- promocja
Zdrajca - ebook
Zdrajca - ebook
Powieść łącząca emocje Gladiatora Ridleya Scotta z autentyzmem Plutonu OliveraStone’a.
Za Rzym, za towarzyszy broni!
Krwawa. Błyskotliwa. Brutalna. - Giles Kristian.
Nie można odwrócić się od Rzymu.
W górach Panonii Rzymianie krwawo tłumią rebelię. Corvus jest chorążym swojego legionu, który dźwiga na sobie główny ciężar walki. Okrywa się sławą, lecz traci jednego towarzysza za drugim. Zdradza go też najlepszy przyjaciel, co wstrząsa nim do głębi. Mając dość konfliktu, Corvus dezerteruje z legionów i wraca do domu.
Nie ma jednak ucieczki ani przed Rzymem, ani przed jego zemstą. Corvus pragnął prostego życia, ale kiedy dochodzi do kolejnej tragedii, zostaje ponownie wciągnięty w okrutną wojnę. I tym razem nie będzie walczył po stronie Rzymu…
Kontynuacja losów Corvusa opisanych w Legionie.
Kolejna fascynująca żołnierska opowieść Gerainta Jonesa, idealna dla fanów Bernarda Cornwella, Simona Scarrowa, Bena Kane’a, Conna Igguldena i Anthony’ego Richesa, realistyczna historia o filmowym tempie akcji.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-952-0 |
Rozmiar pliku: | 926 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lepiej jest umierać w ciemności.
Lepiej nie widzieć otwartej rany. Lepiej, żebyś nie widział tryskającej krwi. Lepiej nie widzieć fałszu na twarzy kumpla, który mówi ci: „Wyjdziesz z tego”.
Dowody tych pustych obietnic zaścielają wokół mnie zbocze góry. Przybyliśmy o świcie, miecz Rzymu, i poderżnęliśmy gardła tym, którzy ośmielili się przeciwstawić najpotężniejszemu mocarstwu świata.
Żołnierze Ósmego legionu zdobyli wzgórze i mały fort na jego szczycie, dla chwały Rzymu. Patrzyłem teraz na tę chwałę. Czułem jej smród. Cuchnęła szczynami, flakami, dymem i strachem.
To nie było ciche miejsce, jak można by sobie wyobrażać. Nie, otaczały mnie dźwięki. Śmiech tych, którzy oszukali śmierć. Jęki tych, którzy jej oczekiwali. Błagania, modlitwy, błogosławieństwa. Bitwa nie traktuje tak samo wszystkich ludzi. Ten dzień niektórych z nich stworzył. Dla innych był torturą. Wielu wspomni go z uśmiechem na ustach. Inni w ogóle o nim nie wspomną.
A co ze mną?
Na tym wzgórzu, i na wielu podobnych, zabijałem, mając na sobie zbroję legionów, ale nie walczyłem dla Rzymu. Najpierw walczyłem za braci, a tego dnia biłem się o odpowiedzi – chociaż były to wyjaśnienia, których nie chciałem usłyszeć. Marcus, mój najdawniejszy przyjaciel, nacierał na fort przeciwległym zboczem. Musiałem znaleźć go w chaosie. We krwi. Musiałem poznać odpowiedź na temat jednej śmierci – śmierci z naszej przeszłości – zanim spotkam się z własną.
Świadomość zdrady Marcusa towarzyszyła mi w drodze z naszego nadbrzeżnego miasta, lecz nie zaakceptowałem tego faktu. Raczej jechała ze mną nadzieja. Sama myśl o tym, co zrobił Beacie, rozdzierała mi duszę, liczyłem jednak na to, że skrucha lub błagania z jego strony pozwolą mi wybaczyć mojemu przyjacielowi, mojemu bratu.
Nie zaoferował ani jednego, ani drugiego.
Zamiast tego miał pomstę, ale wiedział, że w głębi duszy bardziej chciałem odzyskać przyjaciela.
Więc zaatakował.
– Nigdy nie byłeś moim bratem.
Moja nadzieja odeszła wraz z nim. Zamiłowanie do wojny, ogień, który płonął we mnie jasno od sześciu lat, od chwili zamordowania mojej ukochanej Beaty, został stłumiony. Pragnąłem walki i możliwości zatracenia się w bitwie, ale ten płomień mnie spustoszył.
Lękano się mnie. Byłem znany. Corvus zabójca, bohater Ósmego legionu… albo tak myśleli inni. W istocie byłem popiołem, który wzleciał nad to pole bitwy.
– Chorąży?
Ledwo słyszałem. Oczy miałem wpatrzone w orła, którego wniosłem w obręb niskich murów fortu. Totem był równie poturbowany i skrwawiony jak ja. Nazwałem go Gallusem – słynnym kurczakiem Ósmego – ale Gallus nie doceniał żartu i jego srebrne oko spoglądało na mnie z góry spod pozłacanej, pokrytej juchą osłony.
– Chorąży?
Dlaczego patrzył na mnie w ten sposób?
– Chorąży? – Milczenie, a potem… – Jest piękny, czyż nie?
Odwróciłem się. Jak wyglądałem? Głowę nakrywała mi gruba zakrwawiona niedźwiedzia skóra opadająca na barki. Byłem opalony na brąz, a moje oczy okalały czarne wojenne obwódki. Ręce i nogi nosiły blizny, a mięśnie były węźlaste jak cumy portowego miasta, w którym się wychowałem i marzyłem o Rzymie. Marzyłem o Beacie.
Nie byłem już jednak tamtym młodzieńcem. Stanowiłem personifikację wojny. Niesamowity widok, nawet dla takiego samego zabójcy.
– To był zaszczyt walczyć dzisiaj u twojego boku – zwrócił się do mnie przybyły.
Dotarło do mnie, że jestem obserwowany nie tylko przez tego człowieka, ale i przez innych. Taki jest los bohatera. Musiałem się odnaleźć w nowej sytuacji. Musiałem też znaleźć słowa.
– Paulusie.
Był centurionem. Dobrym. Przed świtem jeszcze go nie znałem. Kiedy słońce wspięło się na szczyt góry, staliśmy ramię w ramię w pierwszym szeregu. Stawiając czoło śmierci, gdy obruszano i spychano na nas toczące się głazy, które pozostawiały w naszej formacji krwawe wyrwy. Tym dniem rządziły wyszkolenie i dyscyplina. Wsparte na barkach rzymskie tarcze utworzyły rampę prowadzącą do siedziby wroga. Potem, na ścianach fortu, to my zabijaliśmy. Powróciły myśli o rzezi.
– Ocaliłeś mi życie – zwróciłem się do Paulusa.
To była prawda. Skupiony na poszukiwaniu Marcusa niemal padłem od miecza wymierzonego w moje plecy. Paulus uderzył pierwszy. Gdyby nie on, nie uzyskałbym odpowiedzi, które poznałem. Bolesnych, owszem, ale takich, które musiałem usłyszeć.
Paulus miał wąską twarz. Przed bitwą wydawała się spragniona walki. Teraz miał apetyt na coś innego.
– W dolinie są kurwy i wino, chorąży. – Był na to gotowy. – Odesłałem już na tyły moich chłopców wraz z pojmanymi przez nas niewolnikami. Inna kohorta dokończy burzenie fortu. Przyłączysz się do nas na kielicha? To byłby zaszczyt dla chłopaków.
– To ja czuję się zaszczycony. – Właśnie coś takiego powinien powiedzieć chorąży, więc to powiedziałem. Byłem zbyt odrętwiały, aby czuć coś innego. Poruszałem się jak duch. Ostrze zdrady mnie wydrążyło.
Ostatni rzut oka na leżące wokoło zwłoki. Złamane obietnice. Będę jedynym trupem, który zejdzie z tej góry.
Starszy centurion podszedł i wyciągnął do mnie rękę.
– Za Rzym! – zawołał Paulus. – Za Ósmy legion!
Trzymał w dłoni kubek wina. Poza tym miał je na brodzie, w oddechu i na tunice.
Wrzawa bitwy jest głośna, ale hałas czyniony przez pijanych żołnierzy zawsze z nią współzawodniczy.
– Za zwycięstwo! – zakrzyknął jakiś weteran.
Toasty, rozlewanie wina na ofiarę bogom, wiwaty i śpiewy. Gdzieś w dolinie wrogowie, którzy przeżyli ten dzień, byli powiązani linami, spędzając pierwszą przerażającą noc jako niewolnicy. Kobiety będą gwałcone. Mężczyźni bici lub gorzej. To była frustrująca wojna – śmiertelna zabawa w chowanego, w której jedynym zwycięzcą było robactwo żerujące na poległych. W takiej wojnie niewidoczni wrogowie byli z radością torturowani, gdy w końcu ich schwytano i stawali się cieleśni.
Przyglądałem się pijącym żołnierzom. Chlali, śmiali się i klęli, nawet płakali. Każdy inaczej świętuje to, że przeżył, pomijając, że to celebruje. Może modlitwą. Może z kurwą. Może stwierdzeniem: „Wcale się nie bałem!”.
Podchodzili do mnie jeden po drugim. Chcieli obejrzeć orła. Ze względu na to, że go nosiłem, oraz z racji moich poprzednich czynów, błędnie branych za męstwo, legionistów rozpierała chęć rozmowy ze mną. Starych i młodych.
– Chorąży! Byłem w pierwszym szeregu razem z tobą! Widziałeś mnie?
– Chorąży! To był zaszczyt!
– Ilu zabiłeś, chorąży?
Powinienem być wdzięczny, że jestem znany ze swoich dokonań, nie ze słów. Zwykle skinięcie głową wystarczyło. Albo jedno zdanie.
– Wprawiłeś towarzyszy w dumę.
Oczywiście były tutaj duchy, zjawy mężczyzn, którzy zostawili swoją krew i wnętrzności na zboczu wzgórza daleko od domu. Zwycięstwo jest jednak potężnym antidotum na smutek. „Owszem”, powiadamy. „Tamci zginęli, ale polegli za coś”. Żołnierz z kiszkami na własnych stopach wołający matkę: zginął szlachetną śmiercią. Umarł dla chwały Rzymu.
– Wszystko w porządku, chorąży?
Tak. Nie. Były tutaj duchy. Zjawy, które mnie nie opuszczą. Beata. Moich poległych towarzyszy: Priscusa, Oktawiusza i Vara – tamci nawet nie zostawili nam jego zwłok. Były duchy. Duchy doliny. Duchy gór.
I był mój brat. Sądziłem, że straciłem Marcusa przez realia wojny. Prawda była taka, że nigdy go nie znałem. Wojna nie uczyniła go zabójcą. Urodził się nim, a ja byłem za głupi, żeby to dostrzec. Przed laty, gdy zabito Beatę, nierozsądnie uciekłem do legionów, szukając zemsty, obracając miecz przeciwko rozbójnikom i buntownikom. Przeciwko ludziom, którzy nie walczyli ze mną, póki nie przyszedłem do ich domów i ich do tego nie zmusiłem. Prawdziwy złoczyńca pozostawał bezkarny, a ja wziąłem jedynie moje nieszczęście i rozprzestrzeniłem pożogę na całą Panonię.
– Wszystko w porządku, chorąży?
– Za dużo wina.
– Masz pełny kubek.
– Chyba odpuszczę.
Wstałem. Widzieli, że odchodzę. Wszyscy.
Paulus wstąpił na wóz.
– Trzy wiwaty na cześć chorążego!
Okrzyki uderzyły we mnie. Ledwo ustałem.
– Za dużo wina – powtórzyłem.
Opuściłem zwycięzców.
Duchy odeszły wraz ze mną.2
Legion się przemieszczał. A przynajmniej jego część: dziesiąta kohorta wracała do obozu, podczas gdy pozostałe miały zapewniać przepustowość linii zaopatrzeniowych Rzymu, broniąc ich przed nieprzyjacielem.
Moje ruchy były mechaniczne. Wyćwiczone. Pamięć mięśniowa. Jechałem z grupą dowódczą, dzierżąc Gallusa. Umysł miałem skupiony na przeszłości, usta zaciśnięte. Jadący obok mnie wyżsi oficerowie nie dostrzegali tego. Poruczono mi zadanie niesienia orła, gdyż udowodniłem swoją wartość w walce. Nie oczekiwano ode mnie myślenia ani udzielania rad. Tę rolę spełniali szlachetnie urodzeni, o szlachetnej postawie. Należeli do rzymskich nobilów, elity z urodzenia. Chociaż byłem obywatelem Rzymu, rzadko byłbym zapraszany do wnętrza ich domów, a nigdy do wnętrza ich córek. Rzym to hierarchia, a na tej drabinie stałem bliżej ludzi, których zabijałem, niż tych, którzy mi mówili, żebym ruszał i zabijał.
Bieg wojny niósł mnie do Sisaku. Tam czekała armia pod wodzą Tyberiusza. Był sukcesorem cesarza Augusta. To niewiele mnie obchodziło. Nigdy nie spotkałem żadnego z nich, ale to, że Tyberiusz odziedziczył też bunt w regionie, znaczyło trochę więcej. Miał zmiażdżyć te same rebelianckie wojska, które utworzył zaledwie pół roku wcześniej, żeby walczyły dla Rzymu. Był jak ojciec zabijający syna, bardzo rzymskie postępowanie. Romulus i Remus zostali wrzuceni do rzeki przez swego ojca Marsa. Niewątpliwie bóg wojny cieszyłby się z tego, co działo się w tych górach.
Rzym żądał zbyt wiele od swoich tutejszych nowych poddanych. Jedno pokolenie wstecz w trakcie podboju wziął w niewolę mężczyzn w wieku poborowym. W tym roku, gdy zażądał od synów tamtych jeńców, żeby dla niego walczyli, ci zwrócili broń przeciwko ludziom, którzy zrobili z ich ojców zwierzęta. Zmasakrowani ludzie zaścielający Panonię byli poddanymi Rzymu i znajdowali się pod jego ochroną. Mieli prawo głosu i przyszłość tak długo, jak długo były to głos i przyszłość zadekretowane przez cesarstwo.
W przeciwnym razie musieli umrzeć.
To nie odpowiadało ani mnie, ani Arminiuszowi. Był germańskim księciem, który służył Rzymowi na czele swojej jazdy, ale robił to z ciężkim sercem. Jako kochający wolność i szlachetny człowiek widział tę wojnę taką, jaka była. Nie miałem umysłu księcia ani języka nobila, ale to, co uczyniłem dla Rzymu, wydawało się po prostu…
Złe.
Wiedziałem, że dla mężczyzny wojna jest równie naturalna jak oddychanie, ale w miastach wprowadziliśmy prawa, które zabraniają obywatelom zabijać się wzajemnie na ulicach, dlaczego więc nie potrafiliśmy tego samego uczynić na większą skalę? Dlaczego zdawało się, że naszą pierwszą i ostatnią odpowiedzią jest krew?
Próbowałem rozmawiać o swoich niepokojach z dowódcami, ale słynąłem z waleczności, a nie z myślenia, więc zbywali mnie jako prostaczka. Byłem tam, żeby dzierżyć orła i dźgać mieczem. Tylko nobilowie i ludzie szlachetnego pochodzenia wiedzieli, czego wymaga rządzenie Rzymem i jego poddanymi. Ja tu byłem po to, żeby zabijać tych, których kazano mi zabijać.
Rozważałem odebranie sobie życia.
Byłem tego bliski, z mieczem wycelowanym w pierś. Wystarczyło jedynie paść naprzód, ale sprowadziłem na świat tyle nieszczęścia, że nie wiedziałem, jak mógłbym po prostu go opuścić i stanąć przed Beatą po śmierci. Na pewno chciałaby, żebym naprawił część wyrządzonego zła…
Ale jak?
Arminiusz wiedział, że chcę czegoś więcej. Że pragnę aktu skruchy. Chciał, żebym przystał do rebeliantów. Żebym przyniósł im legionowy żołd i umiejętności legionisty.
Ale czy mogłem?
Czy mogłem podnieść broń przeciwko ludziom, u których boku walczyłem na zboczu wzgórza lub w dolinie pod Sisakiem, kiedy rozgromiliśmy dziesięciokrotnie liczniejszego wroga? Tamtego dnia podparłem się drzewcem orła, niosąc rannego brata, a ludzie błędnie uznali mnie za bohatera, który troszczy się o chwałę Rzymu. Ten dzień sprawił, że wyłączono mnie z szeregów i wyniesiono na pozycję, o którą ani nie dbałem, ani nie prosiłem.
Nigdy nie widziałem Tyberiusza ani nie stałem w obecności żadnego cesarza. Nigdy nie postawiłem nogi w Rzymie, chociaż w jego imieniu zakończyłem wiele ludzkich egzystencji.
Nigdy więcej. Ostatniego człowieka zabiłem na tym górskim zboczu. Pozwalałem się nieść legionowi, pozwalałem sobie dryfować, gdyż w Sisaku miałem coś do załatwienia.
Może potem zdołam uwolnić się od przekleństwa, jakim było moje żołnierskie życie.
– Panie!
Zbliżali się trzej jeźdźcy. Zatrzymali wierzchowce blisko trybuna o surowej twarzy. Konie robiły bokami. Zwiadowcy mieli wielkie oczy.
Kiedy widziałem ich ostatnio, było ich czterech.
– Meldujcie – polecono im.
– Przed nami jest bród. – Wiedziałem, jakie słowa zaraz padną. – Strzeże go nieprzyjaciel.
Rzeka była czerwona.
Dowódcy dziesiątej kohorty przystali na prosty plan odrzucenia wrogów od przeciwległego brzegu: przeprawią się i ich zabiją.
– Może zdołalibyśmy znaleźć inne miejsce, żeby przekroczyć rzekę – zasugerowałem.
– Uważasz, że powinniśmy zajść ich z flanki? – zapytał jeden z młodszych trybunów.
– Nie, myślę, że powinniśmy ich ominąć.
Oficerowie uznali, że żartuję, i wybuchnęli śmiechem.
– Poślijcie siódmą centurię – rozkazał dowódca. – Nie użyli sobie zbytnio w forcie. Ta walka im się należy.
I siódma centuria wyruszyła, gotowa, chętna, uśmiechając się i obnażając zęby.
Teraz umierali. Byli martwi. Rzeką nie spływały trupy za sprawą ciężkich kolczug, ale żywa krew rozlana przez żołnierzy użyźni ziemię ich wrogów.
– Chcę się tam dostać – mruknął Paulus obok mnie. Powiedział to po raz piąty. Od pierwszej chwili, w której wiatr przyniósł do nas krzyki i szczęk żelaza, starszy centurion dziesiątej kohorty pragnął włączyć się do walki.
Nieprzyjaciele strzegący brodu byli nieliczni, nie więcej jak stu mężczyzn, ale rzeka była głęboka, więc mogli utrzymywać wąski front. Legioniści walczący w wodzie musieli stawić czoło włóczniom wroga oraz gradowi strzał łuczników na wyniosłości terenu.
– Ilu straciliśmy, jak sądzisz? – zapytał mnie Paulus, a potem odpowiedział sobie na własne pytanie: – Pewnie padło ze dwudziestu chłopaków. Trybun musi pchnąć kolejną centurię. Buntownicy opierają się jedynie dlatego, że nie widzą całej kohorty. Uciekną, gdy ją zobaczą.
Skinąłem głową, ale się nie odezwałem. Jak spora część tej krainy bród znajdował się w krętej dolinie, której ukształtowanie nie pozwalało widzieć dalej niż na sto kroków.
– Powinien wszystkich pchnąć do rzeki. To im pokaże.
Nie zareagowałem. Zamiast tego spojrzałem na zbocza doliny oraz na krzaki i drzewa porastające pochyłości. Ostrożność trybuna uznałem za słuszną. Nie dało się powiedzieć, czy bród nie stanowił przynęty.
– Czy zbocza zostały oczyszczone z wrogów? – zapytałem.
Paulus skinął głową, a potem wzruszył ramionami, gdy już nic nie powiedziałem.
– Wyślę kolejny patrol.
Podszedł do trybuna, a ja spojrzałem na plecy ludzi, którzy w rzece walczyli na śmierć i życie. Znajdowałem się zbyt daleko, żeby widzieć ich twarze, ale słyszałem krzyki i wrzaski. Wróg nadal trzymał brzeg.
Wrócił Paulus. Uśmiechał się.
– Gotów na odrobinę zabawy?
W forcie uznałem, że zabiłem dla Rzymu ostatniego człowieka, ale nie mogłem tego otwarcie powiedzieć, tak jak niewyobrażalne byłoby splunięcie na ołtarz bogów. Sfrustrowany brakiem postępów trybun polecił Paulusowi wziąć czterdziestu ludzi i przebyć rzekę powyżej brodu, żeby zajść nieprzyjaciela z boku. Ponieważ wcześniej zaproponowałem taki manewr, założyli, że zechcę uczestniczyć w wypadzie.
– Zostawcie tarcze – polecił Paulus formującym się wokół niego żołnierzom. – Zbroje też. Weźcie hełmy i oszczepy. Idziesz, chorąży?
Pytanie padło, gdyż nie ruszyłem się, żeby pozbyć się pancerza.
– Powinienem zostać przy orle.
Paulus skinął głową, bo dobrze znał moje obowiązki, ale potem się uśmiechnął.
– Będzie bezpieczny wśród naszych ludzi. Chodź, nasi umierają.
Jego słowa nie były nacechowane emocjami. Stanowiły zwykłe stwierdzenie faktu, mimo to mnie zapiekły. Odżegnywałem się od zabijania, ale czy mogłem także odwrócić się od towarzyszy?
Nie.
Zatem pobiegłem wraz z Paulusem i jego czterdziestoma legionistami. Prowadził nas w górę zbocza, między drzewa i w zarośla. Już dyszałem. Paulus był najstarszy w grupie, ale narzucał wściekłe tempo. Był psem, który zwietrzył krew.
– Tutaj!
Nie widziałem walki, ale nadal docierały do nas jej odgłosy. Znajdowaliśmy się na szczycie wysokiej grani. Rzeka płynęła daleko w dole. Nie dało się ocenić jej głębokości.
Mimo to Paulus skoczył.
Zniknął z pola widzenia, po czym wynurzył się po dwóch uderzeniach serca.
– Skaczcie! – zawołał, a ludzie z radością go posłuchali.
Uśmiechali się. Niektórzy się śmiali.
Byłem jednym z ostatnich, którzy skoczyli. Nie obawiałem się o własne życie, ale o życie każdego, kto będzie ze mną walczył. Nie chciałem zabijać, ale czy byłem gotów poddać się i umrzeć?
Skoczyłem. Wstrzymałem oddech. Mocno uderzyłem w wodę. Była ciepła, ale to nie były przyjazne objęcia. Wynurzyłem się, kaszląc i się krztusząc, i zacząłem płynąć. Towarzysze sięgnęli z brzegu, żeby mnie na niego wciągnąć.
– Chodź, chorąży! – Młody legionista uśmiechał się szeroko. – Zabijmy tych drani!
Paulus wziął oszczep od jednego ze swoich ludzi.
– Za mną – polecił.
A potem poprowadził swój złakniony krwi oddział w kierunku brodu i wyniosłości z łucznikami.
Wspiął się na grań. Obok jego głowy świsnęła strzała. Czekali na nas i jeden z naszych padł na ziemię z drżącym bełtem w twarzy.
– Zabić ich! – ryknął Paulus.
Cisnął oszczep. Usłyszałem krzyk.
A później biegłem wraz z resztą. Zęby miałem zaciśnięte. Miecz w pochwie. Obok siebie usłyszałem mlaszczące uderzenie i stęknięcie, gdy trafiony został kolejny legionista. Ukląkłem przy nim. W sercu miał strzałę, oczy pozbawione życia.
– Zabić ich! – rozkazał Paulus – Zabijcie wszystkich!
Nie potrafiłem. Nie będę zabijał. Zamiast tego poruszałem się między martwymi i umierającymi.
Buntownik z tryskającą krwią raną nogi – umrze za chwilę.
Rzymianin z dziurą w brzuchu – mógł umierać całe dnie.
W oczach niektórych był strach, we wzroku innych pogodzenie z losem.
– Chorąży! – sapnął żołnierz. – Zaczekasz przy mnie, póki nie umrę?
Był starszy ode mnie. Prawdziwy weteran. Widział i zadał tyle śmierci, aby wiedzieć, że się nie wyliże. Sznury jelit wypadły mu z brzucha. Dyszał i zaciskał z bólu zęby. To, że z nim byłem, przynosiło mu pociechę. Nie dlatego, że byłem drugim człowiekiem, ale dlatego, że symbolizowałem legion. Symbolizowałem Rzym.
Widziałem, że chce coś powiedzieć. Pragnął umrzeć godnie.
Ale cierpienie było zbyt wielkie.
Trzymałem go za rękę. Ściskał ją ze straszliwą siłą.
– Przykro mi – powiedziałem, bo nie byłem bohaterem, za którego mnie miał.
Jego oddech stał się krótki, płytki i szybki.
Nim umarł, bród został oczyszczony z nieprzyjaciół. To była tylko kolejna potyczka w niekończącej się wojnie.3
Legion wypluł mnie w Sisaku, mieście u zbiegu dwóch głębokich rzek. W oddali widniały góry, ale tutaj równiny były na tyle rozległe, żeby mogła na nich obozować cała armia. Zgromadziło się wiele legionów. Także wojska pomocnicze. Sami obcy – wojsko, które Tyberiusz zebrał na wojnę z królem z północy, ale teraz musiał je zwrócić przeciwko własnym poddanym. Przed poszerzeniem granic Rzymu trzeba było zgnieść bunt w obrębie cesarstwa.
Po zajęciu się Gallusem i oporządzeniu konia wyszedłem z obozu i zapuściłem się w głąb miasta. Usłyszałem brzęk żelaza i stali. Brzmiało niemal jak odgłosy wojny, ale to jedynie kowal toczył walkę z kowadłem. Przystanąłem i zapatrzyłem się na iskry. Mężczyzna poczuł, że mu się przyglądam.
– Pomóc, panie? – Jego łacina była kiepska. Uznał, że pewnie dlatego mu nie odpowiedziałem. Zapytał ponownie. Nie wiedział, co myślę. Co kombinuję. – Panie?
– Tak – odparłem w miejscowym narzeczu. – Możesz mi pomóc.
Później wędrowałem po mieście. Ulice były zatłoczone i hałaśliwe. Dumni Rzymianie, rudowłosi Galowie i szerokopierśni Germanie. Niektórzy mówili po łacinie, ale wszyscy śmiali się po swojemu. Zebrano tutaj żołnierzy z całego cesarstwa. Jeśli odczuwali wątpliwości w związku z tym, co miało nadejść i z kim będą walczyć, dobrze to ukrywali. Poklepywali się po plecach, łapali za tyłki niewolnice i próbowali osuszyć miasto z trunków.
Takie miejsca istniały wszędzie tam, gdzie stykały się granice, gdzie gromadziły się armie, a ludzie mówili o wielkich czynach, których niebawem dokonają. Trudno było to nazwać spokojem przed burzą, gdyż w chlejącym wojsku nie ma nic spokojnego. Lepiej myśleć o tym jak o wrzasku człowieka zbierającego się na odwagę, nim wskoczy w głębokie i wzburzone morze.
Wróciłem do kowala. Miał to, czego potrzebowałem. Czego potrzebował Arminiusz. To było zabezpieczenie, które schowałem w obozie pod luźną deską podłogi, po czym pomyślałem o tym, co następnie muszę zrobić, gdyż przybyłem do Sisaku z pewnego powodu. Z powodu obietnicy.
I jej dotrzymam.
Przed bitwą w górach otrzymałem wiadomość od ukochanej żony najdroższego towarzysza, Brutusa. Był dowódcą mojej drużyny, kiedy wstąpiłem do legionów. U jego boku pierwszy raz posmakowałem wojny; on wtedy niemal został kaleką i nigdy sobie nie wybaczyłem, że tamtego dnia nie byłem szybszy. To Brutus zawsze pragnął być chorążym. To on powinien teraz nosić orła.
Wiadomość otrzymana od Lulmire była tajemnicza.
– Powiedziała, że musisz wrócić z orłem – przekazał konny posłaniec.
Nic ponadto. Uznałem, że to znaczy, iż Brutus nie żyje.
Chociaż zwolniony ze służby lata temu, mój przyjaciel przybył na pole bitwy, kiedy połowa naszego legionu stawiała czoło siłom buntowników maszerujących do Italii, ale to kosztowało go kolejną ranę. Brutus ruszył na pomoc orłu i nawet trzymał go przez chwilę, zanim został powalony w zażartym starciu. Kiedy próbowałem wyciągnąć go z rzezi, potknąłem się i wyciągnąłem rękę dla zachowania równowagi. Chwyciłem orła. Jego drzewce stało się dla mnie laską, potrzebę pomylono z odwagą – ja otrzymałem nową pozycję, a Brutus wyrok śmierci. Miał ponad czterdzieści lat i nie przypuszczałem, żeby wylizał się z rany grożącej gangreną, która zabrała tak wielu.
Mój dawny towarzysz wierzył w Rzym. Był czcicielem legionów. Spodziewałem się, że ostatnim życzeniem Brutusa będzie postawienie orła przy jego grobie, nieważne, na jak krótko. Najpierw musiałem się dowiedzieć, gdzie zostaną złożone prochy mojego przyjaciela, więc zagłębiałem się w miasto, w biedne dzielnice, gdzie pospołu gnieździli się tubylcy i poszkodowani weterani.
Znalazłem dom Brutusa, ale nie odwagę – póki nie usłyszałem z ust Lulmire, że nadal jest dla niego nadzieja. Mój przyjaciel mógł przeżyć…
Bardzo chciałby zobaczyć tę armię. To nagromadzenie potęgi i majestatu.
Odetchnąłem, jak rzadko wypowiadając modlitwę – nie tylko za przyjaciela, ale i za to, żeby sam widok potężnej armii Tyberiusza wystarczył do zakończenia tej wojny, bez bitwy. Już dosyć ludzi zginęło, a przygotowywałem się do pożegnania kolejnego.
Zapukałem do drzwi.
Otworzyły się.
Powinienem był wiedzieć, że będzie na mnie czekał.
Patrzyłem w zahartowaną twarz. Ręce mi drżały.
A potem się uśmiechnąłem.
– Nie umarłeś!
– To dlatego, że jestem zabójcą. – Brutus się wyszczerzył. – Tacy nie umierają tak łatwo.
Wziąłem go w ramiona. To miał być uścisk, ale niemal się przewróciliśmy.
– Uważaj! – zawołał. – Nie jestem już tak sprawny jak dawniej.
Spojrzałem w dół, gdy oparł rękę na moim barku.
– Nie masz nogi…
– Corvusie, jesteś niezwykle bystrym obserwatorem! Zastanawiałeś się, czy nie zostać zwiadowcą?
Wpatrywałem się w pustą przestrzeń, gdzie powinna być jego masywna kończyna. Od naszego pierwszego spotkania Brutus bardzo się zmienił, przynajmniej fizycznie. Kiedyś jego ramiona były szerokie i muskularne. Rana to odmieniła. A teraz noga.
– Tracisz części ciała.
– Potrzebuję tylko jednej. – Weteran mrugnął. – Prawda, Lulmire?
Jego młoda żona stała w rogu pomieszczenia. Była szczupła i ciemnowłosa, pochodziła stąd.
– Tak, w sumie potrzebujesz tylko dupy, skoro o tym mowa.
Brutus roześmiał się rubasznie.
– Widzisz, jak poprawia się jej łacina? Usiądź, Corvusie. Siadaj. Lulmire, mogłabyś…?
Poszła po wino. Brutus usiadł, a ja zauważyłem, że jego uśmiech zbladł.
Zjawiłem się sam.
– Gdzie pozostali?
Pokręciłem głową. Nie okazałem wielkiego smutku. Nie musiałem powstrzymywać łez. Miałem wrażenie, że uczucia do towarzyszy zostały ze mnie wycięte.
– Oktawiusz zginął, ratując swoich ludzi – powiedziałem.
– Varo?
– Zaginiony.
Obaj wiedzieliśmy, co to znaczy. Pojmanie. Tortury. Śmierć.
– Sądziłem, że i ty odszedłeś – wyznałem szczerze. – Ta wiadomość: „Przybądź z orłem”. Myślałem, że nie żyjesz.
– Żyję, ty niedowiarku. Po prostu nie chciałem najeść się wstydu, że ktoś, kogo wyszkoliłem, stracił orła. Nie patrz tak na mnie, Corvusie! Chyba majaczyłem. Nie powinienem był w ciebie wątpić.
– To dlaczego zwątpiłeś?
– Wiedziałem, że przeżyjesz – stwierdził Brutus, zamiast odpowiedzieć. – Widziałem podobnych mężczyzn, bracie. Trudno cię zabić. Jeszcze trudniej kontrolować.
Zmrużyłem oczy.
– Co słyszałeś?
Brutus wzruszył ramionami.
– Wiesz, jak to jest w obozowym mieście. Nic nie podróżuje szybciej niż plotki. Słyszałem, że kroczysz od bitwy do bitwy, a nigdy cię nie widać przy dowództwie legionu.
– Nie da się walczyć z namiotu.
Poczułem, że Lulmire stanęła w progu, a potem się wycofała. W powietrzu coś wisiało. Niezadane pytanie. Brutus coś we mnie dostrzegł. Dawał mi okazję, bym to powiedział.
– Zawsze przy mnie stałeś, Corvusie.
Niedopowiedziane: pozwól mi stanąć przy twoim boku.
Ale byłem żołnierzem.
– Nic mi nie jest.
Patrzył.
– Wszystko w porządku.
Pozwolił mi zatrzymać tajemnice oraz to, co uważałem za swój honor.
– Niech ci będzie, Corvusie. Napijmy się wina, a potem…
– A potem?
Przyjaciel błysnął ku mnie uśmiechem, którego tak bardzo mi brakowało.
– Co powiesz na to, żeby wyświadczyć przyjacielowi ostatnią przysługę?
Wspierając się na kulach, Brutus szedł za mną ulicami do obozu.
– Mogę wrócić z wozem – zaproponowałem ponownie.
– Powiedz to jeszcze raz, a wsadzę ci tę kulę w dupę tak głęboko, że drzazgi wbiją ci się w język – rzucił ze śmiechem, ale w jego oczach było widać ból.
Wiedziałem dlaczego.
– Nadal za tym tęsknisz.
– Oczywiście – przyznał. – Kto by nie chciał wymaszerować z tą armią?
Ja. Ale tego nie powiedziałem.
– Dzięki, że to robisz – zwrócił się do mnie przyjaciel.
– Powiedziałeś to już trzy razy.
– Cóż, w każdym razie dziękuję, że to robisz.
– Czwarty raz.
Brutus się uśmiechnął. Wyglądał jak oszołomione dziecko.
– Przepraszam. Po prostu się denerwuję. To mój pierwszy raz od…
Przed oczami przemknęły mi obrazy dawnych towarzyszy.
– W trakcie tych przygotowań Oktawiusz byłby w swoim żywiole.
Ale Oktawiusz nie żył. Wszyscy byli martwi.
– Nie opowiedziałeś mi o Marcusie… – zaryzykował Brutus.
– Żyje.
– I cieszy się niezłą reputacją…
– Jesteśmy niemal u bram obozu – powiedziałem szybko; myśl o Marcusie paliła mi umysł. – Ja pogadam.
Od wybuchu powstania środki bezpieczeństwa zostały wzmocnione, ale żołnierze w zbrojach bez trudu wchodzili do obozu i z niego wychodzili. Z drugiej strony, ludzie z taborów musieli być trzymani poza jego obwarowaniami, a nie można było pomylić jednonogiego człowieka z czynnym legionistą. Na szczęście z łatwością przekonałem wartownika, żeby pozwolił Brutusowi wejść.
– Korzyści ze znajomości z chorążym. – Przyjaciel uśmiechnął się, gdy przeszliśmy przez bramę. – Wszystko w porządku, chłopaki? – Wyszczerzył się do ludzi stojących na straży. – Na bogów, wyglądają tak młodo. Stałem na murach fortu, kiedy oni byli w jajach swoich ojców – zachichotał pod nosem.
– Wydajesz się szczęśliwy – zauważyłem, ciesząc się z tego.
– Żyję, mam wspaniałą kobietę i dobrego przyjaciela. Oczywiście, że jestem szczęśliwy.
Kiedy szliśmy ku centrum obozu, nie rozmawialiśmy wiele. Widziałem, że Brutus upaja się nostalgią, wchłaniając szczegóły miejsca, które niegdyś było jego domem, i widząc żołnierzy, których dawniej nazywał braćmi. Środki bezpieczeństwa nasilały się w miarę zagłębiania się w obóz, ale byłem znany i moja reputacja pozwalała nam przechodzić dalej, aż dotarliśmy do jego serca – do budynku kwatery głównej naszego legionu. Brutus służył w legionie wiele lat, ale był jednym z bezimiennych piechurów, nieznanych tym, którzy dowodzili pięcioma tysiącami ludzi.
Skinąwszy głową strażnikom i kilkakrotnie zasalutowawszy, poprowadziłem Brutusa korytarzami legionowego mózgu do małego okna wychodzącego na dziedziniec.
– Jest tutaj? – szybko zapytał Brutus.
Pokazałem mu.
Na dziedzińcu stał stół, przy którym siedziała i rozmawiała grupa oficerów. Miejsce u szczytu zajmował mężczyzna o wąskiej szczęce i dumnym podbródku. Twarz miał nieco ponurą, ale pozę rozluźnioną.
– Tyberiusz… – zachłysnął się Brutus.
Tyberiusz. Dowódca armii. Następca Augusta i ulubieniec Rzymu.
– Wizytuje każdy obóz – wyjaśniłem przyjacielowi.
Był przejęty czcią.
– Pewnego dnia będzie moim cesarzem.
To była najmniejsza odległość od niego, w jakiej Brutus mógł się znaleźć. Prawda na temat wojny i armii brzmi tak, że większość żołnierzy nigdy nie staje w zasięgu rzutu oszczepem od dowódcy. Osobiste słowa i prywatne audiencje są dla szczęśliwców, skazańców lub kilku walecznych. Brutus cierpiał za Rzym – oddał mu kończynę – ale tego oczekiwano. To był jego obowiązek, za który powinien być wdzięczny. W oczach Rzymu to Brutus miał dług wobec cesarstwa i swojego dowódcy. Ale jeśli weteran był zły lub urażony z tego powodu, to tego nie okazywał.
– Tyberiusz… – powtórzył.
Patrzył na półboga. Na ideał. Dla niego Tyberiusz był wcieleniem cnót i wojskowego honoru. Zgruchotane ramię i amputowana noga to nie dosyć. Widziałem, że przyjaciel bez pytania czy wahania oddałby życie za tamtego człowieka.
Miał w oczach łzy. Kiedy wyprowadzałem go z kwatery głównej, objął mnie.
– Dziękuję, Corvusie. – Uścisnął mnie. – Dziękuję. Nigdy nie sądziłem, że będę czuł taką dumę jak wtedy, gdy w bitwie trzymałem orła, ale… to była jedna z najwspanialszych chwil w moim życiu.
W jego oczach dostrzegałem szczerość. Widziałem kiedykolwiek taką radość? Taką determinację?
Może to ja się myliłem. Odnośnie do wszystkiego.
– Corvusie, dobrze się czujesz?
Dłoń przyjaciela spoczywała na moim ramieniu. Brutus był moim dowódcą. Mentorem. Ojcem. Towarzyszem. Był wszystkimi nimi i jeszcze kimś więcej, i teraz pojąłem, że przybyłem do Sisaku z nadzieją, że żyje, a ja będę mógł mu się zwierzyć. Chciałem komuś powiedzieć. Pragnąłem wszystko wyznać…
Jednak Brutus był sługą Rzymu. Co więcej, jego wyznawcą. Szczerze wierzącym w jego prawa, w jego wojny, w jego wolę i prawo rządzenia światem.
Tak samo nie mogłem powiedzieć jemu, o co mi chodzi, jak i Tyberiuszowi.
– Wszystko w porządku – skłamałem. – Wszystko w porządku.
Przez miasto szliśmy w milczeniu. Ja posmutniałem, on był pełen nabożnej czci. Wędrówka do obozu wyczerpała Brutusa, lecz z kolei ujrzenie Tyberiusza przyprawiło mu skrzydła, odjąwszy kule. A jednak…
Zwolniliśmy. Odgłos naszych kroków rozlegał się głucho. Rozbrzmiewały na ulicach niczym werbel towarzyszący skazańcom. Obaj wiedzieliśmy, co nas czeka na końcu tej drogi. Pożegnanie. Trudne.
Teraz wlekliśmy się noga za nogą.
Rozmawialiśmy, a jednak milczeliśmy. Mówiliśmy wszystko i nic. Słońce zachodziło na niebie i nad naszą przyjaźnią. Brutus miał być dla mnie stracony tak ostatecznie jak pozostali, którzy zginęli w górach.
Dotarliśmy pod jego drzwi. To była długa wędrówka.
Oczekiwałem, że zażartuje. Tak byłoby po żołniersku. Zamiast tego wybrał ścieżkę mentora i skłonił mnie, żebym uścisnął mu dłoń.
Oczy miał szare jak łupek. Szukały moich oczu. Stary przyjaciel prosił mnie, żebym przemówił, ale wybrałem milczenie.
– Corvusie, nigdy wcześniej mnie nie okłamałeś. Cokolwiek zamierzasz, zrób to dobrze i bądź ostrożny.
Wtedy zrozumiałem. Ostatnia przysługa, powiedział wcześniej. Mój cesarz, nie nasz.
Brat znał mnie na wylot.
Puściłem jego rękę i go objąłem. Staliśmy tak, aż słońce zniknęło, a niebo pomroczniało.
Lepiej żegnać się po ciemku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki