- promocja
Zbyt wiele i nigdy dość. Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie. - ebook
Zbyt wiele i nigdy dość. Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie. - ebook
„Mary L. Trump opisuje z perspektywy bliższej niż ktokolwiek przed nią, jak zrodził się człowiek bez serca, który wygrał wyścig do Białego Domu” – CNN
Mary L. Trump swoje dzieciństwa spędziła w ogromnym domu dziadków w sercu nowojorskiej dzielnicy Queens. Tu dorastał też Donald Trump i jego bracia. Ich dojrzewanie – jak opisuje bratanica prezydenta i utytułowana psycholożka kliniczna – było ciągiem traum, niszczących relacji oraz tragicznych doświadczeń odrzucenia oraz przemocy, do których dochodziło za zamkniętymi drzwiami rezydencji.
Ponure wydarzenia w domu Trumpów Mary opisuje z zaskakującą dawką dowcipu i czarnego humoru. Jednocześnie z bezlitosną szczegółowością analizuje m.in. poturbowaną i bolesną relację Freda Trumpa z jego dwoma najstarszymi synami, Fredem Jr. oraz Donaldem, sposób, w jaki Donald budował pozycję w swoim klanie, oraz to, w jak okrutny sposób ten ukochany syn i dziedzic odrzucił ojca, który zachorował na chorobę Alzheimera.
Liczni eksperci, armia psychologów oraz dziennikarzy próbowała wyjaśnić niebezpieczne, ale też groteskowe zachowania Donalda Trumpa. To jednak Mary L. Trump ma kompetencję oraz unikalną wiedzę na temat własnej rodzinny, które są kluczem do stworzenia prawdziwie wielowymiarowego i mrocznego portretu najniebezpieczniejszego człowieka na ziemi. Jako jedyna jest też w stanie opowiedzieć niezwykłą, przerażającą rodzinną sagę Trumpów. Nie tylko z powodu unikalnej wiedzy, ale także dlatego, że tylko jej Donald wyznał prawdę o jednej z najpotężniejszych, ale też najbardziej dysfunkcyjnych rodzin na świecie.
„Ukazało się wiele książek na temat Donalda Trumpa, ale ta jest najważniejsza” – „Vanity Fair”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3381-6 |
Rozmiar pliku: | 605 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OKRUCIEŃSTWO JEST CELEM^()
Rozdział I
DOM
– Tato, mama krwawi!
Mieszkali w „Domu” – tak właśnie, ze szczególnym szacunkiem nazywano rezydencję moich dziadków – niespełna rok, wciąż więc wydawał im się obcy, szczególnie w środku nocy. Gdy dwunastoletnia Maryanne znalazła w jednej z łazienek na piętrze (wcale nie głównej, ale tej w głębi korytarza, którą dzieliła z siostrą) leżącą na podłodze nieprzytomną matkę, już czuła się zdezorientowana. To, co zobaczyła, jeszcze spotęgowało jej przerażenie. Na całej podłodze były plamy krwi. Maryanne, choć zwykle wolała nie przeszkadzać ojcu, popędziła na drugą stronę domu do jego sypialni, by go obudzić.
Fred zerwał się z łóżka i przyszedł szybko do łazienki, gdzie znalazł zakrwawioną, nieprzytomną żonę. Wrócił biegiem do sypialni i zadzwonił po pomoc.
Już wtedy był bogatym człowiekiem o licznych koneksjach. Nic dziwnego, że w szpitalu Jamaica natychmiast połączono go z kimś, kto mógł wysłać do „Domu” karetkę i dopilnować, by w izbie przyjęć czekali najlepsi lekarze. Fred przez telefon szczegółowo wyjaśnił, co się stało. Maryanne słyszała, jak wypowiada słowo „menstruacja”, nieznany jej wyraz, który w jego ustach brzmiał wyjątkowo dziwnie.
Wkrótce po przybyciu do szpitala Mary przeszła operację usunięcia macicy. Lekarze odkryli, że po narodzinach Roberta, dziewięć miesięcy wcześniej, doszło do poważnych komplikacji: wdało się zakażenie, które doprowadziło do kolejnych powikłań.
Siedząc w bibliotece obok stolika, na którym stał telefon (ten pokój miał się stać później jego ulubionym miejscem w całym „Domu”), Fred rozmawiał przez chwilę z jednym z lekarzy Mary. Odłożywszy słuchawkę, przywołał do siebie Maryanne.
– Powiedzieli mi, że twoja matka nie doczeka rana – powiedział do córki.
Chwilę później, gdy wybierał się do szpitala, dodał:
– Idź jutro do szkoły. Zadzwonię, jeśli coś się zmieni.
Maryanne zrozumiała, co tak naprawdę oznaczają słowa ojca: „Zadzwonię, jeśli twoja matka umrze”.
Maryanne spędziła tę noc, płacząc samotnie w swoim pokoju, podczas gdy jej młodsze rodzeństwo spokojnie spało nieświadome rozgrywającej się obok tragedii. Nazajutrz poszła do szkoły pełna najgorszych przeczuć. Doktor James Dixon, dyrektor Kew-Forest, prywatnej szkoły, do której zaczęła chodzić, gdy jej ojciec dołączył do zarządu, wywołał ją z lekcji.
– Telefon do ciebie. Odbierzesz w moim gabinecie.
Maryanne była przekonana, że jej matka nie żyje. Przechodząc do gabinetu dyrektora, czuła się tak, jakby wstępowała na szafot. W tym momencie myślała tylko o tym, że przyjdzie jej opiekować się czwórką dzieci.
Gdy podniosła słuchawkę, ojciec powiedział tylko:
– Wyjdzie z tego.
W ciągu następnego tygodnia Mary przeszła dwie kolejne operacje, ale otarła się o śmierć. Znajomości Freda, dzięki którym mogła liczyć na opiekę najlepszych lekarzy, najprawdopodobniej uratowały jej życie. Czekała ją jednak jeszcze długa i trudna rekonwalescencja.
Przez następne pół roku Mary wielokrotnie wracała do szpitala. Powikłania były poważne i długotrwałe. Jednym z nich była osteoporoza, do której doszło w wyniku nagłej utraty estrogenów. Ten żeński hormon wytwarzany jest przez jajniki, które Mary usunięto wraz z macicą, co w owym czasie stanowiło powszechną, choć niepotrzebną procedurę medyczną. W rezultacie często cierpiała na przewlekły i ostry ból, który wywoływały pęknięcia coraz słabszych kości.
Jeśli dopisze nam szczęście, jako małe dzieci mamy przynajmniej jednego emocjonalnie dostępnego rodzica, który stale spełnia nasze potrzeby i zaspokaja nasze pragnienia, gdy domagamy się uwagi. Przytulanie i pocieszanie, uznawanie naszych uczuć, łagodzenie napięć i smutków to czynniki, które stanowią o zdrowym rozwoju małych dzieci. Tego rodzaju uwaga tworzy poczucie bezpieczeństwa, które w konsekwencji pozwala nam poznawać otaczający nas świat bez przesadnego strachu lub nieopanowanego lęku, wiemy bowiem, że zawsze możemy liczyć na wsparcie przynajmniej jednego z opiekunów.
Mirroring (odzwierciedlanie), czyli proces, w którym czujny rodzic odbiera, analizuje, a potem przekazuje dziecku na powrót jego uczucia, to kolejny kluczowy element rozwoju młodego człowieka. Bez tego rodzaju relacji dzieci nie otrzymują ważnych informacji o tym, jak działa ich umysł, jak zrozumieć świat. O ile bezpieczne przywiązanie do głównego opiekuna może prowadzić na wyższe poziomy inteligencji emocjonalnej, o tyle mirroring jest podstawą empatii.
Mary i Fred od samego początku byli problematycznymi rodzicami. Moja babcia rzadko rozmawiała ze mną o swoich rodzicach czy dzieciństwie, mogę więc tylko snuć przypuszczenia na ten temat. Wiem jednak, że była najmłodszym z dziesięciorga dzieci. Dorastała w trudnym środowisku na początku drugiej dekady ubiegłego stulecia. Czy to ze względu na to, że nie zaspokajano należycie jej potrzeb, gdy sama była mała, czy też z jakiegoś innego powodu należała do tego rodzaju matek, które szukają otuchy u dzieci, zamiast same im ją dawać. Opiekowała się nimi wtedy, gdy było to dla niej wygodne, a nie w chwilach, gdy tego potrzebowały. Często rozchwiana emocjonalnie i zaborcza, skłonna do użalania się nad sobą i robienia z siebie męczennicy, nierzadko stawiała siebie na pierwszym miejscu. Szczególnie w odniesieniu do swoich synów zachowywała się tak, jakby nie mogła dla nich nic zrobić.
Gdy była w szpitalu, nieobecność fizyczna i emocjonalna tworzyła próżnię w życiu jej dzieci. Choć z pewnością było to trudne doświadczenie dla Maryanne, Freddy’ego i Elizabeth, ta trójka była już wystarczająco dojrzała, by zrozumieć, co się dzieje. Mogli też – oczywiście do pewnego stopnia – sami zatroszczyć się o siebie. W największym stopniu nieobecność matki dotknęła Donalda i Roberta, którzy mieli wówczas odpowiednio dwa i pół roku oraz dziewięć miesięcy. Cierpieli najmocniej, tym bardziej że nikt nie mógł wypełnić tej pustki. Gosposia mieszkająca z nimi na stałe była z pewnością przytłoczona ogromną ilością pracy. Babcia ze strony ojca, która również mieszkała w pobliżu, przygotowywała posiłki, ale była równie małomówna i oschła jak jej syn. Gdy Maryanne nie przebywała w szkole, znaczna część obowiązków związanych z opieką nad młodszym rodzeństwem spadała właśnie na nią. (Od Freddy’ego, jako od chłopca, nie wymagano pomocy w takich obowiązkach). Kąpała je i kładła do łóżka, ale jako dwunastolatka nie mogła zrobić wiele więcej. Pięcioro dzieci zostało więc praktycznie bez matki.
O ile Mary domagała się i pragnęła wielu rzeczy, o tyle Fred zachowywał się tak, jakby nie miał żadnych potrzeb emocjonalnych. Socjopatia nie jest może zjawiskiem powszechnym, ale nie jest też wyjątkowo rzadka, dotyka bowiem aż trzech procent społeczeństwa. Siedemdziesiąt pięć procent osób, u których zdiagnozowano to zaburzenie, stanowią mężczyźni. Do objawów socjopatii zaliczają się między innymi: brak empatii, skłonność do kłamstw, obojętność wobec rozróżnienia między dobrem i złem, agresywne zachowanie i brak zainteresowania innymi. Socjopatia jednego z rodziców – szczególnie jeśli w pobliżu nie ma nikogo, kto łagodziłby skutki takiego zachowania – niemal zawsze oznacza, że dzieci będą miały poważne problemy ze zrozumieniem samych siebie, z regulowaniem własnych emocji i funkcjonowaniem w świecie. Moja babcia nie miała odpowiednich warunków, by radzić sobie z problemami wywołanymi nieczułością Freda, jego obojętnością i przemocą. Brak prawdziwie ludzkich uczuć ze strony Freda, jego surowość w roli męża i ojca, a także seksistowskie przekonanie o niższości kobiet sprawiały zapewne, że Mary czuła się opuszczona i bezradna.
Ponieważ ze względu na kłopoty zdrowotne była fizycznie i emocjonalnie nieobecna, Fred stał się z konieczności jedynym dostępnym rodzicem. Błędem byłoby jednak nazywanie go opiekunem. Uważał, że zajmowanie się młodszymi dziećmi nie należy do jego obowiązków, i trzymał się sztywno dwunastogodzinnego dnia pracy (a pracował przez sześć dni w tygodniu) w Trump Management, jakby jego dzieci mogły się same troszczyć o siebie. Skupiał się na tym, co było ważne dla niego: na odnoszącej coraz większe sukcesy firmie budującej wówczas Shore Haven i Beach Haven, dwie duże inwestycje na Brooklynie, najistotniejsze jak dotąd w jego biznesie.
I znów można śmiało stwierdzić, że brak zainteresowania ze strony Freda w sposób szczególny dotknął Donalda i Roberta. Wszelkiego rodzaju zachowania przejawiane przez małe dzieci są formą zachowania przywiązaniowego, czyli poszukiwania pozytywnej, kojącej relacji z opiekunem – uśmiech dziecka ma wywołać uśmiech rodzica, łzy mają go skłonić, by dziecko przytulił. Nawet w normalnych okolicznościach Fred uważałby takie zachowania jedynie za powód do irytacji, a przecież Donald i Robert prawdopodobnie mieli większe potrzeby emocjonalne niż zwykłe dzieci – tęsknili za matką i boleśnie przeżywali jej nieobecność. Jednak im bardziej cierpieli, tym mocniej byli odrzucani przez ojca. Drażniły go wymagania, które przed nim stawiano, a złość wywołana przez zachowanie dzieci potęgowała niebezpieczne napięcie w domu Trumpów. Postępując w sposób, który teoretycznie powinien skłaniać rodziców do ciepłych, wyciszających reakcji, chłopcy jedynie denerwowali Freda, i to w sytuacji, gdy szczególnie go potrzebowali. W oczach Roberta i Donalda potrzeba bliskości stała się tym samym, co upokorzenie, rozpacz i beznadzieja. Ponieważ Fred nie chciał, by przeszkadzano mu w domu, dążył do tego, by jego dzieci nauczyły się, że nie powinny mieć żadnych potrzeb, szczególnie emocjonalnych.
Rodzicielskie zachowania Freda pogłębiły tylko negatywne skutki nieobecności Mary. W rezultacie dzieci Trumpów zostały odizolowane nie tylko od świata zewnętrznego, ale i od siebie nawzajem. Od tamtego czasu rodzeństwu coraz trudniej przychodziło odczuwanie solidarności z innymi czy znalezienie zrozumienia dla drugiej osoby. To jeden z powodów, dla których bracia i siostry Freddy’ego ostatecznie zawiedli go w chwili próby. Stając po jego stronie czy też pomagając mu w jakikolwiek sposób, naraziliby się na gniew ojca.
Gdy Mary zachorowała, a Donald został nagle odcięty od najważniejszego źródła pocieszenia i cieplejszych ludzkich uczuć, nikt nie pomógł mu się odnaleźć w nowej sytuacji. Jedyną osobą, do której mógł się zwrócić, był Fred. Tyle że potrzeby Donalda, zaspokajane tylko częściowo przed chorobą matki, ojca nie interesowały w ogóle. Fakt, że Fred, który powinien dodawać synowi otuchy, w rzeczywistości był tylko źródłem strachu i poczucia odrzucenia, postawił Donalda w bardzo trudnej sytuacji – stał się całkowicie zależny od ojca, który jednocześnie budził w nim przerażenie.
Znęcanie się nad dziećmi to w pewnym sensie wrzucenie ich w sytuację, gdy doświadczają „zbyt wiele” lub „nie dość”. Donald doświadczył bezpośrednio tego drugiego, ponieważ w kluczowym momencie rozwoju doszło do zerwania więzi z matką, co musiało być dla chłopca głęboko traumatycznym przeżyciem. Nagle okazało się, że nikt nie zaspokaja jego potrzeb, nikt nie koi jego lęków i tęsknot. Porzucony przez matkę na co najmniej rok trafił pod opiekę ojca, który nie tylko nie dbał o jego potrzeby, ale i nie zapewniał mu poczucia miłości czy nawet elementarnego bezpieczeństwa, a także nie odpowiadał na jego sygnały ani nie budował jego poczucia wartości. Donald doświadczał braków, które okaleczyły go na całe życie. Cechy charakteru, które są skutkiem tej traumy – przejawy narcyzmu, zastraszanie, przekonanie o własnej wyższości – w końcu przykuły uwagę mojego dziadka, ale nie skłoniły go wcale do działań, które złagodziłyby te negatywne cechy charakteru. W późniejszym okresie Donald stał się pośrednią ofiarą „nadmiaru” obecnego w zachowaniu dziadka – widział, co spotykało Freddy’ego, gdy ten doświadczał zbyt dużej uwagi, zbyt wielkich oczekiwań i, co najistotniejsze, zbyt wielu upokorzeń.
Od samego początku egocentryzm Freda wypaczał to, co powinno być dla niego ważne. Opieka nad dziećmi w jego wykonaniu była odbiciem jego własnych potrzeb, a nie potrzeb dzieci. Pojęcie miłości nie miało dla niego żadnego znaczenia, nie umiał wczuć się w trudne położenie innych (to jedna z cech definiujących socjopatę). Oczekiwał posłuszeństwa, niczego więcej. Dzieci nie robią takich rozróżnień, wierzyły więc, że tata je kocha lub że mogą sobie jakoś zasłużyć na jego miłość. Wiedziały jednak, być może tylko podświadomie, że „miłość” ich ojca, jakkolwiek się przejawiała, jest całkowicie interesowna i uzależniona od tego, czy spełnią postawione im warunki.
Maryanne, Elizabeth i Robert w mniejszym lub większym stopniu doświadczali takiego samego traktowania jak Donald, bo Freda nie interesowało żadne z dzieci. Skupiał się na najstarszym synu tylko dlatego, że ten miał przejąć po nim schedę.
Żeby radzić sobie jakoś w tej sytuacji, Donald zaczął tworzyć potężne – choć prymitywne – mechanizmy obronne naznaczone wrogością wobec innych oraz pozorną obojętnością na nieobecność matki i nieczułość ojca. Z czasem ta obojętność stała się dla niego czymś w rodzaju wyuczonej bezradności, bo choć oddzielała go od najgorszych przejawów cierpienia, jednocześnie utrudniała mu w ogromnym stopniu (a na dłuższą metę zapewne i uniemożliwiała) zaspokajanie jakichkolwiek potrzeb emocjonalnych. Aż nazbyt dobrze nauczył się udawać, że wcale nie ma emocji. W ich miejsce pojawiły się urazy; zaczął też przejawiać zachowania – w tym zastraszanie, okazywanie braku szacunku i agresja – które pozwalały mu przetrwać w trudnej chwili, lecz na dłuższą metę okazywały się problematyczne. Gdyby w odpowiednim czasie mógł liczyć na opiekę i uwagę, można by zneutralizować te problemy. Niestety dla samego Donalda (oraz dla wszystkich innych mieszkańców naszej planety), te negatywne zachowania okrzepły i zamieniły się w cechy charakteru za sprawą Freda, który w końcu zaczął zwracać uwagę na swojego głośnego i trudnego drugiego syna. Tyle że Fred Trump doceniał, wzmacniał i promował u Donalda właśnie te reakcje, które czyniły zeń człowieka odpychającego i które po części były skutkiem przemocowego zachowania jego samego.
Mary nigdy nie wróciła do pełni zdrowia. Zawsze była nerwowa, a po pobycie w szpitalu zaczęła na dodatek cierpieć na bezsenność. Starsze dzieci widywały ją o różnych porach dnia i nocy, gdy snuła się po domu niczym upiór. Pewnego razu Freddy zastał ją w środku nocy na szczycie drabiny, gdy malowała sufit w holu. Rankiem znajdowano ją czasem nieprzytomną w najdziwniejszych miejscach: kilka razy musiała po takich akcjach pójść do szpitala. Jej zachowanie stało się częścią życia „Domu”. Mary wyleczyła urazy fizyczne, nie otrzymała jednak żadnej pomocy psychologicznej, choć właśnie to mogłoby jej pomóc w rozwiązaniu problemów, które skłaniały ją do niebezpiecznych zachowań.
Fred nie był świadom żadnego z tych problemów – nie licząc fizycznych obrażeń jego żony. Nigdy też nie przyjąłby do wiadomości, że to jego osobliwy sposób traktowania dzieci wywarł na nie szkodliwy wpływ, nawet jeśli sam dostrzegał skutki tego wychowania. Zapamiętał zapewne, że nawet jego pieniądze i władza nie mogły zapobiec kryzysowi zdrowotnemu żony, który niemal doprowadził do jej śmierci. Ostatecznie jednak była to jedynie niewielka skaza na jego wizerunku. Kiedy Mary zaczęła wracać do zdrowia, a inwestycje mieszkaniowe Shore Haven i Beach Haven, które okazały się ogromnym sukcesem, były już niemal gotowe, wszystko znów wydawało się układać po myśli Freda.
Kiedy ośmioletni Freddy Trump spytał, dlaczego jego ciężarna matka jest taka gruba, rozmowy przy stole nagle ucichły. Był rok 1948, a rodzina Trumpów, złożona teraz z czworga dzieci – dziesięcioletnich Maryanne i Freddy’ego, pięcioletniej Elizabeth i półtorarocznego Donalda – za kilka tygodni miała się przeprowadzić do domu z dwudziestoma trzema pokojami, który Fred właśnie budował. Usłyszawszy pytanie Freddy’ego, Mary wbiła wzrok w swój talerz, a matka Freda, również Elizabeth, która odwiedzała ich niemal codziennie, zamarła w bezruchu.
W domu moich dziadków obowiązywała surowa etykieta, a pewnych rzeczy Fred po prostu nie tolerował. „Zdejmij łokcie ze stołu, to nie stajnia” – powtarzano wielokrotnie, a Fred, trzymając nóż w dłoni, stukał jego trzonkiem w przedramię winowajcy. (Gdy Fritz, David i ja zajęliśmy miejsce dzieci przy stole, zwyczaj ten przejęli Rob i Donald, realizując go z nadmiernym moim zdaniem zapałem). Uważano również, że dzieci nie powinny poruszać w rozmowie pewnych tematów, szczególnie przy swoim ojcu lub babce. Kiedy Freddy chciał się dowiedzieć, jak dziecko znalazło się w brzuchu mamy, Fred i jego matka wstali jednocześnie ze swoich miejsc i bez słowa odeszli od stołu. Fred nie był pruderyjny, ale Elizabeth, surowa, oschła kobieta, hołdująca wiktoriańskim obyczajom, z pewnością mogła za taką uchodzić.
Pomimo skostniałych poglądów dotyczących tradycyjnych ról płci, wiele lat wcześniej zrobiła wyjątek dla swojego syna – kilka lat po nagłej śmierci męża Elizabeth została partnerem biznesowym piętnastoletniego wówczas Freda.
Stało się to możliwe po części dlatego, że jej mąż, Friedrich Trump, drobny przedsiębiorca, zostawił jej majątek, który w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze byłby wart około 300 tysięcy dolarów.
Friedrich, urodzony w Kallstadt, małej miejscowości w zachodnich Niemczech, wyjechał do Stanów Zjednoczonych w 1885 roku, gdy skończył osiemnaście lat. Uniknął w ten sposób obowiązkowej służby wojskowej. Większość pieniędzy zarobił później jako właściciel restauracji i burdeli w Kolumbii Brytyjskiej. Znalazł się na terytorium Jukonu dość wcześnie, by zarobić na gorączce złota, która wygasła na przełomie wieków.
W 1901 roku, podczas odwiedzin u rodziny w Niemczech, Friedrich poznał i poślubił Elizabeth Christ, drobną blondynkę młodszą od niego o prawie dwanaście lat. Przywiózł wybrankę do Nowego Jorku, ale miesiąc po narodzinach ich pierwszej córki, której dali na imię Elizabeth, wyjechali ponownie do Niemiec, zamierzając osiedlić się tam na stałe. Jednak ze względu na okoliczności, w jakich Friedrich po raz pierwszy opuścił ojczyznę, niemieckie władze nie pozwoliły mu zostać w kraju. W lipcu 1905 roku Friedrich, jego żona – wtedy w czwartym miesiącu ciąży z drugim dzieckiem – oraz ich dwuletnia córka wrócili do Stanów Zjednoczonych. W tym samym 1905 roku urodził się ich syn Frederick, a dwa lata później John. Ostatecznie osiedli w Woodhaven w Queens, gdzie dorastało troje ich dzieci. W domu, w którym mówiło się po niemiecku.
Gdy Friedrich zmarł na hiszpankę, głową rodziny został dwunastoletni Fred. Mimo majątku, jaki zostawił jej mąż, Elizabeth z trudem wiązała koniec z końcem. Epidemia grypy, zabijając ponad 50 milionów ludzi, zdestabilizowała gospodarkę, która w innych okolicznościach rozkwitałaby zapewne dzięki wojnie światowej. Fred, który wciąż uczęszczał do szkoły średniej, imał się różnych prac dorywczych, by wesprzeć finansowo matkę. Zaczął się też uczyć rzemiosła budowlanego. Odkąd sięgał pamięcią, marzył o tym, by zostać budowniczym. Korzystał z każdej okazji, by uczyć się tego fachu, zaintrygowany wszelkimi jego aspektami. Już jako uczeń drugiej klasy, wspierany przez matkę, zaczął budować i sprzedawać garaże w swojej okolicy. Przekonał się, że jest w tym dobry, i od tamtej pory nie miał już żadnych innych zainteresowań – naprawdę żadnych. Dwa lata po tym, jak Fred skończył szkołę średnią, Elizabeth założyła firmę E. Trump i Syn. Dostrzegła uzdolnienia syna i zakładając firmę, dzięki której mogła prowadzić transakcje finansowe w imieniu niepełnoletniego dziecka – na początku XX wieku pełnoletność osiągało się w wieku dwudziestu jeden lat – starała się go wspierać. Firma i rodzina doskonale prosperowały.
Pewnego razu, gdy Fred miał dwadzieścia pięć lat, wybrał się na potańcówkę, na której poznał pochodzącą ze Szkocji Mary Anne MacLeod. Jak głosi rodzinna legenda, po powrocie do domu oznajmił matce, że spotkał dziewczynę, z którą zamierza się ożenić.
Mary urodziła się jako najmłodsza z dziesięciorga dzieci w 1912 roku w Tong, wiosce na wyspie Lewis należącej do Hebrydów Zewnętrznych i położonej w odległości około sześćdziesięciu kilometrów od północno-zachodnich wybrzeży Szkocji. Jej dzieciństwo upłynęło pod znakiem dwóch globalnych tragedii, czyli pierwszej wojny światowej i epidemii hiszpanki. Ta ostatnia plaga w znaczący sposób wpłynęła również na losy jej przyszłego męża. W czasie wojny zginęła spora część męskiej populacji Lewis, a za sprawą okrutnego zrządzenia losu dwa miesiące po podpisaniu rozejmu w listopadzie 1918 roku statek transportujący żołnierzy wracających na wyspę rozbił się na przybrzeżnych skałach wczesnym rankiem 1 stycznia 1919 roku. Ponad dwustu (z dwustu osiemdziesięciu) żołnierzy przebywających na pokładzie zmarło w lodowatych wodach morza w odległości zaledwie kilometra od bezpiecznej przystani Stornoway Harbour. Tym samym zginęła kolejna znacząca część dorosłej męskiej populacji wyspy. Marzące o zamążpójściu młode kobiety z Lewis musiały szukać szczęścia gdzie indziej.
Mary, jedną z sześciu córek, namówiono, by wybrała się do Ameryki, gdzie szanse na udane zamążpójście i szczęśliwe życie były znacznie większe.
Na początku maja 1930 roku, wpisując się w typowy mechanizm migracji łańcuchowej, Mary weszła na pokład RMS „Transylvania”, by dołączyć do swoich dwóch sióstr, które już wcześniej osiedliły się w Stanach Zjednoczonych. Choć była tylko zwykłą służącą, jako biała anglosaska kobieta bez trudu przekroczyłaby amerykańską granicę, nawet gdyby obowiązywało wówczas drakońskie prawo imigracyjne wprowadzone niemal dziewięćdziesiąt lat później przez jej syna Donalda.
Na dzień przed przybyciem do Nowego Jorku Mary skończyła osiemnaście lat, a wkrótce potem poznała Freda.
Fred i Mary pobrali się w styczniową sobotę 1936 roku. Po przyjęciu weselnym, zorganizowanym w hotelu Carlyle na Manhattanie, pojechali w jednodniową podróż poślubną do Atlantic City. W poniedziałek rano Fred był już z powrotem w swoim brooklyńskim biurze.
Młode małżeństwo wprowadziło się do swojego pierwszego domu przy Wareham Road, niedaleko od domu przy Devonshire Road, który Fred dzielił do tej pory z matką. W tych pierwszych latach Mary wciąż była oszołomiona niezwykłą odmianą losu, zarówno finansową, jak i społeczną. Zamiast pracować jako gosposia, sama korzystała z usług gosposi; zamiast walczyć o utrzymanie, była panią domu. Dysponując wolnym czasem i pieniędzmi, które mogła wydawać na zakupy, nigdy nie wracała do przeszłości. To może tłumaczyć, dlaczego tak łatwo przychodziło jej osądzać tych, którzy mieli podobne pochodzenie. Tworzyli z Fredem tradycyjną rodzinę, w której mąż i żona mają ściśle określone role. Fred kierował swoją firmą, spędzając na Brooklynie dziesięć, czasami dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu. Ona prowadziła dom, lecz to on w nim rządził – a także, przynajmniej początkowo, jego matka. Elizabeth była onieśmielającą teściową, która w pierwszych latach małżeństwa syna wyraźnie dała Mary do zrozumienia, kto dyryguje rodziną. Podczas wizyt w domu Freda Elizabeth nosiła białe rękawiczki i informowała Mary, czego oczekuje się od niej jako gospodyni, co zapewne przybierało czasem postać niezbyt subtelnych drwin i aluzji do przeszłości synowej.
Mimo nękania ze strony teściowej, pierwsze lata były dla Freda i Mary czasem wielkich możliwości i niespożytej energii. Fred gwizdał wesoło, wychodząc rano do pracy. Gwizdał też, gdy wracał do domu i przechodził do swojego pokoju, by włożyć czystą koszulę przed kolacją.
Mary i Fred nie zastanawiali się wspólnie nad imionami dla dzieci. Gdy urodziło się im pierwsze dziecko – córka – nazwali ją po prostu Maryanne, łącząc pierwsze i drugie imię Mary. Pierwszy syn urodził się półtora roku później, 14 października 1938 roku, i otrzymał imię po ojcu – z jedną drobną zmianą: drugie imię Freda seniora brzmiało Christ, podobnie jak panieńskie nazwisko jego matki; jego syn miał się nazywać Frederick Crist. Wszyscy – prócz ojca – mówili do niego Freddy.
Wydaje się, że Fred zaplanował przyszłość swojego syna, nim ten przyszedł na świat. Choć później chłopiec miał odczuć brzemię oczekiwań ojca, początkowo Freddy korzystał ze swojego statusu w sposób niedostępny dla Maryanne i pozostałych dzieci. Zajmował przecież szczególne miejsce w planach ojca – za jego pośrednictwem imperium Trumpów miało się rozrastać i prosperować po wsze czasy.
Minęło trzy i pół roku, nim Mary urodziła następne dziecko. Niedługo przed narodzinami Elizabeth Fred wyjechał na dłuższy czas, by pracować w Virginia Beach. Napływający do kraju po służbie wojskowej żołnierze potrzebowali mieszkań. To była okazja, którą Fred postanowił wykorzystać, by budować domy dla pracowników marynarki wojennej i ich rodzin. Miał wcześniej dość czasu, by doskonalić umiejętności i wyrobić sobie odpowiednią reputację, dzięki której zdobywał zlecenia. Podczas gdy inni zdrowi mężczyźni zaciągali się do wojska, on postanowił zrezygnować z tego zaszczytu, idąc tym samym w ślady ojca.
Dzięki rosnącemu doświadczeniu w prowadzeniu inwestycji budowlanych, a także wrodzonemu talentowi do wykorzystywania lokalnych mediów, Fred poznał ustosunkowanych polityków. Nauczył się od nich, jak w odpowiednim momencie domagać się przysług oraz, co najważniejsze, jak sięgać po rządowe pieniądze. Pracując w Virginia Beach, Fred przekonał się, że o wiele łatwiej jest budować imperium przy wsparciu rządu. Korzystał wtedy z funduszy hojnie udzielanych przez Federal Housing Administration (FHA). Ta agencja rządowa powołana do życia w 1934 roku przez prezydenta Franklina D. Roosevelta wyraźnie odeszła od swoich pierwotnych założeń, zanim jeszcze Fred zaczął korzystać z jej szczodrości. Początkowo głównym celem FHA było zapewnienie wystarczającej liczby niedrogich mieszkań dla stale rosnącej populacji Amerykanów. Wydaje się jednak, że po drugiej wojnie światowej agencja w równym stopniu troszczyła się o pomnażanie majątku deweloperów, takich jak Fred Trump.
Inwestycja w Wirginii była również okazją do uzupełnienia wiedzy i doświadczenia w zakresie projektów, które zaczął realizować później na Brooklynie: chodzi o budowanie dużych osiedli najszybciej, najsprawniej i najtaniej, jak to możliwe, przy zachowaniu standardów, które byłyby wciąż atrakcyjne dla potencjalnych kupców. Gdy ciągłe podróże między domem a miejscem pracy zaczęły mu ciążyć, Fred przeniósł całą rodzinę do Virginia Beach. W tym czasie Elizabeth była jeszcze małym dzieckiem.
Z punktu widzenia Mary Anne codzienność w Virginia Beach nie różniła się szczególnie od tej w Jamaica Estates, nie licząc oczywiście nowego i nieznanego otoczenia. Fred wciąż całymi dniami pracował, zostawiając ją z trójką małych dzieci. Ich życie towarzyskie kręciło się wokół ludzi, z którymi Fred pracował lub z usług których korzystał. W 1944 roku, gdy skończyły się fundusze FHA, z których finansowano przedsięwzięcia Freda, rodzina wróciła do Nowego Jorku.
Po powrocie do Jamaica Estates Mary poroniła, co poważnie odbiło się na jej zdrowiu i skończyło kilkumiesięczną rekonwalescencją. Lekarze ostrzegali ją przed następnymi ciążami, lecz rok później znów spodziewała się dziecka. Poronienie sprawiło, że najmłodsze i najstarsze dzieci dzieliła duża różnica wieku. Pośrodku tej luki znalazła się Elizabeth, niemal cztery lata starsza i tyleż młodsza od najbliższego jej wiekowo rodzeństwa. Maryanne i Freddy byli tak wiele lat starsi od najmłodszych dzieci, że można by ich zaliczyć niemal do różnych pokoleń.
Donald, czwarte dziecko i drugi syn Trumpów, urodził się w 1946 roku, gdy Fred zaczął planować budowę nowego rodzinnego domu. Kupił działkę o powierzchni dwóch tysięcy metrów kwadratowych położoną dokładnie za domem przy Wareham Road. Działka ze wzgórza miała widok na Midland Parkway, szeroką, obsadzoną drzewami arterię przecinającą całą okolicę. Na wieść o czekającej je przeprowadzce dzieci żartowały, że nie będą musiały wynajmować firmy przewozowej – mogły po prostu stoczyć swoje rzeczy ze zbocza.
Dom o powierzchni około czterystu metrów kwadratowych wyglądał imponująco na tle otaczających go budynków. Nadal jednak nie dorównywał wielu rezydencjom wzniesionym na wzgórzach w północnej części dzielnicy. Położony na szczycie wzniesienia po południu „Dom” rzucał cień na szerokie kamienne schody prowadzące od ulicy do drzwi frontowych, z których korzystaliśmy tylko przy specjalnych okazjach. Figurki czarnoskórych dżokejów, rasistowska pamiątka epoki praw Jima Crowa, najpierw zostały przemalowane na różowo, a potem zastąpiono je kwiatami. Fałszywy herb umieszczony na frontonie nad drzwiami pozostał na swoim miejscu.
Choć Queens stało się w końcu jednym z najbardziej zróżnicowanych rasowo miejsc na ziemi, w latach czterdziestych ubiegłego wieku, gdy mój dziadek kupił tam ziemię i wzniósł na niej imponujący ceglany dom w stylu kolonialnym z sześćdziesięcioma kolumnami, dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców dzielnicy stanowili biali. Odsetek ten był jeszcze wyższy w zamieszkanej przez wyższą klasę średnią Jamaica Estates. Gdy w latach pięćdziesiątych wprowadziła się tam pierwsza rodzina o włoskich korzeniach, Fred był oburzony.
W 1947 roku Fred rozpoczął największe w swej dotychczasowej karierze przedsięwzięcie: Shore Haven, osiedle mieszkaniowe w Bensonhurst na Brooklynie. To trzydzieści dwie pięciopiętrowe kamienice i centrum handlowe na powierzchni ponad dwustu hektarów. Wartość umowy wynosiła dziewięć ówczesnych milionów dolarów, które FHA miała wypłacić bezpośrednio Fredowi (później Donald miał w podobny sposób zarobić na ulgach podatkowych od państwa i miasta). Warto przypomnieć, że Fred wcześniej nazwał ludzi wynajmujących 2201 mieszkań na osiedlach „moralnie zepsutymi”, co miało zapewne oznaczać, że uczciwi ludzie mieszkają wyłącznie w domach jednorodzinnych, bo przecież w takich inwestycjach początkowo się specjalizował. Jednak dziewięć milionów dolarów może skłonić do zmiany zdania. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy stało się jasne, że jego fortuna będzie tylko rosła, Fred ustanowił wraz ze swą matką fundusze powiernicze dla dzieci, by chronić pieniądze przed opodatkowaniem.
Choć w domu i biurze Fred był autokratą rządzącym żelazną ręką, opanował jednocześnie do perfekcji sztukę wkradania się w łaski potężniejszych i lepiej ustosunkowanych ludzi. Nie wiem, jak zdobył tę umiejętność, ale przekazał ją później Donaldowi. Z czasem nawiązał znajomości z liderami brooklińskiej Partii Demokratycznej, najważniejszymi politykami stanu Nowy Jork i rządu federalnego (wielu z nich było ważnymi graczami w branży nieruchomości). Jeśli zdobywanie funduszy wymagało całowania po rękach miejscowych politykierów, którzy trzymali rękę na pieniądzach FHA, to Fred gotów był to robić. Wstąpił do luksusowego klubu plażowego na południowym wybrzeżu Long Island, a później do North Hills Country Club. Uważał bowiem, że to świetne miejsca do zawierania znajomości i wspólnej zabawy z ustosunkowanymi ludźmi, którzy mają wpływ na podział rządowych funduszy. Podobnie postępował Donald w latach siedemdziesiątych w Le Club w Nowym Jorku i w klubach golfowych w całym kraju.
Mówiono też, że – podobnie jak później Donald w odniesieniu do Trump Tower i kasyn w Atlantic City – Fred współpracował dyskretnie z mafią, by mieć spokój. Gdy dostał zielone światło na budowę kolejnego osiedla – Beach Haven, kompleksu składającego się z dwudziestu trzech budynków na szesnastu hektarach, na których miał zarobić szesnaście milionów dolarów z funduszy FHA – stało się jasne, że obrana strategia inwestowania (budowanie za pieniądze podatników) to strzał w dziesiątkę.
Choć Fred wznosił swoje imperium na fundamencie rządowych pieniędzy, nie lubił płacić podatków i gotów był zrobić wszystko, by tego uniknąć. Nawet w okresie największego rozwoju firmy nie wydawał choćby centa, którego nie musiał wydać, i nigdy nie zaciągał długów. Tej ostatniej zasady nie nauczył jednak swoich synów. Wychowany w czasach ciągłego niedostatku, co było konsekwencją pierwszej wojny światowej i Wielkiego Kryzysu, które ukształtowały jego mentalność, Fred zarządzał swoimi nieruchomościami z pełną swobodą jako ich jedyny właściciel. Zyski z czynszów, które generowała jego firma, były ogromne. Biorąc pod uwagę wartość majątku, Fred – uważany przez własne dzieci za wyjątkowego skąpca – wiódł stosunkowo skromną egzystencję. Pomimo lekcji gry na pianinie i prywatnych letnich obozów – zdaniem Freda niezbędnych elementów rodzinnego życia człowieka o jego statusie – dwoje jego najstarszych dzieci dorastało w poczuciu, że są „białą biedotą”. Maryanne i Freddy chodzili na piechotę do oddalonej piętnaście minut marszu szkoły prywatnej nr 131. Gdy chciały wybrać się do miasta, tak mieszkańcy zewnętrznych dzielnic Nowego Jorku nazywają Manhattan, jechały metrem ze stacji przy 169 Ulicy. Oczywiście wcale nie były biedne – i poza krótkim okresem po śmierci ojca Fred również nigdy nie był biedny.
Dysponując tak wielkim majątkiem, Fred mógł mieszkać praktycznie wszędzie, ale większość dorosłego życia spędził w odległości niewymagającej nawet dwudziestu minut jazdy od miejsca, w którym się wychował. Nie licząc kilku weekendów, które spędził na Kubie z Mary w pierwszych latach małżeństwa, nigdy nie wyjeżdżał z kraju. Po ukończeniu projektu w Wirginii rzadko nawet opuszczał Nowy Jork.
Jego biznesowe imperium, choć wielkie i lukratywne, było równie prowincjonalne. W sumie wszedł w posiadanie około pięćdziesięciu budynków, wszystkie były jednak stosunkowo niskie i pełniły tylko funkcje użytkowe. Jego posiadłości mieściły się niemal wyłącznie na Brooklynie i w Queens. Blichtr, splendor i różnorodność Manhattanu były mu równie obce, jakby znajdowały się na innym kontynencie. W tych początkowych latach były dla niego również nieosiągalne.
Gdy rodzina przeprowadzała się do „Domu”, wszyscy w okolicy wiedzieli już, kim jest Fred Trump, a Mary wcieliła się w rolę żony bogatego, wpływowego biznesmena. Zaangażowała się w działalność charytatywną, między innymi w Służbie Pomocniczej Kobiet w Jamaica Hospital i w żłobku dzielnicowym, organizowała uroczyste lunche i uczestniczyła w zbiórkach pieniędzy.
Choć Mary i Fred Trumpowie odnieśli ogromny sukces, nie mogli poradzić sobie z rozdźwiękiem między ich aspiracjami a nawykami. W przypadku Mary wynikało to prawdopodobnie z trudnego dzieciństwa naznaczonego niedostatkiem, jeśli nie prawdziwą biedą. W przypadku Freda była to forma ostrożności, której nauczył się po nagłym odejściu ojca i w zetknięciu ze wszechobecnością śmierci podczas pierwszej wojny światowej oraz epidemii hiszpanki. Doskonale pamiętał trudności finansowe, z jakimi wtedy musiała się borykać jego rodzina. Mimo że Trump Management co roku przynosił milionowe zyski, Fred wciąż nie potrafił pozostawić na ziemi leżącego gwoździa, szukał też oszczędności wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe. Mary z kolei bez problemów odnalazła się w nowej roli i chętnie korzystała z profitów, choćby takich jak pomoc gosposi. Jednak większość życia nadal spędzała w „Domu”, szyjąc, gotując i piorąc. Wyglądało to tak, jakby żadne z nich nie umiało do końca pogodzić tego, co mogli mieć, z tym, na co gotowi byli sobie pozwolić.
Choć oszczędny, Fred nie był ani skromny, ani pokorny. Na początku kariery podawał się za młodszego, niż był w rzeczywistości, by ludzie uważali, że jest nad wiek rozwinięty. Lubił zwracać na siebie uwagę otoczenia i chętnie sięgał po hiperbole – wszystko było „wspaniałe”, „fantastyczne” i „perfekcyjne”. Zasypywał lokalne gazety informacjami o ukończonych budowach i udzielał licznych wywiadów, w których wychwalał zalety swoich nieruchomości. Oblepiał zachodni Brooklyn ogłoszeniami i wynajmował barkę z reklamami, która pływała tuż przy brzegu. Nigdy jednak nie był w tym tak dobry jak wiele lat później Donald. Radził sobie w interakcjach z pojedynczymi osobami, umiał też zabiegać o przysługi u ludzi, którzy stali wyżej od niego w hierarchii politycznej, lecz wygłaszanie przemówień przed dużymi zgromadzeniami lub umiejętne sterowanie wywiadami telewizyjnymi wykraczało poza jego możliwości. Przemawiania uczył się na szkoleniu Dale’a Carnegie’a, ale był w tym tak kiepski, że nawet jego posłuszne zazwyczaj dzieci kpiły z jego nieporadności. Tak jak niektórzy utalentowani mówcy ze względu na swój wygląd nadają się tylko do radia, tak Fred dysponował pewnością siebie na poziomie, który pozwalał mu skutecznie działać w zaciszu czterech ścian i w mediach drukowanych. Ten fakt w istotnym stopniu zdecydował później o tym, że wspierał drugiego syna kosztem pierwszego.
Kiedy Fred usłyszał w latach pięćdziesiątych o Normanie Vincencie Peale’u, ogromnie przypadło mu do gustu płytkie przesłanie kaznodziei o samowystarczalności. Peale, pastor Marble Collegiate Church w centrum Manhattanu, bardzo lubił odnoszących sukcesy biznesmenów. „Powołaniem kupca nie jest zarabianie pieniędzy” – pisał. „Powołaniem kupca jest służenie ludziom”. Peale był szarlatanem, ale szarlatanem, który kierował potężnym i bogatym kościołem i który potrafił sprzedać swoją naukę. Fred nie był zapalonym czytelnikiem, ale po prostu nie mógł nie słyszeć o niezwykle popularnym bestsellerze Peale’a Moc pozytywnego myślenia. Sam tytuł wzbudził entuzjazm Freda, który postanowił wstąpić do Marble Collegiate Church, choć ani on, ani jego rodzina nie uczestniczyli zbyt często w nabożeństwach.
Fred miał już pozytywne podejście i niezachwianą wiarę w siebie. Potrafił być poważny i oficjalny, ale nawet wtedy, gdy lekceważąco traktował przyjaciół swoich dzieci, którzy go w ogóle nie interesowali, potrafił łatwo przywołać uśmiech na twarz. Nawet wtedy, gdy mówił komuś, że jest paskudny. Po prostu zwykle był w dobrym nastroju. I miał ku temu powody – kontrolował wszystkie elementy swojego świata. Wyłączając śmierć ojca, jego życie układało się całkiem gładko, także dzięki wsparciu rodziny i współpracowników. Od samego początku, kiedy to zajął się budowaniem garaży, odnosił niemal wyłącznie sukcesy i stale piął się w górę. Pracował ciężko, ale w odróżnieniu od większości innych ciężko pracujących mógł liczyć na rządowe dofinansowanie, niemal nieograniczoną pomoc wysoko postawionych znajomych oraz wyjątkowe szczęście. Fred nie musiał czytać Mocy pozytywnego myślenia, by przyjąć dla własnych celów najbardziej powierzchowne i wyrachowane założenia nauk Peale’a.
Jeszcze przed nastaniem teologii sukcesu, doktryna Peale’a głosiła, że potrzeba jedynie pewności siebie, by rozwijać się pomyślnie w taki sposób, w jaki chce tego Bóg. „Po prostu nie pozwolisz kłopotom zniszczyć twojego szczęścia. Możesz zostać pokonany tylko wtedy, kiedy sam tego chcesz” – pisał Peale. Te słowa potwierdzały to, czego Fred się domyślał już wcześniej – był bogaty, bo na to zasługiwał. „Uwierz w siebie! Uwierz w swoje możliwości! (...) Poczucie własnej niższości i niezdatności przeszkadza w spełnieniu twoich nadziei, zaś wiara w siebie prowadzi do samorealizacji i sukcesu”. Fred nigdy nie wątpił we własne siły, nigdy też nie dopuszczał do siebie myśli o porażce. Jak pisał w innym miejscu Peale: „Przykra jest świadomość, że tak wielu nieszczęśników jest krępowanych i dręczonych przez chorobę zwaną powszechnie kompleksem niższości”^().
Teologia sukcesu Peale’a w istocie dopełniała mentalność niedostatku, w której ciągle tkwił Fred. W jego pojmowaniu nie mieściła się zasada: „im więcej masz, tym więcej możesz dać”, lecz jedynie: „im więcej masz, tym więcej masz”. Wartość finansowa przekładała się bezpośrednio na poczucie własnej wartości, człowiek był wart tyle, ile jego majątek. Im więcej miał Fred Trump, tym był lepszy. Jego logika zakładała, że gdyby dał coś komuś, ta osoba stałaby się warta więcej niż on. Właśnie takie podejście do świata przekazał później Donaldowi.
PRZYPISY
Anonimowe tłumaczenie z 1900 roku, wydawnictwo Księgarnia S. Bukowieckiego.
„Trump” to po angielsku „atut” w grach karcianych; „karta atutowa” .
Biurko Resolute – biurko prezydenta Stanów Zjednoczonych znajdujące się w Gabinecie Owalnym Białego Domu w Waszyngtonie. To darowizna królowej Wielkiej Brytanii Wiktorii dla prezydenta Stanów Zjednoczonych Rutherforda Hayesa. Do Białego Domu przywiezione zostało 23 listopada 1880 roku.
The Cruelty is the Point” („Chodzi o okrucieństwo”/„Okrucieństwo jest celem”) to tytuł głośnego artykułu dotyczącego Donalda Trumpa i jego polityki, który opublikowano 3 października 2018 roku w czasopiśmie „The Atlantic”. Autorem tekstu jest amerykański dziennikarz Adam Serwer .
Wszystkie zamieszczone powyżej cytaty pochodzą z książki Normana Vincenta Peale’a Moc pozytywnego myślenia, przeł. M. Umińska, Warszawa 1995 .