- W empik go
Zdrajca z Charlotten Strasse - ebook
Zdrajca z Charlotten Strasse - ebook
Pełna pasji powieść kryminalna retro.
Jest rok 1938. Europa znajduje się na progu kolejnej wielkiej wojny, a Bruno Lipintz cieszy się stabilną pracą w polskim konsulacie przy Charlotten Strasse we Wrocławiu. Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy konsul Leon Koppens wzywa go na prywatną audiencję. Przed mężczyzną pojawia się możliwość realizacji jego największych marzeń i odmiany świata na lepsze. Wszystko ma jednak swoją cenę. Czy jedna osoba może zmienić bieg historii? Czy istnieje limit kosztów poniesionych w imię najwyższej idei?
„Zdrajca z Charlotten Strasse” to powieść historyczna łącząca w sobie wierne odwzorowanie nerwowej atmosfery końcówki lat trzydziestych XX wieku i fikcyjną historię zamachu, który miał zmienić losy świata. Sensacyjne wątki szpiegowskie przeplatają się z filozoficznymi dywagacjami na temat natury zła oraz konsekwencji stawiania mu czoła. Celem autora jest zadanie pytań, które będą czytelnikowi towarzyszyć jeszcze długo po odłożeniu książki na półkę.
Adam Wierszuń – urodzony w 1992 roku absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, z zawodu menadżer projektów w firmie IT. Lokalny patriotyzm oraz wieloletnie zainteresowanie przedwojennym Wrocławiem zaowocowały niniejszą powieścią.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-82-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisk mocno zużytych hamulców rozdarł wczesnowiosenne, chłodne jeszcze powietrze. Pociąg relacji Warszawa – Wrocław powoli wtaczał się na tor pierwszy przy peronie drugim Dworca Głównego. Stolica Dolnego Śląska witała podróżnych niewielkimi kroplami deszczu uderzającymi w dach hali. Słońce miało niebawem wstać. Skład się zatrzymał, a garstka zaspanych pasażerów zaczęła powoli wysiadać.
Kot, wyrwany ze snu, uciekł z ławki, która służyła mu tej nocy za łóżko. Pani Kalinowska, zarządzająca tego dnia peronowym kioskiem, nie zwróciła na to uwagi. Kobieta, trzęsąc się z zimna, wykładała „Gazetę Robotniczą”. Przed chwilą przywiózł ją na rowerze młody chłopak. Okładka gazety świeciła twarzą Józefa Cyrankiewicza, który przypominał o sukcesie programu budowy szkół z okazji 1000-lecia Państwa Polskiego. Niewielka wzmianka w prawym dolnym rogu przypominała o pierwszej rocznicy wystrzelenia radzieckiej sondy „Kosmos 60”.
Podróżni szybkim krokiem ruszyli w stronę schodów prowadzących do tunelu. Wszyscy ubrani byli w eleganckie szare garnitury, długie spódnice, garsonki. Większość przyjechała do Wrocławia w odwiedziny do odważniejszych krewnych, którzy po wojnie zdecydowali się szukać szczęścia na Ziemiach Odzyskanych. Jedna osoba nieznacznie się wyróżniała. Mężczyzna, około pięćdziesięcioletni, wyraźnie starał się pokonać ogromne zmęczenie. Zdeterminowany parł do przodu, ciągnąc sporych rozmiarów brązową walizkę. Garnitur miał uszyty z wysokiej jakości bawełny. Widać było, że nie jest stąd. Przebył długą podróż. O ile lot Londyn – Warszawa nazwać mógł komfortowym, o tyle godziny spędzone w zdezelowanym składzie PKP były bardzo męczące. Przeszedł przez bramę łączącą tunel i halę główną, po czym przystanął, rozglądając się wokół.
To, co zobaczył, było równocześnie znajome i obce. Ściany pozostały na miejscu, posadzka zaś postarzała się o kilkanaście lat. Pojawiły się reklamowe neony, a nowoczesny wystrój zastąpił secesję, która od zawsze była znakiem wyróżniającym Breslau Hauptbahnhof. Nie przetrwał żaden napis po niemiecku. O nowym obliczu dworca informował ogromny biały orzeł wiszący dumnie nad głównym wejściem. Był to kolejny element przypominający o 1000-leciu Państwa Polskiego. Mężczyzna rzucił okiem na palmy ozdabiające hol i skierował się do wyjścia.
Głębokie kałuże przy wejściu przypominały o deszczu, który kilka minut wcześniej uderzał o bruk. Kierowca pierwszej taksówki na postoju palił wolno papierosa i zanurzał wąsy w kubku czarnej kawy. Za kierownicą kremowej warszawy 201 czuł się zapewne jak król życia. Wystarczyło wsiąść i rzucić nazwę ulicy. Tak byłoby wygodniej. Ale nie o wygodę chodziło w tej podróży. Bruno Lipintz, rzucony w wir obcego miasta, które niegdyś było jego małą ojczyzną, pragnął wykorzystać każdą chwilę, by zrozumieć, co stało się z jego domem.
Uśmiechnął się pod nosem na widok neonu „Dobry wieczór we Wrocławiu” zdobiącego dach nowoczesnego budynku, który zajął miejsce przedwojennej kamienicy. Po chwili, nie tracąc czasu, ruszył w stronę niewysokiego pawilonu Turysta naprzeciw starego hotelu Kronprinz. Jeśli wierzyć zewnętrznym dekoracjom, budynek pełnił dawną funkcję. Nazwano go nawet na pamiątkę dynastii Piastów. Lokalna propaganda przedstawiała ich jako tutejszą ostoję polskości. Miało to legimityzować zmianę granic sprzed dwóch dekad. Na szczęście nie było tak źle, jak Lipintz się spodziewał. Zamiast krzykliwego napisu „Wrocław wita was w XV rocznicę powrotu do macierzy”, który pokazał mu na zdjęciu znajomy z Manchesteru, ścianę kamienicy zdobiła reklama miejscowego ogrodu zoologicznego, a dokładnie neon przedstawiający pelikana. Można by pomyśleć, że normalność wróciła do Breslau, a raczej do Wrocławia.
Lipintz nie poznawał swojego miasta. Dawnej śródmiejskiej zabudowy Teich Strasse prawie nie było. Budynki, które udało się zachować, zmieniły się nie do poznania i to nie na lepsze. Ścieżka, na której miejscu jeszcze niedawno stał dom, prowadziła na przystanek tramwajowy. Czekał tam mężczyzna w długim, szarym płaszczu. Obserwował bacznie Lipintza od chwili, gdy ten pojawił się w zasięgu jego wzroku.
O ile to, że drogi garnitur wzbudzał zainteresowanie wśród mieszkańców, było oczywiste, o tyle spojrzenie oczekującego wyrażało nienawiść połączoną z pogardą. Lipintz postanowił przejąć inicjatywę. Podszedł do mężczyzny i nieskazitelną polszczyzną spytał, kiedy nadjedzie tramwaj linii 15.
Aleksander Kowal był prostym człowiekiem. Wychowany na zapomnianej przez Boga i historię wsi w starym województwie poleskim, w najśmielszych snach nie liczył na możliwość awansu społecznego, jaki zapewniła mu ludowa ojczyzna. Pamiętał o tym każdego dnia. Dlatego, gdy usłyszał propozycję wstąpienia do Służby Bezpieczeństwa, od razu poprosił o długopis i dokumenty.
Chłodny marcowy poranek przywitał go w okolicy dworca, gdzie polował na spekulantów, zdrajców ojczyzny i zagranicznych szpiegów. Po nocnej zmianie wyglądało na to, że szczęście się do niego uśmiechnęło i będzie mógł zakomunikować przełożonym, że socjalistyczna ojczyzna może spać spokojnie. Mężczyzna, którego zobaczył w oddali, przypomniał mu rysunek, który omawiali na szkoleniu prowadzonym przez oficera kontrwywiadu. Niewątpliwie był to kapitalista. Jeśli kapitalista, znaczy obcokrajowiec. Jeśli obcokrajowiec, na pewno szpieg. Uśmiechnął się w myślach do siebie, zastanawiając nad tym, jak go zdemaskować. I nagle stała się rzecz niemożliwa.
Szpieg przemówił. Jednak nie w obcym języku lub w najlepszym przypadku łamaną polszczyzną. Tembr głosu i pewność, z jaką mówił, sugerowały, że polski był jego językiem ojczystym. Nawet delikatny zachodni akcent nie zmniejszył szoku Kowala. Był przygotowany do walki ze zdrajcami ojczyzny, ale zagraniczny szpieg i zdrajca w jednym? To przekraczało jego wyobrażenia. Na pytanie o tramwaj odburknął chłodnym „Nie wiem” i ruszył ogrzać się w holu Dworca Głównego. Aleksander Kowal pogodził się z faktem, że to nie był jego szczęśliwy dzień.
Niecałą minutę po odejściu dziwnego mężczyzny Lipintz zobaczył nadjeżdżający tramwaj. Stare Breslau nie do końca umarło, skoro pojazd był co prawda czerwony, ale pochodził ze słynnej fabryki Linke-Hofmann Werke. Firmę po wojnie znacjonalizowano, a tramwaje przemalowano.
Niestety, wiek zrobił swoje. Oba wagony miały zardzewiałe blachy, a wnętrze zalatywało spróchniałym drewnem. Mężczyzna wyciągnął elegancką bawełnianą chustkę w kratkę i zakrył nos. Nie zdobył się jednak na to, by usiąść, choć był jedynym pasażerem.
Najgorsze miało dopiero nadejść. Gdy ucichł pisk przy skręcie w ulicę Świerczewskiego, nieśmiałe słońce oświetliło inny świat. Inny niż ten, który miał w pamięci. Ulubione kino Capitol zmieniło się nie do poznania. W miejsce imponującego gmachu, głównego elementu śródmiejskiej zabudowy Gartenstrasse, stanął parterowy budynek niepasujący do okolicy. Na dodatek niemal cała południowa ściana jednej z najważniejszych miejskich arterii stała się pustynią, która zdawała się czekać na lepsze czasy. Północna strona miała się lepiej. Dawna siedziba Sejmu Prowincji Śląskiej przetrwała wojenną zawieruchę prawie bez uszczerbku. W przeciwieństwie do starych kamienic w okolicy skrzyżowania z Schweidnitzer Strasse. W tym przypadku należało mówić o zmianie na lepsze. Przedwojenne budynki zastąpiła monumentalna zabudowa, która doskonale podkreślała charakter wielkomiejskiej alei. Ulicę poszerzono.
Tramwaj ruszył dalej. Zza przydrożnych reklam i dzikiej roślinności wyłoniła się dawna hala targowa. Na elewacji widać było liczne ślady po kulach, okna pozostawały bez szyb, ale konstrukcja przetrwała w nienaruszonym stanie. Mimo to lokalni handlarze tłoczyli się pod gołym niebem.
Kolejny przystanek, w okolicach Sonnenplatz, noszącego teraz nazwę Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, otwierał polski Wrocław. W zasięgu wzroku nie było budynków z niemieckich czasów. Arterie w miejsce ciasnych uliczek, eleganckie bloki. Wygodne miejsce do życia. Tak głosiła oficjalna propaganda i powtarzali to nowi wrocławianie, którzy jeszcze niedawno mieszkali w wiejskich chatach.
Nowoczesne bloki są wygodnieszym miejscem do życia niż wiekowe kamienice. Szerokie jezdnie odpowiadają na potrzeby współczesnych aglomeracji. Doskonale się też stało, że dwa największe dworce kolejowe, Główny i Świebodzki, połączono w linii prostej. Ale nikt, kto kiedykolwiek kończył długi i suto zakrapiany wieczór z przyjaciółmi na Sonnenplatz, a po chwili rozpoczynał jeszcze dłuższy i wyczerpujący poranek mocną kawą w kawiarni po drugiej stronie, nie zgodzi się, że była to zmiana na lepsze.
Kilkaset metrów dalej, na placu Kirowa, czekała miła niespodzianka. Freiburger Bahnhof wyglądał dokładnie tak, jak powinien. Jedyne, co się zmieniło, to szyld nad głównym wejściem. Teraz zapraszał na dworzec Wrocław Świebodzki. Wojnę przetrwała też fontanna.
Tramwaj toczył się dalej. Gdy gmach starej Adolf Hitler Schule zniknął Lipintzowi z oczu, mężczyzna spojrzał w stronę fosy miejskiej i dalej, ku dawnemu Königsplatz. Między drzewami spostrzegł, że monument Bismarck-Brunnen przetrwał w dobrym stanie, ale pomnika Bismarcka po drugiej stronie placu nie było. Gdy tramwaj wjechał na rondo, mężczyzna zrozumiał, jak wielkim dramatem było dla Breslau radzieckie oblężenie.
Zachodnią część miasta zrównano z ziemią. Pojedyncze budynki jeszcze stały, ale poza tym horyzony wypełniało przygnębiające pustkowie. Ogromne straty w zabudowie sprawiły, że w oddali widać było bunkier przy Striegauer Platz. Brakowało wież kościoła św. Pawła. Kilka nowych domów nie było w stanie przełamać postapokaliptycznego krajobrazu. Zachodnie Breslau było stracone na zawsze.
Linia frontu zatrzymała się najwyraźniej na wysokości fosy, ponieważ zabudowania starego miasta miały się dobrze. Jedynie ruiny starego Alexanderhaus przypominały o tragedii. Władze postanowiły wykorzystać je do celów propagandowych. Napis „Nigdy Więcej!” i bomba z literą „A” niosły pacyfistyczne przesłanie.
Gdy w 1945 roku Festung Breslau przygotowywało się na przybycie nadciągającego z zatrważającą prędkością frontu wschodniego, Karl Hanke, dowódca twierdzy, podjął decyzję o rozlokowaniu głównych oddziałów obrony w północnej i wschodniej części miasta. Tak nakazywała logika. Wrogie wojska nadciągały od strony Polski, więc głupotą byłoby bronić zachodniej granicy. Ponadto koryta starej i nowej Odry stanowiły naturalną przeszkodę. Gdyby ktoś z dowództwa obrońców twierdzy przejmował się architekturą w mieście, to wybrane rozwiązanie miało jeszcze jedną zaletę.
Odervorstadt, które, jak się spodziewano, miało stać się główną areną walk, było osiedlem robotniczym. Budynki, nieprzedstawiające większej wartości, nadawały się do walki ulicznej. Wszelkie straty zastąpiłoby po wojnie nowoczesne budownictwo, co ożywiłoby i uatrakcyjniło niezbyt atrakcyjną robotniczą dzielnicę.
Nadciągająca wroga armia nie dawała czasu na planowanie powojennego rozwoju miasta. Gdy Hanke przygotowywał twierdzę do obrony, sytuację analizował też marszałek Iwan Koniew, głównodowodzący Armii Czerwonej. Rosjanin zdecydował się oszukać przeciwnika.
W nocy z piętnastego na szesnastego lutego Sowieci okrążyli miasto, a kilka dni później rozpoczęli szturm od zachodu i południa. Walki toczyły się w kamienicach, jak pierwotnie planowali Niemcy, ale areną walk były najbardziej reprezentacyjne części miasta. Nie pomogły koryto Odry i miejska fosa. Oddalone od linii frontu straciły znaczenie strategiczne i skazały obrońców na beznadziejną walkę aleja po alei, kamienica po kamienicy, piętro po piętrze.
Tymczasem Nadodrze, pierwotna arena walk, przez które mknął tramwaj linii 15, przetrwało wojnę w niezłym stanie. Elewacje i puste parcele przypominały o tym, że walki trwały i tutaj, ale w porównaniu z innymi częściami miasta dzielnica wyszła bez szwanku z wojennej zawieruchy. Spektakularną stratą był tylko kościół przy placu upamiętniającym Stanisława Staszica. Poza tym życie toczyło się normalnie. Nawet wąskotorowa kolejka w kierunku Trzebnicy jeździła do Gröschel Brücke.
W pewnym momencie tramwaj mocno szarpnął. Wydawało się, że zaraz wypadnie z szyn i przewróci się na bok. Na szczęście tym razem udało mu się pozostać na trasie. Po lewej stronie torowiska Lipintz mógł podziwiać odzyskujące siłę drzewa w Nordpark i widoczny przez liście ceglany budynek Oderthorbahnhof. Tylko szyld Dworzec Nadodrze był nowy w krajoobrazie, jaki mężczyzna zapamiętał.
Im bardziej oddalał się od centrum w stronę Trzebnicy, tym łatwiej było Lipintzowi zapomnieć o wojnie i zaakceptować to, że Wrocław nie był już niemieckim miastem. Najwyraźniej podobnie widzieli to nowi mieszkańcy. Włożyli wiele wysiłku w to, by pokazać światu, że przez stulecia nie było tu żadnych niemieckojęzycznych mieszkańców. Na ścianach kamienic, na których dawniej widniały nazwiska właścicieli drobnych biznesów i slogany zachęcające sąsiadów do korzystania z ich usług, niczego nie było.
Tam gdzie było to możliwe, niemieckie napisy zamalowywano. W innych przypadkach sięgano po młoty i dłuta. Ulice, niegdyś tętniące życiem, zamarły; stały się zbiorem cegieł. Starzy mieszkańcy opuścili domy, następcy nie zdążyli zaprowadzić swoich porządków.
Podobnie było na Kletschkau, a raczej już Kleczkowie. Liczne lokale przy Trebnitzer Strasse straszyły pustymi witrynami i zakratowanymi wejściami. Lipintzowi nie pozostało nic innego, jak obserwacja zabudowań gazowni po prawej stronie. Przypomniał sobie dzieciństwo, gdy rodzice zabierali go tutaj na pokazy balonowe. Imponujące konstrukcje doskonale komponowały się z monumentalnymi zbiornikami gazu. Nie tylko dla małego chłopca było to wielkie przeżycie.
W końcu wagony tramwaju wtoczyły się na Rosenthaler Brücke. Jaz, wybudowany w drugiej dekadzie wieku, nadal umożliwiał żeglugę i regulował poziom rzeki, chroniąc mieszkańców przed powodzią. Obok głównego koryta, kanałem żeglugowym, przepływała barka. Zmęczeni marynarze rozłożyli się na pokładzie i sączyli piwo, nagrodę za ciężką pracę przez całą noc.
Na horyzoncie, nad wałem przeciwpowodziowym, pojawiły się Franziskanerkloster i wieża ciśnień zaopatrująca niegdyś w wodę Gartenstadt Carlowitz. Mieszkańcy marzyli o wyrwaniu się z zatłoczonego i głośnego miasta i zamieszkania w tej okolicy. Byli tacy, którzy gotowi byli zabić za dom poza północną granicą Breslau. Niewielu się to udało. Stolica Dolnego Śląska od zawsze była przeludniona, więc ceny nieruchomości pozostały bardzo wysokie. Większość mieszkańców tłoczyła się w niewielkich lokalach przy śródmiejskich uliczkach i dzieliła toalety z sąsiadami.
Jednak wszystko zmierzało powoli ku lepszemu. Słynna wystawa mieszkaniowa WUWA, czyli Wrocławska Wystawa Werkbundu, była kwintesencją wszystkiego dobrego, co działo się w modernistycznym Breslau. Oprócz osiedla Carlowitz pojawiły się Zimpel, Klein Tschansch czy Siedlung Auf der Lichtung. Te nowoczesne miejsca szybko zaludniali szczęśliwcy, którzy zachwycali się własną toaletą i promieniami słonecznymi wpadającymi przez duże okna. Tak było do wybuchu wojny. Gęsto zaludnione, sześćsettrzydziestotysięczne miasto, musiało zmieścić milion mieszkańców.
Tramwaj zjechał w prawo, na pętlę Karłowice przy starej Am Oderdeich i zatrzymał się z piskiem hamulców. Wszyscy wysiedli. Główna ulica pożegnała mężczyznę głośnym sygnałem lokomotywy ciągnącej pasażerski wagon w stronę stacji Wrocław Różanka Wąskotorowa. Po chwili miejski zgiełk umilkł. Zastąpił go nieśmiały śpiew ptaków. Lipintz poszedł ścieżką obok samotnej kamienicy. Na jej bocznej ścianie zachowała się jeszcze przedwojenna reklama produktów z pobliskiego młyna.
Lipintz szedł w stronę Johannes Reinelt Weg, ulicy Filozofa z lasu. Liczne ogródki działkowe pełne były kwiatów i drzew owocowych. Okolica nie przypominała miasta, które Lipintz widział z okien tramwaju. Cisza, spokój, zieleń i swojski charakter północnego przedmieścia przetrwały wojnę i zmianę mieszkańców.
Ścieżka skończyła się szybko, zmieniając się w chodnik. Dwupiętrowe modernistyczne budynki wyznaczały granicę Karłowic; były jednymi z ostatnich fragmentów zabudowy na terenie miasta. Lipintz skręcił między bloki i po chwili znalazł się przy Pohlanowitzertrasse, głównej ulicy, która prowadziła do celu podróży. Nie czuł się dobrze. Od dawna rozważał różne scenariusze spotkania. Bał się, a zarazem nie mógł się go doczekać. Jednak dopiero w chwili, gdy zobaczył Cmentarz 11 000 Dziewic, zrozumiał, że dalsza zwłoka nie ma sensu. Ostatni odcinek biegł, jakby każda sekunda była na wagę złota.
Pośpiech miał sens. Od 1963 roku, gdy cmentarz oficjalnie przeznaczono do likwidacji, nekropolia regularnie podupadała. Nie oszczędzali jej wandale, a także służby miejskie, pracownicy, którzy szabrowali płyty nagrobne jako doskonały materiał budowlany. Fundamenty, które od dwóch dekad przypominały o tym, że dawno temu centralnym punktem nekropolii była kaplica, tak zarosły mchem, że na pierwszy rzut oka nie było ich widać.
W listopadzie poprzedniego roku próba „repolonizacji” kamieni, marnujących się jako symbole pamięci pochowanych Niemców, doprowadziła do śmierci jednego z robotników. Po tym wypadku szabrownicy uciekli na dobre, a władze zdecydowały o likwidacji tego, co zostało z nekropolii.
Lipintz nie przyjął tego dobrze. Był w stanie zrozumieć prawie wszystko: strach, nienawiść, chęć zemsty. Ale nie był w stanie pojąć, jak łatwo religijny naród niszczy miejsca wiecznego spoczynku innych chrześcijan. Zwłaszcza że bardzo troszczy się o pamiątki po bliskich pochowanych na byłych wschodnich kresach Rzeczypospolitej. Najwyraźniej idea dzielenia ludzi na lepszych i gorszych nie opuściła Wrocławia.
Kiedy Lipintz dowiedział się o planach władz, zdecydował przyspieszyć realizację tego, co zamierzał. Wziął urlop, uzyskał zgodę na przekroczenie granicy i kupił bilety. W końcu znalazł się tu, na ścieżce prowadzącej przez cmentarz, obawiając się, czy nie przyjechał za późno. Większość grobowców była w ruinie. Te, które się zachowały, miały zaniedbane nagrobki dotknięte przez czas, warunki atmosferyczne i nieżyczliwych ludzi.
Czwarta w prawo, druga w lewo, prosto… Była to droga, której nigdy nie zapomniał. Nierzadko pokonywał ją w snach. W końcu zatrzymał się i spojrzał przed siebie. Był u celu długiej i wyczerpującej podróży. Zaczął płakać ze szczęścia, wzruszenia i tęsknoty. Szczęścia, ponieważ, pomijając grubą warstwę brudu, grób był w doskonałym stanie. Wzruszenia, bo mimo planów nie spodziewał się, że będzie dane mu wrócić. Tęsknoty, gdyż kilka liter wykutych przez kamieniarza przypomniało mu o wielkiej stracie.
Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, a jakiś mocno spóźniony kogut postanowił upewnić się, że wszyscy już wstali. Pani Kalinowska wywiesiła na szybie swojego kiosku kartkę „zaraz wracam” i udała się poplotkować ze swoją koleżanką po fachu z hali głównej dworca. Aleksander Kowal oficjalnie zakończył swoją służbę i niezadowolony skierował się piechotą w stronę domu. Tramwaj dowiózł urzędniczki do centrum, a mężczyźni z Żuka wypakowywali towary na pobliskim targu. Lipintz poczuł, że wrócił do domu.Rozdział
pierwszy
Tramwaj linii 18 zatrzymał się przy skrzyżowaniu Gabitz i Goethe Strasse. Bruno Lipintz z uczuciem ulgi wydostał się z zatłoczonego pojazdu. Trasa z Zimpel na południe w porannych godzinach szczytu nigdy nie należała do przyjemnych, ale tego dnia Breslau przeszło samo siebie. W mieście panował chaos. Mieszkańcy, zazwyczaj potulnie udający się do pracy, krążyli po ulicach, starając się potwierdzić napływające zewsząd plotki. Napięta atmosfera, związana z zaplanowanym na niedzielę referendum w Austrii, przekroczyła masę krytyczną wraz z pierwszymi informacjami o przekroczeniu przez Wehrmacht południowej granicy Rzeszy. Zamieszanie powoli zaczynało ustępować miejsca powszechnemu entuzjazmowi. Po stuleciach separacji, upokarzającej decyzji traktatu wersalskiego i nieudanym puczu w 1934 roku w końcu dokonało się to, na co czekały miliony ludzi po obu stronach granicy. Niemcy i Austria stały się jednym państwem. A raczej Niemcy wchłonęły Austrię.
Plotki potwierdzały kolumny ciężkich wozów opancerzonych na Strasse der SA, dawnej Kaiser Wilhelmstrasse. Lipintz do dziś, na znak protestu, nie przestał używać historycznej nazwy najwspanialszej arterii południowej części miasta. Kilkakrotnie nieomal wpędziło go to w poważne tarapaty, jednak pozostawał nieugięty. Pojazdy poruszały się powoli. Przypominało to pochód zwycięstwa, chociaż oczywiste było, że jej uczestnicy mogli świętować co najwyżej pokonanie frankfurterek przy śniadaniu.
Żołnierze krzyczeli, przekazując mieszkańcom miasta najnowsze wieści. Arthur Seyss-Inquart został nowym kanclerzem Austrii, a Führer przygotowuje się do rychłej podróży do Wiednia. Nieliczni, którzy zdecydowali się nie jechać tego dnia tramwajami, wyglądali zaciekawieni przez okna bogato zdobionych kamienic. Zdecydowana większość z uśmiechem pozdrawiała pochód gestem Deutscher Gruß. Stało się jasne, że Marchia Wschodnia, jak miała nazywać się nowa część Niemiec, została wreszcie wyzwolona z długoletniej niewoli. Tłum, podążający za kolumną, wiwatował i stale się powiększał. Hitler spełniał wszystkie jego zachcianki, zapewniając chleb i igrzyska.
Lipintz oglądał spektakl z oddali. Zieleniec na Höfchen Platz. Ta nowa nazwa również nie przypadła mu do gustu. Miał wrażenie, że widowisko dzieje się niczym za mgłą, w innym świecie. Ale to nie był sen, tylko rzeczywistość. Rzeczywistość, która z dnia na dzień stawała się coraz bardziej przerażająca. Z rozmyślań wyrwała go grupa młodych chłopców w mundurach Deutsches Jungvolk, przybudówki Hitlerjugend dla dzieciaków do czternastego roku życia. Jeden z nich zepchnął mężczyznę z chodnika w stronę szpaleru drzew przy Goethe Strasse, próbując prześcignąć kolegów i jako pierwszy dotrzeć na manifestację potęgi Trzeciej Rzeszy. Lipintz popatrzył na nich zdegustowany; poprawił długi, ciemnobrązowy płaszcz, który przekrzywił mu się na ramionach, i ruszył w stronę trójkątnej kamienicy przy skrzyżowaniu z Charlotten Strasse, gdzie pracował.
Bruno Lipintz miał trzydzieści lat. Gdyby nie kruczoczarne kręcone włosy, mógłby pozować do propagandowych zdjęć jako podręcznikowy przykład Aryjczyka. Prawie sto dziewięćdziesiąt centrymentrów wzrostu, smukła sylwetka i ciemnoniebieskie oczy starczyły, aby zyskać przychylność większości kobiet w lokalnych barach, niezależnie od ich poglądów. Entuzjastki nowego porządku mogłyby mieć jednak problem z tym, że uważał się za Polaka. Chociaż trzeba przyznać, że gdyby sam tak o sobie nie mówił, trudno byłoby na to wpaść. Na pierwszy rzut oka mężczyzna był wzorowym obywatelem Rzeszy. Urodzony w Breslau, spędził tam całe życie. W szkole przedkładał wycieczki z przyjaciółmi nad nudne lekcje łaciny i fizyki. Dzięki temu poznał miasto i imponował wszystkim, którzy zdecydowali się ruszyć z nim na spacer. Mimo lenistwa, ukończył z wyróżnieniem prestiżowe Johannesgymnasium, co pozwoliło mu wybrać uczelnię.
Brunona fascynowała literatura romantyczna, ale wybrał praktyczniejszą ścieżkę kariery i rozpoczął studia ekonomiczne. Zdecydowały o tym realia Republiki Weimarskiej. Kryzys, który rozpoczął się w 1929 roku, dotknął go w najgorszy sposób. Ojciec stracił pracę urzędnika, a z jego pensji utrzymywała się rodzina. Kiedy matka zmarła na ospę, sytuacja zdawała się bez wyjścia. Tak przynajmniej postrzegał ją Hermann Lipintz, który rozwiązał problemy, popełniając samobójstwo. Młody Bruno, świeżo upieczony student Schlesische Friedrich-Wilhelms-Universität, został sam w mieszkaniu przy Staren Weg, które tuż przed kryzysem kupili rodzice.
Szczęście w nieszczęściu, śmierć ojca sprawiła, że przyznano mu stypendium. Zapewniło ono Brunonowi skromne życie. Po pięciu latach odebrał dyplom ukończenia uczelni. Stało się to w momencie koniunktury gospodarczej, bo wraz z dojściem do władzy NSDAP sytuacja ekonomiczna kraju zaczynała się poprawiać. Systematycznie spadało bezrobocie, a pensje rosły. Pewnie dlatego, zaraz po ukończeniu przez Brunona studiów pojawiła się możliwość przeprowadzki do Berlina i zajęcia lukratywnej posady w ministerstwie finansów. Lipintz zdecydował jednak, że Breslau jest jego domem i tu chciał rozwijać karierę. Był też inny, równie istotny powód. Po śmierci rodziców sporo czasu spędzał z ostatnim pozostałym przy życiu krewnym ze strony ojca, dziadkiem Adamem. Ten, zadowolony z okazywanego zainteresowania, chętnie przyjmował wnuka w skromnym pokoju w kamienicy przy Obernigkerstrasse 59 i opowiadał rodzinne legendy.
***
Kiedy w 1848 roku Europą wstrząsnęła Wiosna Ludów, w Radomsku, niewielkim miasteczku w zachodniej części Królestwa Polskiego, urodził się Adam Lipiński. Jego rodzice pochodzili z dumnej, ale biednej rodziny szlacheckiej. Niewielki dworek pod miastem pozostawał świadectwem minionych czasów, które wiązały się z niepodległą Polską. Car nigdy nie mógł liczyć w tym domu na dobre słowo. Rosja stała za wszelkim złem świata, a odzyskanie niepodległości miało, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odmienić los nie tylko ojczyzny, lecz także podupadającego rodu. Jednym z najważniejszych, ale i najsmutniejszych wydarzeń w historii rodziny okazało się powstanie listopadowe.
Lipińscy mocno zaangażowali się w walkę, więc powrót Rosjan oznaczał dla nich niekończący się czas dotkliwych represji. Mężczyźni, którzy do niedawna dumnie nosili oficerskie mundury, z bezsilności zaczęli popijać. Młody Adam, od najmłodszych lat człowiek czynu, nie mógł na to patrzeć. Kiedy 22 stycznia 1863 roku padły pierwsze strzały powstania styczniowego, mimo młodego wieku opuścił dom rodzinny i przyłączył się do partyzantki. Wrodzone cechy lidera sprawiły, że szybko objął dowództwo, a spryt i inteligencja pozwoliły sprawnie kierować grupą. Za jego głowę wyznaczono nagrodę.
Z początku imponował mu taki obrót spraw. Każdy młody mężczyzna, marzący o przygodach i walce w imię wielkiej sprawy, postawiłby sobie za punkt honoru podbić stawkę. W działaniach nie przeszkodziła mu nawet klęska powstania. Ponad trzy lata z kompanami nękał Rosjan. Z upływem czasu zaczęło mu to ciążyć, a wrogowie nauczyli się skutecznie walczyć z partyzantką. Każdy atak na stacjonujące wojsko oznaczał konsekwencje dla mieszkańców. Nowe prawo o uwłaszczeniu działało skuteczniej na wyobraźnię biednych rolników niż wizje wielkiej Rzeczypospolitej. Sympatyków Lipińskiego ubywało, osiemnastoletni chłopak musiał uciekać.
Zgodnie z radą matki Adam postanowił podjąć pracę w fabryce i zniknąć w Łodzi, największym mieście w okolicy. Samotna, blisko stukilometrowa podróż zajęła mu dwa tygodnie. Sława, a niegdyś chwała, okazała się przekleństwem. Zaalarmowane wcześniej wojska wytrwale przeczesywały teren, dlatego unikał głównych szlaków i wygodnych gospód. Zmuszony nocować w najgorszych miejscach wielokrotnie uczestniczył w bójkach z bandytami.
Gdy wreszcie dotarł na miejsce, szybko zrozumiał, że nie zrealizuje planu. Wystawione listy gończe wisiały na każdym posterunku policji, o czym wiedzieli zarządcy fabryk. Lipiński zdecydował się porzucić carską jurysdykcję. Dzięki pomocy życzliwych ludzi uciekł w stronę granicy z Prusami.
Upragnionego spokoju i anonimowości doświadczył dopiero w Poznaniu. Ale będąc daleko od domu, stracił kontakt ze starymi przyjaciółmi i rodziną. Polacy z Poznania, mimo że mówili po polsku, różnili się od Adama i ludzi z jego okolic. Nie znaczy to jednak, że zrezygnowali z walki o ojczyznę. Setki młodych ludzi po lekcjach w państwowych szkołach uczęszczało na tajne zajęcia, w których czasie przyswajało język polski i historię Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Młodzi ludzie robili to, mimo ryzyka związanego z uczestnictwem w tajnych kompletach.
Prusacy postawili sobie za punkt honoru zatarcie polskiej świadomości narodowej i przerobienie mieszkańców zaboru na pracowitych i potulnych Niemców. Głównym orędownikiem tej polityki był kanclerz Otto von Bismarck, dla którego silna i jednorodna narodowościowo wschodnia część państwa była środkiem do osiągnięcia większego celu: zjednoczenia Niemiec. O ile z biegiem czasu miejscowi Polacy nauczyli się z tym żyć, o tyle Lipiński nigdy nie zdołał przyzwyczaić się do rygoru. Mimo to spędził w Poznaniu dziesięć lat. W tym czasie nauczył się niemieckiego i zdobył doświadczenie w produkcji mebli. Gdy zaoszczędził sporą kwotę, a pamięć o jego młodzieńczych ekscesach zatarła się, Adam zdecydował się ponownie zmienić miejsce zamieszkania. Postanowił pozostać w Niemczech. Wybrał jednak miasto, w którym podejście do Polaków było liberalne. W 1876 roku Adam Lipintz, tak bowiem brzmiało jego nowe, oficjalne nazwisko, przyjechał do Breslau.
Prężnie rozwijające się miasto szybko wchłonęło nowego mieszkańca. Mężczyzna nie zrealizował jednak planu pracy naukowej służącej podtrzymywaniu narodowych tradycji. Przeszkodziła mu w tym ciężka praca we własnym warsztacie meblowym i kobieta, którą poznał. Cztery lata później została matką jego jedynego dziecka. Walka o ideały zmieniła się w rozwiązywanie codziennych problemów. Wielcy bohaterowie i szlachetne cele pojawiały się tylko w opowieściach, których chętnie słuchali najpierw jego syn Hermann, a potem wnuk Bruno.
***
Bruno Lipintz stanął przed ciężkimi imponującymi drzwiami kamienicy przy Charlotten Strasse. Świadomy tego, że poprzednie męczące dni były wakacjami w porównaniu z tym, co czeka go dzisiaj, nacisnął klamkę. Nie mylił się.
Kurierzy biegali z dokumentami od pokoju do pokoju, a przed salą obsługującą interesantów stała kilkunastoosobowa kolejka. Na twarzach oczekujących widać było niepokój połączony z przerażeniem. Polacy mieszkający w Breslau od dawna spodziewali się, że nadejdzie moment, gdy Niemcy zapragną pomścić porażkę w Wielkiej Wojnie. Nie myśleli jednak, że ta chwila nadejdzie tak szybko.
Pierwszym sygnałem ostrzegawczym był 1936 rok, kiedy w Nadrenii, przy granicy z Francją, pojawili się żołnierze ze swastykami na mundurach. Hitler testował Europę, a rezultat przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Długotrwałe debaty w parlamentach brytyjskim i francuskim zaowocowały jedynie wyrażeniem głębokiego zaniepokojenia łamaniem postanowień traktatu wersalskiego. Führer w odpowiedzi zapewnił o chęci zawarcia z sąsiadami paktów o nieagresji. Ci przyjęli jego słowa z ulgą tak wielką, że nie zauważyli nawet, iż temat nigdy nie wrócił na wokandę.
Lipintz przecisnął się przez tłum i ruszył wąskim korytarzem w stronę klatki schodowej. Ze ścian patrzyły na niego twarze ministrów spraw zagranicznych II RP, począwszy od Tytusa Filipowicza, piastującego urząd jeden dzień, po Józefa Becka, który posadę trzymał szósty rok. Każdy z nich borykał się z wieloma problemami, ale obecna sytuacja na arenie międzynarodowej zdawała się bezprecedensowa. Lipintz, wchodząc po marmurowych schodach, przystanął na chwilę i popatrzył na dzieci konsula generalnego Koppensa. Korzystały z pięknej pogody i bawiły się w piknikowej atmosferze na zamkniętym dziedzińcu.
Mężczyzna zazdrościł im spokoju ducha i błogiej nieświadomości. Chciałby tak jak one nie przejmować się przyszłością i koncentrować na codziennych problemach. Niestety, jako attaché ekonomiczny wiedział, że w nadchodzącym tygodniu będzie przygotowywał analizę pokazującą wpływ Anschlussu na stosunki handlowe Trzeciej Rzeszy i II Rzeczypospolitej. Znajomy policjant skinął mu na powitanie głową i otworzył drzwi do zamkniętej części konsulatu. Dostęp tam mieli nieliczni.
O ile na parterze panował harmider i czuło się napiętą atmosferę, o tyle pierwsze piętro było ilustracją chaosu. Telefonistki nie nadążały z łączeniem kolejnych dzwoniących, pracownicy działu prasowego przekrzykiwali się, zgłaszając propozycje reakcji na najnowsze wydarzenia, a ciężkie dębowe drzwi do gabinetu Hieronima Wolskiego, attaché wojskowego, przytrzymano szafką.
Lipintz potrzebował chwili, by odnaleźć się w tej stajni Augiasza. Gdy pokonał chwilowe odrętwienie, ruszył korytarzem do departamentu gospodarczego, swojego małego królestwa. Tak jak się spodziewał, trzech młodszych asystentów jeszcze nie było. Nie wymagał, by przychodzili wcześnie.
Co innego Alicja Mochnacka, jego sekretarka. Jeżeli istniała osoba, dzięki której departament ekonomiczny Konsulatu RP w Breslau działał jak należy, to była nią Alicja. Do pracy przychodziła tak wcześnie, że jako jedna z nielicznych miała klucz do części budynku zamkniętej dla osób postronnych. Bywało, że także ją zamykała, wychodząc z pracy jako ostatnia. Panna Mochnacka była profesjonalistką o bystrym umyśle. Nie wahała się podważać autorytetu przełożonego, kwestionując jego decyzje, jeśli uważała, że jest lepsze rozwiązanie problemu. W dotychczasowej, dwudziestoletniej karierze, przysporzyło jej to wielu kłopotów i sprawiło, że musiała zmieniać pracę, a więc i mieszkanie. Mówiono, że z tego powodu, mimo wyjątkowej urody, pozostawała panną. Ona zdawała się tym nie przejmować. Była wręcz dumna, że dzięki pracy „zwiedziła pół świata”.
Lipintz poznał się na niej już podczas rozmowy rekrutacyjnej, gdy zwróciła uwagę na tłustą plamę na kremowej poszetce zdobiącej jego garnitur. Po tym, jak w mało dyplomatyczny sposób skomentowała sprawę w gabinecie, w którym odbywała się rekrutacja, zapanowała kilkunastosekundowa grobowa cisza. Siedząca obok szefowa kadr gotowała się w środku i była o krok od wybuchu, jednak Bruno uprzedził ją, pytając: „Kiedy szanowna panna gotowa jest zacząć pracę?”.
Tego dnia Alicja Mochnacka nie przypominała siebie. Siedziała blada za biurkiem, a jej ręce trzęsły się nad maszyną do pisania. Spojrzała na wchodzącego Lipintza pięknymi zielonymi oczami.
– Czy to, co mówią o Austrii, to prawda? – zapytała łamiącym się głosem.
– Wygląda na to, że tak, pani Alicjo. Proszę się jednak nie martwić. Na bieżąco monitorujemy rozwój sytuacji. Co by się nie działo, jesteśmy daleko od problemów. Na razie nie zmienia się nic. Proszę kontynuować pracę i nie przejmować się takimi drobnostkami, jak zmiana granic w Europie.
Nie była to może najlepsza mowa motywacyjna w historii polskiej dyplomacji, jednak wystarczyła, by w oczach oczach panny Mochnackiej na nowo zapłonęły znajome iskierki.
– Skoro pan tak mówi… Bardzo dobrze. Tylko niech pan attaché jak najszybciej skupi się na pracy i rozwiązaniu kryzysu. Myślę o tym, by jak najszybciej pozbył się pan z biura pana Moritza, który znowu przyszedł odciągać pana od zajęć.
– Dziękuję uprzejmie za, jak zawsze, wartościową radę.
Bruno uśmiechnął się do niej serdecznie, po czym otworzył drzwi do gabinetu. Na kanapie pod oknem istotnie siedział jego stary przyjaciel.
Alexander Moritz był jedynym oprócz Lipintza pracownikiem konsulatu, który miał tylko niemiecki paszport. Nie zajmował eksponowanego stanowiska. Był niższym urzędnikiem w departamencie kultury, gdzie odpowiadał za współpracę polsko-niemiecką. Mężczyźni znali się ponad dziesięć lat. Uczyli się razem w szkole średniej. Szybko stali się przyjaciółmi. Alexander był tym odpowiedzialnym. Zawsze przygotowany do zajęć, nieraz ratował kumpla. Bruno odwdzięczał się wprowadzaniem go w nocne życie Breslau.
Ich drogi rozeszły się na jakiś czas po egzaminach. Kiedy Lipintz zdecydował się porzucić marzenia na rzecz stabilnego fachu, Moritz skorzystał ze wsparcia dobrze sytuowanych rodziców i bez reszty poświęcił się pasji, czyli badaniu literatury słowiańskiej. Przy okazji dał się pochłonąć nocnemu życiu, co zmieniło jego podejście do wszystkiego.
Jak dowiedział się później attaché, dyplom literaturoznawcy znaczył na lokalnym rynku pracy dokładnie tyle, ile się spodziewał. Nic. Moritz przez ponad rok bezskutecznie poszukiwał płatnego zajęcia, topiąc smutki w alkoholu i trwoniąc rodzinne oszczędności. Aż pewnego dnia Lipintz zauważył druha na korytarzu pierwszego piętra przy Charlotten Strasse 24. Do dziś nie był pewny, w jaki sposób udało mu się zdobyć tę pracę. Nie był to jednak problem, ponieważ ich przyjaźń odżyła, a długie godziny w pracy umilały im codzienne spotkania służbowe. Oficjalnym celem było monitorowanie wpływu kultury na współpracę gospodarczą między dwoma krajami.
– Alex. – Lipintz zatrzasnął za sobą drzwi. – Hitler połyka Austrię, tłumy wiwatują na ulicach, konsulat trzęsie się w posadach, a ty jak zawsze tutaj. Nie czeka na ciebie jakaś broszura do przygotowania, plakat do zaplanowania czy coś, czym się, do diabła, zajmujesz?
– Mój drogi Brunonie, jak uprzejmie raczyłeś zauważyć, za tymi drzwiami rozpoczyna się republika szaleństwa. Wszyscy biegają w tę i nazad. Po kolei wypełniają dokumenty, drą je, a na koniec kleją. Uczestnictwo w tym cyrku z pewnością nie wpłynie pozytywnie na jakość mojej pracy. Ba, rzekłbym nawet, iż zdecydowanie ją obniży. Mam za to pomysł, jak moglibyśmy odnaleźć odrobinę rozumu w tym całym bałaganie…
Porozumiewawczo uśmiechnął się do przyjaciela i znacząco popatrzył na szafkę, w której Lipintz trzymał bogatą kolekcję wysokoprocentowych trunków.
Moritz był wysokim, szczupłym szatynem o krótko przystrzyżonych włosach. Miał na sobie prosty, obcisły garnitur składający się z granatowych spodni i marynarki, białej koszuli oraz ekscentrycznego, żółtego krawata.
– O ósmej rano? Z roku na rok robisz się coraz gorszy, a myślałem, że w czasach studenckich stoczyłeś się do rynsztoka.
Lipintz, mówiąc to, uśmiechnął się od ucha do ucha i wyjął z szafki butelkę wódki wyborowej, którą prosto z Warszawy przywiózł mu znajomy z ministerstwa. Nalał dwa kieliszki, po czym usiał na kanapie obok Moritza.
– Opowiadaj, co u ciebie. Co się zmieniło w ciągu ostatnich piętnastu godzin?
– Wszystko i nic. Przybyło nam ponad sześć milionów współobywateli, a ja dalej czuję się samotny.
– Mam przez to rozumieć, że wczorajsze łowy zakończyły się porażką?
– Ech, ty jak zawsze prosto z mostu. Ale tak, wróciłem do domu z pustymi rękami, a teraz w dodatku muszę zapijać kaca. Dzięki niebiosom, że jest czym!
– Dobra, dobra, stary alkoholiku. Mów lepiej, co sądzisz o ruchu Führera. Myślisz, że przekroczył Rubikon? Doczekamy się jakiejś sensownej reakcji?
– A gdzie tam. Będzie tak, jak ostatnio, zobaczysz. Wyrażą zaniepokojenie i na tym się skończy. Chamberlain prędzej schowa się do kąta i zacznie płakać, niż zdecyduje coś konkretnego. Lebrun nie jest lepszy. Francuzi nie od dziś patrzą nie dalej niż na ser pleśniowy na talerzu i lampkę wina obok. Poza tym pomyśl, pomijając kontekst Adolfa. Podział na Austriaków i Niemców to komiczny żart historii. Gdyby w siedemdziesiątym pierwszym Wilhelm i Bismarck nie spartolili roboty, nie byłoby teraz dyskusji. Jeśli pominąć śmieszną propagandę, Goebbels w jednym ma rację. To jest naprawianie błędów historii.
Lipintz patrzył na przyjaciela, analizując wnikliwie jego słowa. Przechylił kieliszek i już miał odpowiedzieć, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się i stanęła w nich panna Mochnacka.
– Wybaczcie panowie, że przeszkadzam, ale wygląda na to, że pana attaché w trybie natychmiastowym wezwano na spotkanie w biurze konsula. Wiem tylko tyle, że na spotkaniu będzie jakiś Adrian.
Na twarzy sekretarki widać było ciekawość. Spotkanie w biurze konsula należało do rzadkości, a tajemniczy Adrian wzmagał zainteresowanie.
– Cóż, Alex, obawiam się, że nasze głębokie analizy muszą na razie poczekać. Miłego dnia i nie daj się zwariować.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_