- W empik go
Zdeptane kwiaty. Tom 1 - ebook
Zdeptane kwiaty. Tom 1 - ebook
Kilkuletnia Basia Lotze nie potrafi zrozumieć, dlaczego na każdym kroku musi zmagać się z kpinami i upokorzeniami ze strony rówieśników i dorosłych. Dopiero wiele lat później odkrywa, że dzieje jej przodków obfitują w bolesne doświadczenia, które zrodziły wzajemne żale i konflikty rzutujące na losy kilku pokoleń.
Praprzyczyną nieszczęść, jakie spadają na małżeństwo Eriki i Bernarda Lotzów – rodziców Basi, jest ich pochodzenie. Jako potomkowie niemieckich osadników, którzy osiedli na Mazowszu, czują się wyobcowani z polskiej społeczności, od której dzieli ich też wyznanie. Na własnej skórze odczuwają również skutki represji, jakim po II wojnie światowej poddano w Polsce osoby o niemieckich korzeniach.
Jak młoda dziewczyna poradzi sobie w otoczeniu, które widzi w niej intruzkę? A może jedyną szansą na spokojne życie jest wyparcie się swojej rodziny?
Po przesiedleniu rodzinę ojca osiedlono w spichrzu wraz z innymi rodzinami niemieckiego pochodzenia. Dziadkowie oboje pracowali w gospodarstwie. Dziadek za swą pracę otrzymywał najniższe wynagrodzenie. Najczęściej było to zboże lub inna wypłata w naturze, co pozwalało na skromne przeżycie. Babcia Laura pracowała w gospodarstwie na równi z mężczyznami, ale nie otrzymywała za to wynagrodzenia. Jej praca nie była nigdzie rejestrowana i nigdy z tego tytułu nie uzyskała renty. Jako Niemka nie mogła liczyć na pomoc państwa.
Starsi chłopcy (w tym mój ojciec) za przyzwoleniem władz zostali skierowani na służbę do lokalnych chłopów. Wykonywali tam wszystkie prace w gospodarstwie, nie dostając żadnej zapłaty. Spali ze zwierzętami w oborach i ogrzewali stopy w krowim łajnie.
Renee Linn
Z pasją czyta wszelaką literaturę. W dojrzałym wieku uciekła z miasta na wieś, aby resztę życia poświęcić na realizację marzeń, jakimi są pisanie i odpoczynek w głuszy leśnej. Do stworzenia debiutanckiej powieści zainspirowała ją historia własnej mamy. Kocha rodzinę, spacery i psy, których w domu ma sporą gromadkę
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-277-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, czy książka, którą piszę, będzie pamiętnikiem, wspomnieniami czy też powieścią.
Czy kiedyś zostanie opublikowana? Może tak, może nie.
Rodzina, powiązując pewne fakty, mogłaby się na mnie obrazić, a zatem może jeszcze trochę poczekam i dam możliwość poznania rodzinnych korzeni wnukom.
Niektórzy czytelnicy mogą potraktować opisane fakty jak banalne lub mało interesujące historie, które przytrafiły się niejednej osobie.
Dla mnie ta książka będzie honorowym oczyszczeniem duszy.
Zamieszczę w niej wspomnienia i opowiadania moich bliskich. Ucieknę się do zmiany imion, nazwisk i nazw miejscowości. Przedstawię historię mojej rodziny splecioną z historią Polski, niekoniecznie prawdziwą, bo bardzo subiektywną. Niektóre fakty zachowam dla siebie, gdyż nie chcę nadmiernie obnażyć się przed światem.
Często mi się zdarza, że otaczająca mnie niesprawiedliwość budzi dawne wspomnienia, powodując gniew, złość i bunt.
Wewnętrzny głos chce wykrzyczeć światu całe zło, jakiego doświadczyła mała dziewczynka i jej najbliższa rodzina.
Chyba trochę późno dorosłam, bo dopiero teraz jestem gotowa powiedzieć ludziom prawdę w oczy – tę dobrą i tę złą. Z podniesioną głową, bez wstydu, z dumą przekazać moje uczucia potwierdzające tożsamość.
Piszę dla siebie, dla moich bliskich, a najbardziej dla mojej mamy Eriki, której życie zakończyło się zbyt wcześnie.
Bardzo, bardzo za Tobą tęsknię, Mamo…
Miasteczko, w którym mieszkałam razem z rodzicami w latach siedemdziesiątych, leżało na Mazowszu i nosiło pięknie brzmiącą nazwę – Cacanka.
Urokliwe, z małą rzeczką, zabytkową basztą, ryneczkiem i zielonym parkiem, gdzie latem matki na miejskich huśtawkach mogły pobujać swoje dzieci.
Na peryferiach miasta był pegeer – Państwowe Gospodarstwo Rolne.
Wokół Cacanki rozciągały się pola i łąki gospodarstwa. Latem na łąkach wypasały się kury z pegeerowskiej farmy, która zajmowała obrzeża południowej części miasta.
Ja, Basia Lotze, urodziłam się jako najmłodsza z trojga dzieci Bernarda i Eriki Lotze.
Moja najstarsza siostra Henryka urodziła się w 1961 roku, średnia Magdalena w 1965, a ja w 1970 roku.
Ojciec był kierowcą ciągnika we wspomnianym gospodarstwie, mama zaś pracowała fizycznie najpierw w szkole podstawowej, do której uczęszczała cała nasza trójka, a potem w jednym z licznych zakładów przemysłowych w Cacance.
W Państwowym Gospodarstwie Rolnym pracowali prawie wszyscy członkowie rodziny taty, łącznie z dziadkami, którzy po wojnie zostali przesiedleni do Cacanki z pobliskiej wsi.
Rodzina taty mieszkała w południowej części miasta, przy sąsiadującej z pegeerem ulicy Pasiecznej.
Ojciec mieszkał z rodzicami do ślubu, a gdy założył własną rodzinę, wyprowadził się do służbowego mieszkania przy ulicy Południowej, nadal pozostając w sąsiedztwie swoich najbliższych.
W szkole nazywano nas „dzieci z pegeeru”, traktując gorzej, niemal jak biedaków.
Również rodzina mojej mamy mieszkała w Cacance, ale w centrum, koło ryneczku, przy ulicy Mickiewicza.
Dziadek, Arthur Wilczek, ze swoją (jak się potem dowiedziałam) konkubiną, babcią Malcią, był już na rencie. Trzymał gołębie i był bardzo stary.
Mama miała tyko jedną siostrę, Różę (Rose), która była od niej starsza o trzynaście lat. Pozostałe rodzeństwo, z którym wychowywała się w Cacance, było dziećmi przyszywanej babci Malci.WSPOMNIENIA Z DZIECIŃSTWA
Ślad mojej pamięci sięga mniej więcej roku 1975, a pierwszym wspomnieniem jest wielka niechęć, jaką czułam do przedszkola. Niechęć ta spowodowana była w dużej mierze tym, że z rana mama mnie czesała.
Miałam długie blond włosy, które po nocy trzeba było rozczesać i zapleść w warkocze. Tego nie cierpiałam. „Kołtuny”, jakie robiły się podczas snu, były trudne do rozczesania. Siostra Henryka, która odprowadzała mnie do przedszkola, robiła to niechętnie. Wrzeszczała na mnie od rana, a ja płakałam. I już kończył się dla mnie radosny dzień.
Henia była z naszej trójki najstarsza, ode mnie starsza o prawie dziesięć lat. Podczas nieobecności rodziców odgrywała w domu rolę matki i rządziła, często wykorzystując swą „władzę”.
Nie miałam wyboru, czy chcę, czy nie chcę zostać z siostrą, gdyż mama zaczynała pracę o piątej lub szóstej rano, a tato w PGR-rze o siódmej, więc siłą rzeczy byłam skazana na humory i rozkazy Heni.
Do przedszkola zwykle docierałam z płaczem, popychana przez siostrę, nazywana gnojem, którym ona( już piętnastoletnia panna) musi się zajmować.
Mimo niechęci siostry do mnie, ja lubiłam z nią zostawać w domu.
W przedszkolu zawsze czułam się samotna.
Opiekę nad naszą grupą przedszkolną sprawowały dwie wychowawczynie. Imion ich nie pamiętam i mogę tylko powiedzieć, że była gruba i chuda.
Okres ten wspominam po latach jako czas strachu i lęku, towarzyszącego mi już w drodze do przedszkola. Zmuszana do leżakowania i jedzenia na siłę potraw, których nie lubiłam, nabawiłam się nerwicy żołądka.
Najbardziej z tego okresu wryła mi się w pamięć historia związana z jedzeniem czerwonej kapusty.
Zostałam nakarmiona na siłę surówką z czerwonej kapusty, której nie znosiłam. Zwymiotowałam. Wychowawczyni zaczęła strasznie krzyczeć, ośmieszać mnie przed dziećmi i szarpać. Serce mi pękało ze wstydu, chciałam do domu, do mamy. Tego dnia nikt nie chciał się ze mną bawić, a niektóre dzieci wytykały mnie palcami i śmiały się ze mnie.
Usiadłam w kącie i płakałam.
Rajstopy opadły mi do kolan, zasmarkałam się od płaczu. Nikt nie otarł mi buzi. Nikt mnie nie przytulił. Byłam sama. Usnęłam z żalu podczas leżakowania, wtulając mokrą twarz w poduszkę wyhaftowaną przez mamę.
Kiedy mama przyszła mnie odebrać, byłam świadkiem rozmowy, jaką przeprowadziła z nią wychowawczyni na temat mojego nagannego zachowania.
W drodze powrotnej mama tłumaczyła mi, że musi pracować na dom i utrzymanie, dlatego jutro i tak będę musiała tam wrócić. Ona jedna nie krzyczała – zawsze, gdy płakałam, całowała mnie.
W domu uszyła mi piękne wstążki. Szerokie, błękitne w różową krateczkę. Ślicznie wyglądały na moich blond warkoczach.
Po tym zdarzeniu przez kilka dni nie chciałam chodzić do przedszkola. Strasznie się wstydziłam. Rano znów płakałam i bolał mnie brzuch.
Zdarzały się też miłe chwile, może było ich mniej, ale były.
Pamiętam jeden wiosenny dzień, gdy bawiliśmy się na placu przedszkolnym. Wychodził on na ryneczek. Był dzień targowy. Zawsze w takie dni, gdy byliśmy na placu zabaw, podchodziłam do ogrodzenia i przyglądałam się ludziom i zwierzętom, a konkretnie koniom.
Furmanki zaprzęgnięte w konie stały rzędem za ogrodzeniem przedszkola. Można było obserwować te zwierzęta z bliska. Lubiłam to robić.
Pewnego słonecznego przedpołudnia do ogrodzenia podszedł wuj Henio, przyrodni brat mojej mamy mieszkający przy ryneczku. Przyniósł mi draże mleczne, porozmawiał, i dzień spędzony w przedszkolu zrobił się weselszy.
Kolejne miłe wspomnienie z przedszkola wiąże się z wizytą fotografa.
Przy jednym ze stolików ustawiono telefon zabawkę i robiono przy nim zdjęcia. Dzieci, które siadały do zdjęcia, miały unieść słuchawkę i zadzwonić do mamy. Tak nas poinstruowano. Ja bardzo się ucieszyłam, nie ze zdjęcia, ale z tego, że mogę zadzwonić do mamy – uwierzyłam, że będę z nią rozmawiać.
Bardzo lubiłam, gdy odbierała mnie mama, a szczególnie zapamiętałam dzień, w którym przyniosła mi prezent. Przyszła wcześniej niż zwykle, zaraz po trzynastej.
Przyniosła mi dużą lalkę. Miała krótkie blond włosy i duże, mrugające oczy. Radość była ogromna, a lalka była w moim domu przez wiele lat, jako jedna z nielicznych zabawek, które posiadałyśmy.
Traumatyczne przeżycie, które zapamiętałam, spotkało mnie w dniu, kiedy nikt po mnie nie przyszedł. Wychowawczyni była na mnie strasznie zła. Chodziła do gabinetu dyrektorki i ciągle gdzieś dzwoniła. Potem, bardzo późno wieczorem, przyszła po mnie sąsiadka, pani Zosia, i powiedziała, że mamę zabrało z pracy pogotowie i jest w szpitalu. Siostry ze strachu czy też z powodu zamieszania zapomniały o mnie.
Moi rodzice, mimo że nie byli starzy, ciągle chorowali – tak to widziałam jako dziecko.
Tata chorował na serce i był po operacji wszczepienia zastawki. W tym czasie była to jedna z nielicznych operacji wykonywanych na sercu. Z tego powodu szybko został rencistą.
Mama pracowała fizycznie w zakładzie produkcyjnym i chorowała na astmę oskrzelową. Wykonując zawód sprzątaczki, była narażona na zmiany temperatur przez stały kontakt z zimną wodą, więc często chorowała na zapalenie oskrzeli, czego efektem była astma.
Rodzice często korzystali ze szpitala w Cacance, a my, dzieci, byłyśmy pozostawione same sobie i na łasce sąsiadów, którzy czasem nas doglądali.
Rodzina taty, mimo że mieszkała blisko – w sąsiedniej sieni w bloku czy na sąsiedniej ulicy – nie garnęła się do choćby sporadycznych odwiedzin. Zawsze mogliśmy liczyć na moją chrzestną mieszkającą z nami przez ścianę i panią Zosię – sąsiadkę z dołu, która do sąsiedzkiej pomocy wciągnęła też swoją teściową.
Czasem przychodził dziadek Wilczek, ale on zmarł, kiedy miałam pięć lat.
Po niemiłych latach przedszkola nadszedł czas, gdy rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej nr 2 w Cacance.
W latach siedemdziesiątych, w których przyszło mi dorastać, miało już nie być dyskryminacji narodowościowej, i na pozór jej nie było, ale jeśli ktoś miał obco brzmiące nazwisko i był innego wyznania, to od razu był Niemcem.
Moje pochodzenie – fakt posiadania niemieckich korzeni – przez cały okres dorastania, w szkole, po ślubie i może mniej teraz, było źródłem niezliczonych przykrości, prześladowań, udręki i wstydu.
Teraz już dorosłam do tego, aby mówić o tym z podniesioną głową, ale w szkole często płakałam.
„Ludzie mówią o kimś źle, bo o sobie nie mogą powiedzieć nic dobrego” – pocieszały mnie koleżanki, gdy chłopcy z klasy dawali upust swym emocjom, obrzucając mnie wyzwiskami typu: "Niemka", "szkopka", "szwabka".
Gdy nauczycielka, wchodząc na lekcję, pytała, dlaczego płakałam, a ja to wyjaśniałam, ona z ironią w głosie przy całej klasie pytała, jak mnie chłopcy wyzywają. Zmuszała mnie do ponownego przeżycia przykrości, każąc powtarzać na głos przy wszystkich ich wyzwiska. Wzbudzało to ponowne emocje wśród męskiej części klasy, a ci, którzy nie byli niczego świadomi, zostawali tym sposobem uświadomieni. Tak pastwiła się nade mną szczególnie pani od polskiego – Zuzanna Antczak.
Przykrości było jeszcze wiele, ale po kolei…
Szkoły w miasteczku były dwie: numer 1 i numer 2. Ze względu na rejonizację ja i moje starsze siostry chodziłyśmy do Szkoły numer 2.
Przez cały ten okres szkolny rodzice moi chorowali, przebywając na zmianę w szpitalach.
Ja wówczas zostawałam pod opieką starszych sióstr i jednego z rodziców, ale zdarzył się taki okres przedświąteczny – było to przed samym Bożym Narodzeniem – że oboje rodzice znaleźli się w szpitalu. Mamę odwieziono do niego prosto z pracy – dostała ataku astmy – a tata już tam leżał. Miałam wtedy niespełna siedem lat, a opiekę nade mną sprawowała najstarsza siostra, siedemnastoletnia Henia.
Późnym wieczorem ona również zachorowała.
Zaczął ją boleć brzuch i sąsiadka wezwała pogotowie. Rozpoznaniem było ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Henrykę zabrało pogotowie, a my z Magdą zostałyśmy same. Rano odwiedziłyśmy w szpitalu rodziców i siostrę, którą szykowano do zabiegu. Dwiema nieletnimi dziewczynkami nie miał się kto zająć.
Same chodziłyśmy do szkoły, a po lekcjach przychodziłyśmy do szpitala odwiedzić rodziców. Wchodziłyśmy oknem, bo odwiedziny w szpitalu odbywały się tylko dwa razy w tygodniu, w niedzielę od godziny czternastej do szesnastej i w środę od czternastej do szesnastej. W pozostałe dni obowiązywał zakaz wizyt.
W sytuacji, w jakiej znalazłyśmy się z Magdą, musiałyśmy znaleźć jakieś rozwiązanie, ponieważ często byłyśmy wypraszane przez pielęgniarki.
Postanowiłyśmy załatwić to legalnie. Wymogłyśmy na portierze, aby zaprowadził nas do ordynatora szpitala. Portier zgodził się z radością, bo jak twierdził (tak też uważali wszyscy w mieście) ordynator był człowiekiem twardej ręki – zasadniczym, bezpośrednim i krzykliwym.
Zdesperowane i zapłakane zapukałyśmy do jego gabinetu i stanęłyśmy przed wysokim mężczyzną w fartuchu, który miał naprawdę groźną minę.
Jednym tchem – ja płacząc – powiedziałyśmy mu, że mamy problem z odwiedzaniem rodziców, że jesteśmy same i w ogóle jest nam źle. Wysłuchał, zrozumiał i wystawił nam przepustkę na codzienne odwiedziny. Przepustka ta służyła nam wiele lat i była niczym zdobyte samodzielnie trofeum.
Duma dodawała nam skrzydeł.
Przychodząc codziennie po lekcjach do szpitala, jadłyśmy tam obiad, który zostawiała dla nas dobra znajoma mamy. Los biednych dziewczynek nie był obojętny tej kobiecie, która pracując w szpitalnej kuchni, z dobroci serca dokarmiała dzieci znajomej.
W obecnych czasach, gdyby coś takiego się zdarzyło, na pewno zostałybyśmy odebrane rodzicom, ale wówczas nikogo to specjalnie nie obchodziło, a już zupełnie nie interesowało dziadków Lotze, mieszkających w pobliżu wraz z licznym rodzeństwem taty.
Nikt nie podał nam herbaty, nie obudził do szkoły, nie przytulił.
Sąsiadka z dołu, pani Zosia, wpadała do nas po pracy, aby co jakiś czas podać nam coś gorącego do jedzenia.
Gdy nadeszły święta Bożego Narodzenia, tata w szpitalu wziął przepustkę. Wyszedł do domu, choć jego stan zdrowia na to nie pozwalał, i wziął pod opiekę „swoich chłopaków”( tak nas nazywał, nie doczekawszy się syna).
Mama była nadal bardzo chora i leżała pod tlenem. Siostra Henia drugą dobę po operacji wyrostka musiała jeszcze zostać w szpitalu.
Nie pamiętam za bardzo tych świąt. Coś ciepłego podała nam pani Zosia i sąsiadka z przeciwka. Dziadkowie Lotze nie zaprosili nas na poczęstunek, i prezentów też nie było.
Po świętach ojciec wrócił do szpitala, a mieszkańcy bloku szykowali się do świątecznej kolędy.
Ulica, przy której mieszkaliśmy, podlegała pod klasztor Ojców Pasjonistów, w którym sprawowali posługę księża z powołania.
Byłyśmy same i koniecznie chciałyśmy przyjąć katolickiego księdza. Czułyśmy się takie dorosłe. No i już jedną sprawę w szpitalu udało nam się załatwić, więc i to chciałyśmy zrobić.
Wiedziałyśmy, że kolęda związana jest z ofiarą pieniężną, ale nie miałyśmy pieniędzy. Wpadłyśmy na pomysł, że wyjmiemy je ze skarbonki. Miałyśmy wówczas skarbonki – żółte, plastikowe pieski. Metodą „po nożu” wydobyłyśmy parę monet i naszykowałyśmy je dla księdza.
Potrzebne akcesoria pożyczyłyśmy od pani Zosi. Gdy ksiądz opuścił jej mieszkanie, oczekiwałyśmy przed drzwiami na swoją kolej. Ksiądz wszedł, nieświadom, że w domu nie ma dorosłych. Kiedy wysłuchał naszej opowieści o chorobie rodziców, łzy zakręciły mu się w oczach. Gdy podsunęłyśmy mu naszą kolędę, spytał, skąd mamy te pieniądze, a otrzymawszy szczerą odpowiedź, z uśmiechem zakończył kolędę, nakazując, byśmy wrzuciły pieniążki do skarbonki.
Po skończeniu wizyty w bloku wrócił do nas. Przyniósł nam pieniądze. Kazał kupić sobie cukierki, chlebek i coś dobrego rodzicom do szpitala.
W taki oto sposób gdzieś w wieku ośmiu lat zaczęła się moja dorosłość, odpowiedzialność za innych i samodzielność.
Odkąd pamiętam, musiałam być dorosła, opiekować się drugim człowiekiem, załatwiać sprawy urzędowe i być „starą małą” – tak na mnie mówiły sąsiadki. Byłam z tego określenia bardzo dumna, ale z perspektywy czasu widzę, że nie miałam dzieciństwa.RODZINA DZIADKA GERHARDA
Ze względu na swoje niemieckie korzenie i wiarę ewangelicką rodzina dziadka była postrzegana jako sprzymierzeńcy naszych okupantów – tak uznawała ówczesna władza i większość ludzi, którzy stracili swych bliskich w czasie drugiej wojny światowej.
Dziadkowie Lotze zostali przesiedleni z Trojakowa, pewnej wsi leżącej koło Cacanki. Tam posiadali gospodarstwo rolne, z którego zostali wysiedleni.
Pradziadek Ludwik przed drugą wojną światową pełnił funkcję zarządcy lasów sukcesorskich. Jego rodzina przybyła do Trojakowa w okresie osadnictwa niemieckiego, które rozwinęło się na terenach Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVIII wieku. Masowemu napływowi osadników sprzyjały pewne przywileje, jakimi się tu cieszyli, takie jak bezpieczeństwo, swoboda wyznania i zwolnienie ze służby wojskowej.
Rozwój osadnictwa niemieckiego związany był częściowo z zaborami i przejściem niektórych ziem należących do Polski pod panowanie Prus.
Na słabo rozwinięte obszary Prus przybywali zarówno niemieccy chłopi, którzy wprowadzali nowe sposoby uprawy ziemi i hodowli bydła, jak i rzemieślnicy. Jedni i drudzy mieli istotny wpływ na rozwój gospodarki na tych terenach. Chłopi zajęli tereny w okolicach Płocka, a w czasach Królestwa Kongresowego niemieccy rzemieślnicy osiedlali się masowo w centralnej Polsce. Korzystając z przychylności władz, stali się pionierami przemysłu sukienniczego, właścicielami manufaktur, fabryk i warsztatów tkackich. W rejonie Łodzi, Ożarowa, Pabianic czy Zgierza powstawały liczne osady sukiennicze i gminy ewangelicko-augsburskie.
Właśnie z tymi osadnikami na tereny Trojakowa sprowadzili się przodkowie dziadka Gerharda, a przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza na temat obróbki drewna i zarządzania nim pozwalała na dostatnie życie.
Pod koniec drugiej wojny światowej dziadek Gerhard został wywieziony na roboty do Rosji. Pracował ciężko przy wyrębie lasu.
Niewiele mówił na temat pobytu w rosyjskim obozie. Wiem tylko, że biegle nauczył się mówić po rosyjsku. Wrócił jako inny człowiek. Wyizolowany, wycofany, zamknięty w sobie. Nie chciał nic opowiadać, wspominać. Nie chciał lub nie mógł.
Po takich powrotach jeńcom nakazane było całkowite milczenie na temat miejsca pobytu, pracy, ludzi. Pod groźbą śmierci i wymordowania rodziny nie wolno było się nikomu poskarżyć.
Jak udało mu się wrócić? Nikt do końca nie wie. Tylko tyle, że koleją, a resztę drogi pieszo, pieszo i pieszo. Bez dokumentów, unikając patroli. Lasami i lasami, bo UB wszystkich kontrolowało.
Z informacji, jakie mi niedawno przekazała ciocia Anna, najmłodsza siostra mojego ojca, dowiedziałam się, że aby przetrwać w obozie, dziadek i jego towarzysze nauczyli się wypiekać chleb z trocin drzewnych.
Aby oszukać żołądek, trzeba się było wiele nauczyć.
Dziadek mówił, że gdy już ten chleb upiekli, to dzielili się nim ze strażnikami z obozu. Byli nimi Rosjanie zesłani tam z różnych przyczyn – najczęściej za niewinność. Ci mieli najgorzej. Nie dawano im jeść, a termin służby karnej ciągle wydłużano. Tak traktowali swoich, którzy mieli odmienne zdanie i trochę ludzkich uczuć w sobie.
O pradziadku Ludwiku wiem niewiele. Po odebraniu mu majątku został wywieziony, był więziony i przesłuchiwany. W końcu wypuszczono go gdzieś w Polsce. Do Cacanki wrócił jako żebrak, bez butów, obdarty, wychudzony.
Odszukał synową Laurę Lotze. Z żebrania, o którym opowiadał, zgromadził trochę pieniędzy. Chciał je dać swojej synowej, która miała dużo dzieci i została z nimi sama, bo jej męża Gerharda wywieziono do Rosji.
Niestety, gdy spał ukradkiem w czyjejś stodole, woreczek z monetami ukradł mu chłop. Obił Ludwika, zabrał mu buty i przegnał, strasząc psami i UB. Tak pradziadek, bez butów, chory, odnalazł babcię Laurę. Wkrótce potem zmarł, a synowa w dowód szacunku pogrzebała teścia we własnych butach.
Po przesiedleniu rodzinę ojca osiedlono w spichrzu wraz z innymi rodzinami niemieckiego pochodzenia.
Dziadkowie oboje pracowali w gospodarstwie. Dziadek za swą pracę otrzymywał najniższe wynagrodzenie. Najczęściej było to zboże lub inna wypłata w naturze, co pozwalało na skromne przeżycie.
Babcia Laura pracowała w gospodarstwie na równi z mężczyznami, ale nie dostawała za to wynagrodzenia. Jej praca nie była nigdzie rejestrowana i nigdy z tego tytułu nie uzyskała renty. Jako Niemka nie mogła liczyć na pomoc państwa.
Starsi chłopcy (w tym mój ojciec) za przyzwoleniem władz zostali skierowani na służbę do lokalnych chłopów. Wykonywali tam wszystkie prace w gospodarstwie, nie dostając żadnej zapłaty. Spali ze zwierzętami w oborach i ogrzewali stopy w krowim łajnie.
W taki oto sposób mój ojciec stracił dzieciństwo i zdrowie.
Nieliczni gospodarze wykazywali ludzkie odruchy i przynajmniej dobrze chłopców karmili. Czasem nawet kupili jakąś odzież. Większość jednak starała się zrekompensować sobie wojenne krzywdy, wykorzystując niemieckie dzieci do nadludzkiej pracy, odzierając je z godności i człowieczeństwa.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych rodzina Lotze otrzymała mieszkanie w pegeerowskim czworaku. Starsi chłopcy – Adam, Olaf i Bernard – założyli własne rodziny i zamieszkali osobno.
W domu pozostawali nadal trzej wujkowie: Jan, Maciej i Gabryś, oraz trzy ciotki: Maria, Anna i Lucia. Dziadek Gerhard był już na rencie, a babcia Laura zajmowała się domem, sprawując również opiekę nad dwiema córkami najstarszego syna Adama.
Tata nieraz spotykał na ulicy swojego kata z UB. Kiedyś mi go pokazał, to był mężczyzna z sąsiedztwa.
Ojciec ze łzami w oczach opowiadał, jakie cierpienia i upokorzenia musieli znosić jego najbliżsi.
Po przesiedleniu do pegeerowskiego majątku rodzinę regularnie nawiedzało UB. Zawsze w nocy, krzycząc i rozkazując skakać po mieszkaniu tak zwaną żabkę, bijąc kijami i czym popadło po nogach, kostkach pod groźbą zastrzelenia. Z ust ich płynął potok przekleństw, obelg i okrzyków: „Wy niemieckie świnie!”.
Młodsze rodzeństwo taty przyglądało się temu, nic nie rozumiejąc, płacząc i trzęsąc się ze strachu. Po takich „odwiedzinach” wszyscy moczyli się w nocy. Siostra taty, Lucia, przez takie wizyty zapadła na chorobę psychiczną i do końca swych dni pozostawała pod opieką rodziny.
Nikt tej rodzinie nie pomógł, nie miała gdzie iść na skargę, bo była prześladowana za swe niemieckie pochodzenie i ewangelickie wyznanie. Starsi chłopcy (w tym mój ojciec) z powodu prześladowań zaniechali chodzenia do ewangelickiego kościoła, niemal wyrzekając się wiary. Uciekali w alkohol, który pomagał zapomnieć i dodawał odwagi na dalsze życie.
Cierpiała na tym ich najbliższa rodzina: żona, dzieci, a cała frustracja uwalniała się podczas rodzinnych awantur.
Zastanawiałam się często, jakim to „oprawcą” – tak był określany mój dziadek przez powojenną władzę – mógł być wieśniak, który zamieszkiwał na ziemiach polskich z prapradziada? Siał zboża, zbierał plony, obrabiał pańskie lasy? Rodziły się tu jego dzieci i funkcjonował wśród miejscowej ludności przez lata?DZIADEK ARTHUR
Arthur Wilczek, tata mojej mamy, zamieszkał w Cacance po roku 1952.
Przeprowadził się do mniejszego miasta z Zamszowej, która jest położona około trzydziestu kilometrów od Cacanki. Tam też mieszkała cała rodzina mojej mamy.
Myślę, że decyzję o przeprowadzce dziadek Arthur podjął z powodów osobistych, ale i polityczno-historycznych. Przeprowadzka wiązała się ściśle z rokiem 1952, a informacje o jej przyczynach i skutkach poznałam w roku 2019 podczas serfowania w internecie.
Szukając korzeni dziadka Wilczka, wpisałam w Google jego nazwisko i oniemiałam – IPN w Łodzi informował o oskarżeniu mojego dziadka za działania podczas drugiej wojny światowej. Informacja była szczątkowa i krótka, lecz zawierała dane personalne mojego przodka.
IPN po pięćdziesięciu latach odtajnił akta i opublikował informacje, dając do nich dostęp wszystkim zainteresowanym.
Po tym odkryciu wykonałam kilka telefonów do rodzeństwa i pozostałej rodziny, ale żadnych informacji na temat oskarżeń wobec dziadka nie uzyskałam. Postanowiłam więc wystąpić do IPN-u o udostępnienie akt. Udowodniłam rodzinne pokrewieństwo i otrzymałam skany akt z potwierdzoną zgodnością z oryginałem.
Zagłębiłam się w lekturę na kilka wieczorów. Potem trawiłam informacje zawarte w aktach. W końcu postanowiłam podzielić się poznanymi faktami z moim mężem, który był, jest i będzie moim największym przyjacielem.
Fakty były dla mnie szokujące.
Wynikało z nich, że mój dziadek został aresztowany w roku 1945 i skazany na sześć lat więzienia w roku 1947 na podstawie Dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 roku o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw oraz znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego (Dz.U. Nr 4, poz. 16; tekst jedn. Dz.U. z 1946 r. Nr 69, poz. 377). „Instrukcja kierownika Resortu Bezpieczeństwa Publicznego PKWN z 30 października 1944 roku, wydana dwa miesiące po ogłoszeniu dekretu sierpniowego zawierała definicję »zdrajcy narodu« oraz nakazywała osadzenie »na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia« jako karę za ten czyn. Milicja Obywatelska oraz Rady Narodowe miały wspierać w działaniach Resort Bezpieczeństwa Publicznego".
Treść instrukcji określała: „każdy przedwojenny obywatel polski, który w czasie okupacji zadeklarował swą przynależność do narodu niemieckiego lub wskazał swoje niemieckie pochodzenie był zdrajcą narodu. Zgodnie z tą definicją każdy obywatel II Rzeczypospolitej narodowości niemieckiej był uznawany za zdrajcę. UB wraz z milicją miały zatrzymywać i odsyłać do obozu wszystkich volksdeutschów, którzy ukończyli szesnaście lat. Członkowie ich rodzin, nawet jeśli nigdy nie deklarowali związków z narodem niemieckim, mieli otrzymać w dokumentach adnotację »Rodzina volksdeutscha«”.
„Instrukcja była zbiorem szykan, jakim mieli zostać poddani Niemcy wcześniej będący obywatelami polskimi. Ostatni punkt nadaje dokumentowi namiastkę legalizmu, stanowiąc, że ostateczna decyzja o osadzeniu »przytrzymanych« na czas nieoznaczony w miejscu odosobnienia oraz o konfiskacie majątku tychże osób, jak i ich rodzin, należy do kompetencji prokuratora specjalnego sądu karnego i samego sądu”.
Krajowa Rada Narodowa w lutym 1944 roku zapowiedzią, „że żaden zbrodniarz wojenny, żaden zdrajca narodu nie może ujść karze”, zainicjowała powstanie Specjalnego Sądu Karnego. Nowy organ od początku rozpoczął działania na rzecz ustanowienia przepisów określających precyzyjnie rodzaje przestępstw wojennych.
Jerzy Sawicki tak pisał o sądach specjalnych: „prawo sądów specjalnych ma zaspokoić potrzebę odpłaty. Tylko represja w formie czystej zemsty mogła uspokoić wzburzone społeczeństwo”.
W przypadku dziadka ten „czas nieoznaczony” do wyroku trwał dwa lata.
Z akt, które otrzymałam, wynikało, że dziadek za swe pochodzenie i narodowość niemiecką został skazany na sześć lat więzienia. Odbył wyrok w Łódzkim więzieniu przy ulicy Kraszewskiego. Był to jeden z zakładów karnych, gdzie karę odbywano w warunkach pracy przymusowej.
Taka forma odizolowania ludności niemieckiej od społeczeństwa polskiego dawała możliwość kontrolowania osób niemieckiego pochodzenia, a równocześnie wykorzystywanie ich jako taniej siły roboczej. Na terenie Polski powstawały liczne obozy i zakłady karne, w których Niemcy i volksdeutsche mieli odpokutować za swe czyny.
Dokumenty wskazują na to, że zanim proces został ostatecznie zakończony, odbyło się wiele rozpraw, na które dziadka Arthura dowożono z zakładu karnego. Transport taki był poprzedzony badaniami lekarskimi, które zezwalały (lub nie zezwalały) na transport więźnia. Można się tylko domyślać, dlaczego te badania były konieczne – w jakim stanie był więzień, że musiał zajmować się nim lekarz – i skąd dziadek był do sądu wożony? Na pewno nie z celi…
Zapoznałam się z całym procesem i z zeznaniami świadków, które UB ewidentnie wymuszało lub subiektywnie interpretowało.
Znalazłam też informację o adwokatach, którzy odmawiali obrony volksdeutschów w polskich sądach. Jakie zatem wyroki mieli wydawać sędziowie w procesach „zdrajców narodu”?
Niektóre osoby zeznające na korzyść dziadka zostały wykluczone z procesu. Ogólnie jedna wielka niesprawiedliwość, która spotkała człowieka utożsamiającego się z konkretną nacją i pochodzeniem.
Czytając, płakałam, gdy doszłam do słów dziadka poddającego się karze i wyznającego, że najbardziej mu zależało na obywatelstwie, z którego go bezpowrotnie obdarto.
Przez swą narodowość, z którą był silnie związany i której się nie wyparł, zgotował sobie i swej rodzinie piekło. Nie była dla niego straszna więzienna cela, bicie przez UB ani długa rozłąka z rodziną. Najgorsza była dla niego informacja, że zostaje pozbawiony praw publicznych, obywatelskich i honorowych na lat dziesięć, a jego majątek podlega konfiskacie (majątku, jak wynika z akt, dziadek nie posiadał, więc nie miał czego stracić).
Po wyjściu z więzienia, ponieważ jego wyrok utraty praw obywatelskich i honorowych się nie skończył, nie mógł opuścić granic Polski i został jeszcze określony mianem „bezpaństwowca”. Kara, jaką otrzymał, na trwałe zamknęła mu drogę wyjazdu do Niemiec.
Niemiecki rząd wydał przyzwolenie na pokazowe procesy, które miały wynagrodzić krzywdy udręczonym ludziom i rodzinom wymordowanych podczas drugiej wojny światowej.
Rekompensata niemieckich władz właśnie tak wyglądała: wykorzystać żołnierzy i ludność cywilną pracującą lub wcieloną na siłę w szeregi armii i najlepiej ich zostawić samym sobie – jako zadośćuczynienie ze strony państwa niemieckiego.
Ciotka Rose również była więziona w obozie, który zorganizowali wyzwoliciele na terenie fabryki w Zamszowej – należała do rodziny volksdeutscha i mając wówczas szesnaście lat, odpowiadała jak dorosła.
Tak właśnie było z moim dziadkiem Arthurem. Po wyjściu z więzienia nie był już tym samym człowiekiem. Babcia Marianna, żona dziadka, zmarła, gdy on odsiadywał wyrok, a córki dorastały, tułając się po rodzinie.
Nie mógł się zrehabilitować i nadal pozostawał Niemcem. Bez możliwości wyjazdu, uwięziony w państwie, które go nie chciało.
Rząd niemiecki najpierw przyjmował tak zwanych bezpaństwowców, ale potem i on zaczął stawiać różnego rodzaju wymagania, których mój dziadek nie mógł spełnić.
W wyniku wycieńczenia organizmu dziadek zachorował na astmę oskrzelową, na którą zmarł w roku 1975, mając siedemdziesiąt trzy lata.
Gdzie podczas aresztowania dziadka Arthura podziewała się moja babka z moją mamą? Tego zamierzałam się dowiedzieć, badając rodzinne dokumenty i poznając rodzinne korzenie.
Można się obnosić z różnym pochodzeniem narodowym, wyznaniami, poglądami politycznymi, ale z korzeniami niemieckimi nie można. Uwierzcie mi, nie można nawet w obecnych czasach w Polsce.
Sama najbliższa rodzina potrafi wyprzeć niewygodne, choć prawdziwe informację o swoim pochodzeniu, a przecież nikt z nas nie ma wpływu na to, gdzie się urodzi. Czy w biednej, czy bogatej rodzinie, czy mamy korzenie niemieckie, ruskie czy żydowskie. Rodząc się, nie możemy niczego zmienić w naszej przeszłości, choćbyśmy chcieli wywrócić całe nasze życie.
Czy pisząc w dokumentach lub twierdząc, że jesteśmy Polakami, staniemy się nimi w sensie przynależności narodowej? Niestety nie. Musielibyśmy się urodzić z rodziców Polaków. Pochodzenie zupełnie nie jest związane z granicami państwa i nie jest zależne od naszej woli.
Prowadzę swoje prywatne śledztwo i poznaję genealogię mojej rodziny. Nikogo nie oceniam, słucham, notuję, kopiuję dokumenty, drukuję udostępnione zdjęcia. Zaczepiam w internecie ludzi, którzy wydają mi się jakoś ze mną spokrewnieni. Chcę się dowiedzieć czegokolwiek o pozostałych członkach rodziny. Nie jest to łatwe, bo ci, którzy żyją, nie chcą mówić lub podają błędne informacje. A wielu wymarło lub wyemigrowało po wojnie w różne strony świata.
Czasy były trudne i jeszcze trudniejsze wybory, do jakich zmuszeni byli ludzie podczas wojny. Każdy wybór był zły, gdyż wiązał się z czyimś cierpieniem.
A teraz mała wzmianka historyczna, dotycząca sprawy, która zmieniła życie niejednego człowieka.
Jak wszyscy wiemy z lekcji historii, na ziemiach polskich zamieszkiwały różne narodowości: Polacy, Niemcy, Żydzi, Ukraińców, Cyganie i inni. W większości miast w swoim sąsiedztwie stały kościoły, cerkwie i synagogi. Społeczeństwo było wielonarodowościowe i wielowyznaniowe. Obok siebie funkcjonowali ludzie bez wzajemnej asymilacji i bez ukrywania własnej tożsamości.
Po pierwszej wojnie światowej – w latach dwudziestych i na początku lat trzydziestych – pojawił się pierwszy dowód osobisty. Był to niezbędny dokument potrzebny do podróży zagranicznych. Na okładce wewnętrznej nazywany był już paszportem. Dokument meldunkowy, w którym wpisywano także pobyt czasowy w kraju.
Forma ówczesnego dowodu to arkusz kartonu złożony na pół. Zawierał dane osobowe, fotografię, rysopis, informacje o wyznaniu, zawodzie oraz umiejętności lub nie czytania i pisania. Z czasem dowody rozrosły się do szesnastostronicowej książeczki w okładce, z czego jedenaście stron stanowiły poświadczenia meldunkowe.
W roku 1927 dowód osobisty zawierał już dane personalne, rysopis, wyznanie, stan cywilny, narodowość, miejsce zamieszkania, przynależność do gminy, stosunek do służby wojskowej, przynależność państwową (którą należało poświadczyć na przykład wyciągiem z księgi ludności), zawód, informację na temat czytania i pisania (w jakich językach).
W Polsce prezydent RP decyzją z dnia 16 marca 1928 roku wprowadził możliwość posiadania krajowego dowodu tożsamości. Dokument wystawiany był na życzenie zainteresowanego przez urząd gminy za odpłatnością i nie był obowiązkowy.
Obowiązek legitymowania się dowodem osobistym powstał podczas drugiej wojny światowej. Niemieckie władze wprowadziły kenkartę, która oprócz danych personalnych i zdjęcia zawierała odciski palców wskazujących. W początkowym okresie okupacji funkcjonowały polskie dowody poświadczające tożsamość.
Pokazałam właśnie, jak dobrowolne informacje zawarte w dowodach tożsamości obnażyły każdego człowieka. Przekazywały czytającemu wiedzę o naszej narodowości, wyznaniu czy obywatelstwie.
Czy polski rząd, opracowując formę dowodu osobistego w 1927 roku, formułując pytania, jakie mają się w nim znaleźć, wzorował się na rządzie niemieckim?
Niemcy w 1937 roku chcieli przeprowadzić spisy ludności o charakterze przymusowego katastru narodowego. W ten sposób ustalać imienną przynależność narodową.
Związek Polaków w Niemczech, broniąc polskiej mniejszości narodowej zamieszkującej teren Rzeszy, stanowczo się temu sprzeciwiał. W specjalnej uchwale Rady Naczelnej z 6 marca 1938 roku wskazał na niebezpieczeństwo takiego spisu ludności na ziemiach Rzeszy zamieszkanych przez Polaków.
Niby rządy mówiły o wzajemnym szacunku narodowości polskiej i niemieckiej i zakazywały jakiegokolwiek przymusowego asymilowania mniejszości, podawania w wątpliwość przynależności do niej lub utrudniania ujawnienia tej przynależności.
Ówczesna prasa była jednak zdania, że taka deklaracja może być niewiarygodna. Przecież nie staniemy się Polakiem, Niemcem czy Holendrem wtedy, gdy tak napiszemy lub powiemy, ale dlatego, że urodzimy się z rodziców Polaków, Niemców czy Holendrów.
Jak mówił doktor Jan Kaczmarek na Kongresie Polaków w Niemczech dnia 6 marca 1938 roku w Berlinie:
„Statystyki w żadnych rubrykach nie uchwycą żadnej prawdy, jeżeli ją od woli ludzkiej uzależniają. Statystyki, jeżeli mają być dobre i prawdziwe, muszą się ograniczyć do uchwycenia obiektywnych faktów”.
Tak więc wszystkie spisy ludności, który pozwalały na dobrowolną deklarację przynależności rasowej były niewiarygodne, bo dawały możliwość wyboru, który wielokrotnie nie pokrywał się ze stanem faktycznym, a motywowany był korzyściami, jakie przemawiały za danym wyborem.
W praktyce rubryka wprowadzona w katastrze z 1937 roku dotycząca narodowości była subiektywnym oświadczeniem woli. Teoretycy niemieccy trzymali się tezy: „do mniejszości należy, kto do niej należeć chce”.
Dziadek Wilczek i jego najbliżsi czuli się Niemcami i zgodnie z tymi odczuciami wypełnili rubryki w dowodach tożsamości, jakie funkcjonowały na ziemiach polskich, podając narodowość, obywatelstwo i wyznanie. Mogli się nie asymilować i nie ukrywać (to obiecywał im rząd, który zapewniał o dobrowolności posiadania dokumentu tożsamości). Informacja miała być prawdziwa. I była prawdziwa. Do czego dziadka i wielu ludzi doprowadziła?
Do tego, że gdy wybuchła druga wojna światowa, został automatycznie przypisany do konkretnej listy narodowościowej.
Po wojnie uznano go za „zdrajcę narodu”.
Wszystkie narodowości i wyznania były właściwie wyłuskane i posegregowane za sprawą rubryk, które zawierały ich dokumenty. Gotowe do podziału na zamordowanych, zdrajców narodu i morderców.
Jak właściwie postąpić?
To pytanie bardzo mnie nurtuje. Czy osoba narodowości niemieckiej czująca silnie swoją przynależność mogła nie podpisać volkslisty?
Przecież byłaby uznana za zdrajcę i cała rodzina zostałaby rozstrzelana. Nie było dobrego wyjścia. Ale można było ratować siebie i swoich bliskich. W warunkach wojennych człowiek za wszelką cenę chce ratować siebie i swych bliskich – jest egoistą. Stara się zachować ludzkie odruchy, ale zawsze musi wybierać między życiem a śmiercią. Musi też się zastanowić, jeśli wybierze śmierć, aby ona nie była bezcelowa i próżna.
Dziadek stracił rodzinę – żona zmarła, córka Rose była w obozie, mama poznała swego ojca w wieku dziewięciu lat – jakiegokolwiek wyboru by dokonał, w oczach państwa polskiego był zdrajcą narodu.
Wyrok miał odbywać do marca 1953 roku, ale został warunkowo zwolniony w roku 1952.
Wniosek o jego zwolnienie złożyła ciotka Rose, gdy obie z moją mamą zostały półsierotami, straciwszy matkę.
Cyt. za: I. Chrzanowski, _Wypędzenia z Pomorza_, „Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej” 2004, nr 5 (40), s. 34–48.
Ema Maria Rosa, _Proces osadzonych w obozie w Potulicach przed Specjalnym Sądem Karnym w Toruniu (1944_–_1946)_, s. 98.
J. Sawicki, _O prawie sądów specjalnych,_ _Wymiar sprawiedliwości w odrodzonej Polsce – 22V II 1944– 2 2V II 1945_, Warszawa 1945, s. 55–64.
Słowa dr. Jana Kaczmarka wygłoszone na Kongresie Polaków w Niemczech, zamieszczone w specjalnym wydaniu miesięcznika „Polak w Niemczech” poświęconym ustawie o spisie ludności z 04.10.1937, w artykule _Sprawa spisu ludności_, „ Polak w Niemczech – Miesięcznik Organizacyjny Związku Polaków w Niemczech Tz.”, rocznik XV, nr 5/6 (maj–czerwiec 1938), s. 3.
„Polak w Niemczech – Miesięcznik Organizacyjny Związku Polaków w Niemczech Tz.”, Rocznik XV, nr 5/6, s. 6.RODZINA MOJEJ MAMY I JEJ WSPOMNIENIA
Moja mama o swojej matce, babci Mani, opowiadała niewiele. Wspominała, że przed jej śmiercią dużo zajmowali się nimi dziadek Paul Grymz, ojciec babci Mani, i ciocia Rose. Ciotka była od mamy trzynaście lat starsza – miała wówczas dwadzieścia jeden lat.
Mama często powtarzała słowa, które dziadek wypowiedział na pogrzebie jej matki do pozostałych córek, a które zapadły jej w pamięć: „Pamiętajcie o dzieciach Mani”.
Mama wówczas niewiele z tych słów zrozumiała – była zbyt smutna i przejęta stratą matki – ale po latach ciągle wybrzmiewały w jej głowie.
Innych sytuacji z pogrzebu nie kojarzyła. Nie pamiętała, dlaczego zajął się nią dziadek, a nie tata. Gdzie był tata? Czy był w ogóle na pogrzebie? Gdy dorosła i pytała o to swoje ciotki, omijały temat.
Miło i z uśmiechem wspominała chwile spędzone u dziadka Paula, gdy po śmierci matki z nim zamieszkała.
Dziadek był szewcem i mieszkał w Zamszowej, przy wjeździe do miasta od strony Cacanki, przy ulicy Warszawskiej, gdzie prowadził swój warsztat.
Mama chodziła do Szkoły Podstawowej nr 9 w Zamszowej. Miała dużą absencję z powodu skomplikowanego złamania nogi. Była wówczas najmłodszą wnuczką dziadka Paula i potrafiła wykorzystać miłość, jaką ją darzył. Chcąc zdobyć pieniądze na cukierki, dość często posuwała się do małych oszustw i sprzedawała swoje szkolne ciuchcie (tak nazywano w naszej rodzinie domowe pantofle) koleżankom z klasy. Wracała do domu smutna i mówiła dziadkowi, że ciuchcie zginęły jej w szkole. Dziadek bardzo ją kochał, więc szył nowe, zarywając noc, by rano stały naszykowane do szkoły.
Ten numer mama sprzedała swemu dziadkowi kilka razy, aż wreszcie się zorientował, że kłamie i w ten sposób organizuje sobie pieniążki na cukierki.
Postanowił, że za karę będzie ją uczył gotować, będzie obierała ziemniaki i gotowała zupy. Na początku miały to być zupy ze sklepu, aby ją zachęcić i pokazać, że gotowane jest proste.
Dziadek Paul wysłał wnuczkę do sklepu i kazał kupić barszcz. Gdy mama wróciła z barszczem, rozrabiając zawartość torebki, dosypała do niej garść soli no, i zupa wyszła za słona. Dziadek, złorzecząc sprzedawcy, kazał wnuczce kupić inną zupę w innym sklepie. Mama wróciła ze sklepu z inną zupą i znów ją obficie posoliła. Obiad nie nadawał się do jedzenia. Dziadek nie wytrzymał. Wypuścił wnuczkę na podwórko, aby pograła z dziećmi w klasy, a sam zabrał się do gotowania.
Tak oto moja niesforna mama wymigała się od gotowania obiadów dla dziadka.
– On na pewno się skapował – mówiła – ale gotowanie miałam z głowy.
Ze smutkiem wspominała słowa swojego dziadka, gdy się z nią żegnał przed wyjazdem na zawsze.
Znów powtórzył, zwracając się do swych córek Stasi i Marthy, aby opiekowały się dziećmi Mani. Gdzieś wyjechał i już nie wrócił. Mama została sama pod opieką swych ciotek, które często ją sobie przekazywały, nie pytając o zdanie.
Mama wciąż nie wiedziała, dlaczego nie ma taty. Gdzie on jest, dlaczego się nią nie zajął? Pytanie to nieustannie powracało, nawet w jej snach.
Nigdy nie uzyskała na nie odpowiedzi. Nawet gdy już się pojawił w jej życiu, nie wyjaśnił tej tajemnicy. Nie chciał, nie mógł czy wolał zapomnieć?
Na te pytania już chyba nikt mi nie odpowie…