- W empik go
Zefirek - ebook
Zefirek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W jednym z kątów dziedzińca za drobnymi szybami okienka migotały na wystawę niby wywieszone różnokolorowe robótki kobiece, jako to: serwety, podstawki, buciki dziecinne itp. Kto tu wystawę tę mógł widzieć i przez nią do kupowania zachęconym zostać? Trudno było odgadnąć, zarówno jak domyśleć się: na co lub na kogo śród pustego dziedzińca tego spoglądać mogła, także jak na wystawie, u okna drugiego mieszkanka kobieta.
Była to pani Emma Żyrewiczowa, niegdyś na cały gmach pocztowy z dobroci i wdzięków swych słynna,córka pomocnika pocztmistrza, potem żona Ignacego Żyrewicza, urzędnika zajmującego posadę znaczną i dochodną, teraz od lat kilku już wdowa utrzymująca się z małego kapitaliku wraz z córką, która spomiędzy trojga dzieci jej sama jedna pozostała przy życiu.
Ci, którzy ją od najwcześniejszej młodości jej znali, utrzymywali, że dobiega ona końca krzyżyka piątego. Patrząc jednak na nią trudno było temu uwierzyć. Wyglądała co najmniej o dziesięć lat młodziej. Była kiedyś bardzo ładną, jakkolwiek zawsze trochę za chudą i bladą; dotychczas też zachowała cienkość i gibkość kibici, delikatność cery, turkusowy błękit oczu i gołębią słodycz wejrzenia. Po przyjrzeniu się dopiero spostrzec można było na białym czole jej gęstą siatkę drobnych zmarszczek, dokoła przywiędłych powiek czerwony brzeżek i parę fałd zarysowujących się u dołu policzków. Pod leciuchnym czepeczkiem ufryzowane nioby jej siwiały też z lekka. Ubraną była w czarną suknię poplamioną i tu i ówdzie pocerowaną, lecz powłóczystą i przyozdobioną kokardami o długich końcach.
Pokój, w którym siedziała, bardzo podobny był do jej sukni.
Dość obszerny, ale niski, z brudnymi ścianami i brudniejszym jeszcze kominem w rogu, stanowił on wraz z malutkimi, ciemnymi sionkami całe mieszkanie. Brudne ściany podpierały belkowany sufit, od którego w malowniczo ułożonych draperiach opuszczały się szmaty kosztownych niegdyś firanek, dość dziwacznie przyozdobione gałęźmi mizernego bluszczu. Stoły, stołki i szafy nieliczne tam były, tanie i stare, lecz pomiędzy nimi królował fortepian ze spełzłą wprawdzie politurą, niemniej będący tu widmem niby dostatniego i przez sztukę uprzyjemnionego życia. Naprzeciw strasznego komina na wpół przysłoniętego brudną firanką z zielonego perkalu stała pod samym oknem miękka kanapka podartym dywanikiem orzucona i na niej to właśnie siedziała właścicielka mieszkania tego z wyrazem znudzenia i smutku, wodząc okiem po obszernym i pustym dziedzińcu.
Białe, delikatne jej ręce trzymając kawałek zahaftowanego batystu spoczywały bezwładnie na jednej z zacerowanych dziur malowniczo skrojonej i przyozdobionej sukni. Smutne znać myśli przechodziły po głowie wdowy, bo czoło jej sfałdowało się kilka razy w grube zmarszczki – wzdychała. Ożywiła się jednak i rozweseliła nieco ujrzawszy postać ludzką wchodzącą w bramę dziedzińca. Była to tylko żebraczka stara, ze zgrzybiałą twarzą i w łachmany przy – odziana, lecz kijem swym stukając o bruk dziedzińca zmierzała wprost ku jej okienku przyzwyczajona znać do skierowywania się w tę stronę.
– Niech będzie pochwalony – ozwał się za szybami głos trzęsący się i ochrypły.
– Na wieki! – z uprzejmym skinieniem głowy odpowiedziała Żyrewiczowa i trochę już uśmiechnięta sięgnęła pośpiesznie do szufladki stolika, skąd wyjęła miedziany pieniążek, który otworzywszy okno żebraczce podała.
– Za duszę Ignacego – rzekła przy tym – zmów, kochanko, „Anioł pański” za duszę Ignacego!
– Niech Bóg zapłaci! niech Bóg zapłaci! Wiem już, wiem, za jaką to duszyczkę pani dobrodziczka modlić się zawsze każe! „Anioł Pański zwiastował…”
Stała tuż za oknem na kiju swym wsparta i półgłosem pacierz swój wymruczała. Pani Emma zdawała się go też z cicha powtarzać, bo poruszała ustami i patrzała w niebo.
– Pani dobrodziczka zawsze samiuteńka jedna siedzi – zaczęła żebraczka.
– A sama, kochanko… cóż robić? sama…
– Córunieczkę spotkałam… tam, na Błotnym zaułku… bieliznę w koszu do magla poniosła. Oj, oj! kosz taki ciężki, aż się panieneczka gięła niby trzcina… Napracuje się to niebożątko, napracuje…
Tym razem żywy rumieniec oblał twarz wdowy.
– Ona to lubi – odrzekła prędko – to już taki charakter. wszak potrzeby nie ma żadnej… żadnej.
– Oj, oj, co tam za potrzeba! – schlebiającym tonem potwierdziła żebraczka – wiadomo! panom zachciewa się czasem różności… Niech będzie pochwalony…
Zabierała się do odejścia, ale Żyrewiczowa niespokojnie poruszyła się na swym siedzeniu. Widocznie wstyd jej było zatrzymywać żebraczkę, a nie chciała tego choćby towarzystwa utracić.
– Słuchajcie no, kochanko – zaczęła – a co tam dziś na mieście? ruch wielki? co?
– Oj, oj! czemu nie maję ruszać się? dzionek pogodny, letni! Na Ogrodowej ulicy przecisnąć się nie można, tylu panów spaceruje, a panie, to wszystkie poubierane w takie suknie, że aż w oczach ćmi się patrzając…
Wdowa westchnęła. Brzegi powiek jej zaczerwieniły się mocniej jeszcze, bo źrenice zabiegły łzą.
– A w ogrodzie muzyka gra? – zapytała ciszej.
– Aj, aj, aż się po całym mieście rozlega! Ale czemu to pani dobrodziczka nie wyjdzie sobie do miasteczka, na boże słoneczko i na różne różności popatrzyć? Oj, oj, aż litość bierze patrząc, że taka pani marnuje się tak w smętności i na odludziu!…
Za nic, za nic w świecie nie wyznałaby przed tą nawet skromną powiernicą swą, że na miasto wyjść nie może dla braku odpowiedniego kapelusza i okrycia. Siląc się więc na uśmiech, lecz z oczami pełnymi łez, odpowiedziała:
– Gdzie mi tam, kochanko, myśleć o takich rzeczach, wdowie, przez przyjaciela swego i świat cały opuszczonej…
Z głośnym wzdychaniem i żałosnym kiwaniem głową żebraczka zaczęła:
– Oj, biedaczka moja, biedaczka! Nieboszczyk bo, niechaj światłość wiekuista duszyczce jego przyświeca, dobry był pan, dobry…
– O, jaki dobry! jaki dobry! najlepszy w świecie! – wykrzyknęła wdowa i zalała się już rzęsistymi łzami. Przyłożyła chustkę do twarzy, łkała. Żebraczka zaś, oparta wciąż na kiju swym, ze współczuciem mruczała:
– Biedulka! biedulka! Ot, żałuje towarzysza swego! ot, płacze po nim! ot, serce złote!
Nagle, w chwili właśnie gdy wdowa chustkę od twarzy odejmowała, pomiędzy bramą a wejściem do przeciwległego domu przesunęła się szybko męska jakaś postać.
– A! – wykrzyknęła pani Emma i zerwała się z siedzenia. Łez nie było już w oczach jej ani śladu, zbolałość ustąpiła przed uradowaniem zmieszanym z żywym zaniepokojeniem.
– Z Bogiem! z Bogiem, kochanko! – rzekła do żebraczki i pośpiesznie okno zamknęła.
Ale żebraczka z wielokrotnego zapewne doświadczenia wiedziała, że za gawędę, słuchanie zwierzeń i okazywanie współczucia należy jej się słuszna nagroda. W sposób ten zapracowała na grosz, którego bynajmniej tracić nie chciała.
– Paniuniu! dobrodziczko! obdarzcie jeszcze czymkolwiek biedną tak samo wdowę!
To „tak samo” przykre na pani Emmie wywarło wrażenie. Wzdrygnęła się lekko i dumnie podniosła głowę, na żadne jednak szorstkie lub gniewne słowo zdobyć się nie mogła. Przez lufcik już tylko, szybko otwarty i zamknięty, rzuciła naprędce znaleziony srebrny już pieniążek i mówiąc: „Idźcie już sobie, idźcie z Bogiem” – odbiegła od okna.
Stanęła na środku pokoju i szybkim spojrzeniem orzuciła go dokoła. Poskoczyła ku fortepianowi, otworzyła go i na pulpicie rozłożyła parę podartych zeszytów nut; mantylką jakąś, naprędce z szafy pochwyconą, starła pył ze stojącego pod kanapką stolika. Uczyniwszy to wszystko rzuciła się ku krzywo, bo na dwóch tylko nogach stojącej komodzie, a odsunąwszy jedną z jej szuflad na jakiejś wyszczerbionej pozostałości porcelanowego talerza zgrabnie ułożyła kilka ciastek i trochę cukierków wydobytych z papierowego worka. Następnie rzuciła okiem po całym swym ubraniu, a spostrzegłszy na przodzie sukni zacerowaną dziurę zakryła ją końcem zwisającej od pasa wstążki, który przymocowała szpilką. Na koniec usiadła znowu na kanapie i zdyszana nieco utkwiła wzrok we drzwiach wchodowych domu od ulicy stojącego. Blady, lecz świeży rumieniec wybił się na jej policzki, oczy rozbłysły wyrazem przyjemnego oczekiwania, odmłodniała jeszcze o lat dziesięć.
Po kwadransie oszklone i brązową klamką świecące drzwi otworzyły się, a młody, wysoki, zgrabny mężczyzna, który z nich wyszedł, przebył szybko dziedziniec, paltot od niechcenia na ramionach zarzucony umieścił w małych sionkach na starej, dnem do góry przewróconej beczce i ukazał się w progu mieszkania wdowy. Był to dwudziestokilkoletni przystojny chłopak, z niskim czołem, ale w migdał wykrojonymi, pięknymi oczami, które, jakkolwiek dość bezmyślne, błyszczały pewnym rodzajem ożywienia i sprytu, z płowym, ładnym wąsikiem i eleganckim kapeluszem, a zarazem liliową, zmiętą rękawiczką w ręku.
– Bon jour, ma tante! – zawołał wchodząc.
– Bon jour! bon jour! – pieszczotliwym prawie głosem odpowiedziała gospodyni mieszkania i wyciągnęła do gościa piękną rękę swą, którą on, wymownie w twarz jej patrząc, z uszanowaniem ucałował. Ukazując mu miejsce obok siebie z błyszczącym wzrokiem i żywymi gestami mówić zaczęła:
– Widziałam pana wchodzącego do adwokata Rolickiego i ciekawą byłam bardzo, czy też pan Stanisław i o mnie przypomni sobie… Siedzę tu, jak pan widzi, sama jedna… trochę smutna i myślę sobie: „Zajdzie, nie zajdzie?”
Przy ostatnich słowach uśmiech miała figlarny, a spojrzenie smętne.
Gość usiadł przy niej i z łokciem zaokrąglonym na poręczy kanapki z lekka się ku niej pochylał:
– Mais comment donc! – zaczął – kiedyż to ja będąc w mieście, kochanej stryjeneczki nie odwiedziłem? Ale proszę mi powiedzieć, za co stryjenka tak mnie krzywdzi?
– Ja! – wykrzyknęła z przerażeniem – ja pana Stanisława krzywdzę? Au nom du ciel…
– A jakże! pan… pan… pan Stanisław, to jak Boga ko – cham, aż żal bierze! Czy to ja nie jestem synowcem nieboszczyka mego stryja!…
– Pokrewieństwo nie bliskie – wyjąkała – ojciec pana był stryjecznym bratem…
– Ale cóż znowu! – zawołał z żywością – cóż znowu! stryjeczny czy wujeczny, ja chcę, żeby stryjenka nazywała mię jak dawniej po imieniu i koniec! No, proszę mi powiedzieć: Stasiu! bardzo proszę!
– Stasiu! – szepnęła ze spuszczonymi oczami.
Pod ładnym wąsikiem jego drgnął szybki uśmiech, wnet jednak wyrzekł:
– Stryjenka sama mówi zawsze, że najważniejszym pokrewieństwem jest braterstwo dusz. O, ja pamiętam!
Podnosząc do oczu robótkę od niechcenia niby odpowiedziała:
– C'est vrai! szczęśliwi ci, którzy je w życiu znaleźli… I ciszej dodała:
– Życie mija… mija… mija…
– No, przecież nie minęło jeszcze! – perswadował Staś.
– O! – wymówiła – słońce już zachodzi…
Chciała powiedzieć coś więcej jeszcze, lecz nagle spojrzała w stronę komina i spostrzegła, że do osłaniania paszczy jego służąca firanka całkiem spuszczoną nie była. Nie była ona spuszczoną do tego stopnia, że zza niej ukazywał się jak na dłoni gliniany, otłuszczony garnek, do połowy napełniony zastygłym, z obiadu na wieczerzę pozostawionym rosołem. Skamieniała i wątek rozmowy utraciła. Ale Stanisław prowadził ją dalej w raz przyjętym tonie:
– Ale gdzież tam – mówił – jakie tam zachodzenie! Stryjeneczka Bóg wie co zawsze o samej sobie wygaduje! Ileż na przykład stryjenka lat mieć może?
Z prostotą odpowiedziała:
– Rachunek prosty. W szesnastym roku życia mego wy – szłam za mąż, a Brynia, moje najstarsze dziecko, ma już dwadzieścia dwa lata!
Wąsiki gościa drgnęły znowu i poruszyły się w sposób szczególny. Wiedział on dobrze, ten syn stryjecznego brata Ignacego, że w złożonym przed nim rachunku kilku lat brakowało u początku i kilku u końca. Niemniej jednak wymówił ze śmiechem:
– Trzydzieści kilka lat! rozkoszny wiek dla kobiety! Samo życie, sam rozkwit! Trzydziestokilkoletnie i nawet czterdziestoletnie kobietki są właśnie najbardziej powabnymi! nousle savons, nous.
– Oh! vous! vous! – figlarnie pogroziła mu gospodyni, a pragnąc spojrzenie jego odwrócić jak najdalej od nieszczęsnego komina i wyglądającego zeń garnka z lekka ukazała palcem dom przeciwległy i zapytała:
– Vous avez rendu visite aux Roliccy?
– Oui; j'avais été là – odpowiedział. – Miałem interes. Widocznie oboje nie byli biegłymi we francuszczyźnie i używali jej błędnie i z trudnością. Lecz silili się na wtrącanie do rozmowy francuskich słów i frazesów dla wzajemnego przypodobania się sobie.
– Jakże idą interesa? – troskliwie zapytała wdowa. Wyraz niesmaku rozlał się po ładnej twarzy gościa. Uczynił ręką gest niechętny.
– Co tam mówić o takich nudnych i poziomych rzeczach! Kiedy jestem przy stryjeneczce, zapominani o wszystkich kłopotach i nieprzyjemnościach. Vous êtes mon ange consolatrice!
Promieniała od czułości i uradowania.
– Oh, parlez à moi avec le coeur ouvert! – wyrzekła z cicha – chociaż skrzydła moje są od dawna złamane, umiem jednak czuć i podzielać…
– Stryjeneczka jest doprawdy godną lepszego losu…
– Co tam! stało się! nie mówmy o tym…
– Ja stryjowi doprawdy nie mogę darować, że… że zostawił stryjenkę w takim położeniu.
Rzuciła spojrzenie ku nieosłoniętemu kominowi.