nie wiem i już nigdy się nie dowiem. Kiedy mówię o tym moim dzieciakom, widzę, że nie do końca rozumieją.
_Gdyby żył mój ojciec_
_wszystko byłoby inaczej_
_rozmowy byłyby takie akurat na co dzień_
_wódka smakowałaby prościej –_
_jak dorosłe słowo_
_pewnie_
_kochałbym Świat_
_bardziej szorstko_
_bez naddatku w postaci pajęczyn_
_zmierzchów_
_(może nie byłoby wierszy)_
_Gdyby_
_mój ojciec żył_
_moja matka_
_nie zmawiałaby codziennych_
_pacierzy lęków_
_a ja_
_nie wygrażałbym Panu Bogu_
_zwichniętym długopisem_
27.04.1995
Jak ojca zapamiętałeś? Jaki był?
W takich wspomnieniach ludzkich, bezpiecznych, myślę, że był dobrym, dowcipnym facetem, którego naznaczyła niełatwa przeszłość. Genetyka pamięci, jak sama powiedziałaś. Gdzieś wyczytałem, że szczęście to jest nasza przeszłość. Ona daje nam poczucie, czy mamy w życiu fajnie czy niefajnie. Mnie się udało, natomiast co do mojego ojca – i tu konfabuluję, bo tego mogę tylko się domyślać – to musiał mieć dojmujące poczucie, że ma w życiu przechlapane.
Ojcu w jakimś sensie zawdzięczasz również swoje pisanie.
Krótkie formy rymowane, piosenki zacząłem pisać w szkole średniej do kabaretu. Najpierw pani polonistka podsuwała nam teksty różnych autorów i być może to uruchomiło moją inwencję i wyobraźnię, tak że coraz częściej po powrocie do domu zaczynałem pisać własną piosenkę. Ku swemu zdumieniu odkryłem, że dość łatwo mi to przychodzi. Słowem, na początku pisałem na potrzeby różnych szkolnych uroczystości, a potem zacząłem pisać dla siebie. Te formy, które po latach znalazły się w moim tomiku _Półkrople, ćwierćkrople_, powstały po śmierci ojca. To było jak jakiś przymus, odniesienie się do sytuacji, która wydarzyła się 30 listopada 1979 roku.
Mój krzyk radości
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
„Mój ojciec powiesił świat na pasku” – zdanie dogłębnie przejmujące…
Dla mnie, wówczas osiemnastolatka, ta sytuacja była zupełnie nie do ogarnięcia. Pisanie stało się imperatywem, nad którym się nie zastanawiałem, nie analizowałem, skąd się wzięło i do czego było mi to potrzebne. Po prostu pisałem. Kawałki prozy czy wiersze były zapisami moich stanów emocjonalnych. Po wielu latach, już jako dorosły człowiek, dowiedziałem się, że pisanie jest też formą terapii, którą stosuje się w różnych przypadkach. Zupełnie nieświadomie sam sobie zafundowałem autoterapię, która była mi wtedy ogromnie potrzebna.
Mam kilkanaście całkiem przypadkowych zeszytów, notatników, dziesiątki luźnych kartek, pisałem często w momentach najmniej oczekiwanych, na czym popadnie. To był jakiś rodzaj epifanii: piszesz na tym, co masz pod ręką. Potem przepisywałem to na walizkowej maszynie Łucznik, którą lata temu sprezentowała mi jedna z moich cudownych narzeczonych. Notabene tę maszynę niedawno podarowałem Bronce, która jak się okazało, zawsze o niej marzyła. Teraz moje najmłodsze dziecko pisze na niej swoje kawałki.
_Niechcący_
_przypadło mi w udziale_
_cierpienie_
_będące przywilejem_
_poetów_
_Hermetyczny obszar_
_Tajemnic_
_objawionych jakby pokątnie_
_w pomyłkowo adresowanych_ _listach_
_– czuję się wyróżniony_
_jak żołnierz_
_ginący za Sprawę_
_której nie rozumie_
6.08.1992
Od prawej: kapitan Saturnin, bosman – konwojent – i nasza łajba
archiwum prywatne Zbigniewa Zamachowskiego
Michel Houellebecq w Serotoninie pisał: „To nie przyszłość zabija człowieka, lecz przeszłość, która powraca, dręczy, niszczy, aż w końcu naprawdę zabija”.
TATO BYŁ KIEROWCĄ, CZĘSTO ZNIKAŁ Z DOMU?
Zdarzało mu się, że miewał dłuższe kursy po Polsce, na przykład do Szczecina, do Kłodzka na Dolnym Śląsku, do Gostynina, w Sudety, i wtedy zabierał mnie ze sobą. W kabinie stara 25 siedziałem pośrodku, na obudowie silnika, ojciec jako kierowca po lewej, a konwojent po prawej stronie. Obaj gadali, kurzyli faje, ja się przysłuchiwałem, oglądałem krajobrazy za szybą, siedziałem, drzemałem, nic nie robiłem. Chłonąłem podróż jako taką. Nic szczególnego się nie działo. Pamiętam taki widoczek, że jedziemy i nagle widzę przed nami tunel, a mój ojciec zamiast wjechać w ten tunel, skręca w bok. Przeraziłem się, zacząłem szarpać ojca, myślałem, że zasnął nad kierownicą, okazało się, że ojciec był w pełni przytomny, za to ja przysnąłem i w tej onirycznej ułudzie pomyliłem tył ciężarówki, która przed nami jechała, z tunelem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_