- nowość
- W empik go
Zdarzyło się po drodze - ebook
Zdarzyło się po drodze - ebook
Nieśmiertelny klasyk literatury w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Krusenstjerna była pisarką modernistyczną Jej twórczość wywoływała kontrowersje ponieważ w sposób otwarty poruszała tematy erotyczne oraz wątki homoseksualne. Życie jakie wiodła było protestem przeciwko istnieniu środowiska z jakiego się wywodziła. Przejawem buntu było małżeństwo z człowiekiem nieodpowiednim wg jej rodziny i okresowo występująca choroba psychiczna, ale najbardziej ten bunt odzwierciedlał się w jej twórczości literackiej. (Wikipedia)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-578-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było sobie raz dziecko. Powietrze mu wkoło śpiewało. Niewidzialne struny odgrywały tysiące melodii. Dorośli nie słyszeli pieśni. Lecz dziecko unosiło głowę i się uśmiechało. Melodia szła wprost z niewidocznej, tajemniczej przestrzeni. Ktoś złożył pocałunek na dziecięcym czole. Dlatego świeciło na biało. Różowy policzek pożyczył kolor muszelek z plaży, po której biegają bose anioły. Blask w oczach zapaliły gwiazdy.
Lecz w sercu dziecka już wyczekiwał człowiek. Lata mijały, a człowiek wyciągnął rękę i schwytał dziecko. A wtedy dobre i złe impulsy rozpoczęły w nim dziwną grę. Zupełnie jak dorosły dopuszczało się dobrych i złych uczynków, choć jeszcze nic nie wiedziało ani o dobru, ani o złu. A wszystko, co robiło — i dobre, i to złe — miało w sobie ogień dużo większy niż ten, z jakim działa każdy dorosły. To ten płomyk, dopiero co zapalony, pali się mocniej i jaśniej niż inne.
Człowiek w dziecku rósł. Ręka powoli, lecz nieubłaganie, ciągnęła dziecko do siebie. Przeprowadziła je z kwiecistej łąki do drogi, po której szły miliony ludzi. I zanim dziecko zdążyło pojąć, jak to się stało, także i ono szło drogą — już nie dziecko, a człowiek pośród miliona innych. Dziecko zlękło się bardzo i chciało zawrócić. Lecz gdy ruszyło głową, gapiły się nań groźne twarze, a głosy mruczały: „Po co się kłócisz? My też idziemy przed siebie. Nikomu nie wolno zawrócić”. Deptali dziecku po piętach, więc nie mogło przystawać.
Wkrótce zniknęło poczucie strachu. Człowieka, który kiedyś był dzieckiem, dopadła żarliwość innych. Też chciało do przodu. Z pewnością majaczy tam jakiś cel. Inaczej po co by wszyscy pędzili przed siebie bez przystanku? Mijały dni, rok dodawał się do roku, a wielką drogę wciąż wypełniał gwar maszerującego tłumu.
Większość już dawno temu zapomniała, że byli dziećmi. Podczas wędrówki życie dawało im tyle do myślenia, tyle do zrobienia. Lecz podobnie jak kiedyś człowiek czekał w dziecku na swój czas, tak teraz dziecko nadal tkwiło w większości z nich. Jak wystraszony motyl przywarło do bijącego serca. Czasem skrzydłami dotknęło jego ściany. Wtedy rozbłyskało. Człowiek, który kiedyś był dzieckiem, przypominał sobie. Działanie człowieka często było powtórzeniem tego, co zrobił kiedyś jako dziecko.
„Dlaczego to robię?”, myślał znienacka. Mogło to być o czynie dobrym albo o złym. Motyle skrzydło łagodnie głaskało serce. Wtedy człowiek przypominał sobie inny czyn, daleko w przeszłości, w dzieciństwie. Ach, to piękne, beznadziejne życie, które porusza się w kółko.
Mimo to człowiek szedł dalej, wypełniony myślą o tym, co czeka go tam w oddali. Czy się nauczył czegoś po drodze? Och, wiele. Pracował, dążył, kochał i cierpiał. Spotkały go wszelkie bolączki i radości życia. Wielkie szczęście i wielki smutek! Ledwie łzy wyschły, a już się uśmiecha. Szybko zrozumiał towarzyszy podróży, dążących z nim ku celowi w oddali.
Mówili tym samym językiem, uśmiechy i łzy. Sprzeczali się ze sobą i kochali się nawzajem. Jedni kopali w innych kurzem i brudem drogi, inni ze łzami ten brud wycierali. Niebawem droga miała się skończyć. Czuł to. Był bowiem bardzo zmęczony. Oczy zamglone, a plecy zgarbione, jakby od dawna niósł ciężar.
I człowiek dotarł do końca drogi. Przed oczami objawił mu się nieskończony bezkres. Na ziemi leżały martwe ciała. Ciało przy ciele, członki pozbawione życia, sine usta, otwarte, popękane oczy. Był to widok potworny. Lecz powietrze nad martwymi ciałami poruszało się, drgało przełamane oślepiającym światłem z otwartego nieba.
Teraz to dostrzegł… To motyle. Z martwych ciał, z serc, których bicie ustało, wyfruwały motyle. Przez całą długą wędrówkę kryły się przy ludzkich sercach, a teraz wzlatywały uwolnione. Ich przepiękne skrzydła wypełniały powietrze.
Powolny ruch miliona motyli rozbrzmiewał kruchą, nuconą melodią. Człowiek, który kiedyś był dzieckiem, nasłuchiwał. Rozpoznał ją. Z wolna opadł na ziemię. Ciało zesztywniało, oczy pękły. Z serca, które zatrzymało niestrudzone bicie, wyfrunął motyl.
Krucha, nucona melodia nasilała się, motyle wirowały — rozmigotana, barwna gromada, wysoko nad ziemią i ponad martwymi ciałami, w stronę otwartych niebios.PŁONĄCY BUKIET
Dzieci z uliczki były drobne, miały okrągłe twarze, białe i jakby w mące. Całymi dniami bawiły się w ciemnym zaułku między domami, a ich donośne głosy słychać było na wszystkich piętrach. Od czasu do czasu ktoś wystawiał głowę z okna i wrzeszczał:
— Zamknijcie się!
Albo spadało jakieś gniewne przekleństwo, ciśnięte w gromadę niczym ciężki kamyk. Wówczas dzieci milkły i zapanowywała tak zlękniona cisza, jakby wydarzył się jakiś wypadek. Z pobliskich ulic docierały odgłosy zewnętrznego świata: kroki spieszących się ludzi, huk tramwajów, radosne trąbienie automobili i rżenie koni — jak gdyby przechodził tamtędy hulaszczy pochód karnawałowy.
Dzieci prawie go nie słyszały. Ich królestwem była uliczka. Ich słońcem było to wyblakłe, oszczędne, które pomiędzy wysokimi domami zagląda na brudny chodnik. To dlatego były takie blade, jakby dorastały w piwnicach.
Na końcu uliczki wznosiła się ściana ze skały. Kiedyś miał tam powstać nowy szary dom, lecz wciąż była to tylko góra, wielka podwórkowa atrakcja. Dzieci wspinały się po skale, zsuwały w dół, a czasem turlały, po czym lądowały głową na chodniku. Wzdłuż jednej ściany zbudowano drewnianą rynnę, podczas deszczu woda spływała po niej do ścieków. Także w zwykłe dni z rynsztoka na ulicy wyżej ściekała brunatna woda. Tu żeglowały i tonęły korkowe stateczki i grubo ciosane, drewniane floty. Ponadto dzieci zanurzały ręce i wkładały do wody kamienie, tworząc w ten sposób małe wodospady. W szczelinach skały tkwiła ziemia, a w jednym miejscu rosło karłowate drzewo. I gdy drobne, jasne listki jakimś cudem wystrzeliwały z gałązek, dzieci z uliczki wiedziały, że nadeszło lato.
To lato było gorące i duszne. Wszystkie okna w kamienicach stały otworem. Dzieci bawiły się i krzyczały. Biegały boso i bez nakrycia głowy. Pod jednym z okien stał szlifierz i ostrzył noże. W uliczce zawsze coś się działo. Czasem przychodził dziadek z pozytywką. Dzieci szły za nim na podwórze, ustawiały się w kółko i słuchały. Brzęcząca pozytywka wygrywała marsze i walce. Dzieci obejmowały się wtedy w pół i podskakiwały jak niezdarne zwierzątka. Muzyka miała nad nimi władzę. Innym razem przyszła gromada kobiet z Armii Zbawienia. Śpiewały piękniej niż pozytywka i miały na sobie śmieszne, błękitne kapelusiki z czerwonymi wstążkami. Ale gdy któraś z kobiet zaczynała się modlić za dzieci z podwórka, te robiły zażenowane miny i spuszczały powieki na zuchwałe oczęta, które niejedno już widziały na tym brudnym świecie.
No i ten szlifierz, którego się tak bały. Ostrzył noże kuchenne z tak surową miną, jakby to były narzędzia zbrodni. Zgrzyt z kręcącego się kamienia szlifierskiego posyłał przyjemne dreszcze przez kręgosłup. Panna Inga, siedząca przy otwartym oknie na parterze, prawie równo z ulicą, podała mu niewielki nożyk.
— Rozrywam nim nici — powiedziała. — Chcę, żeby był naprawdę ostry.
Dzieci zgromadziły się dokoła. Był pośród nich wysoki, chudy, czternastoletni chłopiec. Miał na imię Benjamin, a jego matka mieszkała od podwórka. Mimo że Benjamin był dużo starszy od reszty, zawsze bawił się na ulicy. Coś było z nim nie tak. Niektórzy mówili, że jako dziecko uderzył się w głowę. Ciało miał długie i sprawne, ale umysł wciąż niedojrzały. Niczego nie potrafił się nauczyć. Ale był uprzejmy i miły. Teraz śledził, jak kręci się kamień szlifierski. Jego oczy były jasnoniebieskie i zadziwione. Rzucały płochliwe spojrzenia.
— Wyglądasz, jakbyś się bał — odezwał się szlifierz i zatrzymał kamień.
Benjamin się wycofał. Zawsze ktoś musiał do niego coś mówić, żartować. Dzieci tak samo, ale bardziej bał się dorosłych. Kamień szlifierski ruszył na nowo.
Benjamin usiadł na schodach. Teraz krawcowa wyszła na zewnątrz, żeby odebrać swój nożyk i zapłacić. Była to młodziutka kobieta, ledwie dwudziestoletnia, ale jej chód był rozkołysany i ciężki. Spodziewała się dziecka. Zwisająca sukienka nie kryła niekształtnej figury. Pomachała Benjaminowi, a ten natychmiast ruszył za nią. W maleńkim pokoiku postawiła na stole dwie filiżanki.
— Dam ci kawy — powiedziała.
W dłoni trzymała nóż. Nagle sobie o nim przypomniała. Chudym, białym palcem przesunęła po ostrzu. A potem szybko schowała narzędzie do pudełka na stole.
Benjamin śledził jej ruchy radosnym wzrokiem. Na całej ulicy tylko krawcowa była dla niego miła. Być może sądziła, że cała reszta gardzi tak samo tym biednym chłopcem jak nią. Z niej także się naśmiewali, na jej widok wzruszali ramionami. W ten sposób z jej własnej nieszczęsnej sytuacji narodziło się współczucie dla malca.
Dzieci z uliczki miały zabawę, którą wymyśliły specjalnie dla Benjamina. Otaczały go kółkiem, a jedno z nich wołało:
— Benjamin, zrób głupią minę!
Dla Benjamina nie było nic prostszego. Zezował, otwierał usta jak zazwyczaj, a ręce trzymał bezradnie przed sobą. Wyglądał idiotycznie. Dzieci wiwatowały i szczypały go.
Inga to zauważyła i gdy widziała, jak chłopiec stoi w kółku, serce jej pękało, jak gdyby to w nią trafiały drwiny. Z Benjaminem mogła rozmawiać o swoich lękach i zmartwieniach. Mieszkała u starszej krewnej, która całymi dniami usługiwała po domach. Dlatego Inga z rzadka miała z kim rozmawiać. Klientki, przeważnie kobiety z pobliskich kamienic, przychodziły poprawić tanio stare spódnice, ale na nią nie zwracały uwagi. Rozmowa z Benjaminem stanowiła dla Ingi ulgę, choć on tak niewiele mówił. Ale był wrażliwy na jej samopoczucie. Gdy płakała, jego oczy wypełniały się łzami. Gdy się śmiała, on także się śmiał. Kobieta pragnie mieć pieska do głaskania albo dziecko do gaworzenia. Benjamin był zarówno jej pieskiem, jak i dzieckiem.
— Zamocz sobie — powiedziała i podsunęła mu miseczkę z chlebem.
Pokoik, w którym siedzieli, był mały i duszny. Na maszynie przy oknie i na stole leżały stare ubrania zalatujące stęchlizną. Żelazne łóżko z materacami i poduchami wsunięto w kąt; w innym stała szafka, a na niej lusterko z matowym, tajemniczym szkłem.
Na szafce, pośród portretów i bibelotów, znajdował się także kolorowy wazonik, do którego Inga wetknęła suszone kwiatki i źdźbła. Miał to być prawdziwy ozdobny bukiet. Za każdym razem Benjamin przyglądał mu się z ciekawością. Podobał mu się, ale teraz, w środku lata, gdy drzewko za oknem było całe zielone, bukiet wydawał się suchy i szary.
Benjamin maczał duże suchary w kawie. Puchły w filiżance, aż trudno było je potem schwytać. Inga się do niego uśmiechała. Tu, w jej pokoiku, dziecięce odgłosy wydawały się brzęczące i monotonne. Tak do nich przywykła, że nie zwracała na nie uwagi. Gdy naciskała pedał maszyny, ta hałaśliwie zgrzytała, a powietrze wypełniał jakby śpiew olbrzymich komarów.
Tego dnia Inga nie miała dużo roboty; zamierzała zabrać Benjamina na wał za miastem. Kilka przecznic dalej dzielnica kończyła się trawiastym nasypem, za nim rósł przerzedzony lasek. Można by sądzić, że to tam dzieci powinny się bawić, ale one wolały uliczkę. W sobotnie i niedzielne wieczory szły z rodzicami, ale nie było im tam tak dobrze jak we własnym zaułku. Inga zdjęła fartuch, a na głowę włożyła kapelusz.
— Chodź, Benjaminie — powiedziała jak wcześniej, a on posłusznie wstał.
Ruszyli ulicą za miasto. Powiew wiatru przyniósł ze sobą delikatny zapach liści i trawy. Ścieżka prowadziła w stronę lasu. Na trawie i w rowie nie rosły żadne kwiaty. Wał był suchy i zakurzony, ale niebo unosiło się wysokie i błękitne, słoneczne promienie trafiały w dół niczym strzały.
— Jak pięknie! — Inga przystanęła.
Zdjęła kapelusz i powachlowała się nim. Jej twarz była łagodna i jasna, a blond loczki powiewały przy skroniach. Palce, w których trzymała kapelusz, były podziurawione przez drobne igły. Ponownie zaczęła iść — nieco pochylona do przodu, jak idzie ktoś niosący ciężar. Benjamin także pochylił się jak stary dziadek, wymachiwał długimi rękami. Lubił przebywać w pobliżu Ingi. Była jak dobra siostra, dawała mu suchary do kawy i miała niski, łagodny głos. Zapomniał o okrutnych dzieciach, usta otworzył z radości i zadowolenia.
Nadjechało auto. Z daleka usłyszeli jego świst, a ponieważ droga była wąska, usunęli się na bok. Ale samochód pędził i tuż przy nich wpadł w poślizg; przejechałby Ingę, gdyby Benjamin szybkim ruchem jej nie odciągnął. Mężczyzna za kierownicą gwałtownie zahamował i wyskoczył z auta. Z tyłu miał dużą walizkę, taką, jakiej używają komiwojażerowie. Inga cofnęła się całkiem blada, ale mężczyzna zaraz znalazł się przy niej. Był wysoki, miał beztroską twarz i małe, błyszczące oczy.
— Nic wam się nie stało? — zapytał. I zaraz wykrzyknął: — Ależ to Inga!
— Prawie mnie rozjechałeś — szepnęła.
Benjamin dalej trzymał ją za rękę.
— Dostałem twój list — odezwał się tamten, jego twarz pociemniała. — Oczywiście, że ci pomogę, gdy nadejdzie pora. Żaden ze mnie nicpoń.
Kobieta uczepiła się Benjamina, cała się trzęsła.
— Nigdy mnie nie odwiedzasz — oznajmiła, na co on wzruszył ramionami.
— Mam tyle do roboty. Ciągle podróżuję. Przede wszystkim w interesach. Na co się tak gapisz, smarkaczu? — wybuchnął.
Przerażony Benjamin zamknął usta.
— Pędzę dalej. Czas nie należy do mnie — powiedział komiwojażer. — Ale zaufaj mi. — Odwrócił się od nich i wsiadł do auta. Odjechał niczym ryczący potwór, zostawiając za sobą chmurę kurzu.
— Och, Benjaminie — jęknęła Inga. — Dlaczegoś nie pozwolił, żeby to auto mnie przejechało?
Nie miała siły iść dalej. Usiedli w trawie przy rowie. Na niebie ćwierkał skowronek. Wiatr szumiał w suchej trawie. Inga nie unosiła głowy. Między jej palce zaczęły skapywać łzy. Benjamin smutno patrzył przed siebie.
— Byłam szczęśliwą idiotką, zakochałam się w nim. Tym swoim autem przejeżdża na drodze kolejne serca.
Benjamin potrząsnął głową.
— Jest zły — powiedział nieśmiało.
— Masz rację — odparła Inga. — Ale gdy się człowiek zakocha, wierzy, że wszyscy są dobrzy. Nie rozumiesz tego, biedny Benjaminie.
Siedzieli w milczeniu. Mijali ich ludzie. Jakaś dziewczynka pchała wózek z dzieckiem; krzyczało, a ona śpiewała mu na pocieszenia. Elegancki mężczyzna w słomkowym kapeluszu przechadzał się z piękną panią. Przeszła grupa robotników w błękitnych kombinezonach, z łopatami przerzuconymi przez ramię.
Nie wiedzieli, jak to się stało, ale nagle przy tych dwojgu na brzegu rowu usiadła drobna kobiecina. Wyglądała zabawnie. Na głowie zawiązała szal i była tak mała i chuda, że zdawało się, że zaraz zniknie w swej szarej sukience. Spod szala wystawała para przyjaznych, radosnych oczu.
— Tu się chyba płacze — odezwała się gaworzącym głosem, jak mówi się do dzieci. — Luli, nie płaczemy! Radosne miny! Patrz, babinka nie płacze.
Benjamin roześmiał się na te życzliwe słowa.
— Co masz w tobołku? — spytał.
Położyła obok siebie wielki pakunek. Zacisnęła usta.
— A zgadnij!
Benjamin zmarszczył czoło.
— Chleb — wypalił. Zawsze chciało mu się jeść.
Kobiecina potrząsnęła głową.
— Może zabawki na sprzedaż? — odezwała się Inga, której łzy powoli wysychały.
— Nie do końca.
Kobiecina zaczęła rozplątywać węzeł, z tobołka wysypały się resztki włóczki. Lecz gdy Inga i Benjamin spojrzeli z bliska, zobaczyli, że to maleńkie, zręcznie zwinięte figurki z wełny.
— Patrzcie — powiedziała radośnie kobieta. — To cały świat.
— Gadanie! — zaśmiała się Inga.
Wtedy tamta podniosła laleczki i kręciła nimi przed oczami Ingi i Benjamina, żeby zobaczyli, jakie są śliczne. Niektóre miały na głowach dziergane czapeczki, inne laski w dłoniach, a kilka — maleństwa w becikach w objęciach.
— Gdy byłam tak młoda jak ty, moja mała — zaczęła staruszka — świat wydawał mi się wielki, taki wielki. Kochałam i płakałam, zupełnie jak ty, uwierz mi. Wszystko to tylko marność. Jedni ludzie byli źli, a inni dobrzy, ale głównie źli. I czułam, jak to wszystko pali mnie w piersi, bo serce łomotało, biło i cierpiało. Teraz jest inaczej. Z biegiem lat serce coraz bardziej się kurczyło, nie było w stanie tak mocno walić i płonąć. Zdarzyło się wtedy coś bardzo dziwnego. Świat też się skurczył, stał się maleńki. Tylko dlatego, że żyję od tak dawna, rozumiesz? W końcu uznałam, że jest niewiele wart. Już nie mógł mnie skrzywdzić. Jakbym się z niego wydostała. A ponieważ muszę mieć jakieś zajęcie, zrobiłam te wełniane laleczki. To moje wspomnienia, rozumiesz? Wszystko, co tak mnie bolało. Teraz trzymam je w tobołku. Są tylko wełnianymi lalkami. Gdy człowiek dożyje mojego wieku, rozkłada wspomnienia jak te lalki i może się nimi bawić. Zobaczysz, bidulko, kiedyś nie będziesz się przejmować tym, który cię zranił. Będzie on tylko wełnianą laleczką. Puf!
— Dziwnie mówisz — odezwał się Benjamin, który przysłuchiwał się ze skrzywioną miną.
— Mówisz tak, bo nic nie rozumiesz. Patrz.
Kobiecina rozłożyła lalki.
— To ja w czerwonej spódnicy. Nie wyglądałam wtedy jak teraz, to pewne. Na plecach mam warkocze. A tu jest chłop, któremu służyłam, i jego żona. Jest podły, trzyma laskę. Ale żonę zrobiłam ładną, bo była dobra. A tu chłopak z młyna. Jest biały na twarzy jak duch. Kochałam go. Och, jakże serce bolało. Chciałam się utopić. Widzisz, panienko, jest tylko wełnianą lalką. Po co więc cierpieć? Gdy będziesz tak stara jak ja, też będziesz siedzieć z tobołkiem w dłoni i trudno będzie ci pojąć, po co było w życiu tak cierpieć.
— Być może to prawda — przytaknęła Inga.
— Oczywiście, że prawda. A tu jest dzidziuś, którego urodziłam. Luli, luli! Taki malutki. Teraz jest duży; nie wiem, gdzie się podziewa. Taka to wdzięczność. Najpierw wygrzać się u mamy, aż rozwinie skrzydła, a potem odlecieć. Ale lubiłam go, jak był mały, dlatego jest ze mną w tobołku.
— A ta? — Benjamin chwycił jedną laleczkę.
Kobiecina wzięła ją od niego i podniosła.
— Widzicie, ta — powiedziała teraz uroczystym tonem. — To sam Bóg Ojciec. To on stworzył ludzi, więc musiał tu być. Dziwnie jest trzymać go w tobołku. Zrobiłam go większego niż pozostałe, ale wydaje mi się, że i tak jest niezadowolony. Inne lalki obwiniają go o wszystko, co im się przydarzyło. Na pewno nie chciał, żeby poszło aż tak źle. Dlatego cierpi. Świat, który stworzył, oszalał. Sądził, że będzie piękny. Pewnego dnia moje lalki go rozszarpią. Mają nadzieję, że wtedy wszystko będzie dobrze. Ale wtedy też nie będzie dobrze. Ech!
Westchnęła i zaczęła z powrotem wiązać tobołek.
— Rozweseliłam cię, panienko. — Oczy błysnęły jej pod szalem. — Żegnajcie.
Zanim się obejrzeli, kobiecina była już na drodze i pospiesznie ruszyła w stronę miasta.
— To tylko lalki — powiedział Benjamin, nieco zdziwiony. — Na pewno umiesz zrobić podobne.
— Tak — odparła Inga przeciągle. — Być może kiedyś zrobię podobne.
Wyobraziła sobie siebie jako staruszkę z tobołkiem w dłoni. I zaraz chwyciła się za serce. Zabolało, świat i ludzie byli wciąż tacy żywi. Benjamin i Inga ruszyli powoli do domu.
Pewnego letniego wieczora Benjamin miał właśnie wejść do bramy, gdy zobaczył mężczyznę opartego o okno Ingi. Mówił coś ostrym, szorstkim głosem. Benjamin go nie rozumiał. Ale mężczyzna był wściekły. Kiedy chłopak do niego podszedł, zobaczył, że to komiwojażer. Z pokoju dosłyszał rozszlochany, błagający głos Ingi. Benjamin zbliżył się. W świetle padającym z okna pojawiła się nagle jego twarz o wychudzonych policzkach, dziwacznych oczach i otwartych ustach. Mężczyzna, który w tym momencie się odwrócił, wydał z siebie okrzyk zaskoczenia i przerażenia; natychmiast odszedł. Po raz pierwszy Benjamin kogoś wystraszył.
Inga podeszła do okna. Zamyślona spojrzała na Benjamina, po czym wysunęła białą rękę pokłutą igłami i pogłaskała go po włosach. Tego wieczora zasnął szczęśliwy, a we śnie nadal czuł, jak głaszcze go chłodna dłoń.
Lato stawało się coraz bardziej upalne. Uliczkę pokrywał kurz. Brudna woda wysychała w drewnianej rynnie i cuchnęła. Dzieci bawiły się, a ich głosy były często rozgniewane. Kłóciły się i biły. Wyśmiewały Benjamina.
Pewnego upalnego dnia chłopiec zobaczył w oknie białą twarz Ingi. Zdawało mu się, że go woła, więc pobiegł do niej. Ale gdy wszedł do środka, nie czuł się mile widziany. Skinęła tylko na niego. A gdy tak na nią patrzył, szybko ukryła coś za plecami. Był to naostrzony przez szlifierza nóż, ale tego Benjamin nie zauważył. Kobieta cała się trzęsła, jakby zmarzła. Wówczas Benjamin też chciał zapłakać, poczuł chłód.
Chciał zrobić coś, by rozweselić Ingę — ale co? Poszła w kąt pokoju, a on stanął przy szafce i jak wiele razy wcześniej przyglądał się ususzonemu bukietowi w malowanym wazonie. Nagle przyszła mu do głowy myśl. Rozweseli Ingę czymś naprawdę pięknym. Bukiet był okropny, szary i zakurzony. Ale jeśli go podpali, ten zapłonie i będzie świecił piękniej niż świeże wiązanki w pobliskiej kwiaciarni.
Inga ściskała nóż. „Och, moje serce”, myślała. „Nie możesz czekać, aż skurczysz się jak serce tej kobieciny, a twój ukochany zamieni się w wełnianą lalkę. Cierpisz, dokuczasz. Najlepiej, jeśli przerwę twoje głupie łomotanie”. I uniosła nożyk.
Ale w tym momencie usłyszała za sobą trzask. Szybko się odwróciła. To bukiet na szafce płonął, a Benjamin patrzył na nią z uśmiechem. Żółty płomień uderzył o ścianę, rzucił blask na matowe szkło lustra, aż błysnęło. Był to przezroczysty, jasny płomień, w środku kurczyły się i węgliły łodyżki suszonych kwiatów. Teraz cały bukiet świecił i trzeszczał od ognia.
— Czy nie jest piękny? — spytał Benjamin.
Nożyk Ingi upadł z brzękiem na podłogę. Chwyciła gruby koc, rzuciła go na szafkę i ugasiła ogień. Skarciła Benjamina, ale strach wybudził ją z uśpienia. „Ten biedny chłopiec uratował mi życie”, pomyślała, „i pewnie tak miało być”.
Benjamin bezradnie rozejrzał się dokoła, spostrzegł nóż na podłodze. Pochylił się, żeby go podnieść.
— Mogę go dostać? — poprosił.
— Tak — odparła Inga powoli.
Z ulicy dobiegały głosy dzieci. Pewnego dnia i jej dziecko będzie się bawić na dworze. Dziecko o bladej twarzy i niezdarnych ruchach. Nie mogła tego powstrzymać. Życie przejdzie przez nią jak świecący ogień, a serce dalej będzie płonąć i się lękać, aż pewnego dnia się skurczy, a jej mrocznemu spojrzeniu minione lata objawią się tak nikłe, że trudno jej będzie uwierzyć, dlaczego tak bardzo cierpiała.
Benjamin zabrał nóż i pobiegł wystrugać łódkę z kory.
_Koniec wersji demonstracyjnej._