Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żeby nie było śladów - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
17 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żeby nie było śladów - ebook

„Ludzie o miedzianym czole, utożsamiający milicję z władzą, postanowili poświęcić prawdę dla swoich doraźnych korzyści, skompromitować wymiar sprawiedliwości w Polsce cynicznymi manipulacjami, które będą kiedyś książkowym przykładem niesprawiedliwości” – to słowa matki Grzegorza Przemyka, świeżo upieczonego maturzysty, który w maju 1983 roku został śmiertelnie pobity przez milicję. W czasie śledztwa i rozprawy władze PRL za wszelką ceną starały się odwrócić uwagę od milicjantów, próbując przerzucić odpowiedzialność na sanitariuszy i lekarzy.

Cezary Łazarewicz szczegółowo opisuje historię Grzegorza Przemyka – od zatrzymania na placu Zamkowym po wydarzenia, które nastąpiły później. Pokazuje cynizm władz komunistycznych, zacierających ślady zbrodni, a także bezsilność władz III RP, którym nie udało się znaleźć i ukarać winnych. W opowieść o Przemyku autor wplata historie jego rodziców – poetki Barbary Sadowskiej i ojca Leopolda, przyjaciół, świadków jego pobicia czy sanitariuszy, niesłusznie oskarżanych o zabójstwo. Jednocześnie odkrywa kulisy działań władz i wpływ, jaki na tuszowanie sprawy wywarli między innymi Wojciech Jaruzelski, Czesław Kiszczak czy Jerzy Urban.

To jedna z najgłośniejszych zbrodni lat osiemdziesiątych w PRL. W pogrzebie Przemyka wzięło udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy z podniesionymi w znaku wiktorii dłońmi, w całkowitym milczeniu odprowadzali trumnę na Powązki. To również zbrodnia, która nie doczekała się sprawiedliwego wyroku.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-251-6
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Anthony Shadid Nadciąga noc. Irakijczycy w cieniu amerykańskiej wojny

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka

V. S. Naipaul Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów

Drauzio Varella Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii

Ewa Winnicka Angole

Michał Olszewski Najlepsze buty na świecie

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii

Grzegorz Szymanik Motory rewolucji

V. S. Naipaul Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro

Pin Ho, Wenguang Huang Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach

Liao Yiwu Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen

Marcin Wójcik W rodzinie ojca mego

Frances Harrison Do dziś liczymy zabitych. Nieznana wojna w Sri Lance

Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Wilki żyją poza prawem.
Jak Janukowycz przegrał Ukrainę

Peter Hessler Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

W serii ukaże się m.in.:

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego naroduWstęp

List napisany przez Barbarę Sadowską, poetkę, której nie znałem osobiście, dotarł do mnie dopiero po dwudziestu dziewięciu latach. Znalazłem go i przeczytałem w czytelni Sądu Okręgowego w Warszawie, gdy wertowałem akta sprawy śmiertelnego pobicia jej syna, Grzegorza Przemyka. Chciałem napisać artykuł w trzydziestą rocznicę jego śmierci.

Czytałem wystukane przez nią na starej maszynie do pisania słowa: „Ludzie o miedzianym czole, utożsamiający milicję z władzą, postanowili poświęcić prawdę dla swoich doraźnych korzyści, skompromitować wymiar sprawiedliwości w Polsce cynicznymi manipulacjami, które będą kiedyś książkowym przykładem niesprawiedliwości.

Nie przypuszczam, żeby nastąpiło to prędko. Będzie to w takich czasach, kiedy systematyczne bezczeszczenie grobu mojego świętej pamięci syna Grzegorza będzie już tylko haniebnym znakiem dzisiejszej rzeczywistości”.

Poczułem, że te trzy zdania skierowane są do mnie.

Zgodnie z jej przewidywaniami nikt przez lata nie odpowiedział na apel, choć miała wielu przyjaciół wśród dziennikarzy i pisarzy.

Nie chcieli się z tym babrać? Brakło im siły? Było na to za wcześnie? Padło na mnie – pomyślałem.Maj 1983

12 maja, czwartek

Na łóżku leży chłopiec zawinięty w śpiwór. To w zasadzie nawet nie łóżko, tylko piankowy materac rozłożony na podłodze i przykryty grubym kocem. Chodzą po nim dwa rude koty: Sabina i Rózia. Przy legowisku śpi zwinięty w kłębek kundel, trochę przypominający szpica. To Gaś.

Przez okno wpadają poranne promyki wiosennego słońca. Jest ciepło i sucho.

W pokoju stoi pianino (prezent od ojca), oparta o ścianę gitara, biurko zarzucone książkami i okładkami płyt. Na ścianie wisi tablica z przypiętymi pineskami portretami: patronki Francji – świętej Teresy z Lisieux, geniusza wszech czasów Alberta Einstei­na w pozie szaleńca z wywalonym na wierzch wielkim językiem i guru medytacji transcendentalnej Maharishiego Yogi. (To nie Maharishi, ale Krishnamurti – upiera się dziś przyjaciel chłopca, Igor. – I wszystkie te foty wisiały w pokoju Basi, a u niego tylko John Lennon – dodaje).

Nad pianinem na ścianie wykaligrafowany zieloną kredką wiersz Rafała Wojaczka Modlitwa bohaterów:

Na brednię naszą i na naszą nędzę

Na zatwardziałość w naszym szaleństwie

I na naszego głodu głośny krzyk

Na dom nasz który opuściły sny

Na naszą mowę wielce bełkotliwą

Na rozpaczliwie niedorzeczną miłość

I na znikomość wszelkich naszych prac

Na koszmar nocy i na bezsens dnia

Na naszych mistrzów bezradnych i smutnych

Oraz na sędziów ponuro okrutnych

Na biedne matki dogorywające

Przez nasze winy chcące i niechcące

Na nasze serca obrzękłe wątroby

Na nasze wargi popękane szorstkie

Na roztrzęsione fatalnie ręce

Obraz na mózgi w daremnej męce

I na te płuca co bez powietrza

Na strach bezsenny Na koszmarny zegar

Na wszystko co jest udziałem naszym

Błagamy wzgląd miej ironiczna Pani.

W pokoju znajduje się jeszcze ogromna mapa świata z zakreśloną przez chłopca trasą jego wielkiej podróży, która się już nie zdarzy.

To ostatni dzień z przyszłością w jego dziewiętnastoletnim życiu. I ostatni radosny dzień w mieszkaniu na jedenastym piętrze wieżowca w centrum Warszawy. Za kilka dni, kiedy będzie już bardzo sławny, przyjdą oglądać jego pokój zagraniczni dziennikarze. Będą pytać matkę, czy miał jeszcze inne marzenia oprócz podróży.

– Tak – odpowie. – Chciał zdać maturę i dostać się na studia.

* * *

Dziesiąta. Do drzwi puka Czarek F. – przyjaciel rodziny, który przyjechał w odwiedziny z Radomia.

Zapamiętał, że Grzesiek, bo tak ma na imię chłopiec, był uśmiechnięty i zadowolony. I już od wejścia mu się pochwalił, że świetnie mu poszła pisemna matura. Przedwczoraj z polskiego, wczoraj z historii. Dziś umówili się, by uczcić ten sukces, bo przed nim kilka dni luzu. Potem wystarczy zaliczyć egzaminy ustne i droga na studia otwarta.

Zaraz zapuka do drzwi Igor, kolega jeszcze z podstawówki, i Kuba, który do niedawna mieszkał z rodzicami w Nigerii.

Igor pójdzie do sklepu po wino, postawi butelki w pokoju mamy. Bo w mieszkaniu jest jeszcze mama Grześka – Barbara – i jej dużo starsza przyjaciółka, sanitariuszka z powstania, Hanna Staszkowska. To ona zauważa butelki i bardzo jej się to nie podoba. Wyglądała na skonsternowaną – zapamiętał Igor. Denerwują ją te młodzieżowe obyczaje. Chłopcy się dąsają, bo są przecież dorośli, pakują butelki i wychodzą z domu.

Czy pili z kubków, czy z kieliszków, czy szybko, czy raczej wolno, kto i gdzie kupił wino, kto za nie zapłacił, skąd mieli pieniądze i jak był ubrany Grzesiek, gdy wychodził z domu. Za kilka dni wszystkie te szczegóły staną się ważne. Będą o nie pytali prokuratorzy, zachodni dziennikarze, przyjaciele Barbary, próbując odtworzyć ten dzień minuta po minucie.

Grzesiek ma brązowe sztruksy, zarzuconą na ramiona szarawą niezapiętą koszulę, a na bosych stopach skórzane klapki (gdy jest ciepło, skarpetek nie nosi).

Wychodzą z mieszkania około piętnastej. Pod blokiem, w pasażu Wiecha, spotykają Piotrka Kadlčika, który uczył Grześka gry na gitarze. Kręci się bez celu, czekając na seans polskiego horroru Wilczyca w pobliskim kinie Atlantic. Nie trzeba go długo przekonywać, by ruszył z nimi na Stare Miasto. Dlaczego tam? Grzesiek mówi, że tam oblewają maturę jego koledzy z klasy.

Po drodze opowiada o planowanym w wakacje wyjeździe do Dębek nad morze. Nie dojdzie do niego, bo szeregowy Ireneusz Kościuk z XIII Kompanii Operacyjnej ZOMO rozpoczął już służbę na Starym Mieście. Na odprawie w jednostce dowiedział się, że dziś rocznica śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, która może posłużyć działaczom zdelegalizowanej Solidarności do przypomnienia o sobie. Mogą wznosić wrogie okrzyki, że Solidarność żyje albo że WRON-a skona. Dlatego zomowcy muszą być dziś bardzo czujni. Kościuk ma patrolować teren wokół placu Zamkowego, a napotkanych wrogów porządku zatrzymać.

* * *

Pod kościół Świętej Anny dojeżdżają autobusem. Pełno tajniaków i mundurowych. Idą przez plac Zamkowy, Świętojańską koło bazyliki Jana Chrzciciela, na rynek staromiejski. Kolegów z klasy Grześka nigdzie nie widać, więc snują się po uliczkach bez celu.

W drodze powrotnej przy wejściu na plac Zamkowy Grzesiek wskakuje Czarkowi na plecy. Wygląda to komicznie, gdy Czarek, chwiejąc się na swoich chudych nogach, dźwiga na plecach dryblasa. W końcu potyka się, traci równowagę i upada. Leży. Obok Grzesiek.

Wtedy podbiega do nich zomowiec – szeregowy Ireneusz Kościuk, niewiele starszy od Grześka. Szarpie go za rękaw i domaga się dowodu osobistego.

– Nie mam – śmieje się chłopak, gdy za jego plecy podjeżdża już radiowóz.

Potem akcja przyspiesza. Kościuk popycha Grześka w kierunku milicyjnej nyski, a gdy ten zapiera się rękoma w drzwiach, zomowiec wyjmuje pałę i tłucze go po plecach tak długo, aż wpadnie do środka. Zanim samochód odjedzie, zdąży wskoczyć do niego jeszcze Czarek. Po chwili radiowóz znika za rogiem.

Kuba chowa skórzane klapki zostawione na placu przez kolegę, a Piotrek biegnie odnaleźć Barbarę, by powiedzieć jej o zatrzymaniu syna przez zomowców.

Kuba z placu Zamkowego idzie pod znajdujący się za rogiem komisariat na Jezuickiej. Staje na dziedzińcu i nasłuchuje. Dobiega do niego dziki skowyt Grześka. „Biją go” – myśli. Boi się, że gdy wejdzie do środka w tym momencie, to i on oberwie. Czeka, aż krzyki ustaną, po czym uchyla ciężkie drewniane drzwi komisariatu. Za nimi widzi skulonego na posadzce Grześka. Ma zamknięte oczy i jęczy z bólu.

Kuba prosi dyżurnego, by wypuścił kolegę.

– Nic złego nie zrobił. Chciał tylko uczcić zdaną maturę – tłumaczy.

– Dobrze by było – odpowiada milicjant – by zjawiła się tu jego matka, zanim zabierze go karetka.

Karetka pod komisariat zajeżdża około siedemnastej.

– To jakiś wariat – mówią do kierowcy karetki rozzłoszczeni milicjanci.

Kierowca patrzy na drobnego bruneta, który stoi w cywilu wśród umundurowanych zomowców, i wyzywa ich od najgorszych, a oni potulni nawet pałką nie ruszą. „Dlaczego na coś takiego pozwalają” – zastanawia się kierowca.

W karcie wyjazdu dyspozytor napisał „psychiczny”. Ten brunet na normalnego rzeczywiście nie wygląda. Bo kto ośmieliłby się tak besztać milicjantów?

Dyżurny sierżant wskazuje sanitariuszom tego drugiego. Skulonego na krześle bosego chłopaka, w rozdartych na kolanach spodniach i rozchełstanej koszuli. Dopiero teraz kierowca go dostrzega. Ma potargane włosy, twarz pokrytą kurzem i nieobecne oczy. Nie można z nim złapać kontaktu. Nie odpowiada na pytania, tylko się trzyma za brzuch i buja na krześle.

– W oczach miał strach i przerażenie – zapamiętał kierowca Michał Wysocki.

Sierżant mówi, że to narkoman, ale gdy Wysocki podwija mu rękaw koszuli, nie widzi na rękach nakłuć po igłach.

Chłopak nie może wstać o własnych siłach, iść też nie może. Wysocki zarzuca jego rękę na swoją szyję, łapie pod bok i wolno, krok za krokiem, wyprowadza z komisariatu. Grzesiek ledwo powłóczy nogami. Z pomocą sanitariusza – Jacka Szyzdka – sadzają go na tylnym siedzeniu karetki. Droga do pogotowia na Hożą zajmie im tylko sześć minut i cztery sekundy (tak wykaże późniejszy eksperyment). Przez ten czas chłopak wybełkocze tylko jedno zdanie:

– Na Hożej ja byłem.

W czasie jazdy próbuje złapać sanitariusza za włosy. Wysocki zatrzymuje karetkę, chwyta go za ręce, przytrzymuje chłopaka dla opamiętania i dopiero wtedy ten się uspokaja.

Karetka parkuje pod samymi schodami. Pacjent nie reaguje. Trzeba go wynieść z auta. Szyzdek z Wysockim biorą go pod ramiona, niosą do holu, wiozą windą na pierwsze piętro, holują pod drzwi gabinetu psychiatrycznego numer 108. Kładą go na posadzce i idą szukać lekarza.

Psychiatra Paweł Willmann złości się, że znów mu przywieźli nieprzytomnego pacjenta. We trójkę sadzają Grześka na krześle w gabinecie psychiatry. Chłopak siedzi skulony z opuszczoną głową, trzymając się za brzuch. Wtedy wpada do gabinetu zdyszany Czarek. Mówi, że kolegę przed chwilą pobili milicjanci, ale Willmann puszcza to mimo uszu. Chce odesłać pacjenta na oddział psychiatryczny szpitala przy ulicy Nowowiejskiej.

– Tam mu zrobią płukanie żołądka i stanie na nogi – tłumaczy Czarkowi.

Na nic się zdaje tłumaczenie Cezarego, że płukanie żołądka nic nie pomoże, bo to nie zatrucie, tylko pobicie.

Grzesiek bełkoce, że chce do toalety. Na parter sprowadza go Czarek, namawiając po drodze do ucieczki. Mają się niepostrzeżenie ulotnić przez małe okienko w ubikacji. Tylko że Grzesiek nie ma sił, by ustać na nogach, a co dopiero wspiąć się do okna. Upada. Czarek z sanitariuszem pakują go na wózek i odstawiają do poczekalni na parterze, gdzie czeka na transport do psychiatryka.

Matka zjawia się, gdy Grześ wymiotuje już krwią. Próbuje z nim rozmawiać, ale syn nie odpowiada. Jęczy tylko i osłania brzuch rękami. Jakby jej w ogóle nie poznawał.

Do gabinetu wchodzi w białym kitlu Willmann, wręcza matce skierowanie do szpitala.

„Turlał się po placu Zamkowym i odmówił wykonania poleceń milicjantów” – czyta Barbara i upiera się, że zamiast do szpitala odwiezie syna do domu. Willmann w końcu mięknie.

– Wiem, w jaki sposób traktowani są chorzy psychicznie i jakim zabiegom są poddawani – tłumaczy później Barbara. – Gdyby mój pobity syn został poddany takim zabiegom, spowodowałoby to nieodwracalne skutki. Sądziłam, że wydobrzeje w domu po pobiciu i będzie mógł przystąpić do dalszych egzaminów, co byłoby niemożliwe, gdyby został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym.

Około dziewiętnastej karetka odwozi bezwładnego Grześka do mieszkania przy Hibnera (dziś ulica Zgoda). Sanitariusze nie mogą jednak wwieźć go na jedenaste piętro, bo nosze nie mieszczą się w windzie. Muszą transportować chorego na przywiezionym z mieszkania krześle. Kładą go w tym samym łóżku, z którego wstał dziś rano. Tam na moment odzyskuje świadomość. Prosi o ciepłą kąpiel, która ukoi ból brzucha. Potem zasypia.

O trzeciej Grzesiek budzi się z letargu. Opowiada matce o biciu. Mówi z trudem. Pamięta, że zanim stracił przytomność, usłyszał, jak jeden z milicjantów wołał do drugiego: „Bij go w brzuch, żeby śladów nie było”.

Przez całą noc przy łóżku syna czuwa Barbara. Moczy ręczniki w zimnej wodzie i przykłada mu do bolącego brzucha. To trochę pomaga, bo po każdej zmianie Grzesiek przestaje na chwilę jęczeć.

– Barbara niewiele mówi – zapamiętał towarzyszący jej tej nocy Czarek. – Jest jak człowiek, który dostał obuchem w głowę.

13 maja, piątek

Rano Grzesiek czuje się nadal fatalnie. Barbara dzwoni na Hożą do pogotowia, tłumacząc dyspozytorowi, że pobity syn ma problem z oddawaniem moczu. Około ósmej przyjeżdża karetka. Ich pech polega na tym, że dyżur ma dziś doktor Bronisław Jasicki. Koledzy nazywają go Zgonkiem.

O jego nieudolności, niekompetencji, braku wyobraźni krążą od lat legendy.

Jasicki pobieżnie bada Przemyka, daje zastrzyk przeciwbólowy (pyralgina z papaweryną), a obolały brzuch zaleca nagrzewać poduszką elektryczną. Nie wie, że to tylko może pogorszyć stan pacjenta.

– I żeby chłopak na przyszłość trzymał się z dala od milicji – radzi przed wyjściem lekarz.

Barbara mu nie ufa. Gdy tylko zamknie drzwi, dzwoni do rejonowej przychodni lekarskiej przy Rutkowskiego 12, prosząc o wizytę domową.

Grzesiek jest już blady jak ściana, dziwnie wyciszony, całkiem opada z sił.

– Wyglądał jak trup – zezna potem Kuba, który odwiedził go tego ranka.

Lekarka Aurelia Dunaj zjawia się po południu około siedemnastej trzydzieści. Nie może już nawet zmierzyć choremu ciśnienia krwi, podejrzewa pęknięcie wątroby. Wzywa karetkę reanimacyjną.

Przed wyjazdem Grzesiek prosi Kubę, by wsunął mu na nogi jego ulubione skórzane klapki.

– Grześ jest pobity – łka do słuchawki Basia. Prosi Elżbietę Ficowską zwaną przez przyjaciół Bietą, odpoczywającą w domu pracy twórczej w Oborach pod Warszawą, by natychmiast do niej przyjechała.

– Rzucam wszystko, wsiadam w samochód, jadę – opowiada Bieta.

Gdy dojechała do Warszawy, Grzesiek był już w szpitalu na Solcu.

O dziewiętnastej zostaje przyjęty na oddział chirurgiczny z rozpoznaniem ogólnego wstrząsu. Podczas rutynowego wywiadu odpowiada z trudem na pytania, mówi pojedynczymi słowami.

– Bili pięścią w brzuch, aż straciłem przytomność – wyjaśnia doktorowi Filipowi Grzejszczykowi.

W izbie przyjęć pacjent dostaje krwiozastępczy dekstran w kroplówce i przeciwzapalny hydrokortyzon. Pielęgniarki pobierają krew, by oznaczyć właściwie jej grupę – na wypadek ewentualnej operacji.

O dwudziestej trzeciej wwożą Grześka na blok operacyjny. Jest jeszcze przytomny.

Doktora Grzejszczyka łatwo rozpoznać po niewielkich, wychuchanych dłoniach.

– Byłem wtedy prawie chirurgiem – uśmiecha się spod wielkiego wąsa, gdy spotykam go trzydzieści lat później. Sadowską poznał w klasztorze przy Piwnej, gdzie razem pracowali w Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Tylko że on w aptece, a ona w dziale prawnym. Więc na Piwnej się głównie mijali.

– Wiedziałem tylko, że jest poetką – mówi. – Ale że ma syna, dowiedziałem się dopiero tej nocy.

14 maja, sobota

Operację przeprowadza doktor Leszek Karpiński, asystują Filip Grzejszczyk i Marek Bagniewski. Kwadrans po północy doktor Karpiński rozcina brzuch chłopca i dostaje się do jamy otrzewnowej. Jest przerażony. Jelita pacjenta wyglądają jak durszlak, są poszarpane i podziurawione.

– Najchętniej bym teraz zemdlał – mówi do pielęgniarki.

– Operacja była bardzo krótka – opowiada dziś Grzejszczyk. – Otwarcie i zamknięcie brzucha. Bo nic więcej nie mogliśmy już zrobić.

Około pierwszej jest już po wszystkim. Uchylają się drzwi sali operacyjnej, wychodzi doktor Grzejszczyk, ale nawet nie patrzy na Barbarę. Daje tylko ukradkiem znak Ligii Urniaż-Grabowskiej, lekarce, przyjaciółce Barbary, która przed chwilą do niej dołączyła, żeby podeszła, ale tak, by rozmowy nie usłyszała Sadowska.

– Rzeź i miazga – szepce jej chirurg do ucha. – Jego brzuch to bagno. Dziurawe jelita. Nie ma jak tego załatać.

Milknie, bo głos mu się łamie i więźnie w gardle.

– Lidka – mówi do Urniaż-Grabowskiej – nic nie można zrobić. On umrze.

Łzy płyną mu po policzkach.

– Nie miałem żadnych wątpliwości, że ten chłopak wkrótce umrze, a my nic nie możemy zrobić – mówi wolno, zastanawiając się nad każdym słowem. – Byłem wstrząśnięty nieuchronnością tej śmierci. Dojmująca była świadomość, że to nie jest ktoś anonimowy, ale syn naszej koleżanki, na którym, jak wtedy sądziłem, zemściła się Służba Bezpieczeństwa.

(Dwanaście lat później Grzejszczyk powie w sądzie:

– Wiele razy operowałem osoby z urazami jamy brzucha, lecz takich obrażeń nigdy nie widziałem. Takie uszkodzenia powstają na skutek dociśnięcia jelit do kręgosłupa. Tu wyglądały, jakby przez brzuch tego chłopca przejechał samochód).

O trzeciej piętnaście nieprzytomnego Grześka pielęgniarki przewożą na oddział intensywnej opieki medycznej. Podłączają do kroplówek i aparatury podtrzymującej życie. Sterczą z niego sączki, wenflony, gazy, bandaże i plastry.

– Żył jeszcze, ale nadziei już żadnej nie było – mówi doktor Urniaż-Grabowska. – Tylko Baśka niczego się nie spodziewa. Jest spokojna. Wierzy, że ten zły sen zaraz się skończy, Grześ się obudzi, wstanie z łóżka, ubierze się i pójdzie z nią pod rękę do domu. Nikt nie ma odwagi powiedzieć jej prawdy.

Barbara sprawia wrażenie zaprogramowanego robota. Chodzi po korytarzu i powtarza w kółko: „Powiedzcie, co się tam stało? Dlaczego ta operacja?”.

Podchodzi do niej doktor Grzejszczyk.

– Nie mogłem jej dalej ignorować – mówi.

Nie pamięta dokładnie, co jej wtedy powiedział. Pewnie coś uspokajającego i podtrzymującego na duchu: że nie jest tak źle albo że jest młody, to powinien z tego wyjść.

– Bałem się tej rozmowy, kiepski jestem w kłamaniu – opowiada. – Jak usłyszy prawdę, to tego nie przeżyje, pomyślałem. Umrze na tych schodach, na których stoi.

Sadowska wślizguje się na oddział intensywnej opieki medycznej. Grzesiek leży wiotki, blady, ma wielką zacerowaną pręgę na brzuchu. O tym, że wciąż żyje, świadczy tylko drgająca w rytm skurczów serca kropka na monitorze. Barbara siada przy łóżku, tuli pokłutą igłami dłoń i coś do syna szepce. Czuwa przy nim do rana.

O dziewiątej lekarski obchód. Doktor Jerzy Domalski zwraca uwagę na niezwykłą bladość chłopca i bardzo płytki oddech. Nie może wyczuć tętna obwodowego. To znak, że zostało niewiele czasu. Prosi matkę, żeby opuściła salę. Przy łóżku rozpoczyna się masaż serca, dotlenianie, wstrząsy elektryczne. Reanimacja trwa tak długo, aż kropka na monitorze znów zaczyna rytmicznie drgać. Grzesiek żyje, ale tylko według wskazań aparatury medycznej. To jedynie urzędowe życie.

Marzena Urban, dziewczyna Przemyka: „Ogromne wrażenie na mnie zrobił jej spokój i zdyscyplinowanie. Że potrafiła się wziąć w garść, uszanować pracę tych lekarzy i widziała ich trud, i to, że się starają. Nie chciała im przeszkadzać. Jak mówili, żeby wyszła, bo trzeba jakiś zabieg przeprowadzić, to Basia wychodziła, mimo że to były właściwie ostatnie chwile Grzesia i chciała być wtedy z nim”.

O dwunastej czterdzieści serce się zatrzymuje. Znów masaż, zastrzyki, sztuczne oddychanie. Walka trwa trzydzieści pięć minut. O trzynastej piętnaście lekarze odchodzą od łóżka. W rubryce „przyczyny śmierci” wpisują: „tępy uraz brzucha, rozlane kałowe zapalenie otrzewnej, przedziurawienie wstępnicy, wstrząs, niewydolność krążeniowo-oddechowa”.

W rubryce „wywiad”: „pobity przez funkcjonariuszy MO”.

O śmierci matkę ma poinformować doktor Jacek Albiński, dziś znany warszawski onkolog. „Niestety, nie pamiętam prawie nic z tego, co się owego dnia wydarzyło” – pisze w e-mailu.

(Z dokumentacji medycznej wynika, że pielęgniarki podały matce środki uspokajające). Po jakimś czasie spokojnym głosem powiedziała do Marzeny: „Grześ od nas odszedł”. „Przytuliła się do nas. Była cicha, czuła i ciepła. Czuliśmy, że jest silna, spokojna i zamknięta w swojej rozpaczy. Bardzo rzeczowo rozmawia z lekarzami i pociesza nas” – tak zapamiętała ten moment Marzena Urban.

– Była w jakimś stuporze. Jakby to wszystko nie dotyczyło jej ani jej ukochanego dziecka, ale kogoś innego – wspomina Bieta Ficowska.

Ze szpitala na Powiślu wracają pieszo: Barbara, Bieta i Marzena.

Przed blokiem na Hibnera spotykają Czarka F. Barbara mówi mu, że Grzegorza już nie ma.

Kilkanaście minut wcześniej z tą samą informacją Bieta zadzwoniła ze szpitala do męża. Jerzy Ficowski uruchamia łańcuszek informacyjny, dzwoniąc także do przyjaciela Sadowskiej, znanego poety Wiktora Woroszylskiego.

„Nie mogłem powstrzymać łez” – zanotował w swoim dzienniku Woroszylski.

Po południu informacja o śmiertelnie pobitym maturzyście krąży już pocztą pantoflową wśród przyjaciół i znajomych Sadowskiej. Ciągną ze wszystkich stron miasta na Hibnera, by podtrzymać ją na duchu. Windą na jedenaste piętro. Potem długim, ciemnym korytarzem, oświetlanym tylko przez świetlik, do drzwi z numerem 94. Za nimi w dwóch maleńkich pokoikach dziesiątki ludzi. Wszyscy na stojąco, bo nie sposób usiąść.

– Jedni wchodzą, inni wychodzą. Istny młyn – opowiada Ficowska.

Woroszylski notuje w dzienniku: „Różni ludzie, między innymi: Lilka G. z córką, zapłakana Marzena – dziewczyna Grzesia, drobna, smukła, bardzo delikatna, jacyś chłopcy. Jeden z nich w stanie amoku, powtarzający, że pójdzie i ich pozabija, zemści się albo sam się zabije. To Czarek, ten, który był z Grzesiem, kiedy wszystko się stało”.

Dominuje jeden temat: Kto jest winny tej śmierci?

Sprawa wydaje się oczywista. Grzesiek przecież wszystkim, którzy mieli z nim kontakt od czwartku wieczorem, powtarzał, że pobili go milicjanci z Jezuickiej.

– Nie miał powodu kłamać – mówi dziś Filip Grzejszczyk. – Nie planował przecież swojej śmierci, by nią obciążyć milicjantów i w ten sposób się na nich zemścić.

Z opowieści Basi, Ligii Urniaż-Grabowskiej i jej córki oraz Czarka F. próbują ułożyć jakiś spójny obraz tego, co się wydarzyło dwa dni temu. Pojedyncze obrazy zaczynają składać się w sekwencję zdarzeń.

Najwięcej do powiedzenia ma Czarek, który teraz ze szczegółami opowiada, co zdarzyło się w komisariacie.

Po wyjściu z nyski chwilę stali przy dyżurce. Czarek pokazuje swój dowód osobisty, a Grzesiek się stawia.

– Stan wojenny jest zawieszony, więc nie muszę nosić dokumentów – mówi milicjantowi. Ten bije go w twarz.

– My cię tutaj nauczymy, że będziesz nosił – straszy.

Czarek staje w obronie Grześka. Prosi, żeby nie bili kolegi, że zaraz przyjdzie tu jego matka z dokumentami i wszystko wyjaśni. Ale jest już za późno, bo od stolika zrywa się kolejny milicjant i cedzi przez zęby:

– Trzeba nauczyć gówniarza.

Wtedy ten blondyn, który zatrzymał ich na placu Zamkowym, próbuje uderzyć Grześka pałką, ale on chwyta ją i przez chwilę się szamocą. Drugi milicjant dopada ich z pałą, by wspomóc kolegę. Tłucze Grześka, aż ten zaczyna krzyczeć z bólu. Hałas wywabia dyżurnego z klitki przed wejściem. Wychodzi na korytarz, z niesmakiem patrzy na wirującą nad głową chłopaka pałkę i krzyczy do zomowców:

– Bijcie tak, żeby nie było śladów!

Wtedy jeden z milicjantów wykręca Grześkowi ręce do tyłu, a drugi z całych sił wali go łokciem w brzuch. (Czarek dokładnie ich zapamiętał: ten pierwszy, blondyn, około dwudziestu pięciu lat; ten drugi, ciemny blondyn).

Po każdym ciosie łokciem w brzuch Grzesiek wydaje z siebie przerażające okrzyki, które słychać nawet na zewnątrz budynku. Upada bezwładnie na posadzkę. Wtedy zaczynają go kopać. Ale tego Czarek dokładnie już nie widzi, bo gdy chciał udzielić pomocy koledze, powstrzymał go inny milicjant, zasłaniając mu widok w korytarzyku.

Na koniec półprzytomnego Grześka milicjanci wciągają na krzesło. Chłopak zwija się w kłębek, jęczy, trzyma się za brzuch. Tak pozostaje aż do przyjazdu karetki.

Czarek nie potrafi przekonywająco wyjaśnić zebranym, dlaczego Grzesiek został tak dotkliwie pobity. Bo miał za długie włosy? Bo był boso? Bo nie chciał okazać zomowcowi dowodu osobistego, który trzymał w kieszeni?

Wątpliwości budzi dotkliwość obrażeń. Czy tak okrutne pobicie mogło być przypadkowe? A może jednak ktoś je zaplanował? Czy kilkanaście ciosów w brzuch może zabić młodego mężczyznę?

W swoim dzienniku Woroszylski zadaje jeszcze inne pytania: „Czy Grześ stał się przypadkową ofiarą tylko dlatego, że należy do gatunku znienawidzonego przez uzbrojonych podludzi? Czy też ma to coś wspólnego z pogróżką, jaką usłyszała Basia, kiedy rok temu wypuszczano ją z Rakowieckiej? »Dobierzemy się do twojego syna«. I z ciągiem wydarzeń: rewizja, wzięcie Basi i Grzesia przed pierwszym maja na czterdzieści osiem godzin, obicie Basi w Świętym Marcinie. Lub z innym jeszcze, zaledwie zapoczątkowanym ciągiem aktów terrorystycznych, mających doprowadzić do dużych zaburzeń społecznych, a na ich fali, do jakichś przetasowań w ekipie rządzącej?”.

W innym miejscu dziennika Woroszylski zapisał: „Basia spokojna i nieskończenie zdziwiona: dlaczego on, dlaczego mnie to spotkało? Pokazuje wiersze Grzesia, własnoręcznie przez niego wydane w zeszyciku.

Mówi, że nie popełni samobójstwa, ale będzie błagała Boga, żeby zabrał ją jak najszybciej. (Dłoń ze złamanym palcem ma wciąż obandażowaną, na drugiej ręce jeszcze bolesny krwiak po incydencie w kościele Świętego Marcina)”.

Ten obandażowany palec widać na filmie, który zachował się w archiwach Video Studio Gdańsk. Barbara udziela wywiadu jakiejś ekipie telewizyjnej. Joanna Pacana z Video Studio Gdańsk napisała mi, że film ten został nakręcony dla amerykańskiej telewizji ABC. Ale nie wie, kto go nagrywał.

Obraz kręcono w mieszkaniu przy Hibnera, dwa dni po śmierci Przemyka. Barbara w turkusowej koszuli siedzi na tle wielkiego regału z książkami. Na szyi kobiety wisi na długim rzemieniu czarny skórzany krzyż. Sadowska mówi wolno, bardzo spokojnie. Żadnego użalania się, żadnej słabości, żadnej oznaki bólu.

Film trwa dziesięć i pół minuty i jest to jedyne filmowe nagranie, które po niej zostało.

– Moje dziecko było bardzo pogodne i jasne – mówi, nie patrząc w kamerę. – Miało swoje życie. Samo się wychowało, dlatego że nikt nikogo nie może wychować. Bardzo żeśmy się kochali. Bardzo był piękny, pogodny.

* * *

Zapada zmrok. Pod blok na Hibnera zjeżdżają dziesiątki milicjantów. Snują się po pasażu Wiecha, krążą wokół bloku i zatrzymują każdego, kto chce wejść do klatki z numerem 3. Żeby przedrzeć się przez ten kordon, trzeba pokazać dokument i powiedzieć, do kogo się idzie. Trwa polowanie na przyjaciół Sadowskiej. Milicjanci w notesach zapisują nazwiska tylko tych, którzy udają się do lokalu numer 94.

Barbara zjeżdża windą w dół i próbuje rozmawiać z mundurowymi:

– Nie ma we mnie nienawiści ani żalu – mówi milicjantom, którzy są niewiele starsi od pobitego na śmierć syna. – Jesteście tylko narzędziami. Nie można gniewać się na narzędzia. Jeżeli chcecie być milicjantami, a nie bokserami, to musicie odwrócić się od bandytów, od ludzi bestii.

Nie wdają się z nią w dyskusję.

W nocy Barbarę budzi hałas na korytarzu klatki schodowej. Podchodzi do drzwi, spogląda przez judasza i widzi, że stoją tuż za progiem. Całe piętro jest obstawione milicją, a Gaś właśnie domaga się wyjścia na spacer. Tylko jak się przedrzeć przez kordon zomowców? O drugiej w nocy Barbara dzwoni do swojej przyjaciółki, Biety Ficowskiej. Mówi, że jest coraz gorzej. Na piętrze zrobiło się niebiesko od mundurów, nie wie, czy może bezpiecznie wyjść z psem na spacer.

– Boję się – wyznaje cicho do słuchawki.

Bieta Ficowska wspomina:

– Byłam dla niej czymś w rodzaju pogotowia, do którego można było w każdej sprawie zadzwonić i poprosić o pomoc.

Ficowska telefonuje w nocy do Karola W. Małcużyńskiego, dziennikarza pracującego we wschodnioeuropejskim biurze BBC. Mówi mu, że mieszkanie Sadowskiej otoczyła milicja.

– Być może – sugeruje Małcużyńskiemu – jak pokażesz im swoją legitymację prasową, żeby uniknąć rozgłosu za granicą, odejdą i dadzą jej spokój.

Z Wiejskiej, gdzie mieszka Małcużyński, do mieszkania Sadowskiej jest kilkanaście minut piechotą. Milicjanci sztywnieją, gdy dziennikarz pokazuje swoją legitymację prasową BBC, i zaraz znikają. Od tej pory obserwacja lokalu 94 prowadzona jest dyskretnie.

„Na dole przed domem Basi na ławeczce siedzi »zakochana para«, bardziej niż sobą zajęta wejściem do gmachu. Być może fotografują?” – zauważa następnego ranka Wiktor Woroszylski.

– To właśnie tej nocy poczułam, że władze będą tuszować sprawę – opowiada Ficowska. – Fakt, że milicjanci w tak dużej liczbie pojawili się pod jej drzwiami, świadczył o tym, iż zrobią wszystko, by prawda nie wyszła na jaw. Zaczęli od zastraszania Baśki.

15 maja, niedziela

Rano Karol W. Małcużyński wychodzi na spacer z psem. Zaczepia go sąsiad. Pyta, czy słyszał o tym chłopaku śmiertelnie pobitym w komisariacie.

– Wtedy przekonałem się o sile zagranicznych rozgłośni – mówi Małcużyński.

Dzień wcześniej o Przemyku dowiedział się od pisarza Gustawa Gottesmana. Gdy przyszedł do niego, Gottesman zaciągnął go wprost do łazienki, zatrzasnął drzwi i odkręcił wodę w prysznicu.

– Powiem ci teraz coś bardzo ważnego – wyszeptał.

Późnym popołudniem Małcużyński wraz ze swoim szefem Kevinem Ruane’em z warszawskiego biura BBC pojawili się u Ficowskich, by dopytać o szczegóły. Wieczorem Ruane nadał z Warszawy w świat pierwszą telefoniczną korespondencję o śmierci chłopca. Informacja od razu trafiła do światowego serwisu BBC, a stamtąd do innych agencji, zagranicznych gazet, rozgłośni radiowych, dzienników telewizyjnych. Cały świat mówił o bestialsko pobitym przez milicję dziewiętnastolatku. Tylko polskie, cenzurowane media o tym milczały.

W niedzielę rano Małcużyński z Ruane’em odwiedzają Barbarę Sadowską, by uzupełnić newsa. Zapewne powiedziała im to samo, co zarejestrowała na taśmie telewizyjna ekipa ABC.

„Widziałam, że boli go brzuszek. Myślałam, że oberwał jak większość młodzieży u nas – w splot słoneczny albo w podbrzusze. Myślałam, że to sam ból. Powiedziałam doktorowi Willmannowi, że nie zgadzam się na przewiezienie do szpitala psychiatrycznego na płukanie żołądka. Na opiekę psychiatryczną. Że chcę go zabrać.

Mówiłam, że Grześ jest pobity, a on, że musi iść na konsultację psychiatryczną. Bałam się, że zrobią mu elektrowstrząsy, że go pasami zwiążą. To było intuicyjne. Po prostu się bałam.

I wtedy już wspaniali chłopcy z pogotowia, sanitariusze, stali gotowi i obiecali mi go przenieść. Widzieli, że on nie miał władz, nie miał siły. Powiedzieli, że mi go zawiozą do domu i wniosą na noszach. Podpisałam dokument i Grześ wrócił tutaj na noc. Pomagałam mu, jak mogłam. Bardzo go bolało. Bardzo był inny. Przepraszał mnie, że mnie fatyguje, że mu noszę mokry ręcznik na brzuszek. Wiedział, że mam te dwie ręce nieczynne. Od 3 maja pomagał bardzo, bo tu zostałam uderzona, a tu miałam ten gips. On wiedział, że nie mogę prać. Więc przeprosił mnie, że nie wyprał mi spódniczki na dzień następny. Prosił mnie, żeby dać mu coś przeciwbólowego. Płakał, że nie może się wysiusiać. I tak byliśmy razem.

Potem raniutko, mimo wszystko, mimo rozmowy z Willmannem, którego bałam się jak diabła, zadzwoniłam do pogotowia”.

„ Pamiętam zeszłoroczne pogróżki. Usłyszałam bezsilność, nie wiem, czy milicji, czy Służby Bezpieczeństwa, kiedy mi powiedziano: »was, Sadowska, nie możemy ruszyć, ale syna wam załatwimy«. Skoro on jest taki humanista, skoro potrafi im grać na gitarze piosenki Víktora Jary, gdy przychodzą na rewizję, to myślałam, że go wsadzą do wojska, wezwą do milicji, zamieszają w aferę kryminalną. Ja nie myślałam o zabiciu. Może to później przyszło do głowy jakiemuś choremu człowiekowi. Oni nas znali i wiedzieli, że ani Grześ się nie boi, ani ja. To zawsze budzi w ludziach bezsilność”.

„Po wizycie w niewielkim mieszkaniu, które chłopiec dzielił z matką, dwoma brązowymi kotami i pieskiem – notuje Kevin Ruane – można powiedzieć tylko tyle: śmierć Grzegorza Przemyka była ważna dlatego, że stał się on po prostu następną niewinną ofiarą systemu represji wprowadzonego przez generała Wojciecha Jaruzelskiego wraz z ogłoszeniem stanu wojennego w grudniu 1981 roku”.

* * *

Dzięki BBC, Radiu Wolna Europa, Głosowi Ameryki i przyjaciołom Sadowskiej o śmiertelnym pobiciu jej syna wie nie tylko Warszawa, ale i cała Polska.

Po południu w niedzielę, dzień po śmierci Przemyka, kapitan Milicji Obywatelskiej Konstanty Machnowski, kierownik komisariatu przy Jezuickiej, w którym milicjanci skatowali Grzegorza, znalazł się przy kwiatowym krzyżu ułożonym na chodniku przed kościołem Świętej Anny przy placu Zamkowym. Od wielu miesięcy spotykają się tu przeciwnicy stanu wojennego. Modlą się, śpiewają pieśni religijne i ostentacyjnie unoszą w górę palce w geście zwycięstwa. Wymieniają się podziemnymi drukami. Patrole milicyjne mają obowiązek też sprawdzać, czy wśród kwiatów ktoś nie ukrył ulotek. Dziś kapitan Machnowski znalazł tylko jedną wykaligrafowaną kartkę: „W dniu 14 maja 1983 zmarł uczeń liceum ogólnokształcącego (maturzysta) Grzegorz Przemyk, który 12 maja 1983 roku został bestialsko pobity przez funkcjonariuszy w komendzie MO na Jezuickiej”.

„Zainteresowanie treścią tej kartki było mierne” – zanotował Machnowski w swoim raporcie, ale chyba przesadził, bo tego samego wieczoru do komisariatu zatelefonował jakiś dziennikarz, pytając o pobitego chłopca. „Mówił, że matką tego Grzymek czy Przymek Grzegorza jest Barbara Sadowska, należąca do Związku Literatów Polskich” – co też Machnowski odnotował.

* * *

Na Hibnera u Sadowskiej znów pełno ludzi.

„Basia drugi czy trzeci dzień nic nie je – notuje w dzienniku Woroszylski. – Odwiedzał ją ksiądz P. , zapowiadając, że sprawy pogrzebowe bierze na siebie. Poznałem Jacka i Hanię Fedorowiczów, bardzo miłych, którzy odwieźli mnie następnie do domu, po drodze informując, że Basia zgadza się rozmawiać z dziennikarzami zagranicznymi (»żeby obronić inne dzieci«), i prosząc, żebym któregoś przysłał, jeśli potrafię”.

Wieczorem Woroszylski w swoim żoliborskim mieszkaniu na Mickiewicza siada przed maszyną i wystukuje na niej list do swojego dawnego znajomego z czasów dziennikarstwa, Mieczysława Rakowskiego. Rakowski ma ogromną władzę – jest wicepremierem w rządzie stanu wojennego.

„Piszę ten list nie, żeby szydzić z Twojego »świata realnego«, który przeciwstawiasz naszemu »światu wyimaginowanemu«, ale żeby z całą powagą zapytać, co Ty i Twoi współrządzący zamierzacie uczynić dla położenia kresu bestialstwu.

Nie sądzę, żeby sprawiało trudność wykrycie i ukaranie w majestacie prawa morderców syna mojej nieszczęsnej przyjaciółki, syna tego umęczonego kraju, tego zdesperowanego społeczeństwa.

Chociaż nic naturalnie nie wskrzesi zamordowanego i nie ukoi cierpienia Matki, chcę wiedzieć, czy Ty osobiście użyjesz wszystkich swoich wpływów, żeby przynajmniej tym razem stało się zadość elementarnej sprawiedliwości.

I co zostanie uczynione, żeby ludzi wiadomych służb wyzuć z prawa do okrucieństwa, z jakiego zdają się coraz zuchwalej korzystać? Co zostanie uczynione, żeby młodzież polska, nasze dzieci, przestano wreszcie traktować jak wroga numer jeden tego państwa, tropioną zwierzynę, cel kaleczących i zabijających ciosów na ulicach miast i za nieprzeniknionymi murami?

Od odpowiedzi na te pytania więcej dziś zależy niż od czczych deklaracji, mów i polemik, którymi usiłuje się zagłuszyć jęki torturowanych i mordowanych”.

16 maja, poniedziałek

Rano Rakowski dostaje list Woroszylskiego, ale nie zamierza odpowiadać. „Na mój gust to kolejna prowokacja – notuje wicepremier w swoim dzienniku. – Pani Sadowska należy do opozycji, przed pierwszym maja wraz z synem została zatrzymana na czterdzieści osiem godzin i można założyć, że upatrzono sobie chłopaka i postanowiono dać mu nauczkę”.

Tak też myśli podziemna Solidarność i wszyscy znajomi Barbary.

To zemsta na matce chłopca za jej zaangażowanie, wspieranie Solidarności i podziemia. Od lat jest znana jej niechęć do socjalizmu, sympatia dla KOR i podziemnych wydawnictw. To chyba nie przypadek, że pobito jej syna?

„Sam fakt, że właśnie Grzegorz Przemyk, a nie ktoś inny z grupy zatrzymanych przez MO kolegów padł ofiarą tego kolejnego milicyjnego samosądu, nie był i nie mógł być tragicznym przypadkiem” – informuje Radio Wolna Europa. „Faktem budzącym największą odrazę i oburzenie jest właśnie bezkarność oprawców, bezkarność funkcjonariuszy państwowych organów ścigania wykazujących zdziczenie, a często bezprzykładny sadyzm w znęcaniu się nad bezbronnymi ludźmi, nie wyłączając młodzieży, kobiet i ludzi starszych”.

Grzegorz Przemyk nie jest pierwszą ofiarą stanu wojennego. Podczas pacyfikacji kopalni Wujek w grudniu 1981 roku zastrzelono dziewięciu górników, trzech kolejnych zginęło od strzałów w Lubinie w sierpniu 1982 roku, w Nowej Hucie funkcjonariusz SB postrzelił śmiertelnie dwudziestoletniego elektryka. Znacznie więcej osób zmarło wskutek pobić przez milicję, ale zwykle nie było świadków, więc te sprawy władze szybko wyciszały lub tuszowały. W przypadku Przemyka od początku było to trudne – dramat rozegrał się przecież na oczach jego kolegów, którzy potwierdzą, co widzieli w komisariacie. Więcej: on sam, kiedy jeszcze żył, opowiadał, gdzie i kto go pobił. Sama sekwencja zdarzeń najbardziej pogrąża milicjantów – przecież chłopak wszedł do komisariatu o własnych siłach, a wyjechał karetką. Sprawa wydaje się przesądzona. Tym razem zomowcom nie uda się wywinąć od odpowiedzialności. Zbyt dużo świadków, zbyt dużo dowodów.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy

Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO).

Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – organ administrujący Polską w czasie stanu wojennego (WRON).

Zeznania Barbary Sadowskiej w prokuraturze, czerwiec 1983 roku.

Zeznania Filipa Grzejszczyka w sądzie wojewódzkim 11 października 1995 roku. Akta sprawy.

Zeznania złożone w śledztwie w 1983 roku przez doktora Marka Bagniewskiego.

Zeznanie Ligii Urniaż-Grabowskiej przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie 9 października 1995 roku.

Wspomnienia Marzeny Urban, archiwum rodziny Komierowskich, IPN BU 2215/5.

Tamże.

Zawiadomienie prokuratora o zgonie chorego z 14 maja 1983 roku.

Milicja Obywatelska (MO).

Wspomnienia Marzeny Urban, archiwum rodziny Komierowskich, IPN BU 2215/5.

Chodzi o napaść Służby Bezpieczeństwa (SB) na Komitet Prymasowski przy ulicy Piwnej w Warszawie 3 maja 1983 roku. Między innymi Barbara Sadowska, która tam pracowała, została wówczas poturbowana.

Na podstawie nagrania udostępnionego przez Video Studio Gdańsk.

Chilijski bard zamordowany przez juntę Augusta Pinocheta.

Notatka służbowa kapitana Konstantego Machnowskiego z 15 maja 1983 roku.

Komitet Obrony Robotników (KOR).

Audycja Radia Wolna Europa (RWE) z 16 maja 1983 roku, cytat za: Sprawa Grzegorza Przemyka – mity i rzeczywistość, „Informacja Polityczna” 1984, nr 10.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: