Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,99

Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna - ebook

NOWA POWIEŚĆ FINALISTY NAGRODY LITERACKIEJ NIKE 2020

Proza bez filtra

Samolubny i zgryźliwy, szowinista starej daty i samozwańczy mentor. Dziadek Szczepan. Dnie spędza na starej kanapie z ukraińskiego burdelu, a nocami terroryzuje sąsiadów rykiem saksofonu. Tymczasem jego wnuk, bohater tej historii, dopiero wchodzi w świat dorosłych ludzi. Wkrótce się przekona, że spadki mogą być niezwykle kosztowne dla spadkobierców.

Filip Zawada, autor Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek, niebanalnie, przejmująco dosadnie i bezczelnie szczerze pokazuje, jak niebezpiecznie jest zgrywać bohatera, w szczególności przed samym sobą. Opowiadając o miłości i przemocy, mistrzowsko balansuje na granicy tragedii i komedii. Udowadnia, że jego głos jest absolutnie niepodrabialny i wyjątkowy w polskiej literaturze.

Filip Zawada – pisarz, muzyk, fotograf. Finalista Nagrody Literackiej Nike 2020 za powieść Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek. Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia za Psy pociągowe (2012) i Pod słońce było (2015) oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” za Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się (2015). Komponuje muzykę do filmów i sztuk teatralnych. Przez lata związany z zespołami Pustki i Indigo Tree.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6269-0
Rozmiar pliku: 717 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mój dziadek był fiutem. Podobno o zmarłych nie należy mówić źle, bo to przynosi pecha albo stawia ludzi w niedobrym świetle. Ale to nonsens. Człowiek po śmierci nie może wziąć do siebie czegoś, co zaważyłoby na jego przyszłych losach. Trupy się nie obrażają, zatem lepiej zmieszać z błotem kogoś, kto nie żyje, niż tego, kto ma jeszcze szansę na poprawę. Dlatego nie mam wyrzutów sumienia, gdy przyznaję, że go nienawidziłem.

Wszystkie kontakty z dziadkiem przyczyniły się do wykształcenia we mnie prawdziwie udręczonej natury. Nie umiałem żyć bez cierpienia i wierzyłem głęboko, że jest ono cechą przekazywaną w genach. Może to nie brzmi optymistycznie, lecz jeśli to biologia, a nie etyka, to nie ma z czym dyskutować. Dlatego z powodu zatracenia własnej natury – lub może, należałoby powiedzieć, odziedziczenia cudzej – co roku dręczony rozterkami, wygrzebywałem drobne ze skarbonki, żeby złożyć się na urodzinowe plastikowe kwiaty dla dziadka. Wydawało mi się to praktyczne, bo sądziłem, że nie trzeba już będzie kupować dodatkowych wieńców na pogrzeb. „Wielofunkcyjne prezenty podobno są najlepsze, więc nie ma się na co obrażać”, tak myślałem, i nie było w tym ani odrobiny złośliwości.

Każde urodziny Szczepana rozpoczynały się takim samym rytuałem. Stałem z mamą i tatą przed drzwiami, czekając, aż otworzy. W spoconych dłoniach zbyt mocno ściskałem plastikowe gerbery. Bałem się, że wypadną, i jeszcze przed imprezą, na którą w ogóle nie miałem ochoty, atmosfera pogorszy się z powodu mojej niezdarności. Za każdym razem trzeba było dzwonić kilka razy. Dziadek lubił, by na niego czekano. Sprawiało mu przyjemność, gdy ludzie nie wiedzieli, gdzie jest.

– Nikogo nie ma w domu – mówił z ulgą tata, który tak jak ja nie znosił tych spotkań.

– Zadzwońmy ostatni raz – prosiła mama w poczuciu obowiązku, bo to był jej ojciec i nie chciała nie złożyć mu życzeń.

Ja nic nie mówiłem, żeby nikogo nie zdenerwować głupimi uwagami, których zawsze miałem pod dostatkiem. Oczywiście nieraz korciło mnie, żeby powiedzieć: „Mamo, tato, są i pozytywy tej sytuacji, bo kwiaty nie uschną do następnego roku”. Teraz wiem, że to były te nieliczne chwile, kiedy intuicja i strach mi pomogły. Najlepszy moment, żeby się nie odzywać.

Tępo gapiliśmy się na drzwi i czekaliśmy, aż ktoś podejmie twardą i ostateczną decyzję o powrocie do domu. Tata nigdy tego nie zrobił ze względu na mamę, która mogłaby się obrazić i płakać bez powodu. Ona z kolei chciała dopełnić obowiązku wobec rodziny. Zależało jej, by nie stracić kontaktu ze swoim ojcem, poza tym cały czas czuła się dzieckiem i pragnęła, żeby to trwało jak najdłużej. Nie mogła więc podjąć decyzji lekceważącej tak ważne święto. Ja nie miałem nic do powiedzenia, bo byłem za mały, żeby mieć własne zdanie. Spoglądaliśmy więc na czubki butów, tkwiąc w klinczu emocji, tradycji, więzów rodzinnych, własnych słabości i poczucia obowiązku. To wszystko budowało w nas chory szacunek i niezdrową niepewność. Przestawaliśmy dowcipkować. Nie patrzyliśmy sobie w oczy. Od czasu do czasu spoglądaliśmy na drzwi, które nie zmieniały się w nic cudownego, a za każdym razem wydawało się, że powinny. Były jak zwykle brązowe, na dole podrapane przez psa, a w prawym górnym rogu widniał ten sam odcisk palca osoby, która ostatni raz je malowała. Najprawdopodobniej był to żołnierz SS; tuż przed pójściem na wojnę zajął się odnowieniem domu, żeby rodzina mogła godnie żyć. Tak się zwykle pocieszali ludzie idący na śmierć.

W końcu drzwi się otwierały, dokładnie w chwili gdy podejmowaliśmy decyzję, żeby wracać. Judasz, setki lat po śmierci Jezusa, nadal doskonale pełnił swoją funkcję. Czułem, że dziadek spogląda przez niego i czeka na moment, w którym niepewność i zakłopotanie staną się na tyle duże, że bez problemu nad nami zapanuje. Nasze emocje były wstrząśnięte jak koktajl. Szczepan wtykał w niego różową parasolkę, sprawdzał, czy jest dobrze schłodzony, na końcu dodawał plastikową słomkę. Byliśmy gotowi do spożycia.

Po wszystkich przedpowitalnych upokorzeniach pojawiał się na progu w białej wykrochmalonej i wyprasowanej koszuli. Był równie sztywny, co jego galowy strój. Mama nerwowo wypychała mnie przed siebie. „Złóż dziadkowi życzenia”, szeptała, tak żeby wszyscy słyszeli, więc powtarzałem sakramentalne i drętwe „wszystkiego najlepszego”. Byłem przekonany, że brak wylewnych uczuć jest naturalny w takich sytuacjach. Podobne imprezy powtarzały się w moim życiu wielokrotnie, bo miałem kilku kolegów, ci mieli swoich znajomych, a każdy z nich raz w roku obchodził urodziny. Solenizantów zawsze traktowałem jak zło konieczne, a świętowanie starzenia się, na które wszyscy narzekali, wydawało mi się głupie. Wręczałem więc prezent, ale nie chciałem się ściskać. Nawet zwykłe podanie dłoni w tych okolicznościach uznawałem za niestosowne.

Natomiast co się tyczy Szczepana, to jeżeli nienawiść można stopniować, ja nienawidziłem go najbardziej. Dlatego częściej niż inni musiałem szukać w głowie filozoficznych rozwiązań, które mogłyby usprawiedliwić przed dorosłymi moją naganną postawę.

– Skąd w tobie tyle złości? – pytali rodzice.

Chciałem to wiedzieć, żeby móc udzielić satysfakcjonujących wyjaśnień, lecz tylko stałem jak kołek, patrzyłem w podłogę i czekałem, aż się pode mną zapadnie. Nigdy się to nie wydarzyło, choć wyczekiwałem nawet jako dorosły mężczyzna. Liczyłem, że katastrofa budowlana mi pomoże. Wiedziałem, że po niej wszyscy będziemy połamani lub nieżywi. Nie dbałem o to. Wstyd był znacznie gorszy.Kiedy Szczepan umarł, rzeczywiście nie kupiłem mu wieńca. Plastikowe kwiaty i tak nie zagłuszą trupiego zapachu. Położyli go na jego ojcu. Było w tym coś obrzydliwego i perwersyjnego. Miałem świadomość, że takie rzeczy robi się od stuleci, przecież cmentarze nie mogą się rozrastać w nieskończoność, jednak bliskość (może lepiej zabrzmiałoby słowo „znajomość”) moich krewnych powodowała, że czułem niesmak. Myśl, że robaki, które zjadły najpierw ojca, a później syna, spotykają się ze sobą, chodzą na randki, a później spółkują i mają dzieci, powodowała, że zbierało mi się na pawia.

Patrzyłem na marmurową płytę, miętoląc czapkę w rękach, i nie wiedziałem, do kogo ani za kogo się modlić. Czy przebaczenie przynosi ulgę? Wziąłem trzy głębokie wdechy i postanowiłem to poczuć. Próbowałem zbudować w ciele kojący spokój i harmonię. Tak przecież doradzają podręczniki pozytywnego myślenia. „Połącz się z oddechem. Poczuj błogostan, wycisz się. Zsynchronizuj się z kosmosem, a wyczujesz pełnię życia zbierającą się w sercu. Dobra energia już się zbliża. Jest na wyciągnięcie ręki. Już jej dotykasz”. Gówno dotykam! Niestety, wszystkie te rytuały to bujda. Nic nie zmieniło się na lepsze. Wszechświat się usztywnił, satelity przestały krążyć po orbitach, oddech stał się egocentryczny i myślał tylko o sobie, a pozytywne doznania być może istniały – tyle że w świecie równoległym.

Ludzie starają się pamiętać tylko dlatego, żeby nie zapomnieć. To główny mechanizm powodujący usztywnienie, bo przecież nie zapamiętujemy, żeby wyciągać wnioski.

Pamiętasz, Szczepan, gdy miałem sześć lat, postanowiłem napisać list do świętego Mikołaja, chociaż już podejrzewałem, że może nie istnieć? Zacząłem modlitwę w nietypowy sposób. Pomyślałem sobie: „Przecież wiara czyni cuda, więc zaryzykuję”. Pół godziny, niewprawnie, kaligrafowałem kredkami zdanie: „KOCHANY MIKOŁAJU CHCIAŁBYM, RZEBY NA ŚWIECIE BYŁ POKUJ I RZEBYM DOSTAŁ DESKOROLKĘ”. Położyłem list na parapecie. Nie zdążyłem nawet zapić smaku kleju, który miałem na języku po lizaniu starej koperty, a ty, nie pytając o pozwolenie, otworzyłeś go, chociaż nie był zaadresowany do ciebie, i skarciłeś mnie, mówiąc, że życzenia powinny być realistyczne. Dlatego na święta nie dostałem nic, a wojny toczą się do tej pory, i to z mojej winy, bo chciałem za dużo. Teraz, kiedy patrzę na twój grób, przypomina mi się ten moment i chciałbym ci powiedzieć, żebyś się jebał.

Zgarnąłem z grobu liście i postawiłem znicz, który wygrywał melodyjkę _Happy Birthday_. „To wszystkim uprzykrzy życie na dłużej”, pomyślałem zadowolony z siebie. Szczególnie że zamontowałem w nim zupełnie nową dziewięciowoltową baterię o długiej żywotności.

*

Oprócz urodzin jeszcze dwie inne okazje skazywały mnie na towarzystwo dziadka: pogrzeby, które na szczęście zdarzały się rzadko, bo pochodzę z długowiecznej rodziny, oraz momenty, kiedy rodzice nie mieli mnie z kim zostawić, a musieli załatwić niezwykle ważną rzecz, której nie byłbym w stanie zrozumieć. Dlatego nie tłumacząc za wiele, porzucali mnie przed drzwiami wejściowymi i uciekali. Być może lepiej byłoby użyć słowa „odchodzili”, jednak w tamtym momencie wyglądało to jak paniczna rejterada z pola bitwy.

Nie potrafiłem zrozumieć, co może być tak pilnego, żeby zostawić dziecko z potworem. Przez to do dziś mam problem z odróżnieniem spraw ważnych od bardzo ważnych. Masło czy margaryna? Bułki czy chleb? Ser biały czy żółty? Mnogość rozterek powoduje, że często wychodzę ze sklepu, nie kupiwszy nic do jedzenia. A może po prostu w tyłku mi się poprzewracało, bo nie przeżyłem tego, co dziadek.

On wszystko porównywał do wojny. Całe jego życie i zachowanie były jej podporządkowane, więc nawet ci, którzy jej nie przeżyli, dzięki Szczepanowi mogli skorzystać z nauk, jakie po sobie zostawiła. Na swój sposób był jej wdzięczny. Wojna go chroniła. To przez wojnę nie wypadało mówić w jego towarzystwie tego, co się myśli i czuje. Drastyczne wspomnienia osłaniały go przed wszystkimi atakami. Może oprócz moich, bo od dziecka byłem głupi, co dawało mi prawo, żeby nic nie rozumieć i złościć się na bohaterów wojennych, choć oddali za mnie życie.

– Ale ja ich wcale o to nie prosiłem! – sprzeciwiałem się dziadkowi.

– Ścichnij, niewdzięczniku! I nigdy nie mów takich rzeczy na głos, bo są tacy, którzy mają na tyle siły, żeby ci skutecznie wytłumaczyć, na czym polega głupota.

Nie znosiłem staruchów, właściwie bez wyjątku. Za dużo gadali i pouczali wszystkich dookoła. Byli bezkrytyczni i swoim postępowaniem nauczyli mnie, jak wygląda przemoc. Z czasem, gdy pojąłem jej zasady, skierowałem ją przeciwko nim samym. Mówię o staruchach w liczbie mnogiej, bo noszę w sobie dużo złości i przez to uogólniam, ale mam na myśli Szczepana.

Od szóstego roku życia zwracałem się do niego po imieniu. Przestał być dla mnie dziadkiem dzień przed moimi siódmymi urodzinami. Był szósty lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, pamiętam dokładnie. Ja i mój czteroletni kuzyn staliśmy na klatce schodowej i postanowiliśmy, że nie będziemy dzwonić do drzwi. Skoro rodzice nas tu porzucili, najwyraźniej uznali, że to wystarczająco dobre miejsce do zabawy. Wiedzieliśmy, że Szczepan nie będzie nas szukał. Było lato. Leżeliśmy na półpiętrze i oglądaliśmy ptaki siadające na parapecie. Nie było to szałowe zajęcie, ale nas cieszyło, bo mieliśmy świadomość, że istnieją dużo gorsze rzeczy.

Liczyłem, że dotrwamy na korytarzu do powrotu rodziców, gdy Antek po piętnastu minutach cieszenia się samotnością wypowiedział jedno z najstraszniejszych słów, a później powtórzył je trzykrotnie. „Kupa, kupa, kupa! Muszę iść do kibla! Kupa!” Zacząłem nerwowo szukać reklamówki, licząc, że w ten sposób wybawię nas z trudnej sytuacji, ale jak na złość nic nie znalazłem. Zaczęliśmy więc dzwonić do drzwi Szczepana i walić w nie pięściami jak opętani, bo tylko gwałtowne ruchy były w stanie postawić dziadka na baczność. Gdy drzwi się otworzyły, Antek pobiegł do kibla, a ja stałem i patrzyłem na plamę koło rozporka Szczepana. Pewnie nie zdążył strzepnąć ostatnich kropel. Nie byłem w stanie podnieść głowy, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Spocznijcie, chłopcy – powiedział ciepło, co wcale nas nie ucieszyło. Uprzejmości nie wieszczyły nic dobrego. Poza tym siedzenie na kanapie, której wystające sprężyny gniotły w tyłek, nie należało do przyjemności.

– Spotkałem himalaistę – rozpoczął opowieść, a robił to niezwykle rzadko, więc zamilkliśmy świadomi powagi sytuacji. Każda nowość lub wyjście poza schemat kojarzyły nam się z jednym: uderzeniem pogrzebaczem po dupie. – Spotkałem himalaistę – powtórzył Szczepan, ale tym razem zrobił to stanowczo i władczo.

Już byliśmy pewni, że to nie skończy się dobrze, tym bardziej że zaczął wyciągać ze spodni pasek.

– Spotkałem himalaistę – zaczął po raz trzeci.

A potem opowiedział o ostatniej wyprawie himalaisty. Był w czwartej bazie, położonej wysoko w górach. Ciężko się tam oddycha i nawet odpoczynek męczy. Razem z kolegami czekali w namiotach, aż opadnie mgła, żeby móc zaatakować szczyt. W obozowisku były też inne namioty, które stały tam przed ich przyjściem. Założyli, że ktoś przed nimi ruszył pod górę. Zazdrościli tym śmiałkom, byli pełni podziwu dla ich niezwykłej odwagi. Po tygodniu oczekiwania zaniepokoili się, że tamci nie wracają. Otworzyli namioty i okazało się, że w każdym z nich był trup.

– Rozumiecie to, chłopcy?

Pokiwaliśmy głowami na potwierdzenie, ale on wiedział, że kłamiemy.

Po lekcji, jaką dostaliśmy tamtego dnia, ilekroć mój kuzyn szedł zrobić kupę, mówił wszystkim napotkanym osobom „dzień dobry”. Zawsze był dziwny, więc nikt nie zwracał na to uwagi. Być może to jedno z wielu zdarzeń, które spowodowały, że Antek w swoje szesnaste urodziny zobaczył szatana i musiał zostać zamknięty w szpitalu dla wariatów.

„Znikanie jest również tworzeniem”, jak mówią słowa piosenki, a może mi się tylko przesłyszało?

*

Na wakacje jeździliśmy zawsze w to samo miejsce. Było to pole namiotowe położone nad rzeką w pięknym, gęstym lesie z choinkami. Wtedy nie odróżniałem świerka od sosny. Wszystkie drzewa iglaste kojarzyły mi się wyłącznie ze świątecznymi prezentami, dlatego przebywając w takim miejscu, czułem, że w każdej chwili może się zdarzyć niespodzianka. Lubiłem być daleko od domu. Dzięki temu nie musiałem sprzątać, stać w kilkugodzinnych kolejkach po zakupy ani spotykać się ze Szczepanem. Może to nic wielkiego, ale zawsze coś. Wiedziałem, że dzięki złu – bo z nim kojarzyły mi się obowiązki – mam szansę wyjść na tak zwanych ludzi, wolałem jednak uczyć się codzienności, leżąc na trawie lub budując w rzece pułapki na raki. A taką możliwość dawały tylko wakacje.

Rozbijaliśmy namioty w odległości pół kilometra od fermy lisów hodowanych na futra. Poruszało mnie, że dla ludzi liczyło się tylko ich piękne rude okrycie. Czasami uciekałem z biwaku i przedzierałem się przez gęsty las, żeby na nie popatrzeć. Zakradałem się pod płot i zaglądałem przez szczeble. Puszyły się w klatkach i sprawiały wrażenie, jakby były zachwycone swoim wyglądem. Gdy mnie zauważały, ocierały się o kraty i mówiły: „Chodź, pogłaszcz nas, chłopczyku. Jesteśmy tak piękne, że nie możemy być złe. Nic ci nie zrobimy. Zobacz, jakie mamy małe ząbki. Nie wyglądają groźnie. Prawda? Nie ma się czego bać. Chodź, otwórz klatkę, to się pobawimy. Masz piłkę? Zobacz, jakie jesteśmy miękkie. No, chodź”. Wtedy uświadomiłem sobie, że zwierzęta dzięki moim myślom mogą mieć _ego_. Byłem w stanie obdarować je wszystkimi próżnymi ludzkimi cechami. Czułem się w ich towarzystwie lepiej niż wśród rówieśników, którzy byli przemądrzali, agresywni i nie umieli nic zrobić wspólnie.

Codziennie rano na fermę przyjeżdżała ciężarówka z małymi niepełnosprawnymi kurczakami, które kiprowano na potężną plastikową platformę, a potem dwóch pomarszczonych mężczyzn z nieodłącznymi papierosami w ustach łopatami wrzucało je na taczki. Wszystkie znalazły w niej zimne i niewygodne miejsce. Martwe, bez oka, bez nóg, bez jednego skrzydła, te, które się awanturowały, i te, które nie wiedziały, o co chodzi. Każda niepełnosprawność była traktowana tak samo. Z taczki wrzucano kurczaki do wielkiego automatycznego młynka, który przerabiał je na mięso. Każdego ranka, kiedy pojawiała się ciężarówka, lisy wyły z zadowolenia. Wiedziały, że długo nie będą musiały czekać.

Chciałem pokazać rodzicom, co odkryłem, ale oni tylko śmiali się nerwowo. Poklepywali mnie po kościstej pupie i zachęcali, żebym przestał fantazjować i poszedł się pobawić z dziećmi naszych wakacyjnych sąsiadów. „Zdziczejesz od tej samotności, synku”, powtarzała mi mama. Teraz to rozumiem. Nie chcieli wyjść na głupków przed innymi rodzicami, którzy mieli wspaniałe i kochane dzieci, nieświadome, po co hoduje się lisy i jak wygląda czyściec dla kurczaków. Doskwierało im, że wiem więcej, i czułem się z tego powodu gorszy.

Zaraz po przebudzeniu słyszałem wycie rudzielców.

– To tylko szum lasu, nie ma żadnej fermy, zobacz, jakie piękne słońce! – Rodzice jak zwykle próbowali zająć mnie czymś innym niż rzeczywistość.

Jeżeli im się nie udawało, dostawałem klapsa i kategoryczne polecenie, by iść się bawić, żeby ich krew nie zalała. Brzydziłem się krwi, tak jak pozostałych płynów ustrojowych, poza tym bałem się, że rzeczywiście coś im się stanie, a ja nie przeżyję sam na pustkowiu. W takich okolicznościach nauczyłem się słowa „histeryk”, lecz nie miałem pojęcia, co ono znaczy. Do dzisiaj tego nie wiem.

W bajkach wszystkie dylematy rozwiązywano łatwiej, bo za pomocą morałów, które w prosty sposób potrafiły wyjaśnić każde zachowanie. Gdyby to była bajka, kim miałbym w niej być? Kurczakiem, lisem czy ciężarówką?

*

Byłem zmuszony do posiadania dzieciństwa.

*

Dla Szczepana życie po wojnie było smutkiem po spełnionej baśni. Okazało się, że czarodziejska kula to nie blef. Wehikuł czasu i krasnoludki także nie. Mijał je codziennie w ogródkach przed domami. W gipsowych czapkach, z gipsowymi latarenkami stały na posterunku wpatrzone w jeden punkt. Każda bajka zasługuje na takie krasnoludki, jakie do niej pasują. W tej wszystkie były martwe.

Pewnie dlatego Szczepan czuł, że żyje w świecie, który nie powinien istnieć. Chodził po ulicach tak, jakby ich nie było. Spotykał ludzi, w których istnienie trudno było uwierzyć. Nie respektował kodeksu drogowego ani zasad dobrego wychowania. Uważał, że po tak ekstremalnych przeżyciach, jakie zafundowała mu wojna, dotrzymywanie umów jest zwykłą obłudą.

W nierealnych miejscach nie mogło istnieć zło, za które można by zostać skazanym po śmierci na wieczne smażenie się w smole. Szczepan wierzył w to głęboko i dlatego odpuszczał sobie winy za wszystkie złe uczynki. Nigdy nie mówił: „Idź do diabła!”. Dużo częściej przeklinał ludzi, wykrzykując: „Obyś żył w ciekawych czasach, chuju!”. Słowo „chuju” brzmiało w tym zdaniu najmniej obelżywie.

Wszystkie bajki Szczepana kończyły się panowaniem nad światem w ramach happy endu. Wcale nie musiało ono dotyczyć Europy czy kuli ziemskiej, wystarczał mu ogród i przylegające do niego działki. Na sąsiednich podwórkach miało być tak, jak on zaplanował. Wojna namaściła go do tego, żeby rządzić. Często krzyczał na sąsiadów, którzy składowali drzewo zbyt blisko płotu albo nie przycinali drzew, przez co liście lądowały w jego rynnie.

– Nie mają wyobraźni! Widzisz, tak wyglądają ludzie bez mózgu! – Wydzierał się na całe gardło i nigdy się tego nie wstydził.

Bardziej zażenowani wydawali się sąsiedzi; gdy tylko się uspokoił, wybiegali na podwórko i w pośpiechu naprawiali błędy, których nie popełnili.

Podczas rodzinnych imprez, lekko wstawiony, lubił wspominać moment, kiedy przewożąc ładunek wybuchowy na pace ciężarówki, wpadł w dziurę na drodze. Był pewien, że jest już po nim. Osiwiał w ciągu trzydziestu sekund. Od siedemnastego roku życia nie miał na głowie ani jednego brązowego włosa.

Po czterdziestym piątym już nic nie dostarczyło mu takich emocji. Seks, bicie wnuków i prześladowanie sąsiadów wypadały blado przy tym, co przeżył, wożąc bomby.

Patrząc na Szczepana, zastanawiałem się, czy po wojnie nie powinno się skazywać na śmierć zarówno przegranych, jak i wygranych. Nigdy nie powiedziałem tego na głos, żeby nie wyjść na okrutnika, ale żywiłem przekonanie, że każdy konflikt niszczy obie strony i nigdy nie da się nikogo wyleczyć z poniesionych ran. Dlatego krzesło elektryczne byłoby dobrym rozwiązaniem dla wszystkich biorących udział w konflikcie.Od dzieciństwa rozpaczliwie szukałem czegoś, czego mógłbym się złapać, jakiegoś znaku, który podpowie, w którą stronę iść, co robić. I nic. Wszystko wyglądało normalnie, a chciałoby się, żeby wyglądało inaczej. Prawdziwiej. Nie wiadomo jak.

I nagle ni stąd, ni zowąd zjawił się pies, który chyba nic nie pamiętał, bo tylko stworzenia pozbawione ciężaru myśli mogą być zadowolone z życia. Od razu wiedziałem, że wabi się Picasso. Wyglądał na kundla, który lubi walki byków oraz ceni sobie piękno. Miał ogon jak zużyty pędzel. Namalował nim wiele abstrakcyjnych obrazów, przesuwając w prawo i w lewo. Szkoda, że człowiekowi nie jest dane obserwować sztuki tworzonej w powietrzu i bez użycia farb.

Picasso cieszył się na mój widok, chociaż spotkaliśmy się dopiero pierwszy raz. „Już dobrze, piesku, spokojnie”, gładziłem go po głowie, na której sierść była zbita w twardy kołtun. To był znak, na który czekałem! Trzeba czuć. Być może to jedyna deska ratunku. Picasso lizał mnie po rękach. Nie przypuszczałem, że jestem gotów, by mieć przyjaciela. Dlatego myślałem ostrożnie i starałem się nie cieszyć zbyt intensywnie, bo może prawda wyglądała inaczej, a ja próbowałem ją idealizować, tworzyć coś, co nie istnieje. Nalałem wody do własnej miski, tej samej, z której godzinę wcześniej jadłem zupę. Była mętna od tego, co zostało na dnie.

Pies pił, jakby nie robił tego od miesiąca. Zmęczony, położył się na trawie. Drapałem go po brzuchu. Z pyska zaczęła mu lecieć piana. „To ze szczęścia”, myślałem, i nie przerywałem pieszczot. Cieszyłem się jak nigdy w życiu. Piany było coraz więcej i więcej. Niepokojąco dużo jak na tak małego psa. Zaczął charczeć. Czułem, że coś jest chyba nie tak, chociaż nigdy wcześniej nie miałem żadnego zwierzaka. Zawinąłem go w koc i pobiegłem do weterynarza. Był ciężki. Z każdym krokiem coraz bardziej. Nie mogłem złapać powietrza. Paliło mnie w płucach. Nie czekałem w kolejce, ale nikt nie protestował, kiedy się wepchnąłem. Rzuciłem psa na stół operacyjny. Pani z pudlem, która akurat była w gabinecie, nerwowo złapała zwierzę na ręce i zasłoniła je, jakby było na golasa. Widocznie ludzie tak reagują na zaskoczenie. Starają się ukryć coś naturalnego, coś, co ich zdaniem powinno należeć tylko do nich, ewentualnie do ukochanej osoby. Tylko rzeczy sztuczne (słowa, kłamstwa, podstępy, przeszczepy włosów, botoks) są przeznaczone dla sąsiadów, wrogów i przyjaciół. Grubość fasady jest regulowana za pomocą siły zażyłości. Trudno. I tak w tamtym momencie miałem w dupie ludzi, Ziemię, cały kosmos. Chciałem natychmiast dowiedzieć się, co jest grane. Weterynarz zrobił zastrzyk. Przez chwilę czekaliśmy w milczeniu. Obydwaj rozumieliśmy na co. Okazało się, że trutka na szczury działa również na psy. Zacząłem płakać. Mimo to czułem, że jak na kilkuletniego chłopca leci ze mnie mniej łez, niż powinno. W swoich oczach chciałem być twardszy.

– Tak się zdarza. Kupisz sobie nowego psa. Nie smuć się – pocieszał mnie weterynarz, podając mi kawałek gazy do wytarcia nosa. Widocznie też nie miał chusteczek. Pewnie wychodząc do pracy, nie spodziewał się, że ktoś bliski mu umrze. Zostawił je na lodówce, tak samo jak ja. Chyba nie chciał kusić losu. To bardzo rozsądne.

Ile nieoczekiwanych myśli, takich zupełnie nie na miejscu, przychodzi do głowy w sytuacjach ostatecznych! Z kostuchą ciężko jest się oswoić, dlatego zastępujemy ją psami czy kotami i wydaje nam się, że nad wszystkim panujemy. Gdy głaszczemy miękką podróbę śmierci, ona mruczy i utwierdza nas w przekonaniu, że jeszcze sporo życia przed nami.

Kiedy przestałem szlochać, weterynarz poinformował mnie, że wizyta kosztuje tyle i tyle. Nie miałem pieniędzy, żeby zapłacić za tę chwilę nadziei, którą przeżyłem dwadzieścia minut wcześniej, ale umówiłem się, że wszystko zwrócę następnego dnia.

– Zajmę się martwym psem. Niczym nie musisz się przejmować. Idź prosto do domu i poinformuj rodziców, co się stało. Dobrze?

„Tak wygląda szczęście według mojego dziadka”, myślałem, szurając nogami w kurzu chodnika. Wzbijał się na tyle wysoko, że ludzie odsuwali się oburzeni, jednak nikt nie zwrócił mi uwagi, żebym przestał. Wiedziałem, jak się izolować. Trzeba chuliganić i nie wątpić w to, co się robi. Ze wzrokiem, który nie znosi sprzeciwu, iść po swoje. Tego nauczył mnie Szczepan.

Cały następny tydzień zrywałem porzeczki, żeby spłacić dług. Pieniądze to najlżejsza kara, jaką można ponieść za sprawdzanie, jak smakuje nadzieja, pocieszałem się. A kiedy już uzbierałem całą kwotę, postanowiłem, że nigdy więcej nie przejdę koło gabinetu weterynarza i nie zwrócę mu pieniędzy. Schowałem je do kieszeni i przez długi czas nie miałem pojęcia, na co je wydać.

Szansę dostajemy tylko po to, żeby jej nie spieprzyć. Czy to konieczne, żeby cokolwiek dostawać?

*

Funkcję prześladowcy i deprawatora dziadek pełnił – niezupełnie świadomie – wespół z panią Anielą, opiekunką (_sic!_) z mojego przedszkola. Działka Szczepana graniczyła z placówką opiekuńczo-wychowawczą, która takich jak ja miała przygotować do prawdziwego życia. Granica między metodami wychowawczymi dziadka i pani Anieli była cienka, niewyraźna i z powyginanego drutu, na który potajemnie sikałem.

Podczas poobiedniego leżakowania często gapiłem się na okno w kamienicy dziadka. Czasami pojawiała się w nim prababcia, zwykle po południu trzepała starą wycieraczkę. Obydwie były już tak zużyte, że można było przez nie wszystko zobaczyć. Transparentność tej drugiej sprawiała, że zachodziłem w głowę, po co istnieje, skoro składa się głównie z dziur. Tymczasem prababcia cierpliwie owijała wycieraczkę mokrą szarą ścierką, skrzętnie zasłaniając jej starość i nędzny schyłek żywota. Oswajała przemijanie.

W to samo okno patrzyłem, kiedy wychodziliśmy na plac zabaw na tyłach przedszkola. Celowaliśmy w nie kamieniami. Ten, komu udało się trafić, przez wiele dni wzbudzał szacunek wśród rówieśników, ale był przeklęty przez panią Anielę, naszą grubą wychowawczynię, która każdą niesubordynację surowo karała. W lecie obrywaliśmy po udach brzozową witką, a w zimie biła nas po dłoniach kantem linijki.

Rzucaliśmy w to okno kamieniami znalezionymi w piaskownicy, a czasem zabawkami. Tych drugich było szkoda, bo żadna nigdy nie wróciła. Dziadek zbierał je i na oczach dzieci zakopywał w ogrodzie. Miały tam mogiły dziesiątki plastikowych żołnierzy, kilka lalek bez oczu i trochę klocków. Patrzyliśmy przez siatkę, jak znikały pod ziemią. Dziewczyny płakały, a ja nigdy nikomu nie powiedziałem, że ten, kto je zakopuje, to mój dziadek. Mieliśmy niepisaną obopólną umowę, w myśl której nie przyznawaliśmy się do siebie przed ludźmi. Płot powodował, że nasze więzi nie istniały. Funkcjonowały tylko twarde zasady.

Szczepan uwielbiał zabawkowe pogrzeby, bo wzbudzały podobne emocje do tych przeżywanych na prawdziwym cmentarzu. Rósł, kiedy mógł pokazać siłę i widział, że inni ją dostrzegają. Doprowadzał przedszkolaki do furii i rozpaczy. Nikt go nie lubił i dlatego

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: