- W empik go
Zęby tygrysa. Les dents du tigre - ebook
Zęby tygrysa. Les dents du tigre - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.
"Zęby tygrysa" to powieść kryminalna pióra Maurice Leblanca. Jest rok 1919, właśnie niedawno zakończyła się I wojna światowa, zwana wówczas "wielką wojną", ale zaraz potem wybucha epidemia zabijającej tysiące i tysiące ofiar grypy hiszpanki. W tym to czasie umiera amerykański milioner Cosmo Morningtona, którego śmierć jest mocno podejrzana. Milioner przed śmiercią zobligował swego druha don Luisa Perennę, by ten odnalazł spadkobierców Morningtona, gdyby jednak tacy się nie znaleźli, fortuna przypadnie don Luisowi. Czy Perennie uda się spełnić wolę zmarłego? Trup się ściele gęsto, a kłody walą mu się pod nogi… Zachęcamy do lektury, bo warto się dowiedzieć, jaki jest koniec owej historii.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-638-5 |
Rozmiar pliku: | 677 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. D’Artagnan, Monte Christo i Porthos.
O godzinie w pół do piątej sekretarz osobisty p. Desmalions’a, prefekta policyi, który jeszcze do biura me wrócił, ułożył na jego biurku pakiet listów i raportów, zadzwonił i rzekł do odźwiernego, który wszedł głównemi drzwiami:
– Pan prefekt wezwał na godzinę piątą kilka osób, których nazwiska są tu zanotowane. Każecie im oczekiwać na prefekta oddzielnie, tak, aby nie mogli się ze sobą porozumieć i mnie oddacie ich wizytówki.
Odźwierny wyszedł. Sekretarz zwrócił się ku małym drzwiom, prowadzącym do jego gabinetu, gdy w tem główne drzwi się otwarły, dając przejście mężczyźnie, który się zatrzymał i chwiejąc się na nogach, szukał oparcia o poręcz fotelu.
– Ach – rzekł sekretarz. – To pan, panie Verot? Ale cóż to się panu stało?
Inspektor Verot był człowiekiem bardzo korpulentnym, dobrze zbudowanym, o potężnych ramionach. Wstrząsnąć nim musiała jakaś silna emocya, gdyż twarz jego, zazwyczaj krwista, zdawała się być prawie bladą.
– Ależ nic, panie sekretarzu.
– A jednak nie masz pan swego zdrowego wyglątu... Jesteś pan siny... A przytem te strugi potu...
Inspektor Verot otarł pot z czoła i przychodząc już nieco do siebie, począł wyjaśniać:
– Jestem trochę sfatygowany... Przepracowałem się dzisiaj... Chciałem za wszelką cenę wyjaśnić pewną sprawą, którą mi pan prefekt powierzył... Swoją drogą głupio się jakoś czuję.
– Mogę panu służyć proszkiem.
– Nie, nie. Raczej pić mi się chce.
– A zatem szklaneczkę wody?
– Nie... nie...
– Więc czego?
– Chciałbym... chciałbym...
– Głos mu utknął w gardle. Rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby nagle nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż wreszcie, odzyskując władzę nad sobą, zapytał:
– Pana prefekta jeszcze niema?
– Nie, nie będzie on wcześniej, jak o godzinie piątej, gdyż o tej porze ma ważne posiedzenie.
– Tak... wiem o tem... bardzo ważne. Dlatego właśnie mnie wezwał. Ale chciałbym go widzieć wcześniej. Tak bym go chciał widzieć...
Sekretarz spojrzał uważnie na Verota i rzekł:
– Jaki pan jesteś zdenerwowany! Pańskie doniesienie ma więc tak wielką wagę?
– Bardzo wielką. Idzie tu o zbrodnię, popełnioną akurat przed miesiącem. I idzie tu przedewszystkiem o przeszkodzenie w dokonaniu dwóch morderstw, będących konsekwencyą tej zbrodni, a które mają być spełnione jeszcze tej nocy... Tak jest, tej nocy, o ile nie przedsięweźmiemy środków skutecznych.
– Ano, zobaczymy... Siadaj pan zatem.
– Ach kiedy wszystko to jest skombinowane w taki szatański sposób... Nie! Wyobrazić sobie tego nie można...
– Ale ponieważ jesteś pan uprzedzony, panie Verot... Ponieważ pan prefekt dał panu wolną rękę...
– Tak, oczywiście... oczywiście... Ale mimo wszystko strasznie jest pomyśleć, że mogę go nie spotkać. Wobec tego postanowiłem napisać doń ten oto list, w którym spowiadam mu się ze wszystkiego, cokolwiek wiem o tej sprawie. To było najrozsądniejsze.
To mówiąc, wręczył sekretarzowi wielką, żółtą kopertę poczem dodał:
– Wraz z tem kładę także na biurku małe pudełko. Zawiera ono coś, co stanowi uzupełnienie i wyjaśnienie treści listu.
– Ale dlaczego nie zatrzymujesz pan teqo przy sobie?
– Boję się... Szpiegują mnie... Starają się odemnie uwolnić... Nie uspokoję się, dopóki nie podzielę się z kimś tajemnicą.
– Nie bój się pan niczego. Pan prefekt nie omieszka przyjść na czas. Tymczasem radzę panu iść do apteki po jakiś środek uspokajający.
Inspektor zdawał się być niezdecydowany. Ponownie otarł pot z czoła, a następnie wyprostował się i wyszedł.
Pozostawiony samemu sobie sekretarz wsunął list do wielkiej pliki papierów, rozłożonych na biurku prefekta, skąd udał się następnie do swego gabinetu. Zaledwie się zamknął u siebie, gdy drzwi przedpokoju jeszcze raz się otwarły i zjawił się w nich ponownie inspektor.
– Panie sekretarzu... Lepiej będzie, jeżeli panu pokażę... – wybełkotał.
Nieszczęśnik ten był całkiem blady. Szczękał zębami. Spostrzegłszy, iż w przedpokoju nikogo nie było, chciał przejść do gabinetu sekretarza, uczuwszy się jednak nagle słabym, opadł na krzesło, na którem pozostał przez kilka minut.
– Co się ze mną dzieje?... Czyżbym ja także został otruty?... Ach, boję się... boję się – jęczał.
Biurko znajdowało się tuż przy nim. Wziął w rękę ołówek, przysunął sobie notatnik i począł pisać, lecz wkrótce, odłożywszy ołówek, mruknął:
– Ale nie, zbyteczna fatyga, gdyż prefekt list mój przeczyta?... Co się ze mną jednak dzieje... Oh, boję się...
Naraz powstał z miejsca i zawołał:
– Panie sekretarzu, trzeba... trzeba, żebyś... To ma się stać tej nocy... Nic temu nie przeszkodzi...
Drobnym krokiem, jak automat, wytężywszy całą siłę woli, ruszył ku drzwiom gabinetu. Zachwiał się jednak po raz wtóry i znów przysiadł na krześle.
Jakiś strach szalony go ogarnął. Starał się krzyczeć, ale głos jego był tak słaby, że usłyszany być nie mógł. Zdawał sobie z tego sprawę, więc począł szukać wzrokiem dzwonka, jakiegoś przedmiotu, ale nic już nie widział. Jakaś ciemna zasłona zdawała się przesłaniać mu oczy.
Wtedy padł na kolana, przyczołgał się aż do muru, macając w powietrzu ręką jak ociemniały i dotarł wreszcie do drewnianego przepierzenia. Poczołgał się wzdłuż niego. Niestety w umyśle jego tkwił tylko niejasny obraz pokoju, tak, iż zamiast się zwrócić na lewo, posunął się na prawo, poza parawan, osłaniający małe drzwiczki.
Namacawszy klamkę, pchnął drzwi i zawołał:
– Na pomoc!... na pomoc... – poczem padł twarzą na podłogę niszy, służącej za tualetę prefektowi policyi.
– Tej nocy... – jęczał, sądząc, że jest słyszany i że znajduje się w gabinecie sekretarza. – Tej nocy... Rzecz cała na tę noc jest uplanowana... Zobaczysz pan... ślad zębów... Coś strasznego... Jak cierpię... Na pomoc!... To trucizna... Ratujcie mnie!...
Głos jego słabł coraz bardziej. Powtórzył kilka razy jakby w malignie:
– Zęby... białe zęby... one się zamykają...
Później głos jego jeszcze bardziej przycichł i jakieś niewyraźne dźwięki zaczęły ulatywać z bladych ust inspektora. Począł obracać szczękami, podobnie jak to czynią niektórzy starcy, żujący wiecznie ślinę. Głowa jego pochylała się coraz bardziej na piersi. Potem nastąpiły dwa lub trzy westchnienia, wielki dreszcz przebiegł jego ciało i pozostał bez ruchu.
Rozpoczęła się agonia.
Na 10 minut przed uderzeniem godziny 5-tej prefekt policyi wszedł do swego gabinetu.
Pan Desmalions, który zajmował stanowisko prefekta od lat kilku i którego zasłudze wszyscy hołd oddawali, był człowiekiem lat 50-ciu, ociężałym z wyglądu, ale o twarzy inteligentnej i delikatnej. Ubranie jego – kamizelka i spodnie szare, białe kamasze, krawat luźno związany – nie miało nic wspólnego z mundurem funkcyonaryusza. Gesty miał swobodne, proste, pełne dobroci i wdzięku.
Skoro tylko zadzwonił, zjawił się przy nim jego sekretarz.
P. Desmalions rzucił mu natychmiast pytanie:
– Czy osoby przezemnie wezwane są obecne?
– Tak, panie prefekcie. Poleciłem nawet, ażeby im kazano czekać w oddzielnych pokojach.
– Och, nic mi nie zależy na tem, ażeby się oni nie komunikowali ze sobą. Jednak... może to i lepiej. Spodziewam się, że ambasador Stanów Zjednoczonych nie fatygował się osobiście?...
– Nie, panie prefekcie.
– Czy ma pan wizytówki tych panów?
– Oto one.
Prefekt poiicyi wziął 5 biletów wizytowych, które mu podano i czytał:
– „Archibald Bright, pierwszy sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych“.
„Maitre Lepertuis, notaryusz”.
„Juan Caceres, attache delegacyi peruwiańskiej“.
„Komendant hrabia d’Astrignac, emeryt”.
Na piątym bilecie wizytowym widniało tylko nazwisko bez adresu i żadnych innych charakteryzacyi: „Don Luis Perenna”.
– Chciałbym bardzo zobaczyć tego ostatniego – oświadczył p. Desmalions. – Interesuje on mnie dyabelnie. Czytał pan raport legionu cudzoziemskiego?
– Tak, panie prefekcie i przyznaję, że mnie także ten pan intryguje.
– Nieprawda? jaka odwaga! Coś jakby heroiczne szaleństwo! A następnie to przezwisko Arseniusz Lupin, nadane mu przez jego kolegów... Tak dalece budził wśród nich podziw!... Jak dawno Arseniusz Lupin nie żyje?
– Zginął marnie na dwa lata przed wojną, panie prefekcie. Znaleziono jego ciało wraz z ciałem pani Kesselbach pod pogorzeliskiem małej chałupy, w pobliżu granicy luksemburskiej. Śledztwo wykazało, że zadusił on tę monstrualną damę, której zbrodnie następnie wykryto i że powiesił się, po uprzedniem podłożeniu ognia pod chatę.
– Istotnie na taki koniec zasługiwał ten potępieniec – rzekł p. Desmalions – i przyznaję, że co się mnie tyczy, to wolałbym nie mieć z nim do czynienia... Ale czy nie odbiegamy od rzeczy? Czy mianowicie dokumenty spadkowe Morningtona są przygotowane?
– Znajdują się na pańskiem biurku, panie prefekcie.
– Dobrze. Ale zapomniałem... Czy inspektor Verot już przybył?
– Tak, panie prefekcie. Powinien być teraz w aptece, gdyż czuł się słabym.
– Cóż mu się stało?
– Zdawał mi się być w dziwnym stanie.
– Jakto? Tłumacz się pan jaśniej...
Sekretarz powtórzył swą rozmowę z inspektorem Verotem.
– I mówi pan, że zostawił on dla mnie list? – zapytał p. Desmalions troskliwie. – Gdzież się ten list znajduje?
– W papierach, panie prefekcie.
– Dziwne... wszystko to jest dziwne! Verot, pierwszorzędny inspektor, umysł trzeźwy! Jeżeli on się niepokoi, to nie bez racyi. Bądź pan łaskaw mi go przyprowadzić. Tymczasem przejrzę raporty.
Sekretarz oddalił się spiesznie. Gdy w pięć minut później powrócił, ze zdziwieniem oświadczył, że nie znalazł inspektora Verota.
– A co jeszcze w tem wszystkiem najciekawszego, panie prefekcie, to to właśnie, że odźwierny, który go widział wychodzącego stąd, mówi, iż Verot prawie natychmiast powrócił i że już biura nie opuszczał...
– Może minął ten pokój, ażeby się udać do pana?
– Do mnie, panie prefekcie? Ja nie ruszałem się z miejsca.
– A zatem, to rzecz niepojęta!...
– Niepojęta... chyba, że odźwierny nie zauważył, jak Verot opuszczał ten lokal, albowiem nie ma go ani tu, ani tam.
– Widocznie. Zapewne poszedł zaczerpnąć nieco powietrza i za chwilę wróci. Na razie zresztą go nie potrzebuję.
Prefekt spojrzał na zegarek.
– Dziesięć minut po piątej. Powiedz pan odźwiernemu, aby sprowadził tych panów... Lecz zaraz...
Pan Desmalions zawahał się chwilę.
Przeglądając papiery, znalazł list Verota. Była to wielka, żółta koperta handlowa, w rogu której znajdował się napis: „Cafe du Pont-Neuf”.
Sekretarz rozumował:
– Biorąc pod uwagę nieobecność Verota i słowa, które do mnie mówił, uważam za pilne, panie prefekcie, ażeby pan zapoznał się z treścią tego listu.
Pan Desmalions zastanowił się.
– Tak jest, ma pan może racyę.
Prefekt po chwili zastanowienia ujął sztylet i przeciął szybko kopertę.
– Ach to jest zastanawiające! – wykrzyknął.
– Co zawiera ta koperta, panie prefekcie?
– Co? Zechciej pan spojrzeć... Kartkę czystego papieru! Oto wszystko...
– Niemożliwe!
– Proszę popatrzeć, zwykły arkusik papieru, złożony we czworo. Poza tem ani jednego słowa!
– A jednak Verot oświadczył mi, że w liście tym zakomunikował wszystko, co wie o całej sprawie.
– Tak panu powiedział, ale pan sam widzi... Zaprawdę, gdybym nie znał inspektora Verota, to sądziłbym, że żartuje.
– Roztargnienie, panie prefekcie i nic więcej.
– Zapewne, że roztargnienie, które jednak dziwi mnie z jego strony. Nie pora na roztargnienia, kiedy idzie o życie dwóch osób. Bo zapowiedział on wszak panu, że na noc dzisiejszą planowane jest popełnianie podwójnego morderstwa.
– Tak, panie prefekcie. Na noc dzisiejszą i to w warunkach szczególnie okropnych, szatańskich, jak się Verot wyraził...
Pan Desmalions począł spacerować po pokoju, założywszy ręce z tyłu. Po chwili zatrzymał się przed małym stolikiem.
– Co to za pakiet, który jest do mnie tak osobliwie adresowany: „Panu prefektowi policyi... Otworzyć w razie wypadku“...
– Istotnie – oświadczył sekretarz – nie pomyślałem o tem... To także od inspektora Verota. Rzecz, według niego, bardzo ważna. Ma ona służyć jako uzupełnienie i wytłumaczenie treści listu.
– Zaprawdę – rzekł pan Desmalions, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu – list istotnie wymaga wyjaśnienia i jakkolwiek nie zaszedł żaden wypadek, nie waham się go otworzyć.
To mówiąc prefekt przeciął sznureczek. Po rozwinięciu papieru ujrzano pudełko, małe, tekturowe pudełko, podobne do tych, jakie używane są przez aptekarzy, ale brudne i zniszczone wskutek częstego użycia.
Prefekt podniósł wieko. Wewnątrz znajdowała się wata, również niezbyt czysta, a w niej zaś pół tabliczki czekolady.
– Cóż u dyabła ma to znaczyć? – mruknął zdziwiony prefekt.
Wziął w palce czekoladę, obejrzał ją i zaraz zauważył, co jest w tej wilgotnej nieco tabliczce osobliwego. Jasną też stała się dlań przyczyna......Les dents du tigre
I. D’Artagnan, Porthos et Monte-Cristo
À quatre heures et demie, M. Desmalions, le préfet de police, n’étant pas encore de retour, son secrétaire particulier rangea sur le bureau un paquet de lettres et de rapports qu’il avait annotés, sonna, et dit à l’huissier qui entrait par la porte principale :
« M. le préfet a convoqué pour cinq heures plusieurs personnes dont voici les noms. Vous les ferez attendre séparément, afin qu’elles ne puissent communiquer entre elles, et vous me donnerez leurs cartes. »
L’huissier sortit. Le secrétaire se dirigeait vers la petite porte qui donnait sur son cabinet, quand la porte principale fut rouverte et livra passage à un homme qui s’arrêta et s’appuya en chancelant contre le dossier d’un fauteuil.
« Tiens, fit le secrétaire, c’est vous, Vérot ? Mais qu’y a-t-il donc ? Qu’est-ce que vous avez ? »
L’inspecteur Vérot était un homme de forte corpulence, puissant des épaules, haut en couleur. Une émotion violente devait le bouleverser, car sa face striée de filaments sanguins, d’ordinaire congestionnée, paraissait presque pâle.
« Mais rien, monsieur le secrétaire.
– Mais si, vous n’avez plus votre air de santé… Vous êtes livide… Et puis ces gouttes de sueur… »
L’inspecteur Vérot essuya son front, et, se ressaisissant :
« Un peu de fatigue… Je me suis surmené ces jours-ci… Je voulais à tout prix éclaircir une affaire dont M. le préfet m’a chargé… Tout de même, c’est drôle, ce que j’éprouve.
– Voulez-vous un cordial ?
– Non, non, j’ai plutôt soif.
– Un verre d’eau ?
– Non… non…
– Alors ?
– Je voudrais… je voudrais… »
La voix s’embarrassait. Il eut un regard anxieux comme si, tout à coup, il n’eût pu prononcer d’autres paroles. Mais, reprenant le dessus :
« M. le préfet n’est pas là ?
– Non ; il ne sera là qu’à cinq heures, pour une réunion importante.
– Oui… je sais… très importante. C’est aussi pour cela qu’il m’a convoqué. Mais j’aurais voulu le voir avant. J’aurais tant voulu le voir ! »
Le secrétaire examina Vérot et lui dit :
« Comme vous êtes agité ! Votre communication a donc tellement d’intérêt ?
– Un intérêt considérable. Il s’agit d’un crime qui a eu lieu il y a un mois, jour pour jour… Et il s’agit surtout d’empêcher deux assassinats qui sont la conséquence de ce crime et qui doivent être commis cette nuit… Oui, cette nuit, fatalement, si nous ne prenons pas les mesures nécessaires.
– Voyons, asseyez-vous, Vérot.
– Ah ! c’est que tout cela est combiné d’une façon si diabolique ! Non, on ne s’imagine pas…
– Mais puisque vous êtes prévenu, Vérot… puisque M. le préfet va vous donner tout pouvoir…
– Oui, évidemment… évidemment… Mais tout de même c’est effrayant de penser que je pourrais ne pas le rencontrer. Alors j’ai eu l’idée d’écrire cette lettre où je lui raconte tout ce que je sais sur l’affaire. C’était plus prudent. »
Il remit une grande enveloppe jaune au secrétaire, et il ajouta :
« Tenez, voici une petite boîte également que je mets sur cette table. Elle contient quelque chose qui sert de complément et d’explication au contenu de la lettre.
– Mais pourquoi ne gardez-vous pas tout cela ?
– J’ai peur… On me surveille… On cherche à se débarrasser de moi… Je ne serai tranquille que quand je ne serai plus seul à connaître le secret.
– Ne craignez rien, Vérot. M. le préfet ne saurait tarder à arriver. Jusque-là je vous conseille de passer à l’infirmerie et de demander un cordial. »
L’inspecteur parut indécis. De nouveau il essuya son front qui dégouttait. Puis, se raidissant, il sortit.
Une fois seul, le secrétaire glissa la lettre dans un dossier volumineux étalé sur le bureau du préfet et s’en alla par la porte qui communiquait avec son cabinet particulier.
Il l’avait à peine refermée que la porte de l’antichambre fut rouverte encore une fois et que l’inspecteur rentra, en bégayant :
« Monsieur le secrétaire… il est préférable que je vous montre… »
Le malheureux était blême. Il claquait des dents. Quand il s’aperçut que la pièce était vide, il voulut marcher vers le cabinet du secrétaire. Mais une défaillance le prit, et il s’écroula sur une chaise où il demeura quelques minutes, anéanti, la voix gémissante.
« Qu’est-ce que j’ai ?… Est-ce du poison, moi aussi ? Oh ! j’ai peur… j’ai peur… »
Le bureau se trouvait à portée de sa main. Il saisit un crayon, approcha un bloc-notes et commença à griffonner des mots. Mais il balbutia :
« Mais non, pas la peine, puisque le préfet va lire ma lettre… Qu’est-ce que j’ai donc ? Oh ! j’ai peur… »
D’un coup il se dressa sur ses jambes et articula :
« Monsieur le secrétaire, il faut… il faut que… C’est pour cette nuit… Rien au monde n’empêchera… »
À petits pas, comme un automate, tendu par un effort de toute sa volonté, il avança vers la porte du cabinet. Mais, en route, il vacilla et dut s’asseoir une seconde fois.
Une terreur folle le secoua et il poussa des cris, si faibles, hélas ! qu’on ne pouvait l’entendre. Il s’en rendit compte, et du regard chercha une sonnette, un timbre, mais il n’y voyait plus. Un voile d’ombre semblait peser sur ses yeux.
Alors il tomba à genoux, rampa jusqu’au mur, battant l’air d’une main, comme un aveugle, et finit par toucher des boiseries. C’était le mur de séparation. Il le longea. Malheureusement son cerveau confus ne lui présentait plus qu’une image trompeuse de la pièce, de sorte qu’au lieu de tourner vers la gauche, comme il l’eût dû, il suivit le mur à droite, derrière un paravent qui masquait une petite porte.
Sa main ayant rencontré la poignée de cette porte, il réussit à ouvrir. Il balbutia : « Au secours… au secours… » et s’abattit dans une sorte de réduit qui servait de toilette au préfet de police.
« Cette nuit ! gémissait-il, croyant qu’on l’entendait et qu’il se trouvait dans le cabinet du secrétaire, cette nuit… le coup est pour cette nuit… Vous verrez…, la marque des dents… quelle horreur !… Comme je souffre !… Au secours ! C’est le poison… Sauvez-moi ! »
La voix s’éteignit. Il dit plusieurs fois, comme dans un cauchemar :
« Les dents… les dents blanches… elles se referment !… »
Puis la voix s’affaiblit encore, des sons indistincts sortirent de ses lèvres blêmes. Sa bouche parut mâcher dans le vide, comme celle de certains vieillards qui ruminent interminablement. Sa tête s’inclina peu à peu sur sa poitrine. Il poussa deux ou trois soupirs, fut secoué d’un grand frisson et ne bougea plus.
Et le râle de l’agonie commença, très bas, d’un rythme égal, avec des interruptions où un effort suprême de l’instinct semblait ranimer le souffle vacillant de l’esprit et susciter dans les yeux éteints comme des lueurs de conscience.
À cinq heures moins dix, le préfet de police entrait dans son cabinet de travail.
M. Desmalions, qui occupait son poste depuis quelques années avec une autorité à laquelle tout le monde rendait hommage, était un homme de cinquante ans, lourd d’aspect, mais de figure intelligente et fine. Sa mise – veston et pantalon gris, guêtres blanches, cravate flottante – n’avait rien d’une mise de fonctionnaire. Les manières étaient dégagées, simples, pleines de bonhomie et de rondeur.
Ayant sonné, il fut aussitôt rejoint par son secrétaire auquel il demanda :
« Les personnes que j’ai convoquées sont ici ?
– Oui, monsieur le préfet, et j’ai donné l’ordre qu’on les fît attendre dans des pièces différentes.
– Oh ! il n’y avait pas d’inconvénient à ce qu’elles pussent communiquer entre elles. Cependant… cela vaut mieux. J’espère que l’ambassadeur des États-Unis ne s’est pas dérangé lui-même ?…
– Non, monsieur le préfet.
– Vous avez les cartes de ces messieurs ?
– Voici. »
Le préfet de police prit les cinq cartes qu’on lui tendait et lut :
Archibald Bright, premier secrétaire de l’ambassade des États-Unis.
Maître Lepertuis, notaire.
Juan Cacérès, attaché à la légation du Pérou.
Le commandant comte D’Astrignac, en retraite.
La cinquième carte portait simplement un nom sans adresse ni autre désignation :
Don Luis Perenna.
« J’ai bien envie de le voir, celui-là, fit M. Desmalions. Il m’intéresse diablement !… Vous avez lu le rapport de la Légion étrangère ?
– Oui, monsieur le préfet, et j’avoue que, moi aussi, ce monsieur m’intrigue…
– N’est-ce pas ? Quel courage ! Une sorte de fou héroïque et vraiment prodigieux. Et puis ce surnom d’Arsène Lupin, que.............