Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zdrada. One Of Six. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 lutego 2025
Ebook
44,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zdrada. One Of Six. Tom 1 - ebook

Luksusowy hotel. Sześcioro nieznajomych. Zło, które czai się w mroku.

Tutaj nikt nie może czuć się bezpiecznie.

Gdy Luca Murphy otrzymuje propozycję udziału w rekrutacji na stanowisko menedżerki ds. social mediów w luksusowym ośrodku narciarskim, nie waha się ani chwili. W odizolowanym od świata hotelu młoda studentka spotyka swoich konkurentów, a wśród nich – Devana Sandovala.

Luca i Devan od początku czują, że łączy ich wyjątkowo silna chemia. Pożądanie nie ma jednak okazji zapłonąć – zgromadzeni goście zaczynają podejrzewać, że w przysypanym śniegiem luksusowym ośrodku czai się ktoś, kto zagraża ich życiu. Z każdą godziną atmosfera staje się coraz bardziej napięta, a Luca nie wie, komu powinna ufać.

Kim jest człowiek, który bawi się ich strachem? I dlaczego to właśnie oni znaleźli się w niebezpieczeństwie?

„Zdrada” to pierwszy tom dylogii One Of Six idealnej dla fanów „Pretty Little Liars”, „Riverdale” czy książek Coleen Hoover.

Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8371-863-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mój palec drży ledwie zauważalnie, gdy klikam „Wyślij”. Na ekranie pojawia się niewielki pasek ładowania, a obok coś na kształt odliczania obwieszczającego: wysłano 1 z 5, wysłano 2 z 5… oszaleć można. Życie przyzwyczaiło mnie do szybszego internetu, a fortele z różnymi VPN-ami to wyzwanie dla mojej cierpliwości. Wciąż trwa wysyłanie, kiedy otwieram skrzynkę i czytam na nowo treść wiadomości. Wyszedł mi pieprzony majstersztyk. Nic dziwnego, skoro od siedmiu tygodni poświęcam jej moje nieszczęsne życie. Każde słowo z osobna to czysta poezja, każda sylaba brzmi jak zwrotka wiersza, a każda litera wygląda jak dzieło sztuki, takie, którego miliard pociągnięć pędzla odkrywa przed widzem sekrety duszy artysty. Ta wiadomość to melodia: harmonia dźwięków, tempa, pasji. Efekt nie będzie idealny bez jednego z tych elementów. A ja mam pewność, że każde z osobna starannie dobrane słowo mejla stanowi o perfekcji moich planów – i że popchnie moje życie w tym lub innym kierunku.

Rozbrzmiewa cichy sygnał, ledwie słyszalny zza bariery słuchawek. Zdejmuję je z głowy i zaraz rozlega się potężny głos wokalisty Iron Maiden, którym jak co dzień próbuję zagłuszać myśli nieustannie wirujące mi w głowie. Zazwyczaj bezskutecznie. Teraz słyszę hałas ruchu drogowego dobiegający do mnie zza okna. Miesza się z szumem klimatyzacji i brzękiem poluzowanej blaszki w wentylatorze. Rzeczywistość spada na mnie jak koc, gasząc płomienie, odbierając im niezbędny tlen.

Mój wzrok wędruje do powiadomienia, które wyskoczyło w prawym dolnym rogu ekranu. Przed laty udało mi się tak spersonalizować wygląd komunikatów, że mają kształt trójwymiarowych dymków w neonowozielonym kolorze. Dziś to już nie w moim stylu. Ale w ostatnich tygodniach przyszło mi zaangażować wszystkie siły w dopracowanie szczegółów strategii, więc zabrakło czasu na zajęcie się pierdołami. Klikam więc w jadowicie zielony dymek i otwieram powiadomienie. Obiekty 1 i 2 otrzymały, otworzyły, przeczytały wiadomość – przynajmniej o ile algorytm poprawnie zinterpretował dane dotyczące czasu trwania otwarcia wiadomości oraz wyszukań w Google w obu komputerach docelowych. Odbiorcy 3 i 4 otrzymali wiadomość, ale jeszcze jej nie otworzyli, natomiast mejl do odbiorcy 5 jest w trakcie wysyłania. Obawiam się, że potrzebuję bardziej precyzyjnego określenia dla odbiorców. „Obiekt” oznacza królika laboratoryjnego, przedmiot testów. Na swój pokręcony, abstrakcyjny sposób ta definicja pasuje do odbiorców, ale nie do końca opisuje los, jaki został im zaplanowany. Za to „cel” brzmi niedorzecznie i żałośnie, a „ofiary” nie zamierzam używać. Słowo „ofiara” implikuje także istnienie oprawcy – geniusza z cygarem w ustach, kotem na kolanach, zmarszczką przecinającą czoło pomiędzy brwiami. Z tym nijak się nie utożsamiam. Bardziej pasuje do mnie określenie „artystyczna dusza”, a pięcioro pozbawionych twarzy odbiorców to moje szkice, których dokończenie na zawsze pozostanie sprawą niepewną.

Sygnał rozbrzmiewa ponownie i ponownie wyskakuje zielony dymek: 5 z 5 wiadomości dostarczono. Zaczęło się.

Przenoszę wzrok na cyfrę. Najlepiej nazwać ich „członkami”. Członkami mojego klubu sześciorga. Mojej Listy Sześciorga.

Odchylam się i krzywię, słysząc, jak skrzypi wymownie oparcie krzesła. Od jakiegoś czasu zaniedbuję mój sprzęt, ale to się wkrótce zmieni. Może mi się poszczęści i moje figurki podążą wyznaczonymi ścieżkami. Wtedy wrócę tutaj, na to krzesło, przed ekran tego komputera. A może wyrwą się spod kontroli i zaczną tworzyć własne zasady. Jakaś część mnie właśnie na to liczy. Że będą dla mnie wyzwaniem. Że mnie zaskoczą.

I że nie pozostawią mi innego wyboru, jak dać im mata.3

LUCA

Pół godziny później docieramy na parking przed ośrodkiem. Coś we mnie chce krzyczeć z ulgi… albo całować ziemię. Te moje energiczne zapewnienia nie były do końca prawdziwe: kiedy klaustrofobia robi się za mocna, całkowicie przejmuje nade mną kontrolę. Wątpię, by mój pobyt w Ortiz potrwał długo, gdybym przy pierwszej okazji zwymiotowała na mojego współkandydata albo na pracownicę ośrodka. Z reguły środki lokomocji nie sprawiają mi problemu, nawet zatłoczone autobusy. Ale stres ostatnich dwóch dni i ekscytacja sprawiły, że wszystko się we mnie ścisnęło.

Devan otwiera drzwi, ale na chwilę zostaje jeszcze w środku i sięga po swoją torbę. Najchętniej wypchnęłabym go z tego przeklętego auta, bo blokuje mi drogę do wolności i świeżego powietrza. Biorę się jednak w garść, przygryzam wargę i wstrzymuję dech, aż wreszcie robi mi miejsce. Staram się utrzymać normalne tempo, ale jestem niemal pewna, że z zewnątrz wyglądam jak źrebak, który pierwszy raz próbuje stanąć na nogach. Kolana mam miękkie, a prawa stopa zdrętwiała od siedzenia przez ostatnie pół godziny w niewygodnej pozycji. Nadal przewala mi się w brzuchu, a kiedy biorę pierwszy łyk chłodnego powietrza, robi mi się odrobinę niedobrze. Ale dałam radę. Przyjechałam i mam nawet trochę czasu, żeby się ogarnąć, a liczę, że i na to, żeby w spokoju przygotować się na wieczór i wspólny posiłek.

Devan rzuca mi przelotne, choć zaintrygowane spojrzenie, potem jednak mija mnie, podchodzi do paki i zaczyna rozpinać pas. Chętnie bym mu pomogła, ale nie muszę patrzeć na dłonie, żeby wiedzieć, że drżą mi palce. To wbrew mojej naturze opowiadać jemu i Anie o lęku przed ciasnymi miejscami, a już na pewno nie chciałabym, żeby miał okazję się o tym przekonywać – choćby miało to oznaczać, że pozwolę mu wypakować moją walizkę. Devan może i sprawia wrażenie przyjaznego, ale wiem, że o to mu właśnie chodzi. Znam go. Nie że dobrze, ale wpadliśmy na siebie parę razy na kampusie. Jakoś rok temu na jednej imprezie zarywał do mnie, a kiedy odmówiłam wspólnego drinka, zaraz poszedł szukać sobie nowej panny. Kiedy potem opowiadałam o tym Riley już w samochodzie i pytałam o niego, wyjaśniła, że Devan przychodzi na zajęcia na kampusie bardzo rzadko, bo często wyjeżdża i uczy się zdalnie. Mimo to cieszył się reputacją czarującego kobieciarza niezdolnego do głębszego zaangażowania w relację. Wydaje się, że mnie nie pamięta – jak miło! – ale jestem przekonana, że rola, jaką tu odgrywa, różni się od tej jego wersji, którą poznałam na imprezie. To całkiem możliwe, że zechce wykorzystać moje słabości przeciwko mnie. Nie zamierzam mu tego ułatwiać i pokazywać, jak mi źle. Na tym świecie jest dość ludzi, którzy zębami i pazurami walczyliby o tę posadę i posunęli się do wszystkiego.

Po kilku głębszych oddechach podnoszę wzrok i próbuję się zorientować w okolicy. W ostatnich tygodniach studiowałam plan ośrodka jakiś tuzin razy, a mimo to potrzebuję chwili, by ustalić, gdzie jesteśmy. Parking znajduje się nieco poniżej poziomu głównego budynku, który stoi na wzniesieniu za gęstwiną świerków. Z tego miejsca nie widzę nic poza odległym szklanym dachem, w którym jak w lustrze odbijają się przepływające nad nami szare chmury. Od tyłu parking odgradza niski murek, a do góry wiodą wąskie kamienne stopnie kończące się zapewne na wysokości wejścia do ośrodka.

– Zazwyczaj mamy tu obsługę parkingu, żeby goście nie musieli targać pod górę bagażu – wyjaśnia Ana zza moich pleców, jakby czytała mi w myślach.

– Rozumiem, że nas ta oferta nie obejmuje – odpowiadam z uśmiechem.

– Musiałabyś znaleźć kogoś z obsługi – komentuje sucho i wskazuje górę za nami. – Do wejścia dla personelu jest sto dwadzieścia stopni. Sto dwadzieścia. Może nie brzmi na wiele, ale wierz mi, że ta liczba co dzień przybliża do myśli o rzuceniu tej roboty.

Devan pojawia się obok mnie i stawia walizkę.

– Ale to dobre ćwiczenie – mówi do Any, po czym spogląda na mnie. – Obawiam się, że twoje rzeczy przemokły do suchej nitki.

– Dzięki. – Robię nerwowy wydech i znowu spoglądam w niebo. Teraz oczywiście, jak już przyjechaliśmy, przestało padać i tylko ciemne chmury przypominają o mżawce, która przez ostatnią godzinę dręczyła mój bagaż.

Znowu spoglądam na Anę.

– Dlaczego parkujemy tu, a nie na parkingu dla obsługi?

– Sto dwadzieścia stopni – przypomina dziewczyna. – Ten parking chwilowo jest zamknięty dla gości, a ja was podwiozłam. Chyba ujdzie mi to płazem.

Czuję nerwowy ucisk w piersi, a potem w brzuchu, gdy Ana wchodzi na wąskie stopnie. Wprawdzie pracuje w Ortiz, ale o ile zrozumiałam, nie ma wpływu ani na wybór kandydatów do assessment center, ani na to, komu ostatecznie przypadnie ta praca, dlatego nie denerwowałam się w jej obecności. Teraz jednak na pewno poznamy kogoś, kto ma tu coś do powiedzenia. A nie czuję się nawet w przybliżeniu tak dobra i pewna siebie, jak bym chciała. Burczy mi w brzuchu, twarz błyszczy mi się mimo chłodnego powietrza, przez kurtkę czuję zimny śnieg, a włosy na pewno sterczą mi na wszystkie strony świata. To stanowczo nie jest wymarzony początek i idealne pierwsze wrażenie.

Znowu oddycham głęboko, po czym zarzucam torebkę na ramię. Ściągnęłam na telefon plan okolicy i chętnie bym go teraz obejrzała, żeby zorientować się w terenie, ale nie chcę zatrzymywać reszty. Biorę więc walizkę i ruszam za Aną po schodach.

Ośrodek faktycznie znajduje się w pięknym miejscu, niczego nie ujmuje mu nawet roślinność w raczej monotonnych o tej porze roku odcieniach zieleni i brązu. Klomby i cały teren zielony zostały skrupulatnie zaplanowane, lecz jednocześnie całość ma naturalny urok. Po obu stronach schodów rosną mrozoodporne kwiaty i inne rośliny otoczone kamieniami pomalowanymi na jaskrawe kolory. Górną krawędź niewielkiego wzniesienia zdobi rząd rozmaitych świerków i jodeł, które wydają się formować swoistą granicę ośrodka. Dzięki zdjęciom ze strony internetowej wiem, że okolica tylko zyskuje na urodzie, gdy kamienie i drzewa pokrywa śnieg – to nastąpi najdalej za kilka tygodni. Śnieg, który z pewnością leżał na tej wysokości, zamienił się przez ostatnie opady deszczu w szaro-białą breję.

Na górze widzimy niewielką uliczkę, która w sezonie jest pewnie główną trasą do ośrodka. Kilka metrów w prawo kończy się ona rondem, pośrodku którego rząd kwiatów otacza srebrzystą kolumnę wspierającą markizę głównego budynku. Opada mi szczęka. Szklany dach, który widziałam już z parkingu, kojarzy mi się z niewielkim pawilonem albo jakimś usługowym bungalowem. Na zdjęciach budynki wydawały mi się mniejsze i nieco staromodne. W rzeczywistości pośród tej przyrodniczej idylli wznosi się przede mną pieprzony pałac. To jakieś szalenie imponujące połączenie drewna – odważnie stawiam, że to świerk albo sosna – oraz kamienia w rozmaitych naturalnych odcieniach. A nad tym wszystkim niczym korona na królewskiej głowie wznosi się szklana kopuła, odbijając zachmurzone niebo. Zwrócony w stronę ulicy front głównego budynku składa się z szarego kamienia, srebrzystych kolumn oraz sięgających gruntu wielkich okien z mlecznego szkła obramowanych czarną framugą. Po lewej stronie spostrzegam balkon, ale znika z pola mojego widzenia, nim ustalę, jakiej wielkości naprawdę jest. Kiedy zmierzamy do wejścia wąską ścieżką, zza świerków wyłania się kolejny budynek. Jest równie duży, co główny, i nieco prostszy, a jednocześnie sprawia przytulne wrażenie. Jak wielka alpejska chata. Spa, jak przypuszczam, chociaż na zdjęciach też wyglądało mniej nowocześnie. Pewnie wszystko to wyremontowano latem, jak resztę ośrodka. W głównym budynku nie ma zasadniczo pokoi gościnnych, tylko recepcja, restauracja oraz sala bankietowa.

– Jak tu pięknie – mówię do Any, wspinając się na palce, by lepiej obejrzeć kopułę.

– To prawda. Trochę się to wszystko zestarzało, ale po remoncie na pewno podniosą ceny. A i wcześniej nie były niskie.

Uśmiecham się pod nosem. Sprawdziłam wcześniej cennik i nie dowierzałam, ile życzą tu sobie za jedną noc.

Devan staje obok mnie i rzuca mi przelotne spojrzenie, po czym przenosi wzrok na telefon.

– Mamy się zameldować w recepcji – informuje Anę, po czym wskazuje główne wejście. – Zgaduję, że to w tę stronę.

Ana unosi kciuki.

– Trafiony zatopiony. Ja akurat idę gdzie indziej, więc do zobaczenia.

Dziękuję jej po raz kolejny, po czym ruszam za Devanem. Patrzę na jego plecy, chociaż dzięki naszej przejażdżce na tych naprawdę wąskich siedzeniach doskonale wiem, jakie szerokie ma barki. Dopiero teraz, kiedy idzie przede mną, dociera do mnie jednak, jaki z niego olbrzym. Gdybym nie wiedziała, czym się zajmuje, postawiłabym, że to sportowiec albo że uprawia inny zawód, w którym potrzeba fizycznej krzepy. Obiektywnie rzecz biorąc, jest cholernie przystojny, ale sama nie wiem, co o nim sądzić.

Wejście do Ortiz Grand Resort składa się z ogromnych dwuskrzydłowych szklanych drzwi ze srebrną framugą. Na obu skrzydłach wygrawerowano logo ośrodka, a po obu ich stronach stoją ciężkie łupkowe wazy z kwiatami. Devan sięga do klamki i przytrzymuje przede mną drzwi. Wchodzę, zastanawiając się przy tym, czy zazwyczaj stoją tu odźwierni i otwierają drzwi gościom ze świecznika. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby tego typu klientela przywykła do aż takiej samodzielności.

– Mam zapytać, gdzie powinniśmy czekać? – rzuca przez ramię Devan, a ja tylko kiwam głową.

Szczerze mówiąc, trochę przytłacza mnie rozciągający się przede mną widok. Nie pierwszy raz jestem w takim eleganckim hotelu czy innym luksusowym miejscu. Moi rodzice należą do country clubu i chętnie wybierają się na ekskluzywne eventy, na które nie da się wejść bez specjalnego zaproszenia, choćby człowiek chciał tylko stanąć na parkingu. Widziałam też zdjęcia całego tego miejsca. Ale fotografie nijak nie oddają majestatu tego lobby. Tutaj alpejski szyk idzie na zderzenie czołowe z luksusem, łącząc się w zaskakująco stylową mieszankę. Po prawej stronie znajduje się biurko recepcyjne. Ma dobrych siedem metrów i wygląda, jakby wykuto je z pojedynczej skały wydobytej z tych gór. Przed nim rozciąga się szeroka, otwarta przestrzeń, a to wrażenie potęguje ogromna szklana kopuła nad nami i okna, z których rozciąga się widok na górzysty pejzaż. Chociaż teraz na zewnątrz jest szaro i jakoś pusto, rozstawione gęsto lampy utrzymują wewnątrz ciepłe, przyjemne wrażenie. W dalszej części lobby znajduje się kilka miejsc siedzących i kominek, w którym jednak nic się teraz nie pali. Za szybą spostrzegam taras i kilka stolików osłoniętych plandeką. Polerowana posadzka pod moimi stopami to beżowy marmur. Przed recepcją i pod fotelikiem oraz sofami w kącie spoczywają niewielkie dywany. I one są beżowe, lecz w znacznie jaśniejszym odcieniu niż podłoga. Mimowolnie zastanawiam się, jak często trzeba je prać, żeby zachować ten kolor. Z wysokiego stropu zwieszają się lśniące kryształowe żyrandole, a na przyozdobionych sztukaterią ścianach wiszą w strategicznych miejscach rozmaite malowidła olejne przedstawiające górskie krajobrazy. Nad wszystkim unosi się irytująco sztuczny aromat jodłowych igieł i liści. Wszędzie stoją bibeloty, gdzieniegdzie ściany obito aksamitem. Oto ucieleśnienie wyobrażenia luksusowego schroniska górskiego w formacie XXL.

Odrywam oczy od tego widoku, próbując zdusić kiełkującą w piersi niepewność. Ta okolica totalnie mnie przytłacza, ale nie zamierzam dać tego po sobie poznać. Znam się na mediach społecznościowych, jestem kreatywna i wiem, co robię. Właśnie dlatego tu jestem i na tym zamierzam się skupić. Podchodzę więc do Devana, który rozmawia w recepcji z jakąś kobietą w średnim wieku. Ta wygląda jak uosobienie mojej wizji pracowników tego ośrodka: starannie uczesane włosy spięte w ciasny kok, dyskretny makijaż i strój w butelkowozielonym kolorze, który idealnie pasuje do całości wnętrza. Uśmiecha się do mnie, gdy podchodzę bliżej.

– Panna Murphy, jak mniemam – odzywa się i sięga po kartę magnetyczną, po czym kładzie ją na wypolerowanym na wysoki połysk blacie. – W domkach mamy elektroniczne wejścia. Proszę nosić kartę zawsze ze sobą, dzięki temu unikną państwo trudności z dostaniem się do pokoju. Wyjaśniłam już panu Sandovalowi, jak dojść na miejsce. Czy pani też to wytłumaczyć?

– Ja to zrobię – wtrąca się Devan, po czym spogląda na mnie pytająco. – Spotykamy się tutaj o siódmej, tak?

Kobieta kiwa głową, wciąż z tym samym olśniewającym uśmiechem.

– Tak właśnie. Pan Gullingham, siostrzeniec właściciela, spotka się z państwem na kolacji. Gdyby się państwo spóźniali, proszę dać znać zawczasu, przekażę panu Gullinghamowi. W domku znajdą państwo telefon stacjonarny, to najlepsza droga kontaktu, ponieważ zasięg satelitarny tutaj potrafi zanikać, zwłaszcza wysoko w górach.

Spoglądam na Devana z lekką irytacją. W przeciwieństwie do mnie wydaje się świetnie rozumieć, o co chodzi tej kobiecie. Ja założyłam, że będziemy mieszkać w hotelu ze spa.

– Przyjdziemy punktualnie – obiecuje Devan, po czym wskazuje nasz bagaż. – I naprawdę możemy tak tu to zostawić?

Kobieta kiwa twierdząco głową, a mojej uwagi nie uchodzi fakt, że jej policzki nieco się zaróżowiły, zaledwie Devan się do niej uśmiechnął. Czy on flirtuje z obsługą? Mrużę oczy i lustruję go znacząco, ale on nie zauważa mojego spojrzenia.

– Tak – potwierdza recepcjonistka. – W ciągu paru minut ktoś go państwu przyniesie.

Oboje dziękujemy, ale jej wzrok wciąż spoczywa tylko na Devanie. Sięgam po kartę, stawiam walizkę obok torby Devana i ruszam za nim do wyjścia.

– Wow – mamroczę tak cicho, żeby recepcjonistka mnie nie usłyszała. – Od razu przystępujesz do akcji, co?

Devan wzrusza ramionami, co tylko upewnia mnie w przekonaniu, że doskonale wie, o czym mówię.

– Zasada numer jeden podczas rozmowy o pracę: bądź miła dla każdego. Nigdy nie wiesz, kto może mieć decydujący głos.

Chciałabym być na niego zła, ale gdy jego usta rozciągają się w uśmiechu, mimowolnie odpowiadam tym samym. Jest ambitny, ale ja też. Dlatego nie mogę mu robić wyrzutów.

Gdy znowu stajemy przed budynkiem, pospiesznie zapinam kurtkę na zamek i rozglądam się wyczekująco. Przed nami biegnie nieduża wybetonowana ścieżka wiodąca do hotelu ze spa, wielkiego budynku w tym samym stylu, co główny. Wspinam się na palce, ale nie widzę niczego, co przypominałoby górskie domki.

– To dokąd teraz? – pytam, wciskając dłonie w kieszenie kurtki.

Devan się rozgląda, po czym wskazuje niewielki drogowskaz.

– Zakwaterowano nas w domkach – wyjaśnia i rusza w lewo. Niestety nic mi to nie mówi, bo nie widzę tu nic poza wzniesieniami, mnogością drzew i górami w oddali. Wprawdzie w tę stronę wiedzie jakaś ścieżka, ale wygląda raczej na przeznaczoną dla górskich wędrówek. – Są nieduże, tam wyżej. Jane mówiła, że to dziesięć, maksymalnie piętnaście minut.

Mrugam kilkukrotnie, po czym wskazuję nierówną drogę.

– Tam wyżej?

Devan zatrzymuje na mnie wzrok i spogląda niemal wyzywająco.

– Dziesięć minut quadem. – Jakby na podkreślenie tych słów unosi dłoń i macha mi przed twarzą pojedynczym kluczem na smyczy. – Na piechotę pewnie co najmniej dwa razy dłużej.

– Chyba sobie jaja robisz – rzucam, chociaż wiem, że mówi cholernie serio. Pani z recepcji… o przepraszam, Jane… wspominała, że ktoś podwiezie nasz bagaż, a nie nas. Biorę torebkę i wyjmuję telefon, żeby otworzyć pobrany plan ośrodka. Nie widnieją na nim domki, ale jestem niemal pewna, że o nich czytałam. Szukam niewielkiego parkingu wskazanego przez drogowskaz, a potem drogi, którą Devan ewidentnie zamierza przejechać na quadzie. Chociaż określenie „droga” to, kurde, bardzo duże słowo. Jak pokazuje plan, biegnie tu jakaś ścieżynka, która kompletnie ginie w lesie. Powiększam obraz, po czym wręczam Devanowi telefon.

– Ta uliczka – mówię, wskazując plan – chyba też prowadzi na górę, co nie?

Uśmiecha się. Ten gnojek uśmiecha się w taki sposób, jakby desperacka nuta w moim głosie go bawiła.

– Jest uliczka. Ale przez las będzie szybciej, a przede wszystkim zabawniej.

Spoglądam na niego z irytacją.

– Czemu masz tylko jeden klucz?

– Bo przyjechaliśmy za szybko i zmieścimy się na jednym quadzie – odpowiada z pełną powagą. – Poza tym nie chcemy sprawiać kłopotu, prawda?

Jakaś część mnie jest całkowicie pewna, że to jego wyłączna wina. Że to on się upierał, że damy radę jednym quadem i… sama nie wiem, czemu miałby to robić. Poza tym to nie tak, że nie ma racji z tym ostatnim stwierdzeniem. Recepcjonistka może i nie ma wpływu na wybór nowego pracownika, ale stanowczo nie chcę od samego początku robić nieprzyjemnego wrażenia.

– Nigdy czymś takim nie jeździłam – wyznaję nieco przytłoczona.

– A ja tak – odpowiada z uśmiechem Devan. – No weź, będzie zabawnie.

Jakoś mi się nie wydaje. Nie jestem sztywniarą, nie mam też problemu z tym, żeby wsiąść na taki pojazd z Devanem. Ale i tak pierwsze chwile na assessment center wyobrażałam sobie nieco bardziej… profesjonalnie.

Mimo wszystko bez protestów ruszam za nim za budynek, na niewielki żwirowy parking. Stoją tam trzy białe quady i kilka skuterów śnieżnych. Wszystkie wyglądają tak, jakby nikt nigdy z nich nie korzystał. Albo są nowo kupione, albo jakiś biedny pracownik musi je pucować na wysoki połysk po każdym użyciu. Podchodzę do pojazdu z lekkim drżeniem. Nie pierwszy raz widzę quada, ale w moich wspomnieniach nie wydawały się takie masywne. Nie skłamałam, mówiąc Devanowi, że nigdy czymś takim nie jeździłam. Nie jeździłam też skuterem śnieżnym ani wodnym. Wprawdzie byłam parę razy z rodzicami i bratem na nartach, ale jesteśmy raczej ludźmi, którzy podjadą autem do wyciągu, a wyciągiem na stok.

– A do tego nie trzeba mieć prawa jazdy? – pytam i słyszę we własnym głosie cień nadziei.

– Normalne wystarczy. Poza tym już czymś takim jechałem, więc nie bój nic.

Znowu spoglądam w górę, na las na wzniesieniu, za którym muszą się znajdować domki. Teren wygląda na cholernie trudny i chociaż nie mam powodu, żeby nie ufać Devanowi, zdecydowanie nie czuję się dobrze z myślą, że mamy tam wjeżdżać. Ze sceptyczną miną krzyżuję ręce na piersi i przyglądam się, jak chłopak wsiada na quada stojącego na samym początku szeregu pojazdów. Quad jest biały, na boku ma logo ośrodka oraz numer. Devan przerzuca nogę nad siodełkiem, przesuwa się nieco i na próbę wsadza kluczyk do stacyjki, po czym spogląda na mnie kuszącym wzrokiem.

Kiedy nie reaguję, Devan unosi brew.

– Możesz też pobiec, jak wolisz – rzuca bez przekonania. – Ale Jane wyraźnie powiedziała, że to raczej trasa wspinaczkowa niż spacerowa.

Sama nie wiem, czemu jeszcze się waham. Może nie podoba mi się wizja, że miałabym przyciskać ciało do gościa, który nie budzi we mnie najcieplejszych uczuć. A może mam wrażenie, że Devan właśnie przejmuje kontrolę, a mnie to wcale nie pasuje. Mimo to daję sobie w myślach kopa w zadek i ruszam do niego. Przez dłuższą chwilę próbuję oszacować wzrokiem pozostałą przestrzeń siedzenia, wreszcie kładę dłoń na jego ramieniu i siadam za plecami Devana. Wolałabym zachować dystans, ale zaraz zjeżdżam w jego stronę, ponieważ siodełko jest tak wyprofilowane, że unosi się z tyłu – być może po to, żeby osoba siedząca z tej strony nie spadła podczas ruszania. Bardzo chciałabym się od niego odsunąć, ale wiem, że wszelkie próby są bezcelowe.

Po chwili czuję jego dłoń na moim kolanie. Devan odwraca się do mnie.

– Gotowa?

– Jasne – mamroczę w odpowiedzi. – Jedźmy. Tylko nie ciśnij gazu do dechy!

Nie odpowiada, a to zły znak. Potem przekręca kluczyk i quad z donośnym pomrukiem budzi się do życia.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: