Żebrak i mściciel - ebook
Żebrak i mściciel - ebook
Żebrak i mściciel to powieść psychologiczna, której akcja rozgrywa się w czasie dwudziestu pięciu lat: od lat trzydziestych ubiegłego wieku przez okupację hitlerowską po okres stalinizmu w Polsce.
Autor ukazuje człowieka poddanego ciężkim warunkom życia, cierpieniom, poniewierce, który po latach staje się bezduszną maszyną pozbawioną empatii. Człowiek ten dba wyłącznie o własne interesy i nie cofa się przed niczym, aby osiągnąć wymarzone cele. Na dodatek usiłuje zniszczyć swoich dobroczyńców, którzy w trudnej sytuacji podali mu pomocną dłoń. Pragnie żyć ze świadomością, że wszystko, co osiągnął, zawdzięcza wyłącznie sobie.
Oprócz wydarzeń dziejowych, najważniejszym wątkiem w powieści jest przemiana głównego bohatera z włóczęgi w idącego po trupach do celu przedstawiciela nowej władzy. Brak skrupułów przynosi jemu i rodzinie ogromne profity. I nigdy nie bierze pod uwagę konsekwencji etycznych swojego postępowania.
Pojawia się również pytanie, do jakiego stopnia mamy prawo postępować wbrew ogólnie przyjętym zasadom moralnym i regułom współżycia społecznego, gdy bronimy siebie i swoich bliskich. Czy troska o rodzinę usprawiedliwia narażanie innych ludzi na niebezpieczeństwo, a także podejmowanie współpracy z powszechnie nieszanowanymi instytucjami i organizacjami?
Ile jest w stanie znieść człowiek i do jakiego okrucieństwa może się posunąć, by zaspokoić pragnienie zemsty i zagłuszyć strach.
Analizowany jest też problem miejsca naszego kraju w świecie i w historii. Czy skazani jesteśmy jedynie na romantyczne porywy, nieustanne wymachiwanie szabelką i stawianie pomników bohaterom przegranych wojen? A może bliższa nam być powinna postawa pozytywistyczna, która koncentruje się na mozolnej pracy i na konsekwentnym budowaniu silnego państwa oraz szczęścia i dobrobytu obywateli?
Szczerze polecam i zachęcam do lektury.
Natasza Bednarek
Wojciech Tut Chechliński (ur. 1952 r. w Warszawie). Ukończył socjologię na Wydziale Nauk Społecznych UW oraz studia doktoranckie w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.
Współpracował z Instytutem Gospodarstwa Społecznego SGPiS, z Ośrodkiem Rozwoju Rodziny oraz z Uniwersytetem w Siegen, gdzie prowadził wykłady z zakresu socjologii polskiej. Malarz od 1987 r. związany z Zakopanem. Swoje prace wystawiał w Polsce i za granicą.
Napisał dwa utwory dramatyczne: "Muszka" (1999) i "Urodziny" (2008), które wydał pod wspólnym tytułem "Interakcje" (2020).
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-811-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA
Bartosz Bator, bezrolny chłop, przez długie lata nie potrafił utrzymać siebie ani swojej rodziny. Żył z tego, co rzucili mu ludzie litujący się nad nim, a zwłaszcza nad jego dziećmi i żoną. W Michałowie, swojej rodzinnej wsi, mieszkał w zniszczonej chacie, która dawniej służyła wyłącznie zwierzętom. Wprowadził się tam, gdy zmarł jego dotychczasowy chlebodawca Marian Litwin, a jego żona nie potrzebowała już parobka.
Przez parę tygodni chodził po wsi i oferując różne usługi, prosił, by ktoś go przygarnął. Nikt jednak nie wyrażał ochoty, gdyż powszechnie Bartosz był uważany za lenia, który unikał wykonywania prac, jakie mu powierzano. Po prostu ludzie nie wierzyli, że opowieść o rzetelnej pracy jest prawdą. Wieś jest bardzo małą społecznością. Tam wszyscy się znają, więc jeśli raz do kogoś przylgnie jakaś opinia, to pozostaje na wieki. Bardzo trudno ludzi przekonać, że człowiek jest inny, że się zmienił.
W tym dziurawym szałasie deszcz lał się na głowę, panowała przeraźliwa wilgoć, widać było klepisko na dole i prześwitujące niebo na górze. Wszyscy spali na jednej wielkiej pryczy. W chacie właściwie nie było okien, jedynie niewielki otwór w jednej ze ścian po zmurszałej desce, która wypadła na zewnątrz. Było prawie całkiem ciemno, dlatego przebywanie tam sprawiało trudności. Właściwie przez cały czas trzeba było palić pod kuchnią, co z kolei powodowało, że w środku panowało duże zadymienie. Gdy przychodziła zima, Bartosz zatykał wszystkie dziury, ale mimo palenia drewnem z lasu i tak było bardzo zimno. Czasem nawet woda, którą nosiło się ze studni oddalonej o ponad dwieście metrów, zamarzała w wiadrach.
Na palenisku Maryśka usiłowała coś gotować, a że zazwyczaj nie miała czego, jedli na ogół tylko to, co nazbierali w lesie lub co Bartoszowi udało się upolować. Miał strzelbę, którą dostał od dawnego chlebodawcy, gdy razem chodzili na polowania. Bartosz strzelał wtedy do saren i królików. Lubił to zresztą najbardziej, a jego chlebodawca był zadowolony, że ma towarzysza w czasie leśnych eskapad. Siedzieli sobie czasami całymi dniami w lesie, popijając gorzałkę. Bartosz przyzwyczaił się do tego i czuł, że Marian Litwin też jest zadowolony z jego towarzystwa. Ten okres w życiu wspominał nie najgorzej. Wszyscy mieli dach nad głową i jedzenie, a chlebodawca dbał o niego i jego rodzinę, głównie dlatego, że odpowiadało mu jego towarzystwo w trakcie polowań, które często przekształcały się w wieczorne popijanie wódki zakąszanej upolowanym królikiem upieczonym nad ogniskiem. Bartosz czuł się jak jego kompan. Gdy Marian Litwin zmarł, jego żona usunęła Batora i jego rodzinę, wiedziała bowiem, że nie będzie miała z niego pożytku w swoim gospodarstwie.
Gdy Bartosz mieszkał w szałasie na skraju wsi, czasami usiłował polować. Udawało mu się to jednak raczej rzadko, ponieważ robił to niewprawnie, nie potrafił właściwie podejść zwierzyny, która na ogół mu uciekała, więc wracał z niczym. Kiedy chodził na polowania z Marianem Litwinem, nawet nie zauważał, że wszystko przygotowywał gospodarz. Bartosz był jedynie po to, by oddać strzał do wystawionej przez niego zwierzyny, a potem nalać wódki do szklanki, gdy zaczynali biesiadę przy ognisku.
Bartosz tułał się po różnych wsiach, liczył na to, że gdzieś mu się poszczęści i ktoś da mu stałe zajęcie, dach nad głową, suchy i ciepły kąt i wyżywienie. Bał się głodu i tego, że go znowu ktoś przepędzi i poszczuje psami, gdy będzie prosił o pracę czy kawałek chleba. Robił to nie tylko dla siebie, ale także dla całej rodziny. Miał żonę i sześcioro dzieci: trzech chłopców w wieku siedemnastu, piętnastu i trzynastu lat oraz trzy dziewczynki, znacznie młodsze, które miały dziewięć, sześć i pięć lat. Gdy nie było go tygodniami, najmowali się do prostych prac na parę godzin dziennie, a czasami na krócej. Maryśka i dzieci wykonywały wszystko za jakąś strawę. Pieniędzy właściwie nie dostawały. Najmłodsze dzieci pasały gęsi, karmiły inwentarz różnych gospodarzy, w związku z czym wstawały bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem. Chłopcy, którzy byli starsi, pomagali niekiedy przy drobnych naprawach czy wykopkach. Maryśka cerowała skarpety albo naprawiała odzież, za co mogła liczyć na miskę ziemniaków.
Gdy Bartosz Bator zdecydował się szukać szczęścia poza swoją wsią, wiedział, że nie będzie to łatwa droga, zdawał sobie sprawę, że będzie przepędzany i traktowany jak obcy, natręt, który nie wiadomo skąd przychodzi i nie wiadomo dlaczego próbuje coś uzyskać od osób, których nigdy na oczy nie widział. Ludzie musieli go źle traktować, co wynikało z połączenia strachu, niepewności i tendencji w małych społecznościach do zamykania się przed obcymi. Nasi są tutaj, mieszkają obok. A obcy to zagrożenie, ich się nie zna, więc nie wiadomo czego można się po nich spodziewać, najpewniej wszystkiego najgorszego. Obcy zaburzają błogi spokój i poczucie, że ludziom na wsi dobrze się nie powodzi, a tu przychodzi ktoś, kto od nich, biednych, jeszcze czegoś chce. Byli oczywiście tacy, którzy zauważali w tej sytuacji psychologiczną korzyść dla siebie. Nagle mogli się poczuć lepsi, szczęśliwsi i silniejsi mimo wielu trudnych problemów, które ich trapiły, bo był ktoś w jeszcze gorszej sytuacji. Większość jednak wolała chwycić za kij i w ten sposób poczuć się lepiej.
Obcy zaburzali pewien powtarzalny rytm. Tam nie było spokoju, w tych chałupach też panowała bieda, trwała walka o przetrwanie. Były jednak dach nad głową, poczucie choćby niewielkiej stabilizacji i szansa, że uda się zaspokoić głód dzięki dostępowi do bardzo skromnego, ale własnego jedzenia. Zmieniało się to naturalnie w różnych okresach roku. Najgorszy był przednówek – wtedy bieda była największa i Bartosz najdotkliwiej ją odczuwał.
Chodził od chałupy do chałupy, szukając zajęcia. Robił to od rana do wieczora. Psy na niego szczekały, czasami nawet go atakowały, ale najczęściej to ludzie wyganiali go ze swoich posesji, nierzadko uderzali kijem. Na początku tej wędrówki buntował się, chciał oddawać, bić, krzyczeć, ale później spokorniał, zauważył, że tylko niepotrzebnie traci energię. Zaczął takie reakcje przyjmować jako coś zwykłego, normalnego. Założył, że gdy wchodzi na czyjąś posesję, może go spotkać coś złego: albo ktoś go uderzy i przepędzi, albo przynajmniej zbeszta i upokorzy. Gdy zbliżał się wieczór, zwłaszcza w okresie jesiennym i wczesną wiosną, szukał miejsca, gdzie mógłby przenocować. Najczęściej gdy zapadał zmrok, wkradał się niezauważalnie do stodół, gdzie zasypywał się sianem i zasypiał bez jedzenia. Gdy głód go mocno przyciskał, wtedy nie zważając na ewentualne konsekwencje, pukał do chałup i prosił o kawałek chleba, wodę czy kubek mleka. Czasami dostawał, ale najczęściej zasypiał głodny tam, gdzie się wkradł po kryjomu. Nigdy nie miał pewności, czy nie obudzi się w nocy z przeraźliwym ssaniem w żołądku, które nie pozwoli mu już dalej spać. Mimo głodu i pragnienia był szczęśliwy, gdy znalazł miejsce w jakiejś stodole.
„Na chwilę mam swój kąt, z którego nikt mnie nie usunie” – myślał wtedy.
Kładł się na sianie, później zakopywał się w nim, by nie było go widać, czuł się wtedy bezpieczny, odcięty kopcem od świata. Gdy już tak poleżał dłuższy czas z głową w środku sterty, nagle wynurzał się z niej i leżąc na plecach, gapił się przez dziurę w dachu na czarne sklepienie, gdzie migoczące iskierki dawały znać, że życie trwa i że trzeba będzie następnego dnia, od samego rana, próbować od nowa.
Migoczące gwiazdy zniknęły, ale za to pojawił się dom, a właściwie chałupa. W izbie stał gorący piec, wspaniale rozgrzany, na stole leżał wielki bochen chleba, świeżego, chrupiącego, a on kroił potężny kawał, prawie połowę bochna. Następnie zanurzał nóż głęboko w kamiennym garnku i tak gmerał nim na boki, aby wyciągnąć jak najwięcej skwarek, które jak rodzynki w serniku oblepiały bryłę smalcu. Bartosz zadowolony z udanej akcji jednym ruchem chlasnął nożem po wielkim kawale chleba. Trzymał go w lewej ręce, a prawą rozsmarowywał swoją zdobycz, zatykając bardzo dokładnie wszystkie dziurki w chlebie, aby płaszczyzna pajdy była w pełni pokryta jasną masą gdzieniegdzie przystrojoną skwarkami, na które spoglądał z namiętnym pożądaniem. Ten posmarowany bochen jeszcze bardziej przycisnął do siebie i szybkim, wprawnym ruchem odciął nożem potężną skibę już przygotowaną do jedzenia. Ślina spływała mu po brodzie. Dwa dni nic nie jadł i dużo nachodził się po wsiach, więc żołądek domagał się swojego. Mężczyzna wziął do prawej ręki tak przygotowaną kromkę i już ją prawie gryzł, czuł smak i zapach tego świeżego chleba, grubo okraszonego smalcem ze skwarkami, czuł, jak gryzie, rozkoszuje się, połyka. Kęsy chleba z pachnącym smalcem przechodzą przez usta, gardło i docierają do przełyku, a następnie, po przekazaniu najwspanialszych doznań, wpadają do żołądka. Poczuł spełnienie marzeń, wielką radość i błogą rozkosz. Głód odchodził, znikał, a pojawiało się uczucie szczęścia.
Nad nim dalej migotały gwiazdy i znowu poczuł dojmujący ścisk żołądka, ale głównie zawód, że te doznania, których przed chwilą doświadczył, okazały się tylko złudą. Wstał, otrzepał się z siana. Było zupełnie ciemno. Bartosz Bator wiedział jedno: musi natychmiast coś zjeść. W tym momencie to było ważniejsze od wszystkiego. Tyle razy już myślał, że znajdzie gdzieś miejsce, w jakimś gospodarstwie, będzie ciężko pracował, pomagał, ale się wreszcie naje do syta i zaśnie pod dachem. Udawało się czasem na jedną, dwie noce. Czasami miał nawet jakąś pracę na dzień lub dwa, ale ciągle nic stałego, a tym bardziej nic, co by mogło zmienić jego życie i losy rodziny.
Wyszedł ze stodoły, podszedł do chałupy stojącej obok. Zawahał się, rozejrzał. Zacisnął pięść, jakby chciał kogoś pobić. Zrobił duży zamach, a potem już uderzał serią jak z karabinu. Nie zastanawiał się, jakie to będzie miało konsekwencje. Był obdarty, brudny, śmierdzący, widać było, że chodzi po wsiach i żyje z tego, co ludzie mu z łaski rzucą, nie wzbudzał zaufania. Cisza, nikt się nie ruszał, nie było słychać żadnego dźwięku, który mógłby świadczyć, że przynajmniej ktoś jest w środku.
„Musieli to słyszeć” – pomyślał Bartosz.
Walenie w drzwi całą pięścią było tak silne, że zbudziłoby umarłego, zwłaszcza że odbywało się w środku nocy, gdy każdy szelest słyszy się podwójnie. Na pewno słyszał je sam Pan Bóg lub diabeł. Bartosz uderzył następną serią, jeszcze mocniej. Cisza była tak samo głęboka jak przed chwilą. Odsunął się od chałupy i zszedł dwa schodki niżej. Obszedł ją dookoła, chociaż bezksiężycowa ciemność utrudniała poruszanie się. Jedynie migoczące gwiazdy dawały trochę światła. Próbował zajrzeć przez okno, ale nic nie widział. Nagle, gdy był już z drugiej strony chałupy, poczuł silne uderzenie w plecy. Osunął się na trawę. Pamiętał, że był głodny. Stracił przytomność.
Gdy po jakimś czasie otworzył oczy, usłyszał czyjeś słowa:
– Walnij go w pysk, to się ocknie.
Bartosz poczuł, jak ktoś uderza go otwartą dłonią w twarz.
– Co jest? Przestań! – krzyknął.
– Teraz to „przestań”!? – odezwał się głos dobiegający z ciemnej strony pomieszczenia.
– Kto ty jesteś? Gdzie jesteś? – zawołał Bartosz.
– Kto ja jestem? Kim ty jesteś? – zabrzmiał głos z głębi pomieszczenia. – To ty waliłeś do drzwi. Chciałeś nas obrabować? Sprawdzałeś, czy nikogo nie ma w domu?
Bartosz poczuł, że nie może ruszyć ani ręką, ani nogą. Nie wiedział, co się dzieje, było ciemno i nic nie widział.
– Co to? Dlaczego nie mogę się ruszyć?
– Bo bandytów się wiąże i oddaje policji.
– Ja nie jestem bandytą.
– A kim?
– Jestem głodny. Nazywam się Bartosz Bator, muszę coś zjeść, tylko tyle.
– Dlaczego waliłeś w drzwi? W nocy się śpi, nie łazi się po domach, a tym bardziej się nie żre. W nocy łażą tylko bandyci i złodzieje.
– Nie jestem ani bandytą, ani złodziejem – odparł Bartosz. – Zawsze szukam zajęcia, teraz żadnego nie mam, ale jeść muszę. Już nie wytrzymuję, dlatego pukałem.
– Ty nie pukałeś, tylko waliłeś.
– Tak, może, ale musiałem. Odwiążcie mnie!
– Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś złodziejem albo kimś jeszcze gorszym?
– Odwiążcie mnie, jestem uczciwy! – zawołał Bartosz. – Ja tylko szukam pracy i jedzenia. Dajcie mi jeść. Ja to odpracuję.
– Odwiąż go – polecił stary głos z głębi pomieszczenia.
– Ale ojciec, nie wiadomo, co on nam może zrobić!
– Nic wam nie zrobię i nic nie chciałem zrobić, chcę tylko coś zjeść.
– Odwiąż go – zadźwięczał głos starszego pana.
– Ale ojciec…
– Powiedziałem, już!
Młodszy odpiął paski z rąk i nóg Bartosza, którymi ten był przymocowany do ławy.
Bator uniósł głowę i zaczął rozmasowywać sobie nadgarstki. Szybkim ruchem usiadł i chwycił się dłońmi za kostki u nóg.
– Nie tak gwałtownie, powoli – powiedział młodszy mężczyzna. – Musimy cię kontrolować.
– Idź do chałupy i przynieś chleba – polecił starszy.
– Jak to? – zapytał młodszy.
– Rób, co mówię, i nie zadawaj pytań. Przynieś chleb, tę dużą pajdę, co ją wieczorem odkroiłem. Leży na stole.
– Ale ona jest ze smalcem.
– O nią mi chodzi. Przynieś ją tutaj.
Młody, ociągając się, poszedł, by wykonać polecenie ojca. Przyniósł wielką pajdę świeżego chleba, na której lśniła warstwa jasnego smalcu ze skwarkami.
– Przyniosłem, jak ojciec kazał.
– To dobrze, teraz mu ją daj.
– Masz, weź – zwrócił się młody do Bartosza.
Bartosz wyciągnął rękę, ale było tak ciemno, że nic nie widział, poczuł jedynie zapach świeżego chleba i smalcu, który uderzał mu przez całą noc do mózgu.
– O Boże! Dziękuję.
– Zapal świecę, tę dużą, co stoi w rogu – zarządził starszy.
Młodszy zapalił świecę, a po chwili knot zabłysnął jasnym płomieniem i rozświetlił całe pomieszczenie.
Bator ujrzał dwie postacie. Jedna, młodsza, stała obok niego z wielką pajdą chleba ze smalcem. Źrenice Bartosza się rozszerzyły, mężczyzna przełknął ślinę i dostrzegł skwarki poukładane równo, stojące na chlebie jak żołnierze w szeregu. Jeszcze bardziej powiększyły mu się oczy, głośniej westchnął i ponownie przełknął ślinę.
– Daj mu to, nie drażnij się z nim – powiedział starszy i podszedł bliżej do ławy, na której siedział Bartosz.
Ukazała mu się poorana twarz, na której bruzdy układały się w regularny, harmonijny wzór. Na głowie zobaczył burzę siwych włosów, które zakrywały uszy, a z przodu – sumiaste wąsy zakręcone do góry.
– Daj mu to, jak mówię – powtórzył lekko poirytowanym tonem.
Młody wyciągnął rękę z pajdą chleba ze smalcem. Bartosz wyciągnął swoją delikatnie, jakby brał do ręki drogocenny porcelanowy wazon. Zaczął unosić chleb do ust z wielkim namaszczeniem, żeby nie uszkodzić tego, co właśnie zostało mu podarowane. Wpatrywał się w pajdę chleba ze smalcem jak zahipnotyzowany. Mijały długie sekundy.
– Jedz – zachęcił starszy. – Zacznij w końcu jeść – ponaglił go trochę ostrzejszym tonem. – Wiem przecież, że jesteś bardzo głodny.
Bartosz bardzo powoli uniósł kromkę do ust. Zbliżała się milimetr po milimetrze, tak że czuł ją już wszystkimi zmysłami, chociaż jeszcze nie ugryzł ani kęsa. Coraz mocniej i wyraźniej wyobrażał sobie, co się stanie, gdy ją napocznie. Czy smak, jakiego się spodziewał, będzie równy jego wyobrażeniom? Ugryzł i powoli, z namaszczeniem, jakby dokonywał jakiegoś świętego rytuału, rozgryzał kolejne kawałki chleba, rozmasowując smalec i skwarki dokładnie po całym podniebieniu, żeby w pełni i do końca doświadczyć smaku i tej radości, gdy uczucie głodu zaczyna powoli się zmniejszać, aż w końcu znika, aż pozostają zadowolenie i satysfakcja, które są objawem poczucia panowania nad ciałem i siły wynikającej z kolejnej obrony przed zbliżającym się końcem.
– Masz gdzie spać? – zapytał starszy.
To pytanie, na które Bartosz zawsze czekał w nadziei, że ktoś zainteresuje się jego złym losem, nagle jakby go nie dotyczyło. Teraz to, co robił, czyli dojadanie kromki chleba ze smalcem, było dla niego najważniejszą czynnością i na tym był w pełni skupiony.
– Masz gdzie spać? – powtórzył pytanie mężczyzna.
Bartosz Bator przełykał chleb ze smalcem powoli, koncentrując się na każdej chwili i na każdym doznaniu, jakiego doświadczał, gdy miał chleb, smalec i skwarki w ustach. Gdy przełknął i pożywienie poszło dalej, miał chwilę, by przed kolejnym kęsem zająć się odpowiedzią na pytanie, jakie zadał mu starszy.
– O tam, tam już byłem. – Pokazał na stodołę ośmielony dobrocią starszego mężczyzny.
– Prześpisz się w stodole – zarządził starszy mężczyzna, jakby nie zważając na to, co odpowiedział Bartosz.
„Boże, jakie życie bywa piękne, jakie bywa wspaniałe. Mam w ręku wielką, pachnącą pajdę chleba ze smalcem, na której jeszcze sterczą skwarki, mogę legalnie spać w ciepłym sianku. Jakie życie jest piękne!” – pomyślał.
– Jutro rano zdecydujemy, co dalej – powiedział starszy mężczyzna, odchodząc, po czym zwrócił się do syna: – Idziemy. – Na koniec spojrzał jeszcze raz na Bartosza i rzekł: – Po drabinie wejdź na górę do stodoły i tam możesz spać.
– Wiem – odparł Bartosz.
– Tylko niczego nie spal – dodał starszy mężczyzna.
Bartosz został sam z pajdą chleba w ręku. Patrzył na nią i na wielką świecę palącą się w rogu pomieszczenia, do którego został wciągnięty. Znowu zastygł w bezruchu. Po chwili wstał, zgasił świecę i powoli wszedł na górę do stodoły, tam skąd przed godziną wyszedł. Położył się. Ukojony i z nadzieją zasnął głębokim snem, takim, jakim śpią ludzie spokojni o swoją przyszłość, nieznający strachu, zasypiający bez tego charakterystycznego skurczu żołądka, który dławi i powoduje bezsenność. Takim snem zasypiają też dzieci nieświadome tego, co je niedługo czeka, ani tego, ile trudu będą musiały znieść, by życie je zaakceptowało. Twarz Bartosza była spokojna, malował się na niej delikatny uśmiech. Wtedy właśnie mężczyzna po raz kolejny przełykał pachnący chleb ze smalcem i skwarkami. Długo delektował się tymi smakołykami, bo uśmiech na jego twarzy utrzymywał się jeszcze przez chwilę po zaśnięciu.
Gdy otworzył oczy, świtało. Wstał, kromki ze smalcem nie znalazł. Zdenerwował się, ale potem przypomniał sobie, że ją zjadł poprzedniego wieczora. Pamiętał każdy szczegół, każdą chwilę, jej zapach i tę wspaniałą nadzieję, która dominowała nad wszystkim, co się wydarzyło. Pamiętał dobrze, że pragnął tej pajdy chleba ze smalcem jak niczego przedtem. Gdy ugryzł pierwszy kęs, opanowało go uczucie całkowitego spełnienia. A gdy przełknął ostatni – wielkiego smutku, że to już koniec i że na powtórzenie tej sytuacji będzie musiał czekać zapewne bardzo długo.
Po przebudzeniu czuł jeszcze w ustach smak i zapach chleba i skwarek. Martwił się tylko, że sam się najadł, a jego żona i dzieci zapewne głodują. Poczuł wyrzuty sumienia, poczuł się źle, jakby swoim odebrał jedzenie.
„Powinienem im to zanieść, jakoś dostarczyć. Tylko jak?” – zastanawiał się.
Wiedział, że teraz nie jest w stanie pomóc swojej rodzinie, ale próbuje coś załatwić, aby raz na zawsze poprawił się ich los.
„Z drugiej strony gdybym był z nimi w chałupie, to i tak zjadłbym większość, bo taka jest kolej rzeczy. Nie mogłoby być inaczej. To ja najciężej pracuję, więc też jem najwięcej. Jestem w końcu najważniejszy w tej rodzinie. Jestem głową tej rodziny, pozostali muszą mnie słuchać i podporządkować się mojej woli. Maryśka by nie dopuściła do tego, bym nie wziął największego kawałka chleba. Pewne zasady są nienaruszalne. Przecież gdy siedzimy w domu i coś jemy, ja zaczynam, pierwszy sobie nakładam i decyduję, ile zostawię dla reszty”.
Bartosz pocieszał się, jak mógł, a na myśl o chlebie ze smalcem przełknął ślinę.
„Wczoraj to był piękny, niezapomniany wieczór” – pomyślał.
Marzył o chałupie, w której już na stałe mógłby mieszkać ze swoją babą i z dzieciakami, w której nie ma dziur, a w zimie jest ciepło, i woda w wiadrach nie zamarza. Widział siebie i rodzinę najedzonych i należycie ubranych, zadowolonych z pewnej przyszłości. Ciągle brakowało mu tego poczucia bezpieczeństwa. Ciepły piec i pełna kartofli piwnica. Tego chciał, o tym marzył, gdy chodził po wsiach i prosił o jakieś zajęcie. Te myśli go przytłaczały i nie potrafił myśleć o niczym innym. Wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy tak w końcu się stanie. Wierzył głęboko, że pewnego dnia jego marzenia się spełnią, że stanie się cud, że ktoś poda mu pomocną dłoń, a on sam już się postara, że będą razem siedzieli w cieple, najedzeni i spokojni o przyszłość. Nie wiedział tylko, kiedy i w jaki sposób się to ziści. Modlił się o to każdego wieczora, a gdy wychodził z chałupy w poszukiwaniu szczęścia, przykazał wszystkim, i Maryśce, i dzieciom, by każdego dnia przed spaniem modlili się żarliwie w intencji takiej przyszłości. Z takimi myślami Bartosz zasypiał i z takimi też się budził. Ludzie dawali mu kawałek chleba od czasu do czasu, ale bywały takie dni, że nie natrafiał na ludzkie zmiłowanie. Wtedy głodował, a gdy już nie dawał rady, wkradał się do ziemianek, w których chłopi trzymali zapasy. Nie zawsze mu się to udawało. Wówczas uciekał w sen, chciał przespać to wzmagające się uczucie przeraźliwego ssania w żołądku, ale najczęściej głód nie pozwalał mu na zaśnięcie, więc leżał na sianie, tam gdzie się właśnie zakradł, i patrzył bezmyślnie na chmury przesuwające się ponad dziurami w sklepieniu szałasów czy stodół.ROZDZIAŁ 3
PIERWSZY DOM BARTOSZA
Obaj mężczyźni wspólnie przygotowali stodołę do zamieszkania. Bartosz pracował z wielkim zapałem: ocieplał ściany, wycinał otwory na okna, przybijał deski, a Antoni zadbał o materiał, obrabiał go w warsztacie, robił ramy okienne, ciął deski, dostarczał ocieplenie, które Bartosz wtykał pomiędzy zewnętrzne i wewnętrzne ściany. Piła stolarska za chałupą Antoniego pracowała nieustannie przez dwa miesiące. Robili sobie tylko krótkie przerwy na sen i posiłki. W tym czasie prace na roli i w obejściu wykonywała jedynie Anna. Zbliżała się zima 1936 roku. Wiatry były gwałtowne, a i śnieg na początku grudnia padał obficie. Wszyscy spieszyli się, żeby zdążyć przed prawdziwą zimą i żeby przed Bożym Narodzeniem Bartosz i jego rodzina mogli się wprowadzić do swojego pierwszego własnego domu, w którym mogliby razem żyć spokojnie i bezpiecznie. Stara stodoła zmieniła się nie do poznania. Wszędzie były nowe suche deski, o co zadbał Antoni. Okienka zgrabne, nie za duże, ale na tyle funkcjonalne, że do środka wpadała dostateczna ilość światła. Całość została ocieplona różnymi materiałami, które Antoni uzbierał przez lata. Po dwóch miesiącach wszystko było gotowe zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz.
– Wejdźmy do środka – zwrócił się do Bartosza Antoni. – Ty też chodź, Anno, zobaczymy wspólnie, jak wygląda to nasze dzieło.
Przemiana była niesłychana: zniszczona stodoła z dziurami w dachu nagle stała się całkiem porządnym domem, solidnie zbudowanym, z poprawionym dachem, nowymi ścianami, z dobrym ociepleniem, piecem i meblami. Gdy się na ten budynek spojrzało, od razu było widać, że jest to miejsce, gdzie mieszkają ludzie. Bartosz był zachwycony. Efekt przerósł jego najśmielsze oczekiwania.
Na środku obszernej izby, która miała ze trzydzieści metrów, stał duży stół z krzesłami, co było w pełni dziełem Antoniego. Pod ścianą postawiono duże łóżko, a pod drugą dwa kolejne. W rogu izby pod oknem były duża miska do mycia, wielkie wiadra i dzban służący do nalewania czystej wody. Z boku przy wejściu Antoni zbudował dużą kuchnię na drewno i węgiel, gdzie można było gotować i ogrzewać całe pomieszczenie. Z węglem zawsze był problem, ale za to drewna było na ogół pod dostatkiem.
Była też druga izba, w której umieszczono cztery łóżka dla pozostałych dzieci. Bartosz kroczył po podłodze pełen dumy i satysfakcji, że to wszystko należy do niego. Czuł, że stał się kimś. Miał prawdziwy dom, był już innym człowiekiem, który prawie nie pamiętał, co czuł, żebrząc o kawałek chleba. Jego rodzina jeszcze nic nie wiedziała i w dalszym ciągu borykała się z codziennymi problemami. On już się nie tułał, doznał nagłej przemiany, z poczwarki stał się motylem. Po dwóch miesiącach pobytu w Nowym Świecie u Antoniego i budowania domu oswoił się z myślą, że jest jego właścicielem, że ma zapewniony byt i że jego rodzina ma pewną przyszłość. Poczuł się jak pan, ktoś ważny w swojej społeczności i nieznający problemów. Kroczył wokół stołu, trzymając ręce splecione z tyłu, a głowę trzymał wysoko. Stukał głośno wysokimi butami w podłogę, przemierzając przestrzeń między miską do mycia a kuchnią, na której Antoni zapalił ogień, podrzucając parę polan do paleniska. Bartosz paradował wokół stołu, a duma rozpierała go coraz bardziej.
– No, Bartoszu, skończyliśmy – podsumował Antoni. – Teraz już możesz sprowadzić swoją rodzinę.
– Jutro o świcie wyruszę. Do wieczora powinienem dojść.
Z Bartosza emanowała niesłychana siła i energia. Czuł się tak, że mógłby pokonać każdą życiową przeszkodę.
– Ale to bardzo daleko, zwłaszcza droga powrotna będzie trudna z małymi dziećmi. Mamy już grudzień. Jest zimno – zauważył Antoni.
– Wiem, ale damy sobie radę.
– Jak przejdą drogę te najmłodsze? Przecież nie będziesz ich niósł na plecach przez trzydzieści kilometrów.
Bartosz czuł, że jest kimś, więc ta droga nie przedstawiała dla niego żadnego problemu, niczym się nie przejmował.
– Zapewne masz rację, ale jak inaczej mogę się dostać do Michałowa i z powrotem do Nowego Świata?
Antoni milczał. Bartosz już dawno wyczuł, że jego dobroczyńca nie jest odporny na ludzką krzywdę ani potrzeby innych ludzi. Duma nie pozwalała jednak Bartoszowi o nic prosić. Takie odczucia pojawiły się w nim nagle, bo jeszcze parę miesięcy wcześniej potrafił błagać na klęczkach o kawałek chleba lub nocleg na sianie. Świadomość, że ma już dom i jest Antoniemu potrzebny, powodowała, że chciał teraz sam o siebie zadbać. Nastąpiła w nim przemiana ze skromnego, cichego i proszącego, pełnego wdzięczności i obdartego żebraka w chłopa, wręcz pana, któremu już pewne zachowania nie przystoją. Przynajmniej takiego wyobrażenia o sobie coraz mocniej nabierał. Bartosz milczał i spoglądał od czasu do czasu ukradkiem na Antoniego.
– No dobrze – odezwał się po chwili Antoni. – Zrobimy tak. Jutro przed świtem wybierzemy się razem po twoją rodzinę. Weźmiemy wóz, zaprzęgniemy do niego dwa konie. Zaopatrzymy się w jedzenie na drogę dla nas i dla twoich bliskich. Tam i z powrotem to sześćdziesiąt kilometrów. Jeśli wcześnie wyjedziemy, to powinniśmy wrócić wieczorem. Dużo masz rzeczy?
– Niewiele mamy. Trochę ubrań, ze dwa czy trzy tobołki – odrzekł Bartosz.
– Dobrze, to się zmieścimy. Teraz chodźmy spać. Wstajemy przed czwartą.
Pożegnali się. Antoni podszedł do Anny i polecił jej przygotowanie jedzenia na drogę. Dwa bochenki chleba, garnek smalcu i zbożową kawę w specjalnym szklanym pojemniku. Wprawdzie nie trzymał ciepła, ale innego nie mieli.ROZDZIAŁ 5
OGLĘDZINY
– Pociągnij za klamkę i wejdź do środka – polecił Bartosz.
– To tu są klamki?
– Oczywiście, skobel jest w stodole i w oborze, a klamka tam, gdzie żyją i mieszkają ludzie, rozumiesz?
– Ale u nas w Michałowie było dużo chałup, które się zamykały na skobel.
– Już ci mówiłem, nie ma Michałowa, zniknęło, nie istnieje, zapadło się pod ziemię, nigdy go nie było, a twoje wspomnienia to tylko zły sen, a co najważniejsze, nieprawdziwy. Pamiętaj, przywidziało ci się, zawsze mieliśmy swój dom, jedzenia pod dostatkiem, byliśmy wolni i niezależni.
– Bartosz, to się tak nie da – rzekła Maryśka.
– Tak ma być! – wrzasnął Bartosz na cały głos, tak że było go słychać w całym obejściu. – Koniec! Nie rozmawiamy o tym, nie było tamtego życia. Teraz masz być kimś innym, masz być panią.
– Chyba żartujesz! Nawet Anna stwierdziła, że nie jest panią, a ja mam nią być? Nigdy taka nie będę.
– Zamilcz! – wrzasnął Bartosz po raz kolejny. – Mówię do was wszystkich, do ciebie i do dzieci. Nie będę dłużej tolerował opowieści o Michałowie ani o tym, co tam się działo. Macie zapomnieć. Pamiętać macie, że zawsze byliśmy kimś.
Wszyscy spojrzeli na niego, nie rozumiejąc do końca, co ma na myśli.
– Tak, jasne! – zawołał najstarszy chłopak, Janek, chociaż nic nie było dla niego jasne. Nie rozumiał, dlaczego ojciec uparcie chce, aby wszyscy udawali, że nie mieszkali w Michałowie, że nie głodowali, że nie mieli dziurawego domu. Jeszcze bardziej nie mógł pojąć, jak to jest możliwe, by coś, co było, nagle zniknęło z przeszłości. – Ja wiem – odważył się powiedzieć.
– Co wiesz? – zapytał ojciec.
– Wiem, co przeżyłem. Pamiętam, jak w lecie chodziłem na jabłka, gruszki, czereśnie. Zakradałem się do sadu, który był niedaleko naszej chałupy, zbierałem do kosza tyle, ile mogłem. Wtedy byłem w raju, czułem się wspaniale. Wiele razy przynosiłem kosze tych owoców. Mieliśmy ucztę, że aż nas brzuchy rozbolały. Trzeba było jednak uważać, żeby nikt nie zauważył, bo wtedy gonił, szczuł psami. Jak dogonił, bił polanem, psy gryzły, a rany goiły się przez długie tygodnie. W końcu się zagoiły, a wspomnienia tej uczty nikt mi nie zabierze. To były wspaniałe chwile i nie mogę o nich zapomnieć.
– Milcz, idioto! Teraz nikt już nie ma prawa rozmyślać ani wspominać. Macie zapomnieć i więcej o tym nie będziemy rozmawiać, a kto złamie mój zakaz, będzie karany, i to ostro. Pamiętajcie, że nie macie żadnej przeszłości, żadnych owoców nie zbierałeś, a i psy też cię nie pogryzły. Teraz rozpoczyna się właściwe życie. I jedyne. Innego nie było. Jesteśmy ważni, nosimy głowy wysoko i nie jesteśmy ani nigdy nie byliśmy parobkami.
– A kim niby? – odezwała się Maryśka. – To, że mamy chałupę, to zasługa Antoniego, dzięki jego dobroci ją mamy.
– Jest nasza i my jesteśmy panami, rozumiesz? Pytasz dzięki komu? To pamiętaj, tylko dzięki mnie. Rozumiesz to? Na pewno nie, bo jesteś głupia. Ale to nieważne. Ważne, że macie pamiętać, co do was mówię. To mój wysiłek sprawił, że tu jesteśmy, a będziemy znacznie dalej. Macie wyłącznie mnie słuchać, a wszystko pójdzie właściwą drogą. Nie wymagam, byście rozumieli. Jasne? – Bartosz kierował te słowa głównie do żony, ponieważ wymagał od niej, aby w odpowiedni sposób wychowywała dzieci, w bezwzględnym posłuchu dla niego, i aby wykonywała polecenia, jakie jej przekaże. – A teraz chodźcie wreszcie do środka.
Bartosz mocnym ruchem nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Weszli wszyscy po kolei. Ich oczom ukazała się wielka przestrzeń. Pośrodku zobaczyli stół z krzesłami, a przy ścianach łóżka. Była też kuchnia, pod którą buzował ogień zapalony przez Annę. Maryśka postawiła na kuchni gar z ciepłą wodą, który ofiarowała jej Anna, i rozejrzała się wokół. Wszędzie stały świece: na kuchni, na stole, koło łóżek, a także przy miednicy do mycia. Spacerowali tam i z powrotem, chcieli obejrzeć wszystko, co tam było.
– Jak tu pięknie! – odezwała się Maryśka. – Ile miejsca dla nas, ciepło. Istny raj.
– A będzie jeszcze lepiej, tylko mnie słuchajcie. To, co tu widzicie, sam zrobiłem – pochwalił się Bartosz.
– Sam? Antoni tu nie pracował?
– Owszem, pomagał mi.
– A nie odwrotnie? – dopytywała się Maryśka.
– Nie, i zamilcz. Nie kwestionuj tego, co mówię, bo widzę, że gdy mnie nie było, gdy cierpiałem dla was, ty nauczyłaś się bezczelności. Pamiętaj, kto tu jest panem. W tej izbie będą spać najmłodsze dzieci. Tu są dwa łóżka. A my mamy tu przygotowane podwójne. – Bartosz pokazał palcem, kto gdzie będzie spał.
Otworzył drzwi i nagle ukazała się druga izba, także sporych rozmiarów. Stały w niej cztery łóżka. Każdy miał swoje i nie musiał już z nikim nic dzielić. Maryśka złapała się za głowę, gdy zobaczyła drugą szafę, i aż przysiadła z radości.
– Dbam o was, więc macie mnie słuchać, dla własnego dobra.
– A gdzie wychodek? – zapytał Janek.
– Za chałupą. Spójrz przez okno, widać go stąd. Oni mają oddzielny i my oddzielny.
– Po co nam tyle szaf? – dziwiła się żona.
– Jeszcze zobaczysz po co. Przydadzą się. Kupimy rzeczy dla ciebie, dla dzieci, dla nas, a do tego czasu będziemy korzystać z ubrań od Antoniego.
Bartosz otworzył szafę, która stała w izbie kuchennej, a w niej ukazały się płaszcze, czapki, szaliki, a także męskie spodnie i damskie sukienki. Były też małe ubranka po zmarłych dzieciach Antoniego i Anny.
– Boże, ile tu dobra! – wykrzyknęła Maryśka.
– Buty też tu są, stoją na dole.
Kobieta tylko kręciła głową, bo nie wiedziała, jak ma wyrazić swoje zaskoczenie, zachwyt i szczęście.
– Za naszą robotę będziemy dostawali jedzenie dla wszystkich, a ja jeszcze trzydzieści złotych. Jeśli się dobrze sprawisz, w końcu też dostaniesz jakąś zapłatę. Antoni ma tu warsztat stolarski. Robi meble, krzesła, stoły. Będę mu pomagał. Jak sprzeda, będą dodatkowe pieniądze. Ich syn jest kaleką, ale wyplata koszyki i jest w tym naprawdę dobry. Sporo na nich zarabiają. Po robocie w obejściu też możesz się tym zająć, będziesz miała jakiś grosz dla siebie.
Maryśka zaczęła płakać. Wielkie krople łez spadały jej na kolana. Zakryła twarz rękami. Bartosz to zauważył.
– Maryśka, co się stało? Dlaczego płaczesz? Przecież wszystko jest dobrze, mamy to, co chcieliśmy.
– Bo takie wspaniałe perspektywy, a już teraz jest jak w raju.
– To się nam należało i nie wiadomo, dlaczego tak długo tego nie mieliśmy. Ale teraz już tego nie wypuszczę z ręki. Rozumiesz? Pytam, czy rozumiesz.
Maryśka otarła oczy i powiedziała:
– To były łzy radości i szczęścia.
– Umyj szybko dzieci. Idziemy spać.
Bartosz zzuł buty, odwinął z nóg szmaty, które służyły ma za skarpety, i rzucił je w kąt koło miednicy, płaszcz położył na krześle, a sam runął na łóżko. Po chwili rozległo się głośne chrapanie. Maryśka umyła najmłodsze dzieci i położyła je do łóżek. Starsze same poszły spać. Wszyscy zasnęli w jednej chwili.