Zdążyć przed menopauzą, czyli moja Ameryka - ebook
Zdążyć przed menopauzą, czyli moja Ameryka - ebook
Edyta Górska - urodzona w lutym 1969 r. Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego i Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Legnicy. Miłośniczka muzyki, sztuki, podróży oraz dobrego humoru. Ma słabość do słodyczy i „niegrzecznych” osób. Prywatnie mama, rozwódka i autorka kilku obrazów na płótnie. Uzależniona od kawy, piękna natury i świętego spokoju. Nieustannie poszukująca nowych wyzwań.
Ma 47 lat i – wydawałoby się – ustabilizowane życie, ze stałą pracą na etacie w urzędzie miasta. Z dnia na dzień podejmuje jednak decyzję o wyjeździe z Polski do USA. Chce czegoś innego, nowego, chce poczuć prawdziwe życie, zobaczyć miejsca, o których zawsze marzyła, chce… zdążyć przed menopauzą.
Przyjeżdża do Kalifornii i zaczyna opiekować się niepełnosprawnym Neilem, który wita ją bez spodni… Zaprzyjaźnia się z nim, nie wiedząc, że wkrótce przyjaźń zamieni się w miłość, choć tylko z jednej strony. Aby zarobić na życie, podejmuje wiele dodatkowych prac, zajmując się już nie tylko ludźmi, ale także sprzątaniem ich domów. Zakochuje się w Jezusie, który wkrótce zamienia się w Judasza. Nie na to liczyła. Ale los niesie jej ciągle niespodzianki. Nareszcie na własne oczy może zobaczyć Wielki Kanion Kolorado i Dolinę Monumentów. Zakochuje się po raz drugi. Co będzie z tą miłością?
Debiutancka powieść Edyty Górskiej to zapis jej doświadczeń na emigracji. Czasem jest śmiesznie, a czasem strasznie, ale polskie lęki i językowe wpadki przegrywają z potrzebą wolności, a serdeczność Amerykanów, kalifornijskie niebo i słońce dodają jej sił. To książka skrząca się humorem, pokazująca dystans autorki do samej siebie, która nie boi się pokpiwać z własnych naleciałości i ma bystre oko w dostrzeganiu różnic między polską a amerykańską mentalnością.
Magda Wieteska, redaktorka
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8308-545-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się od słów: „Sorry! Ale kot pani ma eksmisję”.
Stałam pod ścianą z kotem na rękach. Korytarz wieżowca, w którym mieszkałam, przytłaczał i zastawiony był moimi rzeczami oraz meblami. Poprosiłam komornika o dziesięć minut na zaniesienie kota do mojej mamy, która mieszkała dwa bloki dalej. Popatrzył na mnie i z lekkim cynicznym uśmiechem wypowiedział: „Jeszcze się pani żarty trzymają?”. Zamknął drzwi od mojego mieszkania i nakleił żółtą taśmę. Patrzyłam na niego i chciałam, żeby się przewrócił lub jego wypalony do połowy papieros w ustach spadł mu na rozporek spodni i zrobił dziurę. Odwrócił się i powiedział: „Muszę po prostu zdążyć na kolację do domu, dzieci czekają”, po czym odszedł. Zrobiło się cicho. Słyszałam jedynie swój oddech i bicie serca. Kiedy na korytarzu zgasło światło, poczułam, że mój Titanic idzie na dno. Zdałam sobie sprawę, że pomimo ogromnej walki przegrałam. To był najtrudniejszy moment w moim życiu. Myślałam wtedy, że to koniec i moje życie legło w gruzach. W takich momentach inaczej myśleć nie można. Zostałam ofiarą oszustwa i matactwa, a w rezultacie obarczona głębokim poczuciem winy, które trawi mnie do dziś. Dotknęłam dna. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to wszystko działo się po coś i było jedynie wstępem do następnego etapu. Aby to zrozumieć musiałam dobrnąć do dnia dzisiejszego i uświadomić sobie sens słów: „Ruina jest darem. Ruina to transformacja”.
Dziś jestem inną osobą. Czy dumną z siebie? To bardzo odpowiedzialne móc powiedzieć „jestem dumna z siebie”. Ale tak! Jestem dumna, a przede wszystkim jestem wdzięczna losowi za mocny kop i kilka zdarzeń, które poruszyły pokłady mojej odwagi do rozpoczęcia procesu wysiedlenia z mojego życia polskiej egzystencji. Ponoć nie takiej złej, bo na posadzie urzędnika państwowego. Siedziałam za biurkiem pięć dni w tygodniu. Rozpoczynałam każdy dzień od filiżanki kawy, która wcale nie stawiała mnie na nogi. Podpisywałam w biegu listę obecności i uśmiechałam się do kadrowej, która zerkała na zegar, sugerując, że jestem spóźniona. Wchodząc do biura, mówiłam z uśmiechem „Dzień dobry wszystkim”, a w odpowiedzi dostawałam: „To się jeszcze okaże czy dobry”. Czterdzieści godzin tygodniowo patrzyłam na tych samych ludzi. Płodziłam sterty pism, które nie pozwalały w żaden sposób rozwijać się ani nawet wyjątkowo specjalnie myśleć, ponieważ najczęściej były szablonami. Za wszelką cenę musiałam zrobić wszystko, aby interesant wyszedł zadowolony, nawet jeśli przyszedł w złym humorze. Wielokrotnie miałam okazję usłyszeć wykrzyczane w moją stronę: „Siedzi tu pani za moje podatki!”. Pracowałam głównie na sukces przełożonych i nie słyszałam nigdy dobrego słowa skierowanego do mnie. W urzędzie było smutno, szaro i brakowało serdecznego uśmiechu. Obserwując to wszystko, zdawałam sobie sprawę, że nic dobrego mnie tu nie czeka. Sam status urzędnika i umowa na czas nieokreślony nie były powodem radości w moim życiu. Wygrywając dziesięć lat temu konkurs na stanowisko specjalisty, miałam zupełnie inne wyobrażenie o pracy w urzędzie miasta. Przyszedł czas, że zaczęłam się dusić i nie trawiłam specyficznych klimatów. Nie należałam do osób, które, rozmawiając z szefem, przytakiwały głową i składały dłonie jak do modlitwy. Nie byłam również w gronie najbardziej pokonanych, czyli tych, którzy najchętniej położyliby się i służyli szefowi jako dywanik albo klęcznik. Dostawałam powoli przewlekłych mdłości. Szczerze ubolewałam również nad ludzką dwulicowością, notorycznym brakiem kultury osobistej i cynicznym zaciskaniem usteczek. Wszechobecna słoma z butów zaczęła mnie uwierać w najczulsze miejsca. Chciałam czegoś więcej i miałam dosyć jałowego urzędowania, które obligowało do pomalowanych paznokci, regularnych wizyt u fryzjera, szperania po wieszakach w galeriach i innych pajacowatych zachowań. Potem nadchodził proces obróbki personalnej, czyli ocena otoczenia, a co za tym idzie – krytyka i uświadamianie mi, że nie jestem tu kimś ważnym: „Nie dyskutuj, Edyta, i najlepiej stąd wyjdź”. Moja degradacja personalna nie dotyczyła wyłącznie polskiej codzienności i życia zawodowego. Miałam za sobą ciężki rozwód, kilka lat nieudanych związków, liczne kredyty i wiele prób łatania końca z końcem. Popełniane błędy rodziły konsekwencje, jedną z nich była eksmisja. Życie piętrzyło kłopoty i jednocześnie wzmagało bunt. Jakby szeptucha siedziała za uchem i prowadziła monolog, czekając na dobry moment. Była na tyle skuteczna, że nadszedł dzień obsesyjnego pragnienia wyrwania się stąd. Palec środkowy świerzbił od dłuższego już czasu, ale etykieta urzędnika nie pozwalała na ten wybryk. Jeszcze nie teraz!
Jestem bardzo wdzięczna za poranek 15 grudnia 2015 roku, który zapoczątkował zaspaniem do pracy, a potem potknięciem się na schodach autobusu linii 15. Nawet kontroler biletów był w tym dniu mało sympatyczny. Miał brudny kołnierzyk oraz białe skarpetki. Doprawdy nie wiem, dlaczego białe skarpetki u faceta działają na mnie tak destrukcyjnie. Popatrzyłam w okno autobusu. Niskie, grudniowe słońce podpowiedziało – „nie wytrzymam tu dłużej”. Będąc już za urzędowym biurkiem starałam się zredukować stres tego poranka, ale kosmos miał inny plan. Rzuciłam okiem za okno w poszukiwaniu nadziei. Grudniowa szarość i brudne zacieki na szybie nie pozostawiały złudzeń. W powietrzu unosiło się zbyt wiele malkontenctwa spowodowanego wypaleniem zawodowym współpracowników. Jeszcze raz spojrzałam za okno i znowu szarość, aż wreszcie szturchnięcie filiżanki kawy i rozlanie jej ruszyło moje cztery litery.
Korytarz do przełożonego wydawał się zbyt długi niż zwykle. Moje słowa wypowiedziane wtedy: „Poproszę pół roku bezpłatnego urlopu” nadały początek tej historii i zmieniły moje życie. Dłonie miałam spocone, ale pierwsze koty za płoty. Następnie akceptacja przełożonych, kilka papierków, pieczątek i przede mną już tylko dwa ostatnie tygodnie pracy. Adieu Fruziu! – chciało mi się krzyczeć, ale urzędniczce nie wypadało. Po powrocie do biura odwiedziłam stronę internetową linii lotniczych Lufthansa i po kilku minutach miałam bilet do San Francisco. Jakie to finezyjnie proste zmienić swój dzień i nastawienie do życia! Rozlana kawa już nie wzbudzała złości, a na ustach pojawiły się dźwięki piosenki _Time to Say Goodbye._ Chyba nawet podrygiwałam i pogwizdywałam pod nosem, przechadzając się ponurymi korytarzami urzędu. W głowie zaczęły pojawiać się myśli: „żebym tylko nie zapomniała hormonów na tarczycę”, „muszę zrobić wreszcie tę dziurę w górnej piątce”, „pooglądam na YouTube filmiki z lotów do San Francisco”, „muszę kupić nowy biustonosz” albo „może lepiej obejrzę klip Tony’ego Bennetta – _I left my heart in San Francisco”._
Na pokład samolotu wsiadłam kompletnie nieświadoma tego, co mnie czeka w Kalifornii. Szukając swojego siedzenia wysłałam szybki testament do bliskich, po czym zorientowałam się, że moje miejsce nie posiada stolika. Hello! Czy ktoś mnie słyszy i widzi? Ja nie mam stolika! Ale jak to możliwe, stolik musiał gdzieś być. Poczułam rozlewającą się po ciele falę gorąca. Pomyślałam – spokojnie, to tylko stres! Bo chyba nie menopauza, do cholery?! Nagle przybył brodaty mężczyzna – mój sąsiad, który miał mi towarzyszyć przez następne jedenaście godzin lotu. Był Niemcem, bardzo uprzejmie się przywitał, po czym usiadł, trzymając w ręce plik gazet. Drugą ręką zanurkował pod siedzenie i wyciągnął stolik. Chciałam krzyknąć z radości, ale tylko chrząknęłam kilka razy i popatrzyłam w okno. Potem w sufit, znowu w okno i, z uśmiechem Jasia Fasoli, flegmatycznie sięgnęłam pod siedzenie. No cóż, całe życie się uczymy. Nigdy nie miałam możliwości siedzieć naprzeciw ściany, stąd moje braki w ogładzie pokładowej.
Po tej lekcji poczułam się dobrze i poprosiłam o sok pomarańczowy z wódką. Popijając go, patrzyłam w skrzydła samolotu i usytuowane w nich silniki, odganiając myśli w rodzaju, co by było gdyby…? Kiedy rozległ się głos kapitana: _„Willkommen an Bord der Lufthansa, Flugnummer 490 von Munchen nach San Francisco”_, wiedziałam, że wszystko wokoło dzieje się naprawdę. Oderwałam się od ziemi, lecąc do Kalifornii.
Na koniec chcę wspomnieć najbliższych, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Dziękuję:
RODZICOM za wsparcie i miłość w trudnych momentach emigracji i za to, że zawsze są moimi największymi sprzymierzeńcami, dając najcenniejsze wskazówki i porady.
BRATU, bez którego nie byłoby mojej Ameryki, który zaopiekował się mną, wskazując niejeden dobry azymut na odnalezienie się w nowej rzeczywistości.
SYNOWI – że czeka cierpliwie, jest szczęśliwy z napisanej przeze mnie książki i namawia mnie na anglojęzyczną wersję.
NEILOWI, który zainicjował pomysł napisania tej książki. Słuchał wielokrotnie moich opowiadań i pewnego dnia powiedział: „_Write a book about it. You can do it!”_. Wspierał mnie w chwilach zwątpienia i zmęczenia, bo i takie były.
Pragnę serdecznie podziękować wszystkim, którzy pomogli mi i wspierali w napisaniu tej książki.
Szczególne podziękowania dla mojego przyjaciela LEONA BORENSZTEINA za ogromną pomoc oraz cenne wskazówki i porady w procesie powstawania powieści. Za jego cierpliwość, poświęcony czas, entuzjazm i że był razem ze mną w najtrudniejszych momentach.
Specjalne podziękowania dla mojej edytorki i redaktorki MAGDY WIETESKI. Podczas pracy nad książką wspomagała mnie i prowadziła, a jej ogromna życzliwość i profesjonalizm pomogły z powodzeniem ukończyć tę książkę i nadać jej estetyczny kształt. Współpraca z Magdą była wielką przyjemnością i nauką w debiucie mojego pisania.
Na koniec chcę podziękować całemu WYDAWNICTWU POLIGRAF. Dzięki niemu książka ta mogła trafić do Twoich rąk, drogi Czytelniku.
DziękujęNEIL
Neil jest osobą niepełnosprawną. Od piętnastego roku życia zmaga się z dystonią – chorobą układu nerwowego, która prowadzi do mimowolnego wykonywania nienaturalnych ruchów.
Neil ma wiele talentów. Jest telewizyjnym i filmowym aktorem, a także poetą, pisarzem, tancerzem Butoh i miłośnikiem improwizacji. Pomimo wielu przeszkód, jakie rodzi jego inwalidztwo, to bardzo pozytywnie nastawiony do życia i pełen energii człowiek. Jego duże poczucie humoru, optymizm i empatia powodują, że przyciąga do siebie wielu ludzi. Neil zmienił moje priorytety i pokazał, jak cieszyć się motylkiem oraz chwilą obecną. Jest jedną z najważniejszych osób spotkanych na mojej amerykańskiej drodze życia. Prawdziwy przyjaciel!
Jeszcze w Polsce wiedziałam, że po przylocie do Berkeley będę opiekować się Neilem. Moja ekscytacja Ameryką była tak mocna, że nie zastanawiałam się wtedy nad wszelkimi ewentualnymi niepowodzeniami. Neil jest na tyle niepełnosprawny, że nie może zjeść samodzielnie posiłku, nie ubierze się i trudno mu zrobić cokolwiek wokół siebie. Ma niesprawne dłonie, stopy i mocno upośledzony ruchowo obszar barków i szyi. Jego ciało jest miejscami poskręcane, co powoduje notoryczny ból, z którym zmaga się każdego dnia.
Miałam parcie na pracę, zarabianie pieniędzy i nic nie było w stanie mnie odstręczyć. Dwa dni po przylocie, z uczuciem ogromnego jet lagu, zapukałam do drzwi Neila. Zobaczyłam mało luksusowy apartament, który jednym mnie olśnił – widokiem na zatokę, wartym milion dolarów. Była z nami także siostra Neila, która miała mnie wprowadzić w zagadnienia opieki nad nim i pomóc w pierwszych dniach pracy. Podeszłam do skurczonego chorobą i bólem człowieka. Dotykając jego zaciśniętej i przykurczonej dystonią dłoni, powiedziałam z uśmiechem:
– Hi, Neil! Nice to meet you!
– Hi, Edita! Nice to meet you too!
Standardowe amerykańskie powitanie zabrzmiało znajomo, lecz mój umysł przymglony jetlagiem skoncentrował się zupełnie na czymś innym. Neil był po prostu nieodziany od pasa w dół! To już nie był jet lag, nie moja tarczyca z Hashimoto, nie omamy spowodowane przeskoczeniem dziewięciu stref geograficznych, ani nie syndromy menopauzy. Widziałam „ptaszka” i nic nie mogło zmienić tej chwili. To się działo. Czyżby następny widok za milion dolarów?! Chyba pominę opis tego, co widziałam, ale nie był to „paradise” ptak! Mój rozlatany wzrok próbował skupić się na wiszących na ścianach, licznych obrazach i rysunkach. Chciałam ze wszystkich sił zachować spokój i zimną krew, jakby nic się nie wydarzyło. Słuchając jego siostry, musiałam skupić się na każdym słowie, aby móc dobrze zrozumieć angielski. Po dłuższej chwili, czując się już pewniej, zaproponowałam Neilowi ubranie spodni. To był dobry pomysł i wszystko na chwilę wróciło do normy.
Swoją drogą, dlaczego nie było żadnego _„I am sorry”_ z ich strony? Nikt nie podał mi choćby jednego powodu, dla którego Neil nie miał spodni. Wręcz przeciwnie – właściciel „ptaszka” i jego siostra czuli się komfortowo. Czy to właśnie nadszedł moment, w którym miałam zetknąć się z amerykańską mentalnością? I czy na tym polega ta inna „reality”, że nowego opiekuna wita się bez majtek? Dlaczego to ja odczuwałam zażenowanie, wstyd i byłam bliska ucieczki z tego mieszkania?! Po kilku godzinach spróbowałam już tego nie roztrząsać. Jestem w końcu ze społeczeństwa katolickiego, a więc uczona od kołyski, że ciało jest grzeszne i najlepiej je głęboko schować, nie myśląc o nim. Boimy się swojej fizyczności i wstydzimy jej, w przeciwieństwie do innych kultur, gdzie o ciele nie mówi się jak o plugastwie, ale świątyni.
W pierwszych tygodniach opieki nad Neilem doznałam wielu niespodzianek i szokujących sytuacji. To efekt zderzenia z diametralnie odmienną kulturą. Wciąż nie dochodziło do mnie, do jakiego punktu na globie dotarłam i jak różni się ten świat od europejskiego, a konkretnie polskiego. Dzień za dniem coraz bardziej zagłębiałam się i wdrażałam w nowy zakres zadań w mojej nowej pracy i życiu. To było nawet miłe, choć zaskakujące, czasem kłopotliwe, a czasem frustrujące. Przepaść mentalna i kulturowa pomiędzy moimi rodakami a Kalifornijczykami jest ogromna. Gdybym mogła czegoś życzyć ludziom w Polsce, to właśnie tej mentalności, poczucia wartości i bezwzględnej tolerancji, która tu panuje wszędzie.
Bo trzeba wiedzieć, że Kalifornia to nie tylko mekka surferów. Po sztywnych i nieszczerych stosunkach międzyludzkich w kraju najbardziej szokował mnie niesamowicie luzacki styl bycia Amerykanów. Wszystko opierało się na otwartości i tolerancji. To także najbardziej zróżnicowany etnicznie stan w USA, co tworzy dodatkowo wyjątkową mozaikę kulinariów, architektury, trendów i nurtów artystycznych. Tutaj czerpie się codzienność pełnymi garściami, syci się pięknem widoków, zapachem porannej kawy oraz morską bryzą. Dominuje poczucie swobody i dobrego samopoczucia, i nie tylko na plażach czy w urokliwych nadbrzeżnych restauracjach oraz knajpach, ale również w pracy. Na ulicach unosi się niepowtarzalny artystyczny klimat. Mieszkając i pracując w Berkeley, uświadamiałam sobie, że przeniosłam się do krainy kiedyś ukochanej przez hipisów. W takim miejscu chce się żyć i traktować życie świadomie. W takim klimacie rozpoczęła się moja emigracja.
W pierwszych tygodniach Neil był moim przewodnikiem, nauczycielem i jednocześnie pracodawcą. Pokazywał i uczył krok po kroku, jak obcować z tutejszą codziennością. Jego pomoc była bardzo ważna dla mnie i potrzebowałam jej. Pamiętam doskonale moje pierwsze wyjście z nim na spacer, kiedy miał ochotę iść do lokalnego _Peet’s Coffee_ na swoją ulubioną _Chai Latte_. Właściwie był to poranny rytuał, od którego Neil zaczynał swój dzień. Spotykaliśmy tam wielu ludzi, którzy go znali, ale byli i tacy, których można było poznać dopiero w momencie przyłączenia się do stolika. Nawiązanie tu kontaktu było bardzo proste i nie wzbudzało żadnych większych problemów. Nie ma też ukrytych ograniczeń i barier w rozpoczęciu rozmowy z osobą na wózku. Wszystko jest przejrzyste, spontaniczne i wypływa wraz z uśmiechem. Siedząc tak i rozmawiając z ludźmi, spędzaliśmy w _Peet’s Coffee_ około dwóch godzin każdego dnia. Za każdym razem przedstawiał mnie wielu osobom: _– This is my new helper from Poland – Edita!_
Każdy był zawsze bardzo miły i automatycznie przechodził do konwersacji ze mną. Pytali, skąd jestem, jak się czuję i jak mi się tu podoba. Miałam często wrażenie, jakbym ich wszystkich już znała. Tu nie ma żadnej „bułki przez bibułkę”. Jest otwartość, przyjemny uśmiech i życzliwość, która była dla mnie jak lekarstwo i ukojenie. Pamiętam, że dość często myślałam o tym i nad tym rozważałam. Trochę to było jak ekscytacja dziecka, które przeżywa jazdę na karuzeli. Miałam codziennie swoją nową karuzelę i kręcące się na niej moje życie. Czułam się jak na wakacjach, a krzyczące mewy potęgowały to wrażenie i przypominały, że jestem przecież nad oceanem. Nie budziłam się już o poranku ze ściskiem w dołku ani uczuciem stresu w ciele. Polskie dolegliwości oddalały się ode mnie i były skutecznie wypierane przez teraźniejszość. Czas mijał bardzo szybko i po tygodniu pracy zarobiłam swoje pierwsze dolary. Ich wartość znacznie przewyższała moje miesięczne urzędnicze dochody. Szelest zielonych banknotów i ich chropowatość czuję do dziś. Był to bardzo wzruszający moment, gdyż wylatując z Polski nie miałam grosza, a bilet kupiłam za pożyczone pieniądze.
Po dwóch tygodniach wybrałam się na swoje pierwsze zakupy. Może to śmiesznie brzmi, ale byłam wtedy dumna i zarazem przerażona, ponieważ rozmowa z kasjerem sklepowym jest chyba wpisana w angaże tych ludzi. Nie ma siły, aby wyjść ze sklepu, nie zamieniając kilku zdań przy kasie. Stojąc w kolejce, starałam się unikać kontaktu wzrokowego z kasjerem, myśląc, że w ten sposób nie zagada do mnie. Jednak nie wiedziałam jeszcze wtedy, że kontakt wzrokowy jest tu bardzo ważny i uzasadniony, zwłaszcza podczas płacenia. Chłopak w kasie był młody i miły. Zapytał, czy nie potrzebuję pomocy z dostarczeniem zakupów do mojego auta. Nie rozumiejąc, co do mnie mówi, uśmiechałam się i w odruchu wyklepałam kilka „_yes”, „yes”, „yes”_. To był duży błąd. Kasjer kiwnął palcem na drugiego chłopaka. Ten w sekundę pojawił się przy mnie w oczekiwaniu na torbę z zakupami. Chwycił za wózek i udaliśmy się do wyjścia. Byłam kompletnie zdezorientowana, po co on idzie ze mną? Gdy wyszliśmy na parking, zapytał: _– Where is your_ car, Ma’am? Wtedy z łatwością już, lecz wciąż po omacku, odpowiedziałam: – I don’t have a car!
Chłopakowi zwęziły się lekko źrenice – nie wiem czy ze zdziwienia, czy z ukrytych emocji, ale oddał mi torbę z zakupami i wyrzucił amerykański potok słów, który dla mnie zabrzmiał jedynie jak ciąg miękkiego „rrrrrrrrrrrrr”. Z głębokim westchnieniem i ulgą zakończyłam swoje pierwsze zakupy. Był jednak duży plus tej sytuacji. Wiedziałam już, że proponują pomoc z dostarczeniem toreb do auta. Czyż to nie miłe?
Praca z Neilem przynosiła wiele radości i korzyści, ale czasami czułam duże zmęczenie, ponieważ noce były zazwyczaj zarwane. Czujność i gotowość opiekuna są podstawowym narzędziem, co koliduje z dobrym wysypianiem się. Neil czasami budził się i prosił o wodę lub leki. Próbował często sam wstać i usiąść na wózku, aby mnie nie budzić. Zawsze gdy słyszałam dźwięk joysticka i wózka jeżdżącego po mieszkaniu, zrywałam się na równe nogi. Mój harmonogram pracy był tak ustalony, że w tygodniu miałam kilka dni wolnych. Mogłam wtedy odpocząć i pobyć z bratem, u którego mieszkałam. Najfajniejsze były weekendy, które zazwyczaj spędzaliśmy na wycieczkach po okolicy. Miejsc, które warto tu zobaczyć i odwiedzić, jest mnóstwo. Jednak Neil zaproponował mi pracę także w soboty i niedziele. Uciekające tygodnie i wizja powrotu do Polski skusiły mnie do przyjęcia tej opcji. Pracę w weekend rozpoczynałam w piątki i kończyłam w niedziele o godzinie osiemnastej. Byłam naprawdę zmęczona, ale wolne poniedziałki rekompensowały to i przynosiły ukojenie.
Z biegiem czasu zrodziło się jednak kilka problemów. Nie mogło być przecież ciągle sielsko i anielsko. Czasami musi być trudno, choćby dla urozmaicenia i uświadomienia sobie, że tu, w Ameryce, też są kłopoty i zgryzoty. Po pierwsze nie mogłam ciągle wkładać zarobionych pieniędzy do skarpety, musiałam podjąć decyzję o założeniu konta w amerykańskim banku. Neil jako niezawodny przyjaciel obiecał mi pomoc. Pewnego dnia wyruszył ze mną do banku. Miał elektryczny, wyposażony w joystick wózek, ale przy kiepskim samopoczuciu nie mógł go sam prowadzić. W takich momentach musiałam go przejmować. Kiedy rozpoczęliśmy dzień od wizyty w _Peet’s Coffee_, zaraz potem Neil zaprowadził mnie do banku. Przemiła pani o imieniu Gloria zaprosiła nas do stanowiska i po kilku chwilach stałam się posiadaczką konta bankowego i karty kredytowej. Nie pierwszy i nie ostatni raz byłam bardzo wdzięczna Neilowi za pomoc. Miałam wrażenie, że jest moimi oczami i widzi z wyprzedzeniem moje potrzeby oraz problemy. Starał się zawsze pomagać i myślał o mnie. Przyszedł nawet dzień, kiedy zadzwonił do swojej znajomej Lauren z zapytaniem, czy nie potrzebowałaby kogoś do pomocy w domu. Bardzo chciał zapewnić mi więcej pracy, u innych ludzi. Ku mojemu zdziwieniu pogawędka Neila z Lauren zakończyła się sukcesem i raz w tygodniu miałam zaplanowane sprzątanie jej domu. Czyżby nadszedł czas sprzątania cudzych domów, które dla większości emigrantów stanowi kluczowe źródło dochodu? Nie należę do osób wzdrygających się przed pójściem „na domki”, ale pamiętam, że chwila ta spowodowała u mnie głębszy namysł. Nie dlatego, że wstydziłam się lub miałam jakiekolwiek obiekcje. Lubię sprzątać i nawet miewam obsesyjne podejście do tego tematu.
Umówiłam się z Lauren na spotkanie. Wczesnym rankiem otworzyłam dużą drewnianą bramę i wąską alejką doszłam do drzwi skromnego domu zatopionego w zieleni. Otworzyła mi szczupła, wątła, starsza pani. Była artystką. W domu znajdowało się mnóstwo rycin, obrazów, szkiców, węgli, ołówków. W smugach wpadającego słońca unosił się kurz. Na twarzy Lauren widoczne były ślady po odmrożeniach, których doznała dawno temu. Leciała wraz z przyjaciółmi małym prywatnym samolotem nad górami _High Sierra._ Rozbili się, a ona jako jedyna przeżyła. Jednak jej dramat dopiero się zaczął, musiała pokonać dziesiątki kilometrów w poszukiwaniu pomocy, tocząc kilkudniową walkę o życie w ekstremalnych warunkach pogody. _National Geographic_ zrobił o tej tragedii dokument, Lauren jest także autorką książki opisującej te zdarzenia. Ta historia wypisana była nie tylko na jej twarzy – poruszała się po mieszkaniu i schodach bardzo wolno i rozważnie, jakby wciąż stąpała po oblodzonych skałach. Była miła i dobrze się nam rozmawiało. Milkłyśmy jedynie, kiedy musiałam odkurzać mieszkanie. Jej odkurzacz był z lat 60. i zawsze miałam wrażenie, że wystartuje w górę jak rakieta. Jego obłe kształty i fikuśnie skonstruowany mieszek przypominały bardziej wehikuł niż model odkurzacza. Lauren była do niego przywiązana i nigdy nie podejmowała tematu zakupu nowego. Mnie jednak dopadały momenty wściekłości, kiedy ciągnąc na zakrętach ten wynalazek, musiałam słuchać jego „kaszlu” i czuć zapach starego pudła.
Przyszedł czas, kiedy Lauren zapytała mnie, czy nie chciałabym mieć więcej pracy. Pełna entuzjazmu odpowiedziałam: – _Sure!_ Wkrótce zarekomendowała mnie na tutejszych stronach ugrupowań sąsiedzkich, tzw. _nextdoor._ Na odzew nie trzeba było długo czekać. W następnym tygodniu miałam nowy „dom” i nowych klientów. Bardzo popularne jest tutaj umówienie się na spotkanie wprowadzające, czyli _estimate._ Określa się wtedy warunki i zakres sprzątania domu oraz cenę. To także dobry moment na zapoznanie się.
Do nowych klientów zapukałam mosiężną kołatką. Drzwi otworzyli młodzi ludzie. Po kilkuminutowej rozmowie i ustaleniu warunków pracy wręczyli mi klucze od domu. Potem podali kod, pokazali obsługę alarmu i wyszli do pracy, zostawiając na stole czek. Zostałam sama w wielkim, luksusowym domu, pełnym wartościowych rzeczy. Zaufanie czy naiwność, myślałam. Dzisiaj już nie myślę. Dzisiaj już wiem. To kalifornijska otwartość na ludzi. Cały czas pracuję w tym domu. To solidni pracodawcy – płacą także, kiedy wyjeżdżają na wakacje. A ciekawostką jest, że nadal nie znają mojego nazwiska i nigdy nie zapytali o nie. To „coś” niewidzialne i nienamacalne, co unosi się tutaj w relacjach międzyludzkich. Poznają cię i w tym samym momencie automatycznie przyjmują do „stada”. To dało mi dużo do myślenia i zmusiło do smutnej refleksji o moim kraju.
Wszystko działo się szybko, a moje emigracyjne życie nabierało kolorów. Pracowałam w dwóch domach i u Neila. W tym tempie pracy i przy zwiększających się ciągle obowiązkach nie zauważyłam nawet, że mój podopieczny zakochał się we mnie. Kiedy zorientowałam się, że to naprawdę się dzieje, poczułam zadowolenie, ale również niepokój. Zdawałam sobie sprawę, że muszę uszanować jego uczucia i zrobić wszystko, aby go nie zranić. Jednocześnie musiałam stworzyć między nami zdrowy dystans, by uniknąć wszelkich dwuznaczności. To było trudne, ponieważ Neil jest osobą bardzo wrażliwą. Odkładałam to w czasie, zachowując się naturalnie, lecz z czułością i serdecznością. Myślałam sobie: spokojnie, przecież tutaj zwrot _„I love you”_ jest nadużywany, trochę spowszechniały i trochę oklepany. Tu ludzie bardziej kochają się w słowach. _„I love you All!”_ – krzyczał do wyborców Donald Trump po wygranej w New Hampshire. „_I love you”_ pasuje tu do kawy, do każdej kartki i notki, do pożegnania, podziękowania, przeprosin, życzeń, podarunku, czekoladek i miśków. Choć trochę wyświechtane i nie dorasta do pięt szlachetnemu polskiemu „kocham cię”, to jakoś je polubiłam. Bo czy nie lepiej jest usłyszeć sto „ajlowjus” dziennie, niż nie doczekać się zarezerwowanego na specjalną okazję „kocham cię”?
Ten tok myślenia był jednak zgubny i uśpił moją czujność. Neil po raz kolejny, lecz nie ostatni mnie zaskoczył. Wszystko działo się za szybko.