- W empik go
Zęby tygrysa - ebook
Zęby tygrysa - ebook
„Zęby tygrysa” to dwuczęściowa powieść autorstwa Maurice’a Leblanca opowiadająca o przygodach Arsène’a Lupin. Jej akcja rozgrywa się w 1919 r., tuż po zakończeniu I wojny światowej, w trakcie pandemii grypy hiszpanki. W tym to czasie umiera amerykański milioner Cosmo Mornington. Nie wszyscy wierzą, że była to śmierć naturalna. Tuż bowiem przed swoją śmiercią Amerykanin zobligował swego przyjaciela don Luisa Perennę, by ten odnalazł jego spadkobierców. Jeśliby jednak tacy się nie znaleźli, fortuna przypadnie don Luisowi. Czy Perennie uda się spełnić wolę zmarłego?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-928-6 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część pierwsza. Don Luis Perenna
Rozdział I. D’Artagnan, Monte Christo i Porthos
Rozdział II. Człowiek, który musi umrzeć
Rozdział III. Martwy turkus
Rozdział IV. Żelazna pułapka
Rozdział V. Człowiek z hebanową laską
Rozdział VI. Szekspir, tom ósmy
Rozdział VII. Na śladach strasznej tajemnicy
Rozdział VIII. Arseniusz Lupin w szale wściekłości
Rozdział IX. Spowiedź Sauveranda
Rozdział X. Walka
Część druga. Tajemnica Florentyny
Rozdział XI. Na pomoc!
Rozdział XII. Eksplozja na bulwarze Suchet
Rozdział XIII. Arseniusz Lupin wskazuje mordercę
Rozdział XIV. Spadkobierca dwustu milionów
Rozdział XV. Rewanż Webera
Rozdział XVI. Sezamie, otwórz się!
Rozdział XVII. Arseniusz Lupin – cesarzem
Rozdział XVIII. Potrzask jest gotowy. Strzeż się Lupinie
Rozdział XIX. Tajemnica Florentyny
Rozdział XX. ZakończenieRozdział I
D’Artagnan, Monte Christo i Porthos
O godzinie w pół do piątej sekretarz osobisty p. Desmalionsa, prefekta policji, który jeszcze do biura nie wrócił, ułożył na jego biurku pakiet listów i raportów, zadzwonił i rzekł do odźwiernego, który wszedł głównymi drzwiami:
– Pan prefekt wezwał na godzinę piątą kilka osób, których nazwiska są tu zanotowane. Każecie im oczekiwać na prefekta oddzielnie, tak, aby nie mogli się ze sobą porozumieć i mnie oddacie ich wizytówki.
Odźwierny wyszedł. Sekretarz zwrócił się ku małym drzwiom, prowadzącym do jego gabinetu, gdy w tym główne drzwi się otwarły, dając przejście mężczyźnie, który się zatrzymał i chwiejąc się na nogach, szukał oparcia o poręcz fotelu.
– Ach – rzekł sekretarz. – To pan, panie Verot? Ale cóż to się panu stało?
Inspektor Verot był człowiekiem bardzo korpulentnym, dobrze zbudowanym, o potężnych ramionach. Wstrząsnąć nim musiała jakaś silna emocja, gdyż twarz jego, zazwyczaj krwista, zdawała się być prawie bladą.
– Ależ nic, panie sekretarzu.
– A jednak nie masz pan swego zdrowego wyglądu... Jesteś pan siny... A przy tym te strugi potu...
Inspektor Verot otarł pot z czoła i przychodząc już nieco do siebie, począł wyjaśniać:
– Jestem trochę sfatygowany... Przepracowałem się dzisiaj... Chciałem za wszelką cenę wyjaśnić pewną sprawą, którą mi pan prefekt powierzył... Swoją drogą głupio się jakoś czuję.
– Mogę panu służyć proszkiem.
– Nie, nie. Raczej pić mi się chce.
– A zatem szklaneczkę wody?
– Nie... nie...
– Więc czego?
– Chciałbym... chciałbym...
– Głos mu utknął w gardle. Rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby nagle nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż wreszcie, odzyskując władzę nad sobą, zapytał:
– Pana prefekta jeszcze nie ma?
– Nie, nie będzie on wcześniej, jak o godzinie piątej, gdyż o tej porze ma ważne posiedzenie.
– Tak... wiem o tym... bardzo ważne. Dlatego właśnie mnie wezwał. Ale chciałbym go widzieć wcześniej. Tak bym go chciał widzieć...
Sekretarz spojrzał uważnie na Verota i rzekł:
– Jaki pan jesteś zdenerwowany! Pańskie doniesienie ma więc tak wielką wagę?
– Bardzo wielką. Idzie tu o zbrodnię, popełnioną akurat przed miesiącem. I idzie tu przede wszystkim o przeszkodzenie w dokonaniu dwóch morderstw, będących konsekwencją tej zbrodni, a które mają być spełnione jeszcze tej nocy... Tak jest, tej nocy, o ile nie przedsięweźmiemy środków skutecznych.
– Ano, zobaczymy... Siadaj pan zatem.
– Ach kiedy wszystko to jest skombinowane w taki szatański sposób... Nie! Wyobrazić sobie tego nie można...
– Ale ponieważ jesteś pan uprzedzony, panie Verot... Ponieważ pan prefekt dał panu wolną rękę...
– Tak, oczywiście... oczywiście... Ale mimo wszystko strasznie jest pomyśleć, że mogę go nie spotkać. Wobec tego postanowiłem napisać doń ten oto list, w którym spowiadam mu się ze wszystkiego, cokolwiek wiem o tej sprawie. To było najrozsądniejsze.
To mówiąc, wręczył sekretarzowi wielką, żółtą kopertę po czym dodał:
– Wraz z tym kładę także na biurku małe pudełko. Zawiera ono coś, co stanowi uzupełnienie i wyjaśnienie treści listu.
– Ale dlaczego nie zatrzymujesz pan tego przy sobie?
– Boję się... Szpiegują mnie... Starają się ode mnie uwolnić... Nie uspokoję się, dopóki nie podzielę się z kimś tajemnicą.
– Nie bój się pan niczego. Pan prefekt nie omieszka przyjść na czas. Tymczasem radzę panu iść do apteki po jakiś środek uspokajający.
Inspektor zdawał się być niezdecydowany. Ponownie otarł pot z czoła, a następnie wyprostował się i wyszedł.
Pozostawiony samemu sobie sekretarz wsunął list do wielkiej pliki papierów, rozłożonych na biurku prefekta, skąd udał się następnie do swego gabinetu. Zaledwie się zamknął u siebie, gdy drzwi przedpokoju jeszcze raz się otwarły i zjawił się w nich ponownie inspektor.
– Panie sekretarzu... Lepiej będzie, jeżeli panu pokażę... – wybełkotał.
Nieszczęśnik ten był całkiem blady. Szczękał zębami. Spostrzegłszy, iż w przedpokoju nikogo nie było, chciał przejść do gabinetu sekretarza, uczuwszy się jednak nagle słabym, opadł na krzesło, na którym pozostał przez kilka minut.
– Co się ze mną dzieje?... Czyżbym ja także został otruty?... Ach, boję się... boję się – jęczał.
Biurko znajdowało się tuż przy nim. Wziął w rękę ołówek, przysunął sobie notatnik i począł pisać, lecz wkrótce, odłożywszy ołówek, mruknął:
– Ale nie, zbyteczna fatyga, gdyż prefekt list mój przeczyta?... Co się ze mną jednak dzieje... Och, boję się...
Naraz powstał z miejsca i zawołał:
– Panie sekretarzu, trzeba... trzeba, żebyś... To ma się stać tej nocy... Nic temu nie przeszkodzi...
Drobnym krokiem, jak automat, wytężywszy całą siłę woli, ruszył ku drzwiom gabinetu. Zachwiał się jednak po raz wtóry i znów przysiadł na krześle.
Jakiś strach szalony go ogarnął. Starał się krzyczeć, ale głos jego był tak słaby, że usłyszany być nie mógł. Zdawał sobie z tego sprawę, więc począł szukać wzrokiem dzwonka, jakiegoś przedmiotu, ale nic już nie widział. Jakaś ciemna zasłona zdawała się przesłaniać mu oczy.
Wtedy padł na kolana, przyczołgał się aż do muru, macając w powietrzu ręką jak ociemniały i dotarł wreszcie do drewnianego przepierzenia. Poczołgał się wzdłuż niego. Niestety w umyśle jego tkwił tylko niejasny obraz pokoju, tak, iż zamiast się zwrócić na lewo, posunął się na prawo, poza parawan, osłaniający małe drzwiczki.
Namacawszy klamkę, pchnął drzwi i zawołał:
– Na pomoc!... na pomoc... – po czym padł twarzą na podłogę niszy, służącej za toaletę prefektowi policji.
– Tej nocy... – jęczał, sądząc, że jest słyszany i że znajduje się w gabinecie sekretarza. – Tej nocy... Rzecz cała na tę noc jest uplanowana... Zobaczysz pan... ślad zębów... Coś strasznego... Jak cierpię... Na pomoc!... To trucizna... Ratujcie mnie!...
Głos jego słabł coraz bardziej. Powtórzył kilka razy jakby w malignie:
– Zęby... białe zęby... one się zamykają...
Później głos jego jeszcze bardziej przycichł i jakieś niewyraźne dźwięki zaczęły ulatywać z bladych ust inspektora. Począł obracać szczękami, podobnie jak to czynią niektórzy starcy, żujący wiecznie ślinę. Głowa jego pochylała się coraz bardziej na piersi. Potem nastąpiły dwa lub trzy westchnienia, wielki dreszcz przebiegł jego ciało i pozostał bez ruchu.
Rozpoczęła się agonia.
Na 10 minut przed uderzeniem godziny 5 prefekt policji wszedł do swego gabinetu.
Pan Desmalions, który zajmował stanowisko prefekta od lat kilku i którego zasłudze wszyscy hołd oddawali, był człowiekiem lat 50, ociężałym z wyglądu, ale o twarzy inteligentnej i delikatnej. Ubranie jego – kamizelka i spodnie szare, białe kamasze, krawat luźno związany – nie miało nic wspólnego z mundurem funkcjonariusza. Gesty miał swobodne, proste, pełne dobroci i wdzięku.
Skoro tylko zadzwonił, zjawił się przy nim jego sekretarz.
P. Desmalions rzucił mu natychmiast pytanie:
– Czy osoby przeze mnie wezwane są obecne?
– Tak, panie prefekcie. Poleciłem nawet, ażeby im kazano czekać w oddzielnych pokojach.
– Och, nic mi nie zależy na tym, ażeby się oni nie komunikowali ze sobą. Jednak... może to i lepiej. Spodziewam się, że ambasador Stanów Zjednoczonych nie fatygował się osobiście?...
– Nie, panie prefekcie.
– Czy ma pan wizytówki tych panów?
– Oto one.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.