- W empik go
Zdrajca. Tom 1 - ebook
Zdrajca. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 341 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w dwóch tomach .
Errare humanum est .
Tom I .
We LwowiE.
Drukiem i nakładem W. Manieckiego.
1882.
Słowo od Autora.
We wrześniu r. 1880, kiedy cesarz austryjacki Franciszek Józef I. bawił we Lwowie, zarysowały się w naszej myśli pierwsze kontury niniejszej powieści. Czyśmy w niej wiernie przedstawili ówczesną atmosferę społeczno-polityczną, o tem niech wyrokują ludzie obznajomieni dobrze ze stosunkami galicyjskiemi, i mający odwagę przyznać się do prawdy, acz gorzkiej i bolesnej.
Podczas gdy powie.ść niniejszą drukował jeden tygodnik lwowski i równocześnie drugi warszawski, z różnych stron nas zapytywano, kogośmy mieli na myśli kreśląc tę, a kogo rysując ową postać. Ludziom ciągle się zdaje, że każdy autor w Galicji musi pisać paszkwile, i nie mogą, czy też nie chcą zrozumieć, że ile, kroć w powieści pojawia się figura żywa, nie manekin, musi ona kogoś przypominać. To też bynajmniej nie przeczymy, że panowie Gozdawa, Stern i Żylewicz przypominają ludzi w Galicji żyjących, lecz równocześnie stanowczo zastrzegamy się przeciw przypuszczeniu, iżbyśmy ich modelowali według żywych wzorów. O ile nasze siły starczyły, usiłowaliśmy w nich przedstawić nie trzy kopje, lecz trzy typy, znane dobrze w Galicji między r. 1860–1880, a czy w rzeczy samej są oni typami, to niech sumienna krytyka osądzi.
Nowe Sioło pod Stryjem, dnia 15 października 1881.
ZAMIAST WSTĘPU.
Wieczór był cichy, ciepły, majowy… U góry świeciły gwiazdy wyiskrzone, dołem Dniestr toczył spokojne fale, powietrze drżało wonią, kwiatów wiosennych, w łozinie, wzdłuż rzeki rosnącej, rozmarzone słowiki nuciły pieśń miłosną.
W niebo zapatrzony spoczywałem na miękkiej murawie, pojąc się wonią i śpiewem. Myśl niekrępowana żadnemi więzami, biegła zuchwale po za przestrzeń dla oka dostępną, po za gwiazdy i tę mleczną drogę, którą ręka Opatrzności nakreśliła wśród krainy wiecznych tajemnic.
Smutny i zamyślony schyliłem wreszcie głowę. Powieki zwolna opadały, ciało zaczęło ciężyć, myśl robiła się niewyraźną i mętną. Usnąłem.
Ziemska powłoka spoczywała dalej na murawie, ale duch oskrzydlony wznosił się teraz ku niebu, by z bliska to obaczyć, czego przedtem nie mógł przeniknąć.
z szybkością duszy, wracającej po skończeniu ziemskiej wędrówki na Ojca łono, leciałem ku gwieździe największej, która po za mleczna drogą, wszechświatu przyświecała. Przedemną i za mną, w prawo i w lewo, jak kulo ręką olbrzyma rzucone, wirowały światy przeróżne, to jasne, to ciemniejsze, i od jednych ku drugim przelatywały postaci z twarzami zasłoniętemi, tajemniczo szeleszcząc. Im wyżej się wzbijałem, tem większy żal piersi mi uciskał. Znajdowałem się w krainie duchów, wśród istot bezcielesnych, ja, żyjący syn ziemi, brat tych ludzi biednych, których na globie zostawiłem, towarzysz ich zawodów, smutków i radości. Mamże wznosić się coraz szybciej i wyżej, ich nawet wzrokiem nie pożegnawszy?
Ściągnąłem skrzydła, wstrzymałem się w locie i okiem załzawionem na ziemię spojrzałem. Leżała w pomroce. Morza uspokojone szkliły się jak zwierciadła, puszcze leśne milczały wśród cieniów, góry stały w głębi jak dziecinne z kart zabawki; wszystko wydawało się martwe. Jedni tylko ludzie, jak mrowisko złośliwą ręką podrażniono, poruszali się namiętnie, ciągle pracując, walcząc z sobą i wzajemnie się wyniszczając.
Między nimi jedni byli całkiem czarni, niby duchy ciemności; drugim gwiazdka na czole płonęła, innym światłość pół twarzy oblewała, a tylko nieliczni, z jasnem jak słońce obliczem, przechodzili samotni przez tłumy ciemne, z oczyma utkwionemi w górę, w gwiazdy i niebo.
Tłumy czarne nie mogąc znieść blasku od nich bijącego, bądź z pianą na ustach ku nim się rzucały, śmiercią im grożąc, bądź z przekleństwem w głąb puszcz uciekały. Ale jaśni szli dalej, jak komety ślad za sobą znacząc, i ani ich groźba śmierci przerażała, ani przekleństwo z obranej drogi zwodziło.
Na światach, które nakształt szczebli w drabinie olbrzymiej, piętrzyły się od ziemi ku gwieździe największej, ukazywały się postaci coraz jaśniejsze i doskonalsze, tam zaś, gdziem leciał, wszystko już było słoneczne.
Żegnaj mi ziemio!
Rozwinąłem skrzydła, i z szybkością myśli mknąłem teraz na gwiazdy największe, gdzie Ojciec wszechświata królował.
U szerokich bram nieba, siedział łagodny, mądry i wielki, a dokoła niego miljony duchów czystych krążyły radując się i pieśni Mu nucąc pochwalne. Skinął ręką, cisza zaległa, i sam pierwszy, za nim cała rzesza spojrzała na ziemię.
Tam, na jednej z tych Golgot, których ludzie tyle mają na swym globie, konała na krzyżu, wzniesionym rękami współbraci, jedna z tych istot świetlanych, których tak mało niedawno dostrzegłem. Ujrzawszy to Bóg na znak radości i na pamiątkę tej chwili, wyrwał dwie iskry ze swej piersi ojcowskiej, i w przestrzeń je rzucając, dwie dusze stworzył. Jego nazwał Rozumem, ją Miłością. Gdy zdaią anielskim przywitały Go uśmiechem, przywołał obie na swoje łono, i rzekł na męczennika ziemskiego wskazując:
– Na ziemię, która jest pierwszym stopniem w budowie wszechświata, zesłałem przed wiekami mojego Syna, by ludzi nauczył prawdy i miłości. Ukrzyżowali go za prawdę i miłość, ale ziarna, które posiał, zeszły i odtąd coraz częściej zjawiają się ludzie wstępujący w Jego ślady. Ci, którzy dla prawdy i miłości żyją i umierają, są najukochańszemi memi dziećmi, godnymi nieba synami, i ci za życia są światłem oblani, a po śmierci przychodzą wprost do mnie; wszyscy zaś inni, zanim tu dolecą, muszą oczyszczać się na światach wyższych, dopóki gwiazda na ich czole, całych nie oświeci, a ich szaty nie osiągną bieli słonecznej. Jeżeli was kiedy, moje dzieci, zeszlę na ziemię, pamiętajcie tak żyć, bym was mogł potem przyjąć wprost na moje łono.
Skończył, i w tejże chwili męczennik na Golgocie skonał. Duch jego czysty, wśród śpiewów rzeszy anielskiej, wrócił na łono Ojca przedwiecznego.
Duszyczki z iskier stworzone, pląsały teraz po niebie dłoń w dłoni, zawsze w siebie zapatrzone, myśląc tylko o sobie i kochając się jak rodzeństwo. Czas płynął i na światach u dołu zmiany następowały, lecz im się zdawało, że słodka jednostajność, wśród której żyły, zawsze trwać będzie – a wieczność, co ich oblewała, odmiany im nie przyniesie.
Tak myślały, aż oto raz się zdarzyło, że pląsając i szczebiocąc, zatrzymały się u bram nieba. On wpatrzył się w ziemię – ona bawiła się widokiem światów wirujących. Długo tak stali, a gdy nareszcie ona na brata spojrzała, dostrzegła smutek na jego twarzyczce.
– Co ci jest bracie? – spytała.
– Nie wiem, ale mnie coś ciągnie ku ziemi i ludziom.
Chciała go zabawić, rozweselić, on jednak żałośnie się uśmiechnął, i odtąd ciągle wracał do bram nieba i ciągle w ziemię się wpatrywał. Raz, kiedy go siostrzyczka przytrzymywała, wyrwał swoją rączkę z jej dłoni, i do Boga się obracając w te słowa przemówił:
– Ojcze! zeszlij mnie na ziemię i pozwól żyć z ludźmi… Czuję, żeś mnie na to stworzył, bym spełnił ten obowiązek.
Uśmiechnął się Ojciec, i gładząc jego główkę w ciemne loki strojną, rzekł:
– Każda dusza, którą stwarzam, o to samo prosi, boć takie wasze przeznaczenie… Idź mój synu, ale pomnij com ci mówił w chwili twego poczęcia: Żyj dla prawdy!
Uszczęśliwiony siostrę pożegnał, łezki z jej oczu zcałoirał i szepnął;
– Nie płacz… ja do ciebie wrócę.
– Wrócisz… ale zanim to nastąpi, będziesz tara może cierpiał, a ja przy tobie nie będę.
Nie odpowiedział, i na znak Ojca, na lekkiej chmurce ku ziemi popłynął… Siostrzyczka u bram nieba sama została, białe ramiona za bratem wyciągając.
– A ty moje dziecię – Bóg przemówił – nie masz jakiej prośby?
– Ach! tylko jedne mój Ojcze, byś mi za nim pójść pozwolił… Wszak on sam tam będzie.
Uśmiechnął się Ojciec, i gładząc jej główkę w jasne loki strojną, odpowiedział:
– Idź moja córko, i pomnij com ci mówił w chwili twego poczęcia: Żyj dla miłości!
Uszczęśliwiona popłynęła ku ziemi na białym obłoku, a kiedy Ojciec błogosławił im u góry, słowik w łozinie głośniej zaśpiewał i jam się obudził do rzeczywistości.
ROZDZIAŁ I.
GARBUSEK.
– Garbus! Garbus! – krzyczało kilkanaście głosów chłopięcych na załomie drogi, która do miasteczka prowadziła. – Hejże na garbusa! Bij garbusa! – przewodziły im głosy grubsze, bo starsze, i w tejże chwili za małą osóbką, która z trudnością pomykała, posypały się kamyki i gruda.
Byli to chłopcy, którzy właśnie ze szkoły wychodzili. Zobaczywszy garbusa, który od roku był kozłem ofiarnym całej okolicy, nie mogli wstrzymać się od oznak nieprzyjaznych, i zachęceni przez starszych wisusów, zaczęli go obrzucać najpierw obelgami, potem co kto w rękę chwycił.
Garbus umykał przed zgrają małych napastników, czem oni rozzuchwaleni, coraz szybciej za nim pędzili, śmiejąc się, krzycząc i piszcząc. Jeden przybiegł nawet tuż do niego i elementarzem w garb go uderzył. W tejże chwili uciekający stanął, i obracając się do malca, za ucho go chwycił.
Jak wróble, gdy je psotnik kamieniem spłoszy, rozlatują się na okół, tak studenci zobaczywszy co jednego z nich spotkało, pierzchli na wszystkie strony.
– Maciuś! Niedaj się Maciusiu! – wołali jedni za rowem, którym droga była od pola oddzielona.
– Dobrze ci tak Maciek, dobrze! – śmiali się drudzy, z poza płotu głowy wychylając.
– Urwie ucho Maciusiowi! – drwili sobie inui.
– A bob cię Maciusiu? – pytali najzłośliwsi. – Jeźli cię boli, to weź jego za ucho.
Łatwo im przychodziło z oddalenia żartować i radzić, ale trudno było Maciusiowi ich rady wykonać. – Garbusek jakkolwiek mały, był mężczyzną, Maciek zaś miał dopiero lat dziewięć, i chociaż zdaleka wodził rej między lampartami, z bliska nie okazywał serca mężnego. To też i teraz zamiast pójść za radą kolegów, skrzywił się pociesznie, i przechyliwszy głowę na lewą stronę, usiłował w sposób łagodny wyrwać swoje ucho z ręki garbusa.
– Proszę pana, niech mnie pan puści – błagał, z bólu przez zęby sycząc.
– Puścić cię hultaju – odparł garbusek głosem dyszkantowym – abyś znowu napastował ludzi spokojnych?
– Ja już tego proszę pana więcej nigdy nie zrobię… To nie ja winien, jak Boga kocham, to Szymek mnie namówił, a teraz stoi za płotem i śmieje się ze ranie.
– Szymek? powiadasz, a tamtej niedzieli nie słyszałem koto kościoła, jakeś wykrzykiwał?
– To nie ja, proszę pana, jak Boga kocham to nie ja, to Jasiek! Ja tamtej niedzieli nawet w kościele nie byłem, bom leżał chory.
– Nie kłam, bo ci ucho urwę! Alboż to ja ciebie nie znam wisusie?
Musiał go silniej pocisnąć, gdyż chłopiec krzyknął z boiu i głosem płaczliwym zawołał:
– To ja, ja… ale jak Boga kocham, ja już tego więcej nigdy nie zrobię,
– No pamiętaj, bo jak cię raz jeszcze uchwycę, to ci uszy oberwę i powiem panu profesorowi, żeby ci dał dwadzieścia pięć odlewanych. Pacierza pewnie nie umiesz, matka cię go nie nauczyła, a ludzi napastować to umiesz, urwisie!
Puścił chłopca. Maciek w tył odskoczył, potem zbliżył się jeszcze po czapkę, która mu z głowy na ziemię upadła, a gdy ją na bolące ucho nacisnął, jednym susem znalazł się po drugiej stronie rowu wśród zgrai wesołej. Koledzy przyjęli go śmiechem i żartami. Garbusek został tymczasem na dawnem miejscu, i dumny zwycięstwem, malców śmiałem okiem mierzył. Wszyscy jakoś przycichli, krom
Maćka jednego. Ten ledwie ujrzał się wśród swoich, prędko do garbuska się obrócił, i trąc jeden palec o drugi, co w języku studenckim ma oznaczać „struganie marchewki” – począł wołać na głos cały:
– Garbus! Garbus! A coś mi zrobił garbusie?!
Widząc to garbus usta przygryzł z gniewu, i pogroziwszy chłopcom, odszedł wolnym krokiem. Oni jeszcze jakiś czas krzyczeli, wkrótce jednak przypomniawszy sobie drugie śniadanie, zaczęli rozbiegać się po domach, które przy drodze stały. Garbusek zmierzał do miasta. Droga, którą szedł, była rzecznym żwirem posypana, i po obu bokach miała wśród ogrodów zielonych, domy nieco większe i okazalsze niż wiejskie. Były to przeważnie mieszkania niemieckich kolonistów, którzy osiedlili się w tych stronach przed laty czterdziestu. Między nimi w chatach mniejszych, bez kominów i z oknami jak dłoń małemi, siedzieli chłopi ruscy, i dopiero pod samym rynkiem, w kilku domkach pokaźniej szych, mieszkali szlachcice chodaczkowi, którzy utraciwszy przywileje w roku 1848, wzięli się do rzemiosł i handlu. Teraz jeden z nich był szewcem, drugi krawcem, trzeci kołodziejem, kilku usiłowało dorobić się fortuny przez uprawę cebuli, a inni znowu szukali szczęścia w handlu nierogacizny. Ich to synowie, uważający się za coś lepszego, niż dzieci włościan pozbawionych pergambiów, wyprawili przed chwilą, kocią muzykę biednemu garbusowi.
Na końcu drogi, która, jakeśmy to widzieli, była przedmieściem małomiasteczkowem, stały w dużym czworoboku domy z wysokiemi dachami, poobdzierane i walące się w połowie. Każdy z nich miał dużą bramę zajezdną, i w oknach prawie każdego widać było flaszkę z wódką, suche bułki, sól i kilka pudełek z zapałkami. Na podcieniach siedziały roje dzieci na pół nagich, brudnych i rozczochranych; kilka wieprzów przechadzało się po pustym placu; obok studni, której pompa od roku była zepsuta, krowa ryczała; przed kolekturą loteryjną stało włościan kilkunastu, a przy straganach, na których leżały bułki z szafranem i obwarzanki, siedziały żydówki stare i straszne jak czarownice z Mackbeta. Tak wyglądał rynek, a więc serce miasta Ludaczowa.
Na przedmieściach mieszkała ludność chrześcijańska, należąca do trzech narodowości: polskiej, ruskiej i niemieckiej; w rynku zaś gnieździło się przeszło sto rodzin żydowskich, z których jedna połowa żyła z handlu i matactwa, druga z dochodów niewidzialnych, których dotąd nikt nie zbadał. Wprawdzie życie tej drugiej połowy nie l)ylo wesołe, lecz mimo to wszyscy jej członkowie podrastali, kojarzyli się i rozmnażali jako piasek w morzu.
Ludaczów był mieściną tak malutką, że znalazła w nim pomieszczenie ledwie jedna władza rządowa, mianowicie oddział straży skarbowej, która surowo przestrzegała, by tak w miejscowych jak w okolicznych browarach i gorzelniach, nie wyrabiano więcej piwa i wódki, niż icJi właściciele podatku opłacali. Wprawdzie teraźniejszy właściciel Ludaczowa, pan Jakób Stern, usilnie o to się starał, by tu sąd pierwszej instancji ustanowiono, lecz z Wiednia przyszła odpowiedź, że na pomnożenie sądów w Galicji, minister sprawiedliwości nic ma funduszów. Skutkiem tego najwyższą magistraturę sprawował w mieście burmistrz, pan Mojsie Kahlman, podczas gdy na przedmieściach, które dla siebie odrębne gminy stanowiły, rządzili chrześcijanie.
Mojsie Kahlman niezmiernie był z tego dumnym, że już od roku był burmistrzem w Ludaczowie l)od jego bowiem juryzdykcję należeli nie tylko wszyscy żydzi, lecz także proboszcz łaciński, którego kościół murowany wznosił się o kilka kroków od rynku, paroch unicki, którego cerkiew drewniana siała naprzeciw kościoła, kilkunastu szlachciców chodaczkowych, trudniących się rzemiosłami, nakoniec kapitan i lekarz wojskowy na pensji, którzy kupiwszy sobie dwa domki obok kościoła, spożywali swój chleb, dobrze zasłużony. Niegdyś, gdy rząd zwierzchników miast sam mianował, w Luda c
czowie był zawsze burmistrzem chrześcijanin; odkąd jednak miasta otrzymały prawo wolnego wyboru, a żydzi zostali równouprawnieni, wszędzie, gdziekolwiek rasa semicka przeważa, wybierają żydów burmistrzami, którym najżarliwsi nawet katolicy muszą bez szemrania ulegać.
Gdy Mojsie Kahlman został burmistrzem, obadwa księża byli tem zgorszeni, szlachcice oburzeni, a kapitan i lekarz chcieli sprzedać swoje domki i coprędzej wynieść się z Ludac.zowa. Rozważywszy jednak, że ani zgorszenie, ani gniew, ani dobrowolna emigracja złemu nie zapobiega, postanowili zażądać unieważnienia wyborów, i aby cel osiągnąć, wnieśli wszyscy wyborcy chrześcijańscy skargę do Namiestnictwa. Podanie nie osiągnęło zamierzonego skutku, i Mojsie Kahlman został na urzędzie zatwierdzony. Malkontenci jeszcze jakiś czas szemrali – wszelako po kilku dniach, zajęci własnemi sprawami, już coraz rzadziej wracali do tego przedmiotu, a w końcu całkiem o nim mówić przestali.
Pan Kahlman rządził tymczasem przy pomocy pisarza chrześcijańskiego, który go we wszystkiem wyręczał; sam bowiem nie umiał pisać inaczej tylko po hebrejsku, i uspokajając oddawna zwaśnione żywioły, pełnem taktu postępowaniem wszystkich zadowohł. Miasteczko było od niepamiętnych czasów podzielone na dwa obozy, walczące z sobą o propinację i kopytkowe. Na czele pierwszego Stała rodzina bogatych Silbersteinów, na czele drugiego niemniej zamożnych Goldbergów. Nowy burmistrz rozwiązał sprawę sposobem salamonowym. Propinację wypuścił taniej niż szła dotychczas, swojemu zięciowi, a kopytkowe, które przynosiło ledwie dziesiątą część tego co propinacja, rozdzielił w dwóch równych połowach, gdyż dwie były rogatki, między Silbersteinów i Goldbergów. Tym sposobem i wilk był syty i koza cała. Miasto się uspokoiło, rabin nie potrzebował zwaśnionych ciągle godzić, dawni potentaci ogryzali kości, a zięć burmistrz?, młody Icek Baruch, w pierze porastał.
Tak wyglądało miasteczko, przez które szedł garbusek. Minąwszy rynek, gdzie żydzi kłaniali mu się z uszanowaniem, zboczył ku kościołowi, i za chwilę znalazł się w miejscu, zkąd druga droga z miasta prowadziła.
Dopiero tu stojąc, mcżna się było przekonać, że Ludaczów leżał na znacznej wyżynie i w przecudownej okolicy. U dołu roztaczała się równina, mająca kilka mil kwadratowych, równina nadzwyczaj urodzajna, dużą rzeką przecięta, pełna wiosek, które gubiąc się wśród drzew zieleni, jak olbrzymie klomby wyglądały. Za nią, w oddaleniu mil pięciu lub sześciu, podnosiły się amfiteatralnie Karpaty, których najwyższe szczyty w mgłach ginęły. Z miasteczka prowadziła droga staremi lipami wysadzana, na której końcu bieliły się mury dużego dworu, a w prawo, tuż obok wioski, która prawdopodobnie do dworu należała, sterczał wiecznie dymiący się komin młyna parowego.
Dzień był piękny, czerwcowy; słońce lało szerokie światła strumienie, powietrze było pełne woni, brzęku owadów i śpiewu skowronków.
Garbusek stanął na pagórku, tuż przy drodze i ku górom wzrok puścił. Była to figurka niska i boleśnie niekształtna, z dwoma potężnemi garbami, jednym na przodzie, drugim na plecach. Głowę miał stosunkowo dużą, między wysokiemi ramionami na krótkiej szyi osadzoną. Ubior na nim był czarny, przyzwoity i nadzwyczaj czysty. Co do twarzy, tę Bóg mu dał taką, aby z całością w harmonji zostawała. Oczy miał siwe, malutkie, czoło w środku zapadnięte, jakby jo kto załamał, nos długi i na końcu gruby, usta wiecznie blade i takiego układu, że gdy się śmiał, widać było zęby w połowic popsute i całe dziąsła, brodę ostro kończastą i naprzód wystającą, wreszcie na całej twarzy miał skórę żółtą, z dużemi plamami, które były także widne na jego rękach. Lekarz mieszkający obok kościoła, przypatrzywszy mu się raz z bliska, rzekł potem do kapitana: der Kerl hat Leberflecken, co miało znaczyć, że garbusek cierpiał na wątrobę i ztąd owe plamy pochodziły. O ile w tem było prawdy, nie rozstrzygamy, zwłaszcza, że sam garbusek nigdy się nie skarżył, by mu co brakowało, ale tu wiemy, że owe plamy bynajmniej wate, z brzydkiemi naroślami, gdzieniegdzie strupieszałe, przedwcześnie na śmierć skazane! I na cóż one się rodzą, a urodziwszy się, czemu zaraz nie giną, lecz rosną? Czyż aby w wszechświecie była harmonja, koniecznie potrzebna dysharmonja w szczegółach? Czyż dla tego jedni cierpią, żeby świat się nie znudził? Cha! cha! cha! szlachetną sobie znalazł Bóg zabawkę!
Znowu umilkł. Po niejakim czasie mówił z większą goryczą:
– Nasz proboszcz przypuszczając, że mnie martwi moja brzydota, chciał mnie kiedyś pocieszyć, i szeroko rozwodził się nad tymi, którzy niesłusznie cierpią za życia… Poczciwina mówił o niebie, jako najwznioślejszej i jedynej dla nich nagrodzie… Piękna mi pociecha!… Ciekawym czy on sam oddałby wszystkie dochody ze swej parafji za nagrodę po śmierci! O! Boże! Boże! nacóżeś mnie stworzył!
Okrzyk ten wyrwał mu się z głębi duszy, a był tak głośny, że przestraszony w koło się obejrzał, czy go kto nie słyszał. Nikogo nie było. Westchnął, usta ścisnął i głowę zwiesiwszy, zaczął powoli na dół schodzić.
Nie uszedł jeszcze sto kroków, gdy nagle stanął. Zdala dolatywała go nuta dobrze znanej piosenki. Wytężył słuch i podniósł się na palcach. Spiew robił się coraz wyraźniejszy, a po nad żytem, które na łanie bielało, widać było w oddaleniu słomiany kapelusik ze wstążkami niebieskiemi. Ujrzawszy to garbus, na twarzy poczerwieniał i jednym susem z drogi przez rów na pole skoczył.
Biegł szybko, jak człowiek zupełnie prosty, na przełaj przez zboże. Mała jego figurka cała w życie utonęła, i tylko tam można się go było domyślać, gdzie kłosy bardziej się pochylały, Po chwili ozwało się głośne psa szczekanie, potem ktoś krzyknął:
– Neptun do nogi!
Był to głos niewieści, melodyjny.
Neptun, który na widok potwora z żyta wyskakującego, począł szczekać nie tyle może z gniewu, co ze strachu, na głos swojej pani umilkł, i zbliżywszy się do garbusa, którego poznał, cichem warczeniem objawiał dalej swoje niezadowolenie.
Przeciwnie jego pani zatrzymała się na ścieżce bez bojaźni i z uśmiechem. Była to prześliczna szatynka o niebieskiem oku, smukła, zgrabna, ubrana gustownie chociaż skromnie, istne zjawisko nadziemskie na tle sielankowem. Mogła mieć najwięcej lat ośmnaście, W jednej ręce trzymała parasolkę, która ją od słońca zasłaniała, w drugiej spory ko.szyk,
– Jacyż to bogowie pana tu sprowadzili? – zapytała wesoło, ukazując dwa rzędy drobnych ząbków i dwa cudowne dołeczki po obu stronach buzi rumianej.
– Ujrzawszy panią zdaleka… nie mogłem przenieść na sobie… by ci nie powiedzieć dzień dobry – odpowiedział garbus słowo po słowie, gdyż wskutek szybkiego biegu, brakowało mu tchu w piersiach.
– Jak widzę pan Henryk bawi się w średniowiecznego rycerza, a tem odważniejszego, że nie tylko narażał się na walkę z Neptunem, lecz także na utonięcie wśród rozhukanych fal żyta.
– Panno Różo! – jęknął garbusek i żałośnie na nią spojrzał.
– Ach! niech cię to nie martwi panie Henryku – poprawiając się łagodniej odparła. – Wszak wiesz, żem tej uwagi nie zrobiła ze złego serca. Ale już taka moja natura niepoczciwa, że ilekroć mogę i)owiedzieć coś złośliwego, nigdy nie umiem się powstrzymać. Pan się jednak nie gniewasz, prawda?
– Któżby się na ciebie gniewał panno Różo! – zawołał z uniesieniem.
Twarz jego dziwnie się teraz rozjaśniła, powiemy wyszlachetniała, i z brzydkiej zrobiła się prawie sympatyczną.
– Ale gdzież to pani tak biegnie?… Sama jedna w polu, bez męzkiej opieki?
– Neptun jest moim najlepszym opiekunem, bo nawet na pana chciał się rzucić, lubo cię zna doskonale.
– Zapewne znowu do jakiej chorej?
– Zgadłeś panie Henryku. Dziś rano dowiedziałam się, że stara Prakseda, matka mojej Kasi, tej, co ubiegłej zimy u mnie służyła, niebezpiecznie zachorowała, a że lekarz biednych pacjentów nio lubi, więc ja go zastąpię. Biedaczka mieszka w tej oto chacie pod samem miastem… Wracając wstąpię także do Wasyla, któremu równocześnie zachorowała zona i córka najstarsza.
– Pani jesteś aniołem szlachetności!
– Czyż ja spełniam więcej niż bym powinna? Wszak miłosierdzie, to nic nadzwyczajnego, nic anielskiego, lecz zwykły ludzki obowiązek.
– Masz słuszność pani, chociaż z drugiej strony postać rzeczy bardzo się zmieni, jeżeli zwrócimy uwagę na atmosferę, w której żyjesz…
– Dajmy temu pokój! – szybko przerwała – i raczej powiedz mi panie Henryku, gdzie się mój ojciec podział. Nie widziałam go od rana.
– Pojechał do Grzybowa, gdyż właściciel tego majątku chciałby mu go sprzedać. Wkrótce jednak będzie wracał, jeźli zatem nic chcesz się pani z nim spotkać, radzę się spieszyć…
– Rzeczywiście wolałabym wrócić do domu przed jego przyjazdem… Tatko ma zawsze coś do powiedzenia.
– Bo nie dice, żebyś pani była miłosierną..
– Mylisz się pan.
– Przepraszam, chciałem powiedzieć, że tatko boi się, byś pani chorych odwidzając, nie nabawiła się sama jakiej słabości.
Gdy garbus to mówił, piękna dziewica wpatrywała się jakby bezmyślnie w starą, chatę pod miasteczkiem, w której Prakseda mieszkała.
– Neptun! weź kosz. Do widzenia panie Henryku!
Pies uradowany przyskoczył i chwycił kosz w zęby, ona zaś garbusowi rękę podała.
– Jeszcze chwilkę panno Różo! – zawołał na miejscu ją zatrzymując.
– Co panu jest? – zapytała ze zdziwieniem.
– Ja tak jestem szczęśliwy, gdy cię pani mogę widzieć i rozmawiać z tobą!…
Był blady, usta mu lekko drgały, a oczy jakby krwią zabiegły. Roża przestraszona rękę wyrwała.
– Pan mi się wydajesz cierpiący… prawdopodobnie zaszkodziło ci dzisiejsze gorąco… Do widzenia!
To powiedziawszy, pospieszyła za Neptunem, który z koszem w białych zębach, biegł przodem wesoło ogonem wymachując.
Garbus zrobił ruch, jakby się chciał rzucić za nią; prędko atoli odzyskał umysłu przytomność, i został tak długo na dawnem miejscu, póki jej parasolka i kapelusik z niebieskiemi wstążkami, nie znikły w ogródku, znajdującym się przed chatą Praksedy.
ROZDZIAŁ II.
PAN JAKÓB STERN.
Garbusek wrócił na drogę. Nie uszedł jeszcze daleko, gdy za sobą usłyszał trzask z bata i turkot powozu nadjeżdżającego. Obejrzawszy się, poznał czwórkę i kocz pana Jakóba Sterna. Chciał zejść z drogi i puścić się ścieżką, która między zboża prowadziła, lecz czasu mu brakło. Właśnie powóz go dopędził.
– Halt! Stój! – krzyknął na woźnicę pan Stern, który nie siedział, lecz leżał w powozie, a gdy Jan konie zatrzymał, obracając się do garbusa, poprawną niemiecczyzną zapytał: – Z kąd pan wraca, panie sekretarzu?
– Ze szkoły… odniosłem pieniądze – odpowiedział z niskim ukłonem.
– To bardzo dobrze – rzekł Stern, tym razem po polsku, lecz takim akcentem, że natychmiast można w nim było żyda poznać – niech wiedzą, że i o nich pamiętam… A teraz zapewne idziesz pan do domu? – Tak jest.
– No, niech pan ze mną jedzie… na pańskie nogi droga trochę za daleka.
– Dziękuję… chętnie pójdę pieszo.
– Niech się pan nie żenuje. Hej! Janie, zrób miejsce, bo pan sekretarz siądzie przy tobie.
Jan posunął się na koniec kozła; garbusek jakoś się nie spieszył. Jego twarz była teraz bledsza, i uśmiech sarkastyczny usta mu wykrzywiał.
– No, czemu pan nie siada?
– Bo na koziołku jeszcze nigdy nie siedziałem… Nie tylko ludzie bogaci, nawet książęta i królowie sadzają obok siebie swoich sekretarzów.
– No, no, niech pan obok mnie siada, ich hin doch liberał!
Rzekłszy to, spojrzał w prawo i w lewo, czy kto na niego nie patrzy. W rzeczy samej, o kroków kilkanaście, pod kaplicą św. Jana Chrzciciela, którą właśińe robotnicy naprawiali, siedział jakiś mężczyzna w kapocie szaraczkowej, z dużą, czarną brodą, i zdawał się uważnie naszym znajomym przypatrywać. Stern rzucił na niego okiem przelotnie, a zobaczywszy robotników, zwrócił się do garbusa i zapytał;
– Ciekawym czemu ludzie na takie rzeczy pieniądze wydają?
– To proboszcz naprawia kaplicę dla parafjan swoim kosztem.
– Kto słyszał robić takie głupstwa w dziewiętnastym wieku! Das ist ja feudal und klerikal!
To powiedziawszy obrócił się do kaplicy i pogardliwie na drogę plunął. Jan poruszył się na koźle, i ukosem żyda zmierzył, garbus zaś zębami zgrzytnął i kapelusz głębiej na oczy nacisnął. W chwili gdy pan Stern pluł, oko jego padło po raz drugi na nieznajomego, który pod kaplicą siedział. Tym razem jakiś czas uważnie mu się przypatrywał, a gdy i tamten wzrok swój w niego wlepił, twarz mu tak pobladła, że to aż garbus zauważył.
– Co panu jest? – zapytał.
– Gur nischt – cicho szepnął, lecz zaraz głośniej dodał: – Janie jedź!
Konie ruszyły. Garbus uderzony zmieszaniem swego chlebodawcy, pół ciałem z powozu się wychylił, aby się przekonać, co go tak zaniepokoiło. Nic jednak nie zobaczył, krom nieznajomego pod kaplicą, który powstawszy, odprowadzał teraz wzrokiem odjeżdżających.
Po chwili Stern zapytał swego towarzysza jakby od niechcenia:
– Nie znasz pan tego człowieka w kapocie, co tam siedział pod tym świętym Janem?
– Pierwszy raz go widzę… Zdaje się, że to jakiś podróżny.
Natem urwała się rozmowa; odtąd jechali w milczeniu. Niedaleko domu Stern kazał znowu stanąć.
– Prawda Herr Sekretaer, że to moja córka? – rzekł w powozie stając, i ręką pokazując przedmiot dość niewyraźny, który za zbożem się poruszał.
W rzeczy samej była to panna Roża Stern. Odwiedziwszy Praksedę, spieszyła teraz do chaty Wasyla.
– I mnie się zdaje, że to ona.
– Tak jest, to ona – ojciec żywo potwierdził, i zapomniawszy o swej roli, głośno krzyknął: – Rojse! Rojse! Kimże her!
Pan Stern miał jedną wielką wadę, od której dotąd nie mogł odwyknąć, mimo że się o to usilnie starał. Ilekroć czem się ucieszył, zdziwił lub przestraszył, zapominał, że jest ein fein gebildeter Mann, jak to o sobie sam chętnie utrzymywał, i zawsze wtedy wyrywało mu się słów kilka w pospolitym żargonie żydowskim. W takich razach, jeżeli był obecnym, robił go uważnym sekretarz, który prócz innych zajęć, miał także obowiązek przestrzegać, by jego chlebodawca niczem nie zdradzał swego pochodzenia.
– Przepraszam – rzekł garbus za surdut go ciągnąc – przecie to panna Roża.
– Prawda, że to panna Roża, zapomniałem! Róziu! Róziu! gdzie ty idziesz? – dodał głosem przeciągłym.
Nie musiała go ani widzieć, ani słyszeć, gdyż zajęta psem, który przed nią biegł, radośnie nadszczekując, szła dalej ku chacie Wasyla. Ojciec wysiadł z powozu. – Niech pan sam jedzie do pałacu, bo ja muszę córkę nawrócić… Bóg wie po co ona tam poszła. A ty Janie nie zajeżdżaj przed ganek, pan sekretarz niech w bramie wysiądzie, tylko jedź prosto do stajni. Ja zaraz przyjdę, niech pan na mnie czeka… A uważaj na konie,.Janie, żeby im się co złego nie stało.
Potem przemówieniu, kocz potoczył się ku dworowi; Stern zaś pobiegł za córką, którą dopędził przed samą chatą Wasyla.
Neptun usłyszawszy w tyle kroki przyspieszone i nie poznawszy nadchodzącego, rzucił się ku niemu zajadle. Pies to był potężny, czarny, kudłaty, rasy neufundlandzkiej, o paszczy szerokiej i zębach ostrych, bo młodych.
– Róziu! – krzyknął Stern w bok skacząc – trzymaj Neptuna!
– Niechże się tatko nie boi – odpowiedziała dziewczyna, z przestrachem się obracając. – On nic nie zrobi, on tylko tatka nie poznał, bo się go tu nie spodziewał.
– Dobrze ci mówić, że nie zrobi… To rozbójnik nie pies, on mnie jeszcze kiedyś zje!