Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Zegarmistrz z Dachau - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zegarmistrz z Dachau - ebook

Przepiękna, zainspirowana prawdziwą historią, wstrząsająca powieść Carly Schabowski, autorki o polskich korzeniach, przedstawiająca życie w obozie koncentracyjnym.

Isaac Schüller trafił do obozu w Dachau, gdzie dzięki cennym umiejętnościom został przydzielony do domu Sturmbannführera Bechera, wielkiego pasjonata zegarków. Tutaj poznaje świat, w którym Niemcy żyją, jakby nie było wojny, a obok nie ginęli ludzie. Spotyka tu także Annę. Isaaca z Anną połączy zwykła ludzka uprzejmość, która później przerodzi się w uczucie.

Poruszająca książka, której nie zapomnisz!

Wizja okropności życia więźnia obozu koncentracyjnego z perspektywy zwykłego człowieka, z całą jego bezbronnością i ogromem emocji, które towarzyszą ekstremalnym wydarzeniom, łączy się z urzekającą, wzruszającą do głębi historią miłosną.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-633-1
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Korn­wa­lia

_1980_

Przez uchy­lone okno do sypialni wpa­dało lodo­wate zimowe powie­trze, tak że zmar­zła przez sen.

Obu­dziła się z zim­nym nosem i nacią­gnęła koł­drę na głowę. Wie­działa, że mogłaby wstać i po pro­stu zamknąć okno, ale zosta­wiała je uchy­lone zawsze, nawet pod­czas desz­czu, śniegu i kiedy na szy­bach poja­wiały się paję­czyny z lodu. Uwiel­biała wol­ność – moż­li­wość decy­do­wa­nia o tym, czy otwie­rać okno, czy je zamy­kać. Głu­pota, ale tak weszło jej to w nawyk – wła­ści­wie było to już natręc­two – że nie potra­fiła odpu­ścić.

W końcu odwró­ciła się na łóżku twa­rzą do okna i zsu­nęła koł­drę z twa­rzy. W pokoju pano­wała mgli­sta sza­rość, jak zawsze w zimowe ranki, kiedy świa­tło późno dociera do ziemi, a fio­le­towo-bure chmury śnieżne sku­tecz­nie blo­kują pro­mie­nie słońca, by nie mogły się prze­bić.

Już czas.

Zadrżała, ale nie z zimna – uświa­do­miła sobie, że to się wresz­cie sta­nie, że będzie musiała się z tym zmie­rzyć, sta­wić im czoło i poka­zać, kim kie­dyś była.

Szy­ku­jąc się na to, z gra­cją tan­cerki prze­rzu­ciła nogi i poru­szyła pal­cami stóp, by popra­wić krą­że­nie krwi. Bez pośpie­chu wło­żyła dopa­so­waną cha­brową sukienkę i zebrała włosy w luźny kok. Przej­rzała się w się­ga­ją­cym pod­łogi lustrze. Patrząc na swoje odbi­cie, zmru­żyła oczy i ujrzała sie­bie jako młodą kobietę. Potem otwo­rzyła je sze­roko i zoba­czyła sie­bie taką, jaka była w rze­czy­wi­sto­ści – siatka zmarsz­czek na twa­rzy i pasemka siwi­zny we wło­sach świad­czyły o upły­wie czasu, minut, a nawet sekund; czas odci­snął piętno na całym jej ciele.

Nało­żyw­szy jasno­ró­żową szminkę na usta i róż na blade policzki, uznała, że jest gotowa. Już miała wyjść z sypialni, gdy nagle prawą ręką zła­pała się za lewy nad­gar­stek; opusz­kami pal­ców wyczuła miękką skórę. Jak mogła zapo­mnieć?!

Otwo­rzyła szka­tułkę na biżu­te­rię i wyjęła złoty zega­rek; w bla­dym świe­tle słabo bły­snęły klej­noty na pasku.

Zapi­na­jąc pasek, wyj­rzała na dwór.

Wła­śnie zaczął padać śnieg.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Isaac

Sty­czeń 1945

Niebo wyglą­dało jak pokłuty igłami aksa­mit, w któ­rym skrzyły się punk­ciki świa­tła. Isaac patrzył na gwiazdy, cze­ka­jąc, aż któ­raś zerwie się z kotwicy i pomknie przez gęstą pustkę, zosta­wia­jąc za sobą smugę świa­tła i życze­nia na cały rok.

Nad nim wisiała para z jego odde­chu, uno­siła się krętą smugą niczym z pyska zie­ją­cego smoka. Wkrótce musiał uznać się za poko­na­nego, zwie­sił głowę i sku­pił się na każ­dym kroku po chrzęsz­czą­cym, zlo­do­wa­cia­łym śniegu.

Wokół niego pano­wała cisza, ale to nie wytrą­cało go z rów­no­wagi, wręcz prze­ciw­nie, uspo­ka­jało. Cisza nie zapo­wia­dała zagro­że­nia ani śmierci. Tylko w ciszy wie­dział, że on i pozo­stali są bez­pieczni.

Dotarł do rogu ulicy, którą znał od zawsze; teraz, zasy­pana śnie­giem, wyglą­dała jak z innego świata, czyst­sza i jakby pogod­niej­sza. Jako młody chło­pak bawił się na oko­licz­nych uli­cach z kole­gami, a tym­cza­sem jego ojciec pra­co­wał w warsz­ta­cie, napra­wia­jąc zegary, zamki i wszystko to, z czym inni nie mogli sobie pora­dzić. Był dumny z tego, że potrafi roz­wi­kłać budowę mecha­ni­zmu zegara podróż­nego albo, dajmy na to, skom­pli­ko­wa­nej kon­struk­cji chiń­skiej szka­tułki na biżu­te­rię. Wie­czo­rami jego twarz zawsze pro­mie­niała, gdy rela­cjo­no­wał, jak w końcu udało mu się wyko­nać naj­now­sze zle­ce­nie – napra­wić zega­rek przy­słany mu z Anglii przez kogoś, komu zare­ko­men­do­wano jego nad­zwy­czajne umie­jęt­no­ści, albo zegar podróżny damy z Mona­chium, ozdo­biony maleńką karu­zelą ze zło­tymi mysz­kami. Isaac spę­dzał wie­czory na wysłu­chi­wa­niu opo­wie­ści ojca o mecha­nice czasu i o zamknię­tych skrzy­niach ze skar­bami, dzięki któ­rym odno­sił wra­że­nie, że ojciec prze­ży­wał przy­gody, a nie zwy­czaj­nie napra­wiał ludziom zepsute cza­so­mie­rze.

Otrzą­snął się ze wspo­mnień, prze­cho­dząc przez ulicę do sklepu, który teraz już nale­żał do niego. Popa­trzył w lewo, w prawo i przez chwilę stał bez ruchu, spraw­dza­jąc, czy cisza na­dal jest jego przy­ja­ciółką. Oczy­ścił ze śniegu dziurkę od klu­cza, ramie­niem starł z drzwi war­stwę lodo­wa­tego puchu, spod któ­rego uka­zał się róg gwiazdy, takiej samej, jaką nosił na ubra­niu.

W ciszy ulicy szczęk zamka wyda­wał się za gło­śny. Isaac uci­szył go niczym dziecko, które na dźwięk głosu ojca może się uspo­koić.

Kiedy otwo­rzył drzwi, z niskiego dachu spa­dła z łomo­tem bryła śniegu. Serce Isa­aca zabiło szyb­ciej. Powoli, sta­ran­nie zamknął za sobą drzwi, patrząc, jak ślady, które zosta­wił na śniegu, zdą­żyły pokryć się bielą.

Nie odwa­żył się włą­czyć świa­tła – gołej żarówki zwi­sa­ją­cej z sufitu na środku – zapa­lił tylko świeczkę, prze­krzy­wioną przez ście­ka­jący z boku blady sto­piony wosk.

Sklep był zamknięty od bli­sko roku; osia­da­jący kurz już dawno zbił się w grubą war­stwę pokry­wa­jącą szklane gabloty i zasła­nia­jącą miesz­ka­jące w nich zegarki ze złota, brązu i sre­bra. Zegar szaf­kowy w rogu odmie­rzał cicho sekundy, w panu­ją­cej ciszy jego tyka­nie odbi­jało się echem.

Deski pod­łogi zatrzesz­czały pod sto­pami Isa­aca, kiedy pod­cho­dził do krze­sła za ladą. Usiadł, posta­wił świecę na bla­cie i poma­so­wał nogę; na zim­nie odnie­siony w dzie­ciń­stwie uraz spra­wiał, że noga sztyw­niała jesz­cze bar­dziej, a mię­śnie i ścię­gna pod skórą zbi­jały się w węzeł, tak jak jego serce, które kur­czyło się ze stra­chu.

Schy­lił się, przy­klęk­nął powoli i artre­tycz­nymi pal­cami pod­wa­żył małą desz­czułkę, pod którą cze­kała nagroda – zega­rek kie­szon­kowy jego dziadka. Wró­cił na krze­sło i naci­snął maleńki zame­czek. Wieczko ze szcze­rego złota odsko­czyło z lek­kim trza­skiem i uka­zał się cyfer­blat; wska­zówki zatrzy­mały się na trze­ciej dwa­dzie­ścia. Isaac postu­kał w szkiełko tak jak w dzie­ciń­stwie, jak gdyby tym lek­kim puk­nię­ciem mógł natych­miast wpra­wić wska­zówki w ruch.

– Głupi – powie­dział w panu­ją­cej ciszy. – Głupi sta­ruch.

Kor­ciło go, żeby scho­wać zega­rek do kie­szeni i zabrać do domu, lecz wie­dział, że nie może tego zro­bić. Przy­szedł tylko w odwie­dziny do sta­rego przy­ja­ciela, wspo­mnień i tej czę­ści rodziny, która wciąż była bli­sko. Jego żona Han­nah zmarła przed dzie­się­cioma laty, zanim jesz­cze świat osza­lał i zanim reszta jej rodziny w Ber­li­nie tra­fiła na łapankę i roz­pły­nęła się w mroku nocy.

Teraz już wie­dział, dokąd się udali, wtedy jed­nak wyglą­dało to tak, jakby po pro­stu znik­nęli. I cie­szył się, że Han­nah nie dożyła tych cza­sów.

Zamknął zega­rek i prze­su­nął dło­nią po gład­kim meta­lo­wym krążku. Kie­dyś chciał coś na nim wygra­we­ro­wać, nie wie­dział jed­nak, jaki napis mógłby umie­ścić. Teraz poło­żył go na bla­cie i zna­lazł maleń­kie rylce uży­wane do ryto­wa­nia. Bez pośpie­chu, meto­dycz­nie, wypi­sał swoje imię i nazwi­sko „Isaac Schüller”, a poni­żej „Nie zapo­mnij­cie o mnie, sty­czeń 1945”.

Gdy skoń­czył, zdmuch­nął pył ze zło­ce­nia, odsła­nia­jąc swoje dzieło. Wytarł zega­rek, a potem owi­nął go szmatką i z powro­tem wło­żył do schowka, po czym przy­bił klepkę gwoź­dziem ze złotą główką.

Ukoń­czyw­szy zada­nie, nie ocią­gał się, nie spoj­rzał na skarby, które tu zosta­wił, nie zer­k­nął nawet na zdję­cie Han­nah sto­jące obok opra­wio­nych w nie­bie­ską skórę ksiąg rachun­ko­wych.

Zdmuch­nął świecę, powoli otwo­rzył drzwi i przed wyj­ściem upew­nił się, że na ulicy niczego i nikogo nie ma.

Nie zamknął drzwi na klucz, jak to zwy­kle robił – prze­cież teraz to bez zna­cze­nia. Scho­wał dło­nie do kie­szeni płasz­cza, pochy­lił głowę na lodo­wa­tym wie­trze i ruszył do domu; jego lewa noga, pró­bu­jąc dotrzy­mać kroku pra­wej, zosta­wiała nieco więk­sze ślady na śniegu.

Isaac miesz­kał w nie­wiel­kim domku przy­cup­nię­tym w doli­nie mię­dzy pofał­do­wa­nymi wzgó­rzami, które wio­sną i latem pora­stały sprę­ży­stą zie­loną trawą; na wie­trze falo­wały tam wtedy jaskra­wo­czer­wone maki, nie­bie­skie kręgi puszy­stych płat­ków cha­brów, wyso­kie sto­krotki. Przy­sta­nął i widząc przed sobą ciemną syl­wetkę domu, patrzył na te wzgó­rza z nadzieją, że dożyje kolej­nej wio­sny. Może się uda, pomy­ślał. Wio­ska była mała, mię­dzy polami upraw­nymi miesz­kało zale­d­wie kil­ka­set osób, a choć miej­scowa poli­cja pil­no­wała, żeby na ręka­wach mieli przy­szyte gwiazdy Dawida i żeby każdy Żyd prze­ka­zał swój biz­nes Rze­szy, to jak dotąd nikt jesz­cze po nich nie przy­szedł. Nie tknęli nawet jego sklepu – naj­wi­docz­niej Rze­szy nie inte­re­so­wały znaj­du­jące się tam małe skarby.

Ruszyw­szy dalej, poczuł na karku mro­wie­nie, takie jak wów­czas, gdy Han­nah cało­wała go tam szybko, kiedy w przy­ćmio­nym świe­tle ślę­czał zgar­biony, maj­stru­jąc przy zepsu­tym zegarku.

Odwró­cił się, nie­mal spo­dzie­wa­jąc się – co za głu­pota! – ujrzeć ją za sobą, jej głowę z narzu­co­nym kre­mo­wym weł­nia­nym sza­lem i zaczer­wie­nione na mro­zie usta. Ale był sam.

– Głupi sta­ruch – powie­dział na głos i się roze­śmiał. Uznał, że z zimna i zmę­cze­nia ma halu­cy­na­cje. Już miał się odwró­cić i pójść dalej, gdy naraz ujrzał dwa żółte reflek­tory pędzą­cego ku niemu samo­chodu, pod­ska­ku­ją­cego na wybo­jach.

*

Isa­acowi się śniło, że znowu jest dziec­kiem. W lecie dolina pokry­wała się gru­bym dywa­nem polnych kwia­tów wśród drzew we wszyst­kich odcie­niach zie­leni, odci­na­ją­cych się na tle błę­kitu bez­chmur­nego nieba. Leżał na wznak, czu­jąc, jak źdźbła trawy łasko­czą go w plecy. Obok niego była Han­nah. Ujął ją za rękę. Czuł cie­pło jej skóry i jej słodki zapach, ale nie odwa­żył się na nią spoj­rzeć, żeby nie ucie­kła.

Sły­szał mucze­nie krów i ostrze­gaw­cze skrze­cze­nie srok, bro­nią­cych wśród drzew swo­jego potom­stwa, prze­ry­wane ćwier­ka­niem i świer­go­tem wró­bli i siko­rek modrych, które razem two­rzyły łagodną melo­dię.

– Musisz już wsta­wać – ode­zwała się Han­nah.

– Nie mogę – odburk­nął.

– Daj spo­kój, Isa­acu. Możesz i musisz.

– Ale gdzie ty się podzie­jesz?

Isaac w końcu odwró­cił się i spoj­rzał na nią, ale nie zoba­czył jej twa­rzy – uko­cha­nej, okrą­głej jak u dziecka, z pulch­nymi policz­kami, maleń­kim zadar­tym noskiem i sze­roko otwar­tymi kocimi oczami w kształ­cie mig­da­łów, błysz­czą­cymi zie­le­nią i bursz­ty­nem – tylko obli­cze męż­czy­zny z sumia­stym wąsem i sko­śnymi sza­rymi oczami.

– Pobudka! – krzyk­nął męż­czy­zna.

Isaac rap­tow­nie oprzy­tom­niał.

– Gdzie ja jestem? – wymam­ro­tał.

– Godzi­nami opie­rasz się o mnie. Aż mi ręka zdrę­twiała. Dał­bym ci jesz­cze pospać, naprawdę, ale nie mogłem się ruszyć – wyja­śnił męż­czy­zna.

Isa­acowi zdrę­twiały nogi, kolana miał pod­cią­gnięte pod brodę, a kiedy pró­bo­wał je roz­pro­sto­wać, przy naj­lżej­szym ruchu czuł mro­wie­nie pod skórą.

– Postój przez chwilę, ale nie­długo, bo stra­cisz miej­sce – powie­dział męż­czy­zna o sza­rych oczach.

Isaac wstał chwiej­nie, oparł się o deski wagonu bydlę­cego i potrzą­sał raz jedną nogą, raz drugą. Jed­no­cze­śnie się roz­glą­dał. Sączące się mię­dzy deskami łagodne pro­mie­nie słońca dawały nie­wiele świa­tła, zdo­łał jed­nak doj­rzeć ludzi leżą­cych na pod­ło­dze wagonu, przy­kry­tych płasz­czami albo kocami; trzy­mali głowy na swo­ich tor­bach, które słu­żyły im jako poduszki. Leżeli cia­sno ści­śnięci, niczym miot kociąt przy­tu­lo­nych do matki w poszu­ki­wa­niu cie­pła.

Isaac podmu­chał w zło­żone dło­nie. W wago­nie pano­wał lodo­waty ziąb, a choć przez szcze­liny wdzie­rało się powie­trze, to nie usu­wało stę­chłego odoru ludz­kiego potu i brudu.

– Późno wsia­dłeś. – Męż­czy­zna o sza­rych oczach sta­nął obok Isa­aca. – Jestem Eli­jah. Podał­bym ci rękę, ale to by było nie na miej­scu.

– Isaac. – Jesz­cze raz chuch­nął w sku­lone dło­nie.

– Raczej Szczę­ściarz – spro­sto­wał Eli­jah.

– Szczę­ściarz?

– Jak mówi­łem, sie­dzisz tu… bo ja wiem, parę godzin? Mnie zgar­nęli chyba kilka dni temu, ale w sumie też mam szczę­ście… nie­któ­rzy są tu od tygo­dnia.

Isaac się rozej­rzał. Pod­chwy­cił wzrok kobiety o wychu­dłej bla­dej twa­rzy, która trzy­mała w obję­ciach dwa śpiące maleń­stwa; ich powieki drgały we śnie. Miał nadzieję, że będą spały dalej, bo nie mógłby spoj­rzeć im w oczy.

– Z dru­giej strony oni też mają szczę­ście – cią­gnął Eli­jah. – Widzia­łem, że w innych wago­nach ludzie stoją, bo nie mają jak usiąść. Wyobra­żasz sobie, jak to jest, stać przez tydzień?

– Dokąd jedziemy? – szep­nął Isaac. Cie­pło jego odde­chu spra­wiło, że zawisł przed nim obło­czek pary.

– Kto wie? Mnie zała­do­wali w Kolo­nii, ale o ile zro­zu­mia­łem, ci tutaj są z Cze­cho­sło­wa­cji, no i jest też kilku Fran­cu­zów. Wiesz, że krwawi ci głowa?

Isaac poma­cał poty­licę – wyrósł mu guz, a ście­ka­jąca z małej rany krew zakrze­pła na szyi. Odsu­nął dłoń i zoba­czył na niej czer­woną plamę.

– Na początku byłeś w kiep­skim sta­nie… kiedy cię tu wrzu­cili, wszy­scy sądzi­li­śmy, że nie żyjesz. Dla­tego ci zazdro­ści­łem. Pomy­śla­łem, że chciał­bym być taki jak ty… no wiesz, mar­twy.

Isa­acowi trzę­sła się ręka, poru­szył więc pal­cami, by zła­go­dzić sztyw­ność sta­wów.

– Nie bar­dzo pamię­tam, co się stało. Zapa­mię­ta­łem tylko reflek­tory samo­chodu… Byłem bli­sko domu, a potem… pustka.

– I całe szczę­ście. – Eli­jah oparł się o Isa­aca, bo pociąg zakrę­cał; gdy znów wyje­chali na pro­stą, tur­ko­ta­nie kół nabrało tempa. – Ja przez cały czas byłem przy­tomny. Zapro­wa­dzili mnie do jakiejś szkoły i kazali przy­nieść torbę z dobyt­kiem. Powie­dzieli nam, że nas gdzieś prze­sie­dlają.

– Ale my nie… – bąk­nął Isaac.

– Wła­śnie. Nie. Oni nas mają za dur­niów. Myślą, że nie sły­sze­li­śmy o obo­zach. Ale ja wiem, dokąd jedziemy. Jak mówi­łem, z dwojga złego wolał­bym umrzeć.

Nagle pociąg ostro zwol­nił. Zaha­mo­wał tak rap­tow­nie, że wagony szarp­nęły, a spod pod­wo­zia buch­nęły kłęby pary. Isaac ucze­pił się płasz­cza Eli­jaha, a ten przy­trzy­mał się Isa­aca, kiedy wokół nich stło­czeni ludzie sia­dali pro­sto, prze­cie­ra­jąc zmę­czone, wystra­szone oczy.

Pociąg zatrzy­mał się z szarp­nię­ciem. Ludzie wsta­wali, ści­ska­jąc dzieci, bagaże i dla otu­chy poda­jąc sobie dło­nie.

– Zatrzy­ma­li­śmy się – oznaj­mił Isaac bez sensu.

Jakieś dziecko prze­pchnęło się do przodu i przy­ci­snęło buzię do desek drzwi, usi­łu­jąc doj­rzeć cokol­wiek poprzez wąskie szpary.

– Widzisz coś? – zawo­łał ktoś z głębi wagonu.

– To chyba peron. Nie wiem. Są stopy. Widzę stopy! – krzyk­nął chło­piec z pod­nie­ce­niem.

– Gołe stopy? – zapy­tało inne dziecko.

– Nie, w czar­nych wyso­kich butach. Chyba idą.

– Wra­caj. Wra­caj tu i sia­daj! – upo­mniała go matka.

– Nic ze sobą nie wzią­łeś – zauwa­żył Eli­jah, spo­glą­da­jąc na drżące puste dło­nie Isa­aca.

Ten obrzu­cił wzro­kiem innych, kur­czowo trzy­ma­ją­cych małe torby podróżne z mate­riału i skó­rzane walizki, po czym scho­wał ręce do kie­szeni płasz­cza – pustych, nie licząc zim­nego żela­znego klu­cza do fron­to­wych drzwi domu.

– Nie przej­muj się – cią­gnął Eli­jah. – A zresztą co można ze sobą zabrać w taką podróż? Książki? Ubra­nia? Jedze­nie? Ja na spa­ko­wa­nie się mia­łem tak mało czasu, że wrzu­ca­łem do torby, co popad­nie… na przy­kład cza­so­pi­smo poświę­cone sto­larce! Wąt­pię, żebym kie­dy­kol­wiek do niego zaj­rzał, a jed­nak je zabra­łem, wyobra­żasz to sobie?

Isaac czuł, że ten potok słów przy­nosi mu pocie­chę. Dopóki Eli­jah mówił, nie wyobra­żał sobie, że dzieje się coś złego.

– Mia­łem ochotę zabrać ze sobą nuty, ale uzna­łem, że tam, dokąd jadę, raczej nie dadzą mi for­te­pianu, więc je zosta­wi­łem. A teraz myślę, że może jed­nak trzeba je było wziąć. Nale­żały do mojej matki, więc pew­nie miło byłoby mieć je przy sobie.

Isaac pomy­ślał o swoim dobytku – zie­lo­nym szla­froku wiszą­cym na opar­ciu buja­nego fotela w sypialni oraz o nale­żą­cym do żony zesta­wie skła­da­ją­cym się z grze­bie­nia i szczotki do wło­sów w srebr­nej opra­wie, który został na komódce obok fla­ko­ni­ków z per­fu­mami; cza­sami wąchał je, by jesz­cze raz przy­wo­łać jej zapach.

Cie­kaw był, kto teraz zaj­mie się jego domem, czy ktoś w nim zamieszka, razem z jego ubra­niami i książ­kami?

Nagle drzwi wagonu zaczęły się otwie­rać, więc prze­chy­lił głowę, chcąc zoba­czyć, co jest na zewnątrz.

Wygo­niono ich wszyst­kich na polną drogę wyło­żoną kamien­nymi pły­tami, mię­dzy któ­rymi wyra­stały chwa­sty i trawa, jak gdyby życie wciąż pró­bo­wało się poka­zać. Wokół wzno­siły się pagórki zamar­z­nię­tego nocą sza­rego błota, w tym samym odcie­niu co niebo zasnute gęstymi, zapo­wia­da­ją­cymi następne opady śniegu chmu­rami.

W jed­nej chwili tory zaro­iły się od ludzi, któ­rych straż­nicy popy­chali i usta­wiali w mniej­szych gru­pach, a potem oddzie­lali męż­czyzn od kobiet.

– Złóż­cie swoje rze­czy tam! – Przed Isa­akiem sta­nął męż­czy­zna w brą­zo­wym weł­nia­nym płasz­czu, z przy­szytą na piersi gwiazdą Dawida i opa­ską na lewym ramie­niu; policzki miał zaczer­wie­nione z zimna. – Głu­chy jesteś? Kaza­łem ci tam poło­żyć swoje rze­czy! Jazda! Na fur­mankę!

Eli­jah zro­bił krok w przód i poło­żył na fur­mance małą brą­zową walizkę, która szybko znik­nęła pod stertą bagażu.

– Nie martw się, spo­kojna głowa. Dosta­niesz ją z powro­tem – uspo­koił go męż­czy­zna. – A ty – znów zwró­cił się do Isa­aca. – Kaza­łem ci poło­żyć rze­czy na wóz.

– Ale ja nic nie mam – odparł Isaac.

– Nic? Żyd, który niczego nie ma? – Męż­czy­zna obrzu­cił wzro­kiem żółtą gwiazdę na płasz­czu Isa­aca.

Ten tylko roz­ło­żył ręce.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się do niego drwiąco, jak gdyby cze­kał na kogoś takiego. Zro­bił kilka kro­ków w kie­runku wyso­kiego eses­mana, który stał na ubo­czu i palił papie­rosa, otu­lony gru­bym czar­nym płasz­czem z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem, by nie mar­zła mu szyja. Zda­niem Isa­aca wyglą­dał jak wrona.

Czarna wrona wysłu­chał męż­czy­zny w brą­zo­wym płasz­czu i jego wąsy drgnęły, zapewne pod wpły­wem uśmie­chu. Wpraw­nie pstryk­nął nie­do­pa­łek, tak że poszy­bo­wał na kupkę śnież­nej brei. Isaac wyobra­żał sobie, że pet zgasł z sykiem, niczym świece, któ­rych uży­wał w domu.

Tamci dwaj pode­szli do Isa­aca i spoj­rzeli na Eli­jaha, który mam­ro­tał kolej­nemu czło­wie­kowi o cza­so­pi­śmie i pytał, czy słusz­nie zro­bił, bio­rąc go zamiast nut.

– Nazwi­sko? – Wąsacz sta­nął przed Isa­akiem; prze­wyż­szał go co naj­mniej o głowę.

– Isaac. Isaac Schüller.

– Mój kapo twier­dzi, że podobno nic nie masz?

– Nie mam.

– Nic a nic?

Isaac czuł, że poci się pod pachami, mimo że w lodo­wa­tym powie­trzu z jego ust buchała para.

– Ani jed­nej rze­czy.

Wąsy znów drgnęły, po czym wrona odwró­cił się do kapo i szep­nął mu na ucho coś, co tam­ten skwi­to­wał uśmie­chem.

I nagle koń­cówka pałki kapo wyrżnęła Isa­aca w brzuch. Padł na zie­mię, zwi­nął się w kłę­bek, a kapo okła­dał go w plecy i nerki.

– Wypro­stuj się! – roz­ka­zał kapo. – Roz­łóż nogi!

Nie zwa­ża­jąc na ból, Isaac roz­cią­gnął się na ziemi na wznak; oddy­chał szybko, nie­równo.

Kapo ukląkł nad nim i szybko prze­szu­kał wewnętrzne kie­sze­nie płasz­cza – jego zawzięta twarz zdra­dzała roz­cza­ro­wa­nie bra­kiem biżu­te­rii, zegarka czy port­fela. Nagle się uśmiech­nął. Powoli wycią­gnął skó­rzany wore­czek, nie­wiele więk­szy od zwy­kłej koperty. Poka­zał go wąsa­czowi niczym cenne tro­feum.

– Aha. To jest to nic! – wark­nął wąsacz. – Wsta­waj!

Isaac oparł dło­nie o kamienne pod­łoże i pod­niósł się; stał zgięty wpół, obej­mu­jąc brzuch w miej­scu, gdzie otrzy­mał naj­sil­niej­szy cios.

Spoj­rzał w lewo z nadzieją, że jest tam Eli­jah czy ktoś inny, kto­kol­wiek, kto mógłby przyjść mu z pomocą, ale ota­czało go około trzy­dzie­stu męż­czyzn wpa­trzo­nych w rząd bara­ków za dru­tem kol­cza­stym.

Isaac znów spoj­rzał na eses­mana. Wąsacz oglą­dał wła­śnie zawar­tość skó­rza­nego woreczka – maleń­kie srebrne i złote narzę­dzia. Wziął do ręki minia­tu­rowy śru­bo­kręt i przy­su­nął go do oczu, by odczy­tać wygra­we­ro­wane malut­kimi lite­rami nazwi­sko Isa­aca.

– Co to za rze­czy? – zapy­tał.

– Nale­żały do mojego ojca – wykrztu­sił z tru­dem Isaac; miał wra­że­nie, że płuca ma całe w siń­cach. – Teraz są moje.

– Twoje? A do czego ci są potrzebne?

– Napra­wiam zegarki naręczne i duże zegary. Cza­sami pozy­tywki albo szka­tułki na biżu­te­rię. A bywa że i zabawki.

– Zabawki?

– Tak. Zabawki dzie­cięce.

– Loko­mo­tywy?

Isaac ski­nął głową.

– I zegary, powia­dasz? Szaf­kowe także? Potra­fisz je uru­cho­mić, jeżeli zamil­kły?

– To wymaga czasu, bo są skom­pli­ko­wane, ale ow­szem, potra­fię.

Wyraź­nie zacie­ka­wiony wąsacz wrzu­cił z powro­tem maleńki śru­bo­kręt do woreczka.

– Co jesz­cze?

Isaac pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć wszel­kie przed­mioty, które napra­wił przez te wszyst­kie lata.

– Cza­sami, choć rzadko, zamki… Także radio­od­bior­niki, ale prze­waż­nie zegarki naręczne i sto­jące.

Wąsacz stra­cił zain­te­re­so­wa­nie i scho­wał wore­czek z narzę­dziami Isa­aca do kie­szeni.

– Do sze­regu! – roz­ka­zał.

Ruchem głowy wska­zał krót­szą kolejkę męż­czyzn, w któ­rej stał Eli­jah – z dala od pozo­sta­łych, masze­ru­ją­cych wła­śnie ku czar­nej bra­mie i wie­życz­kom straż­ni­czym obsa­dzo­nym przez uzbro­jo­nych war­tow­ni­ków.

– Cze­kaj w tym sze­regu, dopóki nie każą ci się ruszyć. – Kapo popchnął Isa­aca w stronę dygo­czą­cych z zimna męż­czyzn; cho­wa­jąc ręce w kie­sze­niach, nie spusz­czali wzroku z obozu oraz gęstych kłę­bów dymu bucha­ją­cych z budyn­ków za ogro­dze­niem.ROZDZIAŁ DRUGI

Frie­drich

Kiedy samo­chód z chrzę­stem wjeż­dżał na żwi­rowy pod­jazd, okna miał zachla­pane szarą breją, w którą zamie­nił się śnieg. Frie­drich starł dło­nią skro­ploną na szy­bie parę i ujrzał roz­ma­zany obraz dwu­pię­tro­wego budynku z czer­wo­nej cegły, któ­rego wyku­szowe okna wycho­dziły na pod­jazd. Popa­trzył na jedno z nich, spraw­dza­jąc, czy ktoś zauwa­żył jego przy­jazd, ale zoba­czył tylko palące się wewnątrz ciem­no­po­ma­rań­czowe świa­tło.

– Jeste­śmy na miej­scu. – Kie­rowca odwró­cił się do Frie­dri­cha. – Pro­szę tu zacze­kać, pójdę po para­sol.

Nie słu­cha­jąc go, pasa­żer natych­miast otwo­rzył drzwi i zadrżał, gdy lodo­waty deszcz dostał mu się za koł­nierz i spły­nął po krę­go­słu­pie. Pod­biegł do lakie­ro­wa­nych na czarno drzwi fron­to­wych i zastu­kał mosiężną kołatką.

– Frie­drich! – Jego matka uśmiech­nęła się, otwie­ra­jąc mu drzwi.

Już chciał ją uści­skać, ona jed­nak wycią­gnęła rękę i poło­żyła dłoń na jego gło­wie, jakby go bło­go­sła­wiła.

– Zmo­kłeś – powie­działa, wycie­ra­jąc rękę w kre­mową spód­nicę.

– Gdzie ojciec? – zapy­tał.

– Zabra­łeś wszyst­kie rze­czy? – Spoj­rzała nad jego głową na kie­rowcę tasz­czą­cego trzy walizki z brą­zo­wej skóry. – Książki? Będą ci potrzebne.

– Zabra­łem. Gdzie jest ojciec?

– W pracy. – I udzie­liła wska­zó­wek kie­rowcy: – Pierw­sze pię­tro, pokój po lewej. – A potem zwró­ciła się do syna: – Co ty robisz?

Frie­drich nie był tego pewny. Ocie­ka­jąc wodą, stał na lakie­ro­wa­nym par­kie­cie obok nie­dzia­ła­ją­cego zegara szaf­ko­wego. Sku­bał brzeg szkol­nej mary­narki i się roz­glą­dał, jakby liczył, że znaj­dzie odpo­wiedź w kory­ta­rzu.

– Zamo­czy­łeś pod­łogę. – Spoj­rzała na jego stopy. – Idź się prze­brać. Kola­cja jest o siód­mej, usły­szysz gong. – Ruszyła do drzwi pokoju z wiel­kimi wyku­szo­wymi oknami, przy­sta­nęła w progu i obej­rzała się na syna. – Jak miło cię widzieć, Frie­dri­chu. Cie­szę się, że jesteś w domu.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, chło­piec ode­tchnął głę­boko, jakby przez cały czas wstrzy­my­wał oddech. Nie uśmiech­nęła się, zapew­nia­jąc, że cie­szy się z jego przy­jazdu. Wcale się nie cie­szyła i wie­dział o tym. Acz­kol­wiek miał nadzieję, że cho­ciaż raz będzie chciała mieć go przy sobie.

Ruszył scho­dami na pierw­sze pię­tro i wszedł do swo­jego pokoju. Przed wąskim oknem wycho­dzą­cym na żwi­rowy pod­jazd stało poje­dyn­cze łóżko, pod­łogę pokry­wał puszy­sty zie­lony dywan w tym samym odcie­niu co zasłony, a na biurku stało w ramce małe zdję­cie przed­sta­wia­jące jego rodzi­ców. Nawet w szkole miał wię­cej rze­czy – obrazy na ścia­nach, książki, zabawki. Spoj­rzał na walizki na pod­ło­dze. Spa­ko­wał tyle, ile zdą­żył, ale musiał się zbie­rać w takim pośpie­chu, że więk­szość rze­czy zosta­wił. Wie­dział, że jego szla­frok wciąż wisi na drzwiach pokoju w inter­na­cie, obok szla­froka Ottona, któ­rego też ścią­gnięto do domu.

– Jak myślisz, o co tu cho­dzi? – zapy­tał Otto, gdy zaczer­wie­nieni z wysiłku pako­wali się szybko.

– O nic. Może dla­tego, że nie jeź­dzi­li­śmy do nich na ferie świą­teczne, tym razem poje­dziemy do domu, gdzie będzie cho­inka i pre­zenty? – W gło­sie Frie­dri­cha brzmiała nadzieja, cho­ciaż wcale w to nie wie­rzył.

– Wąt­pię. Wiesz, że połowa szkoły jedzie do domu. To pew­nie przez te bomby z zeszłego tygo­dnia… rodzice naje­dli się stra­chu.

– Nie moi. – Frie­drich usiadł, pod­cią­gnął kolana pod brodę i objął je ramio­nami. – Oni to mają w nosie. Idę o zakład, że ucie­szy­liby się, gdyby jakaś bomba spa­dła na naszą szkołę.

– Nie mów tak. – Otto żar­to­bli­wie szturch­nął go pulchną ręką w ramię. – Są zajęci. No wiesz, prze­cież twój ojciec jest jakby prawą ręką Führera! Musi się prze­no­sić z miej­sca na miej­sce i zała­twiać różne sprawy. A twoja matka musi z nim jeź­dzić, prawda? I w każ­dym nowym miej­scu urzą­dzać mu miły dom. Moja mama mówi, że dba­nie o męża to naj­waż­niej­szy obo­wią­zek żony. Kie­dyś wła­śnie takiej będę szu­kał.

– A co z jej synem?

– Daj spo­kój, Fried. Wcale nie jest tak źle. Poje­dziesz, zoba­czysz się z nimi i ani się obej­rzysz, jak obaj będziemy z powro­tem.

– A jeśli nie?

Otto wzru­szył ramio­nami.

– Wtedy będziemy do sie­bie pisać, a zoba­czymy się w lecie. Daj znać, jaki jest ten twój nowy dom. Może mógł­bym do cie­bie przy­je­chać na lato?

– Nowy to prze­sada. Miesz­kają w nim już pra­wie dwa lata, a ja jesz­cze go nie widzia­łem.

– Czyli dla cie­bie jest nowy! Masz poję­cie, jakie możesz mieć tam przy­gody? Kur­czę, mam nadzieję, że pomy­śleli o ogro­dzie dla cie­bie. Mogli­by­śmy zbu­do­wać domek na drze­wie!

Teraz Frie­drich stał przy tym skrawku okna w swoim nowym domu na wsi pod Mona­chium, patrzył na szary żwi­rowy pod­jazd, na ota­cza­jący posia­dłość szary kamienny mur i czarną kamienną bramę, solid­nie bro­niącą dostępu. Czy tu wszystko jest szare? A gdzie ogród?

Wyszedł z pokoju i zaczął naci­skać klamki drzwi po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza – pew­nie stam­tąd jest widok na ogród – ale wszyst­kie trzy pokoje były zamknięte na klucz. Spró­bo­wał się dostać do każ­dego z nich, naci­skał klamki po kilka razy, a nawet napie­rał chu­dym cia­łem jede­na­sto­latka na cięż­kie dębowe drzwi, jak gdyby chciał je wywa­żyć.

Ziry­to­wany wró­cił do swo­jego pokoju, poło­żył się na wąskim łóżku i zapadł w nie­spo­kojny sen; po jego zim­nych policz­kach cichutko pły­nęły łzy.

Zbu­dziły go trzy ude­rze­nia w gong, któ­rych dźwięk odbił się echem od gołych ścian jego pokoju i kory­ta­rza z poza­my­ka­nymi drzwiami. Usiadł na brzegu łóżka, starł sen z oczu, otwo­rzył walizkę i wyjął czy­stą jasno­nie­bie­ską koszulę i gra­na­towe spodnie.

Prze­braw­szy się, zszedł po scho­dach, zwra­ca­jąc uwagę na wiszące na ścia­nach obrazy – akwa­relę przed­sta­wia­jącą pej­zaż nad­mor­ski, nama­lo­waną ponoć przez jego matkę w dzie­ciń­stwie, oraz zbrą­zo­wiałą foto­gra­fię dziadka i jego ojca, kiedy był mały; ich czarne jak smoła oczy wyda­wały się mar­twe, a jed­nak śle­dziły go, kiedy je mijał.

– Pośpiesz się! – Sły­sząc dono­śny głos matki, przy­śpie­szył kroku na ostat­nich schod­kach i sta­nął w holu, roz­glą­da­jąc się za jadal­nią. – Tutaj! I prze­stań się tak guz­drać.

Frie­drich spoj­rzał w lewo i za uchy­lo­nymi drzwiami dostrzegł biały lniany obrus, srebrne sztućce oraz ojca.

Wszedł do pomiesz­cze­nia i zajął przy­go­to­wane dla niego miej­sce pod oknem. Ojciec sie­dział u szczytu stołu, a naprze­ciwko niego matka ubrana w suk­nię z tafty w kolo­rze śliwki, kon­tra­stu­ją­cym z jej nie­mal bia­łymi blond wło­sami.

– Ojcze – powie­dział Frie­drich, kła­dąc ser­wetkę na kola­nach.

Ojciec ode­rwał się od lek­tury sterty papie­rów.

– A więc przy­je­cha­łeś.

– Tak.

– Peter, nie czy­tamy przy stole. – Głos matki był wysoki i pogodny. Zachi­cho­tała, gdy mąż pokle­pał ją po ręce.

– Bar­dzo słusz­nie, moja droga. Masz rację. Nowa sukienka?

Wygła­dziła fałdy na kola­nach.

– Uszyto ją na pod­sta­wie zdję­cia sukni Ewy, w któ­rej była w teatrze z Führerem. Moim zda­niem jest nie­mal iden­tyczna!

– Wyglą­dasz dosko­nale, moja droga. Po pro­stu ide­al­nie. – Znowu pokle­pał ją po dłoni.

Frie­drich prze­su­nął się na krze­śle.

Do jadalni weszła słu­żąca w sukience w biało-nie­bie­skie paski i z cha­bro­wym czep­kiem na gło­wie. Nie patrząc na chłopca, obe­szła stół dookoła, nale­wa­jąc do tale­rzy zupę.

Gdy doszła do Frie­dri­cha, poczuł jej zapach. Pach­niała zie­mią, na któ­rej bawił się jako małe dziecko, potem oraz stę­chli­zną, niczym wil­gotna piw­nica, jakby cho­wała się pomię­dzy zaku­rzo­nymi butel­kami wina i pudłami peł­nymi sta­rych ciu­chów. Kiedy nale­wała mu zupę, jej ręka lekko zadrżała; tro­chę płynu pry­snęło z tale­rza i zachla­pało obrus.

– Anno! No wiesz! – zawo­łała matka.

Anna nie pod­nio­sła wzroku, nie ode­zwała się. Jej ręka trzę­sła się coraz bar­dziej. Frie­drich widział paję­czynę nie­bie­skich żył pod napiętą skórą na nad­garstku.

– Anno, idź sobie! Przy­ślij tu Gretę. I już mi się nie poka­zuj wie­czo­rem, na dzi­siaj mam cię dość!

Frie­drich spoj­rzał na ojca, który spra­wiał wra­że­nie, jakby nie dostrze­gał obec­no­ści słu­żą­cej, i z ape­ty­tem jadł zupę. Co jakiś czas moczył w niej wąsy, a wtedy szybko jak wąż wysu­wał język i zli­zy­wał kro­ple płynu.

– Peter, naprawdę uwa­żasz, że to dobry pomysł? – spy­tała jego matka, gdy Anna wyszła z jadalni. – Czemu nie możemy wziąć miej­sco­wej dziew­czyny, jak ostat­nim razem? Z tej nic nie będzie, jest do niczego.

Ojciec puścił jej słowa mimo uszu i spoj­rzał na Frie­dri­cha. Krza­cza­ste brwi tak sku­tecz­nie zakry­wały jego oczy, że syn wła­ści­wie nie wie­dział, jakiego są koloru.

– Przy­wio­złeś ze sobą wszyst­kie pod­ręcz­niki? – zapy­tał chłopca.

– Tak, ojcze.

– Dobrze. Zanim się zjawi kore­pe­ty­tor, minie kilka tygo­dni, więc liczę, że przez ten czas będziesz się uczył sam.

– Kore­pe­ty­tor? To już nie wrócę do szkoły? – Frie­drich zamie­szał łyżką zupę, myśląc o Otto­nie.

– Nie.

– Dla­czego?

Frie­drich naj­chęt­niej natych­miast cof­nąłby to pyta­nie. Jego matka wstrzy­mała oddech, a ojciec odło­żył łyżkę na stół obok tale­rza.

– Powie­dzia­łem: nie. To ci powinno wystar­czyć.

– Prze­pra­szam – bąk­nął chło­piec. Czuł się, jakby znowu był małym brzdą­cem, wiecz­nie zada­ją­cym pyta­nia. „Dla­czego niebo jest nie­bie­skie?”. „Dla­czego nie mogę dostać cia­sta?”. Nie miał prawa do zada­wa­nia pytań, ani wtedy, ani teraz.

– Siedź w swoim pokoju, czy­taj, ucz się. I nie wchodź w drogę matce, ma ręce pełne roboty.

Drzwi jadalni otwo­rzyły się powoli i wszedł niski męż­czy­zna. Brzuch zwi­sał mu nad czar­nym paskiem, a grube uda roz­py­chały nogawki sza­rych spodni. Nie pro­sząc o zgodę na wej­ście do pokoju, nie­zna­jomy pod­szedł do ojca Frie­dri­cha. Chło­piec patrzył, jak jego mały jak u Führera wąsik drga, gdy męż­czy­zna szuka wła­ści­wych słów.

– Przy­nio­słem je – wykrztu­sił w końcu, zwra­ca­jąc się do pana domu. W kąci­kach jego ust natych­miast poja­wiły się białe kro­pelki śliny, co spra­wiło, że chło­pak odru­chowo otarł usta ser­wetką.

– Dobra robota, Schmidt – pochwa­lił go ojciec Frie­dri­cha, bio­rąc od niego jakieś papiery.

– Już tu jest – zauwa­żył Schmidt, ruchem głowy wska­zu­jąc chło­paka, ale zwra­ca­jąc się teraz do jego matki.

– Przy­je­chał dzi­siaj – odparła. W jej gło­sie sły­chać było zmę­cze­nie.

Gru­bas wydał taki dźwięk, jak nauczy­ciel mate­ma­tyki Frie­dri­cha, kiedy uczeń udzie­lał złej odpo­wie­dzi.

Ojciec pod­niósł wzrok.

– Frie­dri­chu, to jest mój asy­stent, Herr Schmidt. Kiedy wyjadę, cza­sami będzie przy­cho­dził i pra­co­wał w moim gabi­ne­cie. Nie kręć mu się pod nogami, zro­zu­miano?

Chło­pak poki­wał głową.

– Pod moją nie­obec­ność i jeśli matka będzie zajęta, masz się go słu­chać. A on mi opo­wie o wszyst­kim, co robi­łeś.

Frie­drich spoj­rzał na tłu­stego Schmidta. Gru­bas wygi­nał w uśmie­chu cien­kie wargi, w kąci­kach jego ust na­dal błysz­czała ślina.

– Tak, ojcze.

– Dobrze. Bar­dzo dobrze. Czy on będzie tu jutro? – zapy­tał ojciec.

– Sam go zabiorę – zapew­nił Schmidt, odwró­cił się od nich i szybko ruszył do drzwi; na par­kie­cie zadud­niły jego cięż­kie kroki.

Frie­drich wzdry­gnął się na myśl, że miałby zostać w domu sam na sam ze Schmid­tem. Bez­na­miętne spoj­rze­nie ciem­nych świń­skich oczu oraz spo­sób, w jaki gru­bas zwra­cał się do jego rodzi­ców, przy­wo­dziły mu na myśl nauczy­ciela, który nie waha się uży­wać trzcinki.

Powoli jadł zupę, usi­łu­jąc nie myśleć o śli­nie w kąci­kach ust Schmidta. W końcu ciszę prze­rwała matka, papla­jąc o Ewie Braun, jej stro­jach i fry­zu­rze.

– Czy jest tu ogród? – spy­tał chło­piec, kiedy na chwilę prze­stała mówić.

– Jest – odparł ojciec. – Za domem. Cią­gnie się aż do stru­myka i kępy drzew. Możesz się bawić aż do linii drzew, ale ani kroku dalej. Zro­zu­miano?

– Tak, ojcze.

– Świet­nie.

– Czy mogę zbu­do­wać na drze­wie domek? I może Otto mógłby mnie odwie­dzić…? – zamilkł, widząc minę ojca.

– Otto cię nie odwie­dzi – powie­działa matka. – I nie będzie żad­nego domku na drze­wie.

Chłopca kor­ciło, żeby spy­tać o powody, ale wie­dział, że to zły pomysł. Zmie­nił więc temat:

– Czy przy­wio­złaś tu moją kolejkę i tory?

– Frie­drich! – Matka sku­bała sznur pereł na szyi. – Jesteś tu nie­cały dzień, a już mnie wymę­czy­łeś tymi wiecz­nymi pyta­niami!

– Już dobrze, Liesl. – Ojciec wstał i poca­ło­wał ją w czu­bek głowy. – Sam wiesz, Frie­dri­chu, że twoja matka szybko się męczy. Daj jej spo­kój.

– Chcia­łem poszu­kać kolejki, ale wszyst­kie inne pokoje były zamknięte na klucz – powie­dział chło­piec.

– Już ją zna­la­złem. Jest w pokoju gościn­nym. Jutro ci ją przy­niosę.

– Jeśli mi dasz klucz, sam po nią pójdę – zary­zy­ko­wał chło­piec. Chciał zoba­czyć widok z dru­giej strony domu, ogród i stru­mień, wyobra­zić sobie, że kie­dyś zbu­duje na drze­wie domek i usią­dzie wysoko na gałę­ziach, nie­mal doty­ka­jąc nieba. – Dzięki temu nie faty­go­wał­bym cie­bie ani matki.

Ojciec oparł się na krze­śle.

– Powie­dzia­łem, że ci ją przy­niosę. Skąd­inąd nie mam poję­cia, jak chcesz się nią bawić. Sil­nik jest znisz­czony, a zresztą jesteś już na to o wiele za duży, jesteś nie­mal męż­czy­zną! – Ojciec sztucz­nie par­sk­nął śmie­chem i wal­nął ręką w stół, jakby wła­śnie opo­wie­dział dosko­nały dow­cip, a matka roze­śmiała się ser­decz­nie wraz z nim. Frie­drich podzię­ko­wał, wstał i zosta­wił rodzi­ców samych. Gdy tylko odszedł od stołu, oboje odprę­żyli się i zaczęli roz­ma­wiać, ale opusz­cza­jąc pokój, nie sły­szał już, o czym mówią.

Roz­pa­ko­wał walizki, usta­wił książki na pustej półce i przy­bił na ścia­nie zdję­cie, na któ­rym on i Otto, ubrani w białe szorty, koszulki i czarne trampki, stoją na skraju bieżni. Uśmie­chali się do obiek­tywu apa­ratu, obej­mu­jąc się za ramiona. Na ich rękach widać było nie­wiel­kie ślady po tym, jak poprzed­niej nocy ślu­bo­wali sobie bra­ter­stwo krwi i noży­kiem do listów nacięli miękką skórę wnę­trza dłoni – rap­tem cen­ty­metr – po czym wymie­nili uścisk rąk.

Czy jesz­cze kie­dyś zoba­czy Ottona? Odczeka dzień czy dwa i pew­nie będzie mógł wró­cić do tematu i zapro­sić go na wio­snę. A wtedy może uda im się pota­jem­nie zbu­do­wać domek na drze­wie, tak by rodzice ni­gdy go nie zauwa­żyli.

Usły­szał ciche kroki w kory­ta­rzu i lek­kie puka­nie, więc zerwał się z łóżka z nadzieją, że to ojciec przy­niósł mu kolejkę albo matka przy­szła powie­dzieć mu dobra­noc.

Po dru­giej stro­nie drzwi nie było jed­nak nikogo, na pod­ło­dze stała tylko srebrna taca, a na niej talerz z mię­sem, chle­bem i serem oraz szklanka mleka. Rozej­rzał się w kory­ta­rzu i zoba­czył zni­ka­jący na scho­dach cha­browy cze­pek Anny, zmie­rza­ją­cej na dół, do jego rodzi­ców oraz pustego holu domu, któ­rego nie znał.ROZDZIAŁ TRZECI

Anna

Anna wsu­nęła dło­nie pod pachy, chro­niąc je przed prze­ni­kli­wym zim­nem, od któ­rego jej palce naj­pierw zbie­lały, a potem zsi­niały. Szła za Schmid­tem, noszą­cym gruby płaszcz i skó­rzane ręka­wiczki. Idąc, gru­bas palił cien­kie cygaro i nucił nie­znaną Annie pio­senkę, która jej się nie podo­bała.

Stopy paliły ją żywym ogniem, gdy z chrzę­stem brnęli po zmar­z­nię­tym śniegu – i tak już mokre skar­petki nasią­kały lodo­watą wodą wpa­da­jącą do jej butów przez dziury w cien­kich pode­szwach. Dróżkę ota­czały gęste sosny i przez chwilę, w świe­tle księ­życa w pełni oraz punk­ci­ków gwiazd, wyobra­żała sobie, że spa­ce­ruje po lesie, bez­pieczna, bo Piotr trzyma ją za rękę, wyja­śnia­jąc, który gatu­nek sowy wła­śnie pohu­kuje wśród drzew, czym się żywi i gdzie mieszka. Gdyby był teraz przy niej, wie­działby, jak uciec i scho­wać się w lesie, jak wyko­pać dziurę, w któ­rej można by się ukryć, i jak zdo­być coś do jedze­nia.

Nagle Schmidt sta­nął, odwró­cił się do niej i uniósł rękę na znak, że ma się zatrzy­mać. Ner­wowo prze­krę­cał głowę z boku na bok, jakby nasłu­chi­wał cze­goś w panu­ją­cej ciszy.

– Co się dzieje? – szep­nęła.

– Ciii!

Anna szczę­kała zębami, jej nogi dygo­tały z zimna, zmę­cze­nia i głodu, miała wra­że­nie, że całe jej ciało żyje i działa nie­za­leż­nie od niej.

– Kaza­łem ci być cicho! – syk­nął Schmidt.

Pró­bu­jąc nie dzwo­nić zębami, wstrzy­mała oddech i cze­kała.

Nagle, jakby wszystko wró­ciło do normy, Schmidt ruszył dalej, znowu paląc cygaro.

Mimo że obóz od domu dzie­liło zale­d­wie pół­tora kilo­me­tra, Schmidt naj­wy­raź­niej czer­pał przy­jem­ność z poga­nia­nia Anny do pracy, docie­rała więc na miej­sce zasa­pana, z twa­rzą zlaną potem, ale kiedy przy­cho­dziła pora powrotu, gdy mogła coś zjeść i się prze­spać, wlókł się noga za nogą.

Pró­bo­wała zwol­nić, żeby dopa­so­wać się do jego tempa. Szła ze zwie­szoną głową, wbi­ja­jąc wzrok w prze­mo­czone brą­zowe buty, które wcale do niej nie nale­żały. Była cie­kawa, kto je nosił przed nią, ktoś młody czy stary? A potem przy­po­mniała sobie zwłoki – tasz­czone, wle­czone, rzu­cane na fur­manki, a potem palone w wiel­kim dole nie­da­leko jej baraku – i zro­biło jej się nie­do­brze na myśl, czyje to były buty.

Przy­po­mniała sobie twarz Pio­tra, ciem­no­zie­lone oczy, w któ­rych lśnił jego uśmiech, i jaki był szczę­śliwy, będąc z nią. Pomy­ślała o jego obu­wiu – o lichych butach bez jed­nej sznu­rówki, w któ­rych cho­dził, kiedy byli na wsi, i o wypa­sto­wa­nych pół­bu­tach, które wkła­dał, zabie­ra­jąc ją na kola­cję albo na tańce.

Wyobra­ziła sobie teraz jego stopy obok jej stóp, poru­sza­jące się w tym samym tem­pie niczym lustrzane odbi­cie, jak gdyby szli kościelną nawą, a ich rodziny uśmie­chały się do nich.

– _Guten Abend_. – Głos Schmidta wyrwał ją z zamy­śle­nia, więc unio­sła głowę i zoba­czyła przed sobą bramę z kutego żelaza, war­tow­nię i straż­ni­ków z prze­wie­szo­nymi przez ramię kara­bi­nami.

Schmidt powie­dział coś do straż­ni­ków, któ­rzy nie zwra­cali na Annę uwagi, dopóki nie wska­zał jej ruchem głowy. Zro­biła może z dzie­sięć kro­ków do przodu i zna­la­zła się za bramą, w mroku obozu.

*

Kiedy weszła do swo­jego baraku, żadna jesz­cze nie spała; roz­bie­rały się, pre­zen­tu­jąc chude ręce i nogi, z powodu zimna pokryte gęsią skórką. Anna pode­szła do swo­jej pry­czy, na gór­nym łóżku leżała już Nina, zakryta po szyję kocem i z zamknię­tymi oczami.

– Wró­ci­łaś! – zawo­łała Nina z takim prze­ję­ciem, jakby się nie widziały od tygo­dni, choć był to tylko jeden dzień.

– Myśla­łam, że już śpisz. – Anna przy­sia­dła na brzegu swo­jej pry­czy, zdjęła buty i ścią­gnęła mokre skar­petki.

– Cze­ka­łam na cie­bie. I jak poszło? Dzi­siaj było lepiej?

Anna przy­po­mniała sobie, jak Liesl obru­gała ją za roz­la­nie zupy.

– Nie bar­dzo.

– Myślisz, że jesz­cze kie­dyś cię tam wezmą? To chyba lep­sze niż praca w pralni?

Anna poło­żyła się na pry­czy i nacią­gnęła cienki koc na prze­mar­z­nięte ciało.

– Masz mokre skar­petki. – Nina zeszła i powie­siła prze­tarte skar­petki na skraju gór­nej pry­czy; woda kapała z nich na drew­nianą pod­łogę. – Naprawdę było aż tak źle?

– W ich obec­no­ści dener­wuję się tak, że nie potra­fię opa­no­wać rąk. – Anna wycią­gnęła dło­nie do Niny, by ta mogła zoba­czyć, że na­dal się trzęsą, choć nie była pewna, czy dygo­czą z zimna, czy ze zmę­cze­nia.

Nina ujęła jej dło­nie i zaczęła je ogrze­wać. Anna uśmiech­nęła się do niej z wdzięcz­no­ścią. Przy­ja­ciółka była od niej młod­sza, a jed­nak miała na twa­rzy piętno nie­mal rocz­nego pobytu w Auschwitz przed prze­nie­sie­niem do tego obozu; kiedy się uśmiech­nęła do Anny z otu­chą, kości policz­kowe napięły skórę na jej wychu­dłej twa­rzy.

– Wiesz, że inne ci zazdrosz­czą? – Nina prze­sia­dła się na pry­czę Anny, wciąż trzy­ma­jąc jej dło­nie, by wpu­ścić w nie tro­chę cie­pła.

– Nie mają czego – odparła Anna.

– Pew­nie to dla­tego, że omi­nął cię dzi­siej­szy apel. Przez trzy godziny musia­ły­śmy stać na śniegu. Prze­li­czyli nas dopiero po dwóch godzi­nach, a potem uznali, że się pomy­lili w rachun­kach, i kazali nam cze­kać na następne spraw­dza­nie obec­no­ści.

– A mimo to nie śpisz, tylko mnie ogrze­wasz – powie­działa Anna.

– Bo nie zapo­mnę, jak mi pomo­głaś, kiedy tu przy­je­cha­łam. Dzie­li­łaś się ze mną jedze­niem i dzięki tobie prze­ży­łam, więc teraz może ja choć tro­chę będę ci się mogła odwdzię­czyć.

Od wej­ścia dobiegł krzyk, że czas spać, i kilka sekund póź­niej barak pogrą­żył się w ciem­no­ści.

Anna poczuła, że Nina się odsuwa, usły­szała skrzy­pie­nie, kiedy przy­ja­ciółka wcho­dziła na górną pry­czę, potem cichut­kie „dobra­noc” i zapa­dła cisza, w któ­rej sły­chać było tylko głę­boki oddech śpią­cych kobiet.

Anna obu­dziła się zwró­cona twa­rzą do ściany. Otwo­rzyw­szy oczy, spoj­rzała na desz­czułki pry­czy, w któ­rych wyryto roz­ma­ite napisy. Prze­su­nęła dło­nią po drew­nie; pod pal­cami wyczu­wała nazwi­ska i daty, nie ośmie­liła się jed­nak wypo­wie­dzieć ich na głos.

Z powro­tem zamknęła oczy. Pra­gnęła zasnąć, ale w ciem­no­ści pod powie­kami widziała tylko tego chłopca z poprzed­niego wie­czoru, Frie­dri­cha – syna Sturmbannführera Bechera. Dzie­ciak był drobny i szczu­pły, a jed­nak po tym, jak się ruszał i jak sie­dział, widziała, że wyro­śnie na wyso­kiego i sil­nego męż­czy­znę. Jego nie­bie­skie oczy i jej cze­pek miały ten sam odcień, więc omal nie wybuch­nęła śmie­chem i nie powie­działa mu, że pasują do sie­bie jak bliź­nięta. Kiedy roz­lała zupę, Liesl Becher zezło­ściła się na nią, więc Anna spę­dziła resztę wie­czoru w spi­żarni, sor­tu­jąc i ukła­da­jąc zapasy, aż w końcu Greta dała jej tro­chę chleba i goto­wa­nych ziem­nia­ków, po czym przy­szedł Schmidt i odsta­wił ją z powro­tem do obozu.

Sły­szała, jak ostroż­nie chło­piec zwraca się do rodzi­ców, i wyobra­ziła go sobie jako małego jelonka w obli­czu dwóch szy­ku­ją­cych się do ataku tygry­sów – prze­zor­nie kal­ku­lo­wał każdy ruch i dźwięk, jakby lada chwila mogły się na niego rzu­cić. Odszedł od stołu, zjadł­szy tylko odro­binę zupy, więc przy­go­to­wała dla niego nowy talerz, cho­ciaż Greta ostrze­gała ją, żeby tego nie robiła – gdyby matka chciała nakar­mić syna, sama by o to zadbała. Anna wie­działa jed­nak, że skoro mąż zja­wił się w domu, Liesl w ogóle nie przyj­dzie to na myśl. Będzie tylko gadała do męża, mimo że ten jej nie słu­cha, a potem usiądą w salo­nie i popi­ja­jąc wino albo whi­sky, będą się napa­wać muzyką dobie­ga­jącą z mosięż­nej tuby gra­mo­fonu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: