Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zdrada przeznaczenia. O miłości, życiu i Bursztynowej Komnacie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 lipca 2013
27,00
2700 pkt
punktów Virtualo

Zdrada przeznaczenia. O miłości, życiu i Bursztynowej Komnacie - ebook

Wzloty i upadki. Losy trójki bohaterów przeplatają się w zaskakujący sposób. Przeznaczenie ma swoje ukryte zakręty. Szansa Jadwigi na drugą miłość zostaje podeptana, a naiwność wpędza ją do więzienia. Julia, jej siostra, podpisuje kontrakt w Argentynie. Tam przypadkiem widzi Hansa, byłego narzeczonego siostry, w towarzystwie młodej pięknej Niemki. Podsłuchana rozmowa i chęć zemsty prowadzą Julię do paragwajskiego hotelu Tyrol powiązanego z tajną nazistowską organizacją ODESSA i z Bursztynową Komnatą. Akcja rozgrywa się w Kanadzie, Niemczech, Argentynie i Paragwaju.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63506-23-0
Rozmiar pliku: 541 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Gdy­by to ona mia­ła opo­wie­dzieć o tej mi­ło­ści, to mógł­by się z tego wy­ło­nić tyl­ko prze­sło­dzo­ny ob­raz, żeby nie po­wie­dzieć wiel­ki kicz. Eg­zal­to­wa­na i wraż­li­wa Ja­dwi­ga, z jej ma­rze­nia­mi o ide­al­nej mi­ło­ści, żyła w świe­cie z po­przed­niej epo­ki, w świe­cie ro­man­sów Mnisz­ków­ny.

Po­mi­mo wie­lo­let­niej ka­rie­ry w fi­nan­sach i mi­strzow­skim żon­glo­wa­niu licz­ba­mi, nie umia­ła żyć czy cie­szyć się szczę­ściem bez uko­cha­ne­go męż­czy­zny. In­fan­tyl­na wia­ra w prze­zna­cze­nie po­zwo­li­ła jej po raz dru­gi za­ko­chać się bez pa­mię­ci. Spo­tka­ła Han­sa.

Naj­szczę­śliw­sze chwi­le prze­ży­wa­li na ka­ra­ib­skiej wy­spie Eleu­the­ra. Ła­god­ny oce­an co­dzien­nie przy­wo­ły­wał ich swo­im ta­jem­ni­czym szep­tem. Ob­ję­ci czu­le go­dzi­na­mi spa­ce­ro­wa­li po bia­ło-ró­żo­wej pla­ży. Tur­ku­so­we mo­rze od­bi­ja­ło się w oczach Han­sa, w jej oczach był tyl­ko on. Jego gę­sta blond grzy­wa, spa­da­ją­ca w nie­ła­dzie na czo­ło, zręcz­nie ka­mu­flo­wa­ła wiek. Nikt by nie po­dej­rze­wał, że prze­kro­czył już sześć­dzie­siąt­kę.

W tym raju każ­de­go po­ran­ka Ja­dwi­gę bu­dzi­ły de­li­kat­ne po­ca­łun­ki uko­cha­ne­go męż­czy­zny i słod­ki za­pach bu­gen­wil­li. Har­mo­nia i per­fek­cja Eleu­the­ry od­zwier­cie­dla­ła ich dłu­go ocze­ki­wa­ne szczę­ście. Czas dla nich sta­nął w miej­scu. Za­hip­no­ty­zo­wa­ła ich buj­na eg­zo­tycz­na na­tu­ra. Tam na­wet ko­na­ry drzew spla­ta­ły się w mi­ło­snych uści­skach. Naj­bar­dziej ko­chli­wa była Bur­se­ra si­ma­ru­ba. Ta od­mia­na oplo­tła cały ta­ras, wspi­na­jąc się jak Ro­meo do swo­jej ko­chan­ki.

Dla Han­sa Ja­dwi­ga była ide­ałem ko­bie­co­ści o buj­nych pier­siach, peł­nych bio­drach i zgrab­nie wcię­tej ta­lii. Cze­ko­la­do­we oczy pro­mie­nio­wa­ły ra­do­ścią ży­cia i peł­nym uwiel­bie­niem. Lek­ko roz­chy­lo­ne zmy­sło­we usta za­pra­sza­ły go do dal­szych po­ca­łun­ków. Za­ró­żo­wio­ne go­rą­ce po­licz­ki pło­nę­ły jesz­cze wspo­mnie­nia­mi ostat­niej nocy, a na twa­rzy raz za ra­zem igrał fi­glar­nie uśmiech. Pa­trząc na nią, uświa­do­mił so­bie, że jest spraw­cą tego bło­go­sta­nu i był pe­wien, że to on na­ma­lo­wał ten ob­raz swo­ją mi­ło­ścią. Po­czuł się wiel­kim ar­ty­stą, dum­nym ze swe­go dzie­ła jak Pig­ma­lion two­rzą­cy Ga­la­teę.

– Naj­droż­szy, speł­ni­łeś moje naj­skryt­sze ma­rze­nie o ide­al­nej mi­ło­ści. Czu­ję się taka szczę­śli­wa i bez­piecz­na. Ko­cham cię do sza­leń­stwa, aż tra­cę po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści. – Ja­dwi­ga ob­ję­ła Han­sa z uf­no­ścią ma­łe­go dziec­ka. – Czy moż­na być aż tak szczę­śli­wym, że żad­ne sło­wa nie po­tra­fią tego wy­ra­zić? Cie­szę się, że oby­dwo­je dzie­li­my ten ma­gicz­ny mo­ment.

– Ro­zu­mie­my się bez słów, ko­cha­nie. – Hans de­li­kat­nie po­gła­skał Ja­dwi­gę po ręce, po czym uca­ło­wał wnę­trze jej cie­płej dło­ni. – Po­zwo­lę so­bie spro­wa­dzić cię na zie­mię, moja kró­lew­no, i za­ma­wiam śnia­da­nie do łóż­ka.

Ho­tel Pink Sand Re­sort, po­ło­żo­ny na dwu­dzie­stu hek­ta­rach buj­nej dżun­gli, sły­nął z luk­su­so­wej i ory­gi­nal­nej kuch­ni. Do­glą­dał tego oso­bi­ście mło­dy i sław­ny chef, do­ga­dza­jąc naj­bar­dziej wy­traw­nym he­do­ni­stom. Doj­rza­łe tro­pi­kal­ne owo­ce prze­ści­ga­ły się w swo­ich ko­lo­rach i roz­pły­wa­ły się w ustach, a smak słoń­ca do­da­wał im sło­dy­czy. Go­rą­ce ma­śla­ne bu­łecz­ki na tur­ku­so­wych ta­ler­zach wy­glą­da­ły jak pu­szy­sta pian­ka mor­ska, zaś za­pach świe­żo pa­rzo­nej kawy w srebr­nym dzban­ku po­bu­dzał wszyst­kie zmy­sły.

– Naj­uko­chań­szy, na­sza mi­łość jest da­rem Boga – roz­ko­szo­wa­ła się tą chwi­lą roz­ma­rzo­na Ja­dwi­ga. – Dzię­ki to­bie wi­dzę świat prze­peł­nio­ny pięk­nem, do­brem i mi­ło­ścią. Sta­no­wi­my nie­ro­ze­rwal­ny mo­no­lit szczę­ścia.

– Nie umiem tak po­etyc­ko jak ty wy­ra­zić tego uczu­cia, ale cie­szę się, że po­ka­za­łaś mi ten raj na zie­mi. Ko­cham cię, Jen­ny. Ko­cham na za­wsze.Po raz ko­lej­ny że­la­zne drzwi celi za­zgrzy­ta­ły ze skom­lą­cym ję­kiem. Co dwie go­dzi­ny straż­nicz­ka, o ce­rze po­żół­kłej od pa­pie­ro­sów, z rze­tel­no­ścią służ­bi­sty spraw­dza­ła celę sa­mo­bój­cy. Jej za­da­niem było upew­nić się, że więź­niar­ka od­dy­cha. W wię­zie­niu przy­wi­lej ży­cia był chro­nio­ny pra­wem. W celi sa­mo­bój­cy nikt nie de­cy­du­je o swo­jej śmier­ci. Sys­tem wię­zien­ny pil­nu­je skru­pu­lat­nie bez­pie­czeń­stwa osa­dzo­nych. Ja­dwi­ga od tej pory była tyl­ko jed­ną z da­nych sta­ty­stycz­nych chro­nio­ną za pie­nią­dze po­dat­ni­ków.

Ból, pa­lą­cy, prze­po­jo­ny go­ry­czą i cią­gle wra­ca­ją­ce jak bu­me­rang py­ta­nie: jak ja się tu­taj mo­głam zna­leźć? Za­pa­dam się w cze­lu­ście. Nie chcę ist­nieć, pra­gnę za­nu­rzyć się w nie­pa­mięć i roz­paść się na naj­mniej­sze cząst­ki. Chcę umrzeć. Czy to, co się dzie­je, jest moż­li­we, czy może jest to tyl­ko zły sen?

Boże, żeby ona już mnie zo­sta­wi­ła w spo­ko­ju. Tak tu zim­no, drżę, nie mam się czym przy­kryć. Lo­do­wa­te łóż­ko. Ko­szu­la sple­cio­na z pa­sków ma­te­ria­łu. In­te­li­gent­ne za­bez­pie­cze­nie. Prze­cież nie po­rwę jej na ka­wał­ki i nie po­wie­szę się pod su­fi­tem. Na to nie mia­ła­bym już siły. Ogłu­pia­ją­cy za­strzyk pa­ra­li­żu­je całe moje cia­ło, nie czu­ję rąk i nóg, czu­ję tyl­ko ten cho­ler­ny ból w ser­cu. Prze­szy­wa mnie jak ostrze noża i tnie mózg jak świe­żo na­ostrzo­na brzy­twa. Nie mogę się po­zbie­rać. Chcę za­snąć i już się nie obu­dzić. Po co żyć, je­śli on mnie tak upo­ko­rzył, znisz­czył wszyst­ko, co nas łą­czy­ło, co nada­wa­ło sens ży­ciu? Czy moż­na żyć bez mi­ło­ści? Ostat­nie złu­dze­nia pry­snę­ły jak bań­ka my­dla­na.

Za drzwia­mi celi sta­ła inna ko­bie­ta, pani psy­cho­log na dy­żu­rze, i jak za każ­dym ra­zem te­raz też nie mo­gła zro­zu­mieć, dla­cze­go tak czę­sto ko­bie­ty z mi­ło­ści prze­kra­cza­ją ba­rie­rę lo­gi­ki i pra­wa. Ona wie­dzia­ła, jak ła­two jest wpaść w sie­ci sys­te­mu w tym kra­ju, a jak trud­no po­tem jest się wy­do­stać z tej mat­ni, wyjść na po­wierzch­nię i zno­wu nor­mal­nie funk­cjo­no­wać.

Wy­star­czy kłót­nia ko­chan­ków i ta stro­na, któ­ra wzy­wa po­li­cję, jest au­to­ma­tycz­nie uzna­na za po­szko­do­wa­ną. Na­to­miast oso­ba oskar­żo­na, bez wzglę­du na fak­ty, zo­sta­je za­ku­ta w kaj­dan­ki i je­dzie do aresz­tu.

W są­dzie nie ma fak­tów, tyl­ko ist­nie­ją ich in­ter­pre­ta­cje – ze współ­czu­ciem po­my­śla­ła pani psy­cho­log – a te na­bie­ra­ją zna­cze­nia wprost pro­por­cjo­nal­nie do wy­so­ko­ści wy­na­gro­dze­nia praw­ni­ka.

Już za­czy­na­ło świ­tać, przez brud­ne małe okno wię­zie­nia w Mil­ton wi­dać było pierw­szą smu­gę zi­mo­we­go dnia. Na biur­ku znu­żo­nej pani psy­cho­log po­zo­sta­ła jesz­cze jed­na, ostat­nia tej nocy, kar­to­te­ka z wy­dru­ko­wa­ną ety­kiet­ką: Ja­dwi­ga Ma­zu­rek.

Zno­wu imi­grant­ka – za­re­je­stro­wa­ła na­zwi­sko psy­cho­log – jak one są nie­przy­go­to­wa­ne do unik­nię­cia pu­ła­pek ka­na­dyj­skie­go pra­wa. Jak na­iw­nie wie­rzą w swo­je praw­dy i my­ślą, że sys­tem bę­dzie je po­pie­rał i bro­nił. Pra­wo, opar­te na sys­te­mie bry­tyj­skim, bro­ni przede wszyst­kim wła­sno­ści, a nie czło­wie­ka i jego niu­an­sów mi­ło­ści. Mi­łość nie mie­ści się w ka­no­nach pra­wa, prze­kra­cza jego gra­ni­ce i żyje we­dług wła­snych za­sad. One wszyst­kie pra­gną tyl­ko mi­ło­ści i szczę­ścia.

– Czy tego też pra­gnę­ła Ja­dwi­ga? – od­po­wie­dzi na to py­ta­nie pani psy­cho­log szu­ka­ła w wy­stra­szo­nych oczach ko­bie­ty na zdję­ciu przy­pię­tym do akt: wiek 49, roz­wód­ka, miej­sce uro­dze­nia – War­sza­wa, miej­sce za­miesz­ka­nia – Bur­ling­ton, On­ta­rio, za­wód – księ­go­wa, wy­kształ­ce­nie – wyż­sze.

Oskar­żo­na o:

1. Na­paść z bro­nią w ręku.

2. Wtar­gnię­cie na cu­dzą po­sia­dłość.

3. Wy­rzą­dze­nie ma­te­rial­nej szko­dy do pię­ciu ty­się­cy do­la­rów.

Cho­ciaż oskar­że­nia były po­waż­ne, pani psy­cho­log nie wi­dzia­ła w Ja­dwi­dze prze­stęp­cy, tyl­ko zroz­pa­czo­ną ko­bie­tę w śred­nim wie­ku. W ma­to­wych oczach wy­raź­nie zga­sła ostat­nia szan­sa na szczę­ście. Jak na­mięt­nie i go­rą­co mu­sia­ły przed­tem ko­chać te oczy ko­lo­ru czar­nej cze­ko­la­dy. Jak ład­nie za­ry­so­wy­wał się owal de­li­kat­nej twa­rzy, po­mi­mo spuch­nię­tych od pła­czu po­wiek. Roz­pacz i tra­ge­dia nie po­tra­fi­ły do koń­ca zmyć jej uro­dy i za­kryć pięk­na du­szy. Coś nie­uchwyt­ne­go było w ką­ci­kach jej ust.Je ne sais pas quoi – po­my­śla­ła psy­cho­log uro­dzo­na w Qu­ebe­cu. Ja­sne pa­sma dłu­gich wło­sów, roz­pusz­czo­nych do zdję­cia, otu­la­ły Ja­dwi­gę i spra­wia­ły wra­że­nie, jak­by chcia­ły ochro­nić ją przed rze­czy­wi­sto­ścią.

Wzdy­cha­jąc ze smut­kiem, zmę­czo­na pani psy­cho­log prze­tar­ła oku­la­ry i do­koń­czy­ła dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­ny ra­port ob­ser­wa­cyj­ny: „12 lu­te­go 2007 roku – stan psy­chicz­ny sa­mo­bój­czy­ni usta­bi­li­zo­wa­ny. Prze­su­nąć na od­dział więź­nia­rek ocze­ku­ją­cych na roz­pra­wę”.

W spe­cjal­nie wy­ście­ła­nych ścia­nach celi, po­zor­nie spo­koj­na i bez­piecz­na od groź­by ode­bra­nia so­bie ży­cia, Ja­dwi­ga spa­da­ła co­raz ni­żej w ot­chłań roz­pa­czy i męki ist­nie­nia. Jej du­sza umie­ra­ła, umie­ra­ła z sa­mot­no­ści, z po­de­pta­nej mi­ło­ści, z roz­pa­czy, z nie­na­wi­ści do wszyst­kie­go, co może jej jesz­cze ofe­ro­wać ten złud­ny świat. Żal wy­peł­niał jej du­szę, któ­ra roz­pacz­li­wie pul­so­wa­ła pa­mię­cią jego do­ty­ku. Cier­pie­nie tego roz­mia­ru prze­ra­sta moż­li­wo­ści ludz­kie­go ser­ca i gdy­by nie ta ogra­ni­cza­ją­ca cela, Ja­dwi­ga z pew­no­ścią wy­bra­ła­by śmierć.

Za­bra­no mi god­ność, je­stem skoń­czo­na i spo­nie­wie­ra­na. Nie mam po co żyć, tak bar­dzo boli to od­trą­ce­nie. Nie mogę w to uwie­rzyć, że Hans naj­pierw tak ko­chał i na­gle zo­bo­jęt­niał. Czy on wie, co ja te­raz czu­ję? Czy w ogó­le my­śli o mnie? Wi­dzę tyl­ko te jego nie­bie­skie oczy spo­glą­da­ją­ce na mnie słod­ko i czu­le, ten znie­wa­la­ją­cy szept: „Ko­cham cię, Jen­ny, ko­cham na za­wsze”. Dla nie­go by­łam Jen­ny, w jego wy­obraź­ni ide­al­na pu­szy­sta wy­bran­ka mo­gła mieć tyl­ko Jen­ny na imię. Hans, Hans może to wszyst­ko po­mył­ka, może to zły sen i za chwi­lę obu­dzę się z tego kosz­ma­ru? Weź­miesz mnie zno­wu w swo­je bar­czy­ste ra­mio­na i będę oca­lo­na!

Zim­ne jak ka­wał lodu łóż­ko wy­rwa­ło Ja­dwi­gę z pół­sen­nych wspo­mnień o Han­sie i jego mi­ło­ści. Wię­zien­ny me­tal po­ra­ził ją tra­gicz­ną rze­czy­wi­sto­ścią. Przy­po­mnia­ła so­bie, że to prze­cież Hans za­dzwo­nił na po­li­cję i dla­te­go tu się zna­la­zła.

To on wrzu­cił mnie w tę bez­den­ną prze­paść. Co mnie te­raz cze­ka? Co ze mną zro­bią? Boję się każ­dej na­stęp­nej se­kun­dy.

Na­gle w drzwiach uka­za­ła się ener­gicz­na, peł­na wi­go­ru no­wej zmia­ny, straż­nicz­ka, któ­ra świ­dru­ją­cym to­nem za­rzą­dzi­ła:

– Dża­dli­ga Ma­za­rek – prze­no­si­my cię do od­dzia­łu ocze­ku­ją­cych na spra­wę. Wstań na­tych­miast!

Jak to ła­two po­wie­dzieć, wstań na­tych­miast! Ja nie czu­ję nóg, a gło­wę ści­ska że­la­zna ob­ręcz jak cier­nio­wa ko­ro­na ukrzy­żo­wa­ne­go Je­zu­sa. Kie­dy skoń­czy się ta moja Gol­go­ta?

Ja­dwi­ga pró­bo­wa­ła ze­brać siły, ale za­to­czy­ła się od łóż­ka aż pod ścia­nę. Znie­cier­pli­wio­na straż­nicz­ka wy­pro­wa­dzi­ła ją z celi na ko­ry­tarz i ka­za­ła zdjąć ko­szu­lę sa­mo­bój­cy. Po­da­ła jej zie­lo­ny ba­weł­nia­ny pod­ko­szu­lek i bia­łe ba­weł­nia­ne majt­ki. Ja­dwi­ga, upo­ko­rzo­na i za­wsty­dzo­na swo­ją na­go­ścią, wcią­ga­ła je mo­zol­nie na zdrę­twia­łe cia­ło. Jesz­cze tyl­ko zo­sta­ły spodnie dre­so­we, spra­ne skar­pet­ki i uży­wa­ne te­ni­sów­ki.

– Po­spiesz się, ko­bie­to – po­na­gla­ła ją straż­nicz­ka, przy­go­to­wa­na do za­pię­cia kaj­dan­ków. Ja­dwi­ga na­gle po­czu­ła pa­lą­cy ból w prze­gu­bach opuch­nię­tych rąk, po­zo­sta­łość po wczo­raj­szym aresz­cie.

– Od­wróć się i stań w roz­kro­ku – usły­sza­ła wro­gą ko­men­dę i głu­chy trzask me­cha­ni­zmu blo­ka­dy za­pad­ki. Sta­lo­we ob­rę­cze na no­gach ogra­ni­czy­ły jej na­tych­miast swo­bo­dę ru­chu. Łań­cuch był nie­wy­star­cza­ją­co dłu­gi, by wy­ko­nać nor­mal­ny krok. Ja­dwi­ga w mil­cze­niu po­ły­ka­ła łzy i sta­ra­ła się utrzy­mać wy­ma­ga­ne tem­po mar­szu. Prze­by­cie kil­ku­na­stu me­trów wą­skie­go ko­ry­ta­rza wy­da­wa­ło się jej wiecz­no­ścią. Spie­czo­ne usta, ogni­sta su­chość w gar­dle i ści­śnię­ty żo­łą­dek, efekt wy­cień­cze­nia fi­zycz­ne­go i psy­chicz­ne­go, da­wa­ły się jej we zna­ki. Ja­dwi­ga była bli­ska omdle­nia i pro­si­ła Boga w bez­gło­śnej mo­dli­twie o siłę, by dojść do przy­dzie­lo­ne­go od­dzia­łu. Oj­cze nasz, któ­ryś jest w nie­bie...

Nie pa­mię­ta, ile zmó­wi­ła pa­cie­rzy, za­nim że­la­zna kra­ta z ję­kiem prze­su­nę­ła się tuż przed nią. Pod­no­sząc gło­wę, ką­tem oka spo­strze­gła, że umiesz­czo­no ją na od­dzia­le „D”. Na du­żej sali sie­dzia­ło przy kil­ku ma­łych kwa­dra­to­wych sto­li­kach po­nad dwa­dzie­ścia ko­biet. Nie­któ­re z nich były zwró­co­ne w stro­nę po­wie­szo­ne­go wy­so­ko na ścia­nie te­le­wi­zo­ra. Tę­pym wzro­kiem wpa­try­wa­ły się w ekran. Po­miesz­cze­nie spra­wia­ło wra­że­nie zwy­kłej świe­tli­cy, po­ma­lo­wa­nej w pa­ste­lo­we ko­lo­ry, ale gru­be sta­lo­we drzwi do po­szcze­gól­nych cel, tym­cza­so­wo otwar­te, zdra­dza­ły okrut­ne prze­zna­cze­nie.

W każ­dej celi były dwa me­ta­lo­we łóż­ka, na nich twar­dy obi­ty ce­ra­tą ma­te­rac. Po­mię­dzy łóż­ka­mi był przy­bi­ty do ścia­ny mały sto­lik po­kry­ty la­mi­na­tem brud­no­sza­re­go ko­lo­ru. Błysz­czą­ca w świe­tle ża­rów­ki srebr­na to­a­le­ta zaj­mo­wa­ła jak­by ho­no­ro­we miej­sce. Mała be­żo­wa umy­wal­ka, wci­śnię­ta w róg przy wej­ściu i dwie pół­ki nad łóż­ka­mi do­peł­nia­ły ume­blo­wa­nia celi. Wszyst­ko to było ła­twe do wy­ste­ry­li­zo­wa­nia, oprócz… emo­cji więź­nia­rek.

Każ­da więź­niar­ka otrzy­my­wa­ła małą ce­ra­to­wą po­dusz­kę, po­szew­kę, prze­ście­ra­dło w pa­ski i cien­ki weł­nia­ny koc. Oprócz ręcz­ni­ka do przy­bo­rów to­a­le­to­wych na­le­ża­ła szczo­tecz­ka do zę­bów, ka­wa­łek my­dła i grze­bień. Luk­su­sem było po­sia­da­nie szam­po­nu i kre­mu, któ­re moż­na było za­mó­wić w kan­ty­nie, ale kto tu­taj miał ze sobą pie­nią­dze?

Dużą ulgę przy­nio­sło jej zdję­cie kaj­dan­ków, a gwar ota­cza­ją­cych ją ko­biet chwi­lo­wo uspo­ko­ił. Nie­mniej strach i prze­ra­że­nie ogar­nia­ły Ja­dwi­gę na myśl o tym, czy bę­dzie w sta­nie na­uczyć się re­guł tej wię­zien­nej dżun­gli. Te­raz ma­rzy­ła, aby stać się nie­wi­dzial­ną. Nie mia­ła siły sta­wić czo­ła hor­dzie ko­biet złak­nio­nych no­wej ofia­ry. Sku­li­ła się w kłę­bek.

Malow­ni­czy rząd wik­to­riań­skich dom­ków na uli­cy Sim­coe ochra­niał swo­ich miesz­kań­ców od zim­nych wia­trów za­to­ki. Lu­to­wy po­ra­nek za­glą­dał w małe okien­ka kuch­ni. Wzór żół­tych ko­ron­ko­wych za­zdro­stek wta­piał się w ma­lo­wi­dła szro­nu na szy­bach. W mi­ster­nym urzą­dze­niu wnę­trza w sty­lu pro­wan­sal­skim wi­dać było śla­dy ko­bie­cej ręki. Z por­ce­la­no­wych żół­to-nie­bie­skich ka­fel­ków dum­nie spo­glą­da­ły ko­gu­ty Ga­lów, jak­by one te­raz ob­ję­ły rzą­dy w kuch­ni.

Eks­pres do kawy bul­go­tał zna­jo­mym dźwię­kiem obie­cu­ją­cym świe­żą po­ran­ną kawę. Aro­mat ko­lum­bij­skiej mie­szan­ki roz­no­sił się po ca­łej kuch­ni. Hans spo­koj­nie odło­żył co­dzien­ną ga­ze­tę i na­lał so­bie kawę do ulu­bio­ne­go kub­ka z wi­ze­run­kiem naj­młod­sze­go wnucz­ka. Od­wza­jem­nił lek­ko uśmiech, wi­dząc ra­do­sne oczy ma­lu­cha. Ten ku­bek po­da­ro­wa­ła mu Mar­ga­ret na jego 57. uro­dzi­ny.

To już pra­wie trzy lata od jej odej­ścia. Wszyst­ko sta­ło się tak na­gle, na­wet nie zdą­ży­li wy­dać wal­ki dra­pież­nej cho­ro­bie. Leu­ke­mia za­bra­ła ją za szyb­ko. Po­grzeb od­był się do­kład­nie w trzy mie­sią­ce od zło­wiesz­czej dia­gno­zy dok­to­ra Ham­me­ra.

Wła­ści­wie tyl­ko Mar­ga­ret była je­dy­ną mi­ło­ścią mo­je­go ży­cia – za­my­ślił się Hans. – Na próż­no pró­bo­wa­łem za­stą­pić ją in­ny­mi ko­bie­ta­mi, z któ­ry­mi związ­ki były tyl­ko uciecz­ką od cier­pie­nia. Już wię­cej nie za­mie­rzam uszczę­śli­wiać in­nych swo­im kosz­tem. Od pew­ne­go cza­su za­czął mnie mę­czyć zwią­zek z tą eg­zal­to­wa­ną Po­lką. Nie mam już wię­cej zo­bo­wią­zań, już nic „nie mu­szę” – Hans ode­tchnął z ulgą – a naj­waż­niej­sze, że uwol­ni­łem się od tak po­chop­nie skła­da­nych przy­rze­czeń ślub­nych.

Hans von Molt­ke, po­to­mek ary­sto­kra­tycz­ne­go rodu z Bre­slau, dzi­siej­sze­go Wro­cła­wia, po ukoń­cze­niu szko­ły śred­niej opu­ścił Niem­cy. Pra­gnął od­ciąć się od pa­lą­cej prze­szło­ści. Nie chciał dłu­żej od­po­wia­dać za winy oj­ców, za prze­stęp­stwa wo­jen­ne. Kom­pleks nie­miec­ki cią­żył mu na du­szy i przy­jazd do Ka­na­dy miał go wy­zwo­lić od tra­gicz­nej hi­sto­rii. Syn ofi­ce­ra SS czę­sto roz­my­ślał o bru­tal­no­ści i wy­na­tu­rze­niu po­li­ty­ki na­zi­stow­skiej. Za­da­wał so­bie set­ki py­tań do­ty­czą­cych po­sta­wy ojca wo­bec roz­ka­zów. Czy oj­ciec wy­ko­ny­wał tyl­ko rze­tel­nie roz­ka­zy prze­ło­żo­nych, czy może mógł prze­ciw­sta­wić się i za­po­biec wie­lu zbrod­niom? Dzia­dek Han­sa za­wsze po­wta­rzał, że każ­da wła­dza po­cho­dzi od Boga i trze­ba ją usza­no­wać. Może dla­te­go oj­ciec jej tak po­słusz­nie uległ?

Hans nie po­tra­fił śle­po ak­cep­to­wać hi­sto­rii i zde­cy­do­wa­nie był prze­ciw­ni­kiem od­po­wie­dzial­no­ści zbio­ro­wej. Miał już do­syć po­li­tycz­nej skru­chy i chciał żyć nor­mal­nie, jak wszy­scy mło­dzi lu­dzie, któ­rzy mogą my­śleć o swo­jej edu­ka­cji i przy­szło­ści bez ob­cią­żeń. Po­zna­nie Mar­ga­ret na Expo ‘67 po­zwo­li­ło mu na urze­czy­wist­nie­nie tych ma­rzeń.

Pa­mię­ta, jak­by to było dzi­siaj: po­wab­na, pulch­na blon­dyn­ka jed­nym uśmie­chem prze­są­dzi­ła o jego mło­dzień­czym lo­sie. Duże zie­lo­ne oczy o wy­jąt­ko­wej wła­ści­wo­ści wi­dze­nia wszyst­kie­go, co naj­lep­sze w każ­dym czło­wie­ku, i peł­ne zmy­sło­we usta przy­cią­gnę­ły go jak ma­gnes. Pierw­szy raz w ży­ciu po­czuł ta­kie po­żą­da­nie. Nie mógł ode­rwać oczu od jej na­pię­tych po­ślad­ków, gdy po­chy­la­ła się nad sto­łem i wdzięcz­nym ge­stem się­ga­ła po bro­szu­ry re­kla­mo­we. Kie­dy się od­wró­ci­ła, za­uwa­żył, że je­dwab­na su­kien­ka w zie­lo­ne li­ście opi­na­ła jej buj­ne doj­rza­łe pier­si. Wie­dział, że to pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie, ja­kie zro­bi­ła na nim Mar­ga­ret, jest zna­kiem prze­zna­cze­nia. Nig­dy wcze­śniej nie miał ta­kie­go pra­gnie­nia po­sia­da­nia ko­bie­ty i stał za­hip­no­ty­zo­wa­ny jej zmy­sło­wo­ścią. Po chwi­li jed­nak zo­rien­to­wał się, że nie może po­zo­stać w ta­kim bez­ru­chu, musi dzia­łać!

– Czy spę­dzi pani ze mną resz­tę ży­cia? – za­py­tał zdzi­wio­ny swo­ją od­wa­gą i za­nim za­sko­czo­na dziew­czy­na zdą­ży­ła za­re­ago­wać, sza­lo­ny mło­dzie­niec wziął ją w ob­ję­cia.

Mar­ga­ret nie sta­wia­ła opo­ru, po­czu­ła cie­pło jego od­de­chu i moc sil­nych mę­skich ra­mion, a tak­że ule­gła me­lo­dii cu­dzo­ziem­skie­go ak­cen­tu. Gdy spoj­rza­ła w jego nie­bie­skie jak cha­bry, znie­wa­la­ją­ce oczy, czu­ła, jak ma­gia ocza­ro­wa­nia sca­la ich ist­nie­nia na za­wsze. Ich szczę­ście wy­da­wa­ło się wiecz­ne, przez po­nad czter­dzie­ści lat byli so­bie od­da­ni i za­ko­cha­ni jak pod­czas mio­do­we­go mie­sią­ca. Sta­no­wi­li wspa­nia­ły przy­kład dla trój­ki swo­ich dzie­ci, pie­lę­gnu­jąc nie­ustan­nie cie­pło do­mo­we­go ogni­ska.

Jen­ny przy­po­mi­na­ła Han­so­wi Mar­ga­ret, a jej na­mięt­ne oczy, choć czar­ne, a nie zie­lo­ne, pło­nę­ły obiet­ni­cą po­dob­nej, utra­co­nej mi­ło­ści. Tak bar­dzo pra­gnął od­zy­skać swo­je szczę­ście i po­czuć bli­skość cia­ła ko­bie­ty. Pier­si Jen­ny były peł­ne jak pier­si Mar­ga­ret i fa­lo­wa­ły tym sa­mym ryt­mem, kie­dy zdą­ża­ła ku nie­mu. Po­ca­łun­ki jej rów­nie na­mięt­nych ust da­wa­ły tę samą roz­kosz i sło­dycz. Na do­da­tek Jen­ny była dużo młod­sza od Mar­ga­ret, a jej cia­ło było bar­dziej wy­spor­to­wa­ne i sprę­ży­ste. Jędr­ne uda opla­ta­ły go znie­wa­la­ją­co pod­czas mi­ło­snych zbli­żeń. To Jen­ny uzmy­sło­wi­ła mu, jak seks jest po­trzeb­ny męż­czyź­nie.

Hans, mimo sześć­dzie­się­ciu lat, był nie­zwy­kle ener­gicz­ny i spraw­ny fi­zycz­nie. Bar­dzo wy­so­ki, mu­sku­lar­ny o pro­por­cjo­nal­nej bu­do­wie Ado­ni­sa, zwra­cał uwa­gę wie­lu ko­biet. Naj­bar­dziej przy­cią­ga­ły wzrok jego cha­bro­wo­nie­bie­skie oczy pa­trzą­ce na świat ła­god­nie i z ro­man­tycz­ną za­du­mą. Re­gu­lar­ne rysy, sy­me­trycz­ne ko­ści po­licz­ko­we, zgrab­ny nos i wy­so­kie, my­ślą­ce czo­ło sta­no­wi­ły har­mo­nij­ny wi­ze­ru­nek wy­jąt­ko­wo przy­stoj­ne­go męż­czy­zny. Gę­ste blond wło­sy, ostat­nio krót­ko przy­strzy­żo­ne, z nie­wi­docz­ny­mi pa­sma­mi si­wi­zny, do­da­wa­ły mu mło­dzień­cze­go wy­glą­du. Hans wy­da­wał się jesz­cze młod­szy, kie­dy uśmie­chał się za­wa­diac­ko, eks­po­nu­jąc przy tym rów­ne, bia­łe zęby. Wszyst­kie ko­bie­ty, bez wy­jąt­ku, za­rów­no młod­sze, jak i star­sze, mia­ły sła­bość do jego ko­kie­te­ryj­ne­go do­łecz­ka w moc­no za­ry­so­wa­nej bro­dzie, upodob­nia­ją­ce­go go do hol­ly­wo­odz­kiej sła­wy – Kir­ka Do­ugla­sa. Każ­da z nich chcia­ła­by być tak ko­cha­na, jak ko­cha­na przez Han­sa była Mar­ga­ret.

Taka wier­na i do­zgon­na mi­łość jest tyl­ko wte­dy moż­li­wa, gdy dzie­więt­na­sto­let­ni chło­pak za­ko­chu­je się w doj­rza­łej ko­bie­cie i sta­wia ją na pie­de­sta­le jako swój ide­ał bo­gi­ni mi­ło­ści.

Dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia Mar­ga­ret mia­ła już za sobą do­świad­cze­nia i roz­cza­ro­wa­nia pierw­szej mi­ło­ści, ale szcze­rość wy­znań mło­de­go Han­sa uję­ły ją bez­gra­nicz­nie i po­zwo­li­ła so­bie jesz­cze raz uwie­rzyć męż­czyź­nie. W ich związ­ku jej zlo­do­wa­cia­łe ser­ce otwie­ra­ło się jak po­kry­ta szro­nem róża w pro­mie­niach roz­grze­wa­ją­ce­go słoń­ca. Przy­mro­zek pierw­szej zra­nio­nej mi­ło­ści nie tyl­ko nie zo­bo­jęt­nił ser­ca Mar­ga­ret, wręcz je wzmoc­nił do dal­sze­go i peł­niej­sze­go roz­kwi­tu. Jak He­stia, grec­ka bo­gi­ni do­mo­we­go ogni­ska, skrom­na, ci­cha i ła­god­na, esen­cja ko­bie­co­ści, Mar­ga­ret da­rzy­ła cie­płem i ży­cio­daj­nym świa­tłem Han­sa i tro­je ich dzie­ci. Ko­cha­li ją wszy­scy, od­da­na i przy­ja­zna, da­wa­ła ro­dzi­nie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i sta­bil­no­ści. Nig­dy nie bra­ła udzia­łu w żad­nej sprzecz­ce, żad­na ką­śli­wa plot­ka nie spla­mi­ła jej ust.

Mar­ga­ret była szczo­dra i za­wsze bar­dziej uprzej­ma, niż to było ko­niecz­ne. Oce­nia­ła lu­dzi na pod­sta­wie wiel­ko­ści ich ser­ca i za­wsze tak­tow­nie wy­słu­chi­wa­ła obu stron przed wy­da­niem ja­kiej­kol­wiek opi­nii. Ni­ko­go nie po­zba­wia­ła pra­wa do god­no­ści.

Dzię­ki swo­jej szla­chet­nej i mą­drej żo­nie Hans za­po­mniał o bólu i roz­ter­kach po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go i sta­rał się być naj­lep­szym, jak tyl­ko mógł, Ka­na­dyj­czy­kiem. Za­wdzię­czał Mar­ga­ret swo­je du­cho­we wy­zwo­le­nie, edu­ka­cję i szan­sę ży­cia w kra­ju o rów­nym star­cie dla wszyst­kich. Mi­łość, wdzięcz­ność i przy­wią­za­nie ro­sły z każ­dym ro­kiem ich wspól­ne­go po­ży­cia. Dla­te­go było mu tak cięż­ko bez niej. Pro­chy Mar­ga­ret sta­ły na ko­min­ku w ala­ba­stro­wej urnie. Roz­ma­wiał z nią co­dzien­nie, opo­wia­dał jej o wszyst­kich swo­ich tro­skach.

Wkro­cze­nie Jen­ny w ży­cie Han­sa zbu­rzy­ło­by nie tyl­ko jego spo­kój, ale wręcz wy­ma­ga­ło­by zmia­ny co­dzien­nych ry­tu­ałów i gro­zi­ło­by re­wo­lu­cją w wy­stro­ju domu. Do tej pory, od śmier­ci uko­cha­nej żony, nic nie zmie­niał, wszyst­ko zo­sta­ło tak, jak urzą­dzi­ła Mar­ga­ret. Dla nie­go było to nie­na­ru­szal­ne sank­tu­arium mi­ło­ści. Ale Hans zno­wu za­pra­gnął wiel­kie­go uczu­cia, chciał ko­chać i być ko­cha­ny. Po kil­ku mie­sią­cach uprzy­tom­nił so­bie jed­nak, że wpro­wa­dze­nie się Jen­ny do jego domu wy­ma­ga­ło­by zbyt ra­dy­kal­nych, prze­ra­sta­ją­cych go zmian. Może dla­te­go w pa­ni­ce, gdy Jen­ny sta­ła taka osłu­pia­ła i bez­rad­na, się­gnął po słu­chaw­kę te­le­fo­nu i we­zwał po­li­cję, aby ją usu­nąć ze swo­je­go ży­cia.

– Mu­sia­łem tak po­stą­pić – uspra­wie­dli­wiał się przed sobą Hans. – Pra­wo jest po mo­jej stro­nie. Może tyl­ko po­wi­nie­nem był po­in­for­mo­wać po­li­cję, że to była moja na­rze­czo­na, a nie nie­zna­ny mi in­truz, któ­ry wtar­gnął na moją pry­wat­ną po­sia­dłość.

Mar­ga­ret – tłu­ma­czył się przed urną z pro­cha­mi żony – dla mnie była to je­dy­na moż­li­wość po­zby­cia się Jen­ny na za­wsze, bez ła­ma­nia przy­rze­czeń, bez pa­trze­nia w jej oczy i dal­szych scen. Te­raz już nic nie bę­dzie trze­ba prze­sta­wiać i wszyst­ko może po­zo­stać na swo­im miej­scu, tak jak ty to urzą­dzi­łaś.

Jad­wi­ga zo­sta­ła okrą­żo­na przez gru­pę naj­bar­dziej agre­syw­nych więź­nia­rek, któ­re zwie­trzy­ły nową ofia­rę.

– Za co cię wsa­dzi­li, la­lecz­ko? – za­py­ta­ła ko­bie­ta o czar­nej skó­rze i sple­cio­nych ja­maj­skich war­ko­czy­kach, wy­krzy­wia­jąc się w sa­dy­stycz­nym uśmie­chu. Z pew­no­ścią uzur­po­wa­ła so­bie pra­wo do by­cia głów­no­do­wo­dzą­cą ca­łe­go od­dzia­łu.

Ja­dwi­ga nie zdą­ży­ła za­re­ago­wać, kie­dy na­stęp­na więź­niar­ka, dużo star­sza, siwa, o wy­bla­kłych pra­wie nie­ist­nie­ją­cych oczach i po­marsz­czo­nej twa­rzy, burk­nę­ła:

– Chodź ze mną, wy­dam ci po­ściel. – W ten spo­sób wy­cią­gnę­ła Ja­dwi­gę z krę­gu, by ją ustrzec przed dal­szą in­ter­ro­ga­cją. Ja­dwi­ga z nie­mą wdzięcz­no­ścią po­dą­ży­ła za sta­rą ko­bie­tą.

W przy­dzie­lo­nej celi Ja­dwi­ga po­zna­ła swo­ją współ­miesz­kan­kę. Była to za­wo­do­wa zło­dziej­ka, sta­ła by­wal­czy­ni wię­zie­nia w Mil­ton, kil­ka­krot­nie oskar­żo­na o na­pad z no­żem, o ksy­wie – Ma­don­na. Fo­to­gra­fie jej troj­ga ma­łych dzie­ci, każ­de z in­ne­go ojca, były przy­le­pio­ne krzy­wo nad łóż­kiem. Na po­wi­ta­nie Ma­don­na lek­ko uśmiech­nę­ła się, uka­zu­jąc brak dwóch przed­nich zę­bów:

– Co prze­my­ci­łaś w swo­jej żeń­skiej sa­kwie, ka­cia­ło?

Ja­dwi­ga w pierw­szej chwi­li nie mia­ła po­ję­cia, o co Ma­don­na ją pyta. Prze­cież tu nie wol­no mieć żad­nych to­re­bek. Do­pie­ro po jej wul­gar­nym ge­ście, wska­zu­ją­cym na dol­ną część brzu­cha, Ja­dwi­ga do­my­śli­ła się, że to pew­nie cho­dzi o prze­myt w wa­gi­nie.

– Nic nie mam. Nie palę i za­bra­no mi wszyst­ko w aresz­cie.

– Nie wsta­wiaj mi tu ba­je­rów – krzyk­nę­ła Ma­don­na, ale chy­ba szyb­ko zo­rien­to­wa­ła się po nie­win­nej i zdzi­wio­nej mi­nie Ja­dwi­gi, że to no­wi­cjusz­ka, i dała jej spo­kój.

– No, do­brze. Idzie­my sza­mać, to mi od­dasz swo­je papu. – I na dźwięk dzwon­ka oznaj­mia­ją­ce­go porę po­sił­ku Ma­don­na szarp­nę­ła Ja­dwi­gę w kie­run­ku świe­tli­cy, gdzie już była spo­ra ko­lej­ka po ciem­no­brą­zo­we pla­sti­ko­we łyż­ki, któ­re były wy­dzie­la­ne pod ści­słym nad­zo­rem przed każ­dym po­sił­kiem i skru­pu­lat­nie od­zna­cza­ne na li­ście. Na­wet pla­sti­ko­wa łyż­ka jest tu­taj trak­to­wa­na jako po­ten­cjal­ne na­rzę­dzie zbrod­ni i dla­te­go jest do­kład­nie wy­li­cza­na. Po po­sił­ku trze­ba usta­wić się w taką samą ko­lej­kę i za­mel­do­wać się, aby straż­nicz­ka ode­bra­ła i od­ha­czy­ła zwrot łyż­ki.

Za pierw­szym ra­zem Ja­dwi­ga nie mia­ła oka­zji użyć wię­zien­nej łyż­ki, gdyż Ma­don­na zręcz­nym ru­chem po­lu­ją­cej pan­te­ry w mgnie­niu oka wy­rwa­ła jej całą tacę. Nie było żad­nych ne­go­cja­cji, któ­rą część po­sił­ku na­le­ża­ło od­dać. Dwie krom­ki chle­ba, dwie pa­rów­ki, garst­ka zie­lo­ne­go grosz­ku z pusz­ki, mle­ko w ćwierć­li­tro­wym kar­to­ni­ku i po­kry­ty lu­krem do­nat znik­nę­ły w se­kun­dę.

Przy ko­la­cji, mimo czuj­no­ści Ja­dwi­gi, sy­tu­acja z ode­bra­niem po­sił­ku po­wtó­rzy­ła się, choć tym ra­zem nie była to Ma­don­na, lecz mała azja­tyc­ka szel­ma, któ­ra twier­dzi­ła, że musi myć twarz mle­kiem, żeby ład­nie wy­glą­dać na roz­pra­wie. Resz­tę ko­la­cji roz­dzie­li­ła po­mię­dzy swo­je pa­no­szą­ce się ko­le­żan­ki. Ja­dwi­ga była za­stra­szo­na, bez­rad­na i głod­na. Za­szczu­ta, bała się upo­mnieć o na­leż­ny jej przy­dział.

Zre­zy­gno­wa­na wró­ci­ła do celi i pra­gnę­ła usnąć, ale prze­szka­dza­ło jej w tym świa­tło. Ma­don­na po­ja­wi­ła się na swo­im miej­scu tuż przed samą wie­czor­ną ko­men­dą po­wro­tu do cel. Straż­nicz­ki spraw­dza­ły obec­ność i za­my­ka­ły z gło­śnym hu­kiem wszyst­kie po­miesz­cze­nia na noc. Świa­tła, o nie­co mniej­szym na­tę­że­niu niż w dzień, pa­li­ły się do rana, aby ob­chód wi­dział, co dzie­je się w ce­lach. Ci­sza wy­peł­ni­ła całe wię­zie­nie i tak mia­ło być do rana.

Kie­dy Ja­dwi­ga była bli­ska za­śnię­cia, po­czu­ła koło sie­bie nie­zna­ny jej, cięż­ki, pie­ką­cy za­pach dymu, któ­ry wgry­zał się w oczy i od­bie­rał jej od­dech. Za­uwa­ży­ła Ma­don­nę sie­dzą­cą na łóż­ku z za­ło­żo­ny­mi po tu­rec­ku no­ga­mi, de­lek­tu­ją­cą się pa­pie­ro­sem. Nie był to jed­nak zwy­kły pa­pie­ros, któ­ry i tak był­by za­ka­za­ny, ale z do­miesz­ką crac­ku, kry­sta­licz­nej for­my ko­ka­iny. W cza­sie pa­le­nia crac­ku w kil­ka se­kund za­war­ta w nim ko­ka­ina do­sta­je się do mó­zgu, wy­wo­łu­jąc in­ten­syw­ną eu­fo­rię. Na­iw­na Ja­dwi­ga nie mia­ła naj­mniej­sze­go po­ję­cia o crac­ku, prze­cież do tej pory żyła w zu­peł­nie in­nym świe­cie.

– Chcesz szta­cha? – Ma­don­na wspa­nia­ło­myśl­nie za­pro­po­no­wa­ła jej tro­chę ucie­chy. Ja­dwi­ga za­mar­ła. Prze­ra­zi­ła ją myśl o tym, co za chwi­lę się może wy­da­rzyć. Z jed­nej stro­ny nie chcia­ła roz­draż­niać Ma­don­ny i od­rzu­cić jej hoj­nej ofer­ty, a z dru­giej – bała się zbli­ża­ją­ce­go się ob­cho­du straż­ni­czek.

Na szczę­ście Ja­dwi­ga nie mu­sia­ła po­dej­mo­wać żad­nej de­cy­zji, po­nie­waż na ko­ry­ta­rzu straż­nicz­ki pod­nio­sły już alarm i wa­li­ły ze wszyst­kich sił pał­ka­mi o kra­ty.

Kla­wi­sze zwą­cha­ły dzi­siej­szą świe­żą do­sta­wę crac­ku prze­my­co­ną no­wy­mi ka­na­ła­mi. Ktoś mu­siał pod­ka­blo­wać – my­śla­ła Ma­don­na.

Gru­by głos roz­le­gał się w ko­ry­ta­rzu:

– Wy­cho­dzić, wy­cho­dzić szyb­ko z cel! Wszyst­kie na­tych­miast do świe­tli­cy!

Za­nim straż­nicz­ka otwo­rzy­ła cięż­kie drzwi celi, Ma­don­na zdą­ży­ła bły­ska­wicz­nie po­łknąć ża­rzą­cy się pa­pie­ros, a za­pal­nicz­kę wsu­nę­ła szyb­kim ru­chem głę­bo­ko do po­chwy – w żar­go­nie wię­zien­nym – żeń­skiej sa­kiew­ki.

Żad­na z więź­nia­rek nie była tak zde­ner­wo­wa­na jak Ja­dwi­ga. Dla nich to była co­dzien­ność. Oso­bi­sta re­wi­zja zda­rza­ła się parę razy w ty­go­dniu. Trak­to­wa­ły to jako jed­ną z nie­wie­lu atrak­cji wię­zien­nych. Ba­wi­ło je szcze­gól­nie prze­ra­że­nie, któ­re ma­lo­wa­ło się na twa­rzach „nó­wek”. Jed­ne straż­nicz­ki prze­trze­py­wa­ły cele, ścią­ga­jąc ma­te­ra­ce z łó­żek i z pa­sją wy­rzu­ca­jąc wszyst­kie rze­czy oso­bi­ste na pod­ło­gę, a dru­gie pil­no­wa­ły więź­nia­rek w gru­pie i ko­lej­no bra­ły na re­wi­zję oso­bi­stą.

Ja­dwi­ga drża­ła, nogi mia­ła jak z ga­la­re­ty, nie wie­dzia­ła, cze­go się może spo­dzie­wać. Spa­ra­li­żo­wa­na sy­tu­acją sku­li­ła się w so­bie. Zno­wu pra­gnę­ła nie ist­nieć, za­paść się pod zie­mię i nie prze­ży­wać tego wsty­du. Przy­wo­ła­ło ją do rze­czy­wi­sto­ści wy­czy­ta­nie jej na­zwi­ska, jak zwy­kle ze znie­kształ­co­ną wy­mo­wą:

– Dża­dłi­ga Ma­za­rek, na­stęp­na.

Szła wol­no, jak na ścię­cie.

– Roz­bie­raj się do naga! – Sło­wa straż­nicz­ki za­brzmia­ły w uszach Ja­dwi­gi głu­chym echem jak z głę­bo­kiej stud­ni. Straż­nicz­ka, roz­ko­szu­ją­ca się swo­ją ab­so­lut­ną wła­dzą, znę­ca­ła się nad swo­ją ofia­rą. Opraw­czy­ni od­czu­wa­ła wręcz ero­tycz­ny dresz­czyk pod­nie­ce­nia. Łzy wsty­du i po­ni­że­nia po­ja­wi­ły się na po­licz­kach Ja­dwi­gi. Wstyd czu­ła ca­łym cia­łem. Naj­gor­sze jed­nak było, kie­dy straż­nicz­ka ka­za­ła jej sta­nąć w nie­na­tu­ral­nie sze­ro­kim roz­kro­ku i kuc­nąć. Ta po­zy­cja i wstyd po­mie­sza­ny ze stra­chem, były dla Ja­dwi­gi naj­bar­dziej upo­ka­rza­ją­ce. Straż­nicz­ka ka­za­ła jej od­kaszl­nąć kil­ka razy, aby upew­nić się, że ni­cze­go nie scho­wa­ła w po­chwie. Odar­to ją nie tyl­ko z ubra­nia, ale przede wszyst­kim z ko­bie­cej god­no­ści. Nie­któ­re, co bar­dziej po­dej­rza­ne więź­niar­ki, zo­sta­ły ode­sła­ne do dal­sze­go gi­ne­ko­lo­gicz­ne­go ba­da­nia.

W tym mo­men­cie Ja­dwi­ga bała się o Ma­don­nę, ale na szczę­ście za­pal­nicz­ka nie wy­pa­dła i obu im po­zwo­lo­no wró­cić do celi. Ta pro­ce­du­ra trwa­ła po­nad czte­ry go­dzi­ny i już nie zo­sta­ło dużo cza­su do po­ran­nej po­bud­ki. Ja­dwi­ga nie zmru­ży­ła oka do sa­me­go rana. Ma­don­na ocza­mi wy­ra­zi­ła uzna­nie dla Po­lki za jej so­li­dar­ność. Od tej pory zde­cy­do­wa­ła, że Ja­dwi­ga za­słu­ży­ła na swo­je po­sił­ki i moż­na jej ufać.

Jak każ­de­go dnia po po­wro­cie z pra­cy Hans spraw­dził za­war­tość skrzyn­ki pocz­to­wej. Nie spo­dzie­wał się nig­dy ni­cze­go szcze­gól­ne­go oprócz ra­chun­ków i re­klam. Tym ra­zem za­in­try­go­wa­ło go za­wia­do­mie­nie o prze­sył­ce, któ­rą miał ode­brać oso­bi­ście na po­czcie. Spoj­rzał na ze­ga­rek, była pięt­na­sta trzy­dzie­ści. Pocz­tę za­my­ka­ją o sie­dem­na­stej. Zdą­ży więc jesz­cze dzi­siaj po nią po­je­chać.

Co to może być? – nie­po­ko­ił się Hans, od­bie­ra­jąc od urzęd­ni­ka pocz­to­we­go gru­bą żół­tą ko­per­tę. Po­dał swo­je pra­wo jaz­dy i po­kwi­to­wał od­biór. Do­szu­ki­wał się nadaw­cy. Na od­wro­cie ko­per­ty od­czy­tał nie­miec­ki ad­res wy­pi­sa­ny dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi: Klaus Koch, Aachen, Jüli­cher Stras­se 342 – 52070 Ger­ma­ny.

Usiadł za kie­row­ni­cą i spo­koj­nie otwo­rzył ko­per­tę. Za­nim zdą­żył wy­jąć pa­pie­ry, na ko­la­na wy­sy­pa­ły się trzy małe po­żół­kłe czar­no-bia­łe fo­to­gra­fie. Naj­bar­dziej przy­cią­gnę­ło uwa­gę Han­sa zdję­cie trzech nie­miec­kich ofi­ce­rów, uśmiech­nię­tych dum­nie na tle wej­ścia do ja­kie­goś sta­re­go zam­ku. Szli rów­no, wy­pro­sto­wa­ni jak stru­ny, jed­na­ko­wym kro­kiem błysz­czą­cych czar­nych ofi­ce­rek, z wy­ra­zem za­do­wo­le­nia z sie­bie, jak­by po za­koń­czo­nej zwy­cię­sko mi­sji. Naj­wyż­szy ofi­cer po pra­wej stro­nie miał na so­bie płaszcz z epo­le­ta­mi, dwaj po­zo­sta­li byli ubra­ni w mun­du­ry SS niż­szej ran­gi. Ofi­cer w środ­ku miał za­wie­szo­ną na szyi dużą lor­net­kę, a męż­czy­zna po le­wej trzy­mał mapę w ręku. Na in­nej fo­to­gra­fii wid­niał mu­ro­wa­ny za­mek, praw­do­po­dob­nie z cza­sów krzy­żac­kich, z ty­po­wą okrą­głą wie­żą obron­ną z przo­du i gru­by­mi mu­ra­mi. Na ty­łach zam­ku wy­ła­nia­ła się strze­li­sta dzwon­ni­ca ka­te­dry. Na od­wro­cie zdję­cia wid­niał nie­wy­raź­ny na­pis: Das Kӧnigs­ber­ger Schloss 1944.

Hans nic z tego nie ro­zu­miał, się­gnął po na­stęp­ne zdję­cie, któ­re było tak znisz­czo­ne i wy­bla­kłe, że moż­na było się tyl­ko do­my­śleć, iż była to kie­dyś re­pro­duk­cja mapy.

Po­śpiesz­nie szu­kał roz­wią­za­nia za­gad­ki w li­ście. Oczy­ma prze­bie­gał bły­ska­wicz­nie po nie­miec­kim tek­ście. Nie­zna­ny mu zu­peł­nie Klaus Koch wzy­wał go nie­zwłocz­nie do Aachen, na waż­ne spo­tka­nie zwią­za­ne z prze­szło­ścią jego ojca, na zdję­ciu – ofi­cer z lor­net­ką. Hans w ner­wo­wym pod­nie­ce­niu się­gnął jesz­cze raz po fo­to­gra­fię i uważ­nie prze­ana­li­zo­wał twa­rze. Fak­tycz­nie, ofi­cer w środ­ku był jego oj­cem, któ­re­go pa­mię­tał z tam­tych cza­sów tyl­ko z ro­dzin­nych fo­to­gra­fii. Jo­han­nes von Molt­ke, oj­ciec Han­sa, za­gi­nął bez śla­du w sierp­niu 1944 roku pod­czas bry­tyj­skich bom­bar­do­wań w Kró­lew­cu. Od­na­lazł się do­pie­ro dwa lata po woj­nie, ale nie po­wró­cił do domu swo­ich pra­dzia­dów w Bre­slau, po­nie­waż był już to pol­ski Wro­cław. Po­dą­ża­jąc śla­da­mi przy­ja­cie­la z woj­ny, osie­dlił się z żoną w Aachen. Hans nie na­cie­szył się dłu­go obec­no­ścią ojca w ży­ciu, po­nie­waż Jo­han­nes von Molt­ke, za­ła­ma­ny wo­jen­ną po­raż­ką zmarł na­gle na ser­ce, kie­dy mały Hans miał pięć lat.

Dziw­ne było to, że Klaus Koch zwra­cał szcze­gól­ną uwa­gę na po­wa­gę spra­wy i żą­dał nie­zwłocz­ne­go spo­tka­nia. Do­zwo­lo­ny jest tyl­ko ich kon­takt oso­bi­sty, ja­ka­kol­wiek inna for­ma po­ro­zu­mie­wa­nia się jest za­bro­nio­na. Nadaw­ca li­stu na­le­gał na szyb­kie spo­tka­nie z uwa­gi na swój sła­by stan zdro­wia i po­de­szły wiek. Klaus Koch po­szu­ki­wał Han­sa przez wie­le lat, po­nie­waż przy­rzekł swo­je­mu stry­jo­wi, iż od­szu­ka po­tom­ków Jo­han­ne­sa von Molt­ke i prze­ka­że im se­kret wo­jen­ny do­ty­czą­cy zam­ku w Kró­lew­cu.

Hans po­sta­no­wił zna­leźć wię­cej in­for­ma­cji w domu. Przy­po­mniał so­bie, że sie­dem lat temu, po śmier­ci mat­ki, przy­wiózł z Aachen ja­kieś ro­dzin­ne do­ku­men­ty, któ­rych do tej pory nie miał cza­su ani chę­ci upo­rząd­ko­wać. Je­chał do domu szyb­ciej niż zwy­kle, nie zda­jąc so­bie spra­wy, że całą dro­gę prze­kra­czał do­zwo­lo­ną pręd­kość. Na szczę­ście nie było w po­bli­żu pa­tro­lu po­li­cji.

Prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie, Hans wbiegł scho­da­mi na dru­gie pię­tro do swo­je­go biu­ra. Po­cząt­ko­wo nie pa­mię­tał, gdzie scho­wał tek­tu­ro­wą tecz­kę przy­wie­zio­ną z Nie­miec, prze­szu­ki­wał więc ko­lej­no wszyst­kie szu­fla­dy. W jed­nej z nich na­tknął się na fo­to­gra­fie zro­bio­ne z Jen­ny nad Nia­ga­rą, gdzie się jej tak po­chop­nie oświad­czył. Ich uśmiech­nię­te, szczę­śli­we twa­rze te­raz wy­da­wa­ły się tak gro­te­sko­we. Od­su­nął bły­ska­wicz­nie zdję­cia od sie­bie.

Ta Jen­ny wszę­dzie mnie prze­śla­du­je! – po­my­ślał w roz­tar­gnie­niu i na­gle przy­po­mniał so­bie, że Mar­ga­ret, ro­biąc po­rząd­ki parę lat temu, umie­ści­ła tecz­kę na gór­nej pół­ce bi­blio­te­ki. Tam też ją zna­lazł. Jed­nym za­ma­szy­stym ru­chem wy­rzu­cił całą za­war­tość tecz­ki na biur­ko i wśród pa­pie­rów wy­szu­kał zdję­cia ojca z cza­sów woj­ny. Na jed­nym z nich wi­dać było wy­raź­nie twarz ojca, ofi­ce­ra nie­miec­kie­go, do­kład­nie jak na zdję­ciu przy­sła­nym przez Ko­cha. Ta sama smu­kła twarz, pro­sty nor­dyc­ki nos i głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy. Gdy­by zdję­cie było ko­lo­ro­we, moż­na by było do­strzec te same jak u Han­sa cha­bro­wo­nie­bie­skie oczy. W tym mo­men­cie zdał so­bie spra­wę, jak bar­dzo jest po­dob­ny do swo­je­go za­po­mnia­ne­go ojca. Wła­ści­wie nie znał go, tyle lat od­że­gnu­jąc się od nie­miec­ko­ści, fa­szy­zmu i prze­szło­ści.

Nie chciał mieć nic wspól­ne­go z bo­le­sną wo­jen­ną hi­sto­rią. Przez wie­le lat był tyl­ko Ka­na­dyj­czy­kiem i sta­rał się nie my­śleć o swo­ich ger­mań­skich ko­rze­niach, nie­mniej list Ko­cha po­now­nie przy­po­mniał mu, że jest sy­nem nie­miec­kie­go ofi­ce­ra. Nie chciał go osą­dzać, ale też nie po­tra­fił o nim my­śleć jak o do­brym czło­wie­ku. Hans za­sta­na­wiał się, czy spo­tka­nie z Ko­chem po­mo­że mu roz­wiać wąt­pli­wo­ści i roz­li­czyć z prze­szło­ścią. Jest to wi­nien so­bie, jak rów­nież swo­im dzie­ciom i wnu­kom.

Tej nocy nie mógł za­snąć, prze­wra­cał się z boku na bok i w koń­cu wstał z łóż­ka, po czym na­lał so­bie do szklan­ki whi­sky z lo­dem. Otwo­rzył kom­pu­ter i spraw­dził po­łą­cze­nia lot­ni­cze do Aachen. Wy­brał li­nie Air Ca­na­da, od­lot za ty­dzień z To­ron­to, lą­do­wa­nie w Ko­lo­nii.

W Ko­lo­nii od razu za­re­zer­wo­wał wy­na­jem sa­mo­cho­du w Eu­rop­car i stam­tąd za­mie­rzał po­je­chać do Aachen, do ho­te­lu Ibis Nor­ma­luhr. Ho­tel był nie­dro­gi i prak­tycz­ny, mie­ścił się w cen­trum mia­sta. Hans znał to miej­sce z ostat­nie­go po­by­tu. Miesz­kał w nim ra­zem z Mar­ga­ret sie­dem lat temu, kie­dy umar­ła jego mat­ka. Wszyst­ko wy­glą­da­ło mniej skom­pli­ko­wa­nie, gdy żyła Mar­ga­ret. Jej obec­ność ła­go­dzi­ła prze­ży­cia i kon­fron­ta­cję z nie­miec­ką rze­czy­wi­sto­ścią. Dzię­ki jej cier­pli­wo­ści i roz­wa­dze Hans mógł sta­wić czo­ła biu­ro­kra­tycz­nym wy­mo­gom pro­ce­du­ry spad­ko­wej. Tym ra­zem bę­dzie zu­peł­nie sam. Oba­wiał się, że bez Mar­ga­ret kon­tu­ry Nie­miec będą dla nie­go bar­dziej wy­ostrzo­ne, może na­wet dra­pież­ne w swo­jej hi­sto­rii.

In­tu­icyj­nie prze­czu­wał, że spo­tka­nie z Klau­sem Ko­chem bę­dzie jak otwar­cie pusz­ki Pan­do­ry i skoń­czy się ujaw­nie­niem wszyst­kie­go, co tak szczel­nie za­kry­wał przez tyle lat. Jed­nak ja­kaś nie­po­ha­mo­wa­na siła pcha­ła go do po­zna­nia praw­dy.

Star­sza o trzy lata sio­stra Ja­dwi­gi, Ju­lia, nie mo­gła wie­dzieć, co się w tym cza­sie wy­da­rzy­ło, po­nie­waż od­da­wa­ła się bia­łe­mu sza­leń­stwu na za­chod­nim wy­brze­żu Ka­na­dy. Za­trzy­ma­ła się w Whi­stler, mia­stecz­ku wtu­lo­nym w do­li­nę Gór Ska­li­stych. Ju­lia była za­pa­lo­ną nar­ciar­ką i rok­rocz­nie przyj­mo­wa­ła wy­zwa­nia naj­wyż­szych sto­ków zjaz­do­wych w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Do Whi­stler cią­gnę­ły ją nie tyl­ko gwa­ran­to­wa­ne opa­dy śnie­gu i pu­szy­sty lo­do­wiec, lecz tak­że głów­nie no­stal­gia za Ko­lum­bią Bry­tyj­ską, jak rów­nież za gru­pą przy­ja­ciół, z któ­rych więk­szość miesz­ka­ła w Van­co­uver.

Ju­lia opu­ści­ła Van­co­uver dzie­sięć lat temu dla nie­zwy­kle in­trat­ne­go kon­trak­tu w Eu­ro­pie, nie­mniej czę­sto od­wie­dza­ła miesz­ka­ją­cą tam swo­ją naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę Jo­an­nę. Łą­czy­ły je te same pa­sje: nar­ty, ża­gle, te­nis i wy­ciecz­ki ro­we­ro­we. Te­raz mia­ły dla sie­bie cały ty­dzień w ele­ganc­kim ho­te­lu Châte­au Whi­stler, wkom­po­no­wa­nym w do­li­nę po­mię­dzy po­pu­lar­ny­mi gó­ra­mi: Whi­stler i Black­comb. Był to raj dla nar­cia­rzy, z po­nad czte­ry­sta sie­dem­dzie­się­cio­ma pię­cio­ma zjaz­da­mi, o róż­nym stop­niu trud­no­ści. Świet­nie przy­go­to­wa­ne tra­sy z ła­two do­stęp­ny­mi gon­do­la­mi i wy­cią­ga­mi przy­cią­ga­ły tu­ry­stów z ca­łe­go świa­ta.

Tego dnia cała ich gru­pa, skła­da­ją­ca się z ośmiu naj­wy­traw­niej­szych nar­cia­rzy, wy­bra­ła się na tak zwa­ne He­li­skiing. Wszy­scy się do­brze zna­li z wy­jąt­kiem Toma, któ­ry przy­le­ciał z No­wej Ze­lan­dii na za­pro­sze­nie Jo­an­ny. Tom od pierw­szej chwi­li za­in­te­re­so­wał się Ju­lią i nie spusz­czał z niej oka.

He­li­kop­te­ry Bell 205 były za­re­zer­wo­wa­ne kil­ka ty­go­dni wcze­śniej i sta­ły przy­go­to­wa­ne do od­lo­tu na sta­no­wi­skach dwa­dzie­ścia trzy i dwa­dzie­ścia pięć. Pik­ni­ko­wy ko­szyk z lun­chem cze­kał na nich w re­cep­cji i na­le­ża­ło tyl­ko spraw­dzić, czy cały sprzęt nar­ciar­ski jest skom­ple­to­wa­ny. Szcze­gól­nie ta­kie dro­bia­zgi, o któ­rych się ła­two za­po­mi­na, jak go­gle, kij­ki czy rę­ka­wi­ce, a te są nie­zbęd­ne na wy­so­kich wietrz­nych szczy­tach.

Tom spryt­nie usa­do­wił się w he­li­kop­te­rze koło Ju­lii i z cza­ru­ją­cym uśmie­chem na­wią­zał roz­mo­wę. Sły­szał od jej przy­ja­ciół­ki, że Ju­lia rok temu po­dró­żo­wa­ła po No­wej Ze­lan­dii.

– Ju­lio, czy mia­łaś oka­zję zwie­dzić Qu­een­stown, czy by­łaś tyl­ko na Pół­no­cy?

– Spę­dzi­łam w Qu­een­stown cały ty­dzień. Wpraw­dzie nie był to se­zon nar­ciar­ski i he­li­kop­ter wy­wiózł mnie w góry z ro­we­rem, a nie z nar­ta­mi, ale prze­strzeń, sto­ki i pa­no­ra­ma były za­chwy­ca­ją­ce. Tu­taj, w Whi­stler mu­sisz być jed­nak bar­dziej czuj­ny i ostroż­ny, bo cze­ka nas wię­cej pu­ła­pek. Śnieg za­kry­wa zdra­dli­we prze­pa­ście, trzy­maj się gru­py.

– Je­śli po­zwo­lisz, Ju­lio, będę się cie­bie trzy­mał. Czy bę­dziesz moim prze­wod­ni­kiem?

Ju­lia spoj­rza­ła w czar­ne jak smo­ła oczy Toma, peł­ne nie­bez­piecz­nie igra­ją­cych cho­chli­ków. Pa­trzył na nią spod buj­nej, fa­lu­ją­cej grzy­wy czar­nych wło­sów czter­dzie­sto­pa­ro­let­ni męż­czy­zna, o re­gu­lar­nych, moc­nych ry­sach. Jego mod­ny dwu­dnio­wy ciem­ny za­rost do­da­wał mu sek­sa­pi­lu. Ciem­no­czer­wo­ny koł­nierz kurt­ki pod­kre­ślał usta Toma, któ­re wy­glą­da­ły nie­zwy­kle zmy­sło­wo i po­nęt­nie. Ju­lia od­po­wie­dzia­ła z nut­ką flir­tu:

– Tyl­ko pod wa­run­kiem, że bę­dziesz grzecz­nym i po­słusz­nym chłop­cem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij