- W empik go
Żegnaj - ebook
Żegnaj - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 177 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak oto mówił do siebie spokojny jakiś myśliwy, siedząc pod lasem Ile-Adam i dopalając hawańskie cygaro; czekał na towarzysza, który zabłąkał się pewnie gdzieś w chaszczach leśnych. Przy myśliwym cztery zdyszane psy tak popatrywały, jakby zwracał się do nich. W dyskursach tych, przerywanych pauzami, kryło się szyderstwo tym dotkliwsze, że dotyczyły one przysadzistego i niedużego grubasa o brzuchu iście ministerialnym. Z trudem przeskakiwał więc przez bruzdy rozległego i świeżego jeszcze ścierniska, na którym słoma wciąż plątała mu się pod nogami; na domiar nieszczęścia, słońce, prażąc ukośnie w twarz nemroda, gromadziło na niej grube krople potu. Bacząc pilnie, by nie stracić równowagi, przechylał się do przodu, to znów do tyłu, niby kolaska trzęsąca się po wybojach. Był to jeden z owych dni wrześniowych, kiedy wśród skwaru tropikalnego dojrzewają winogrona. W powietrzu wisiała burza. Chociaż nad horyzontem lazur wrzynał się jeszcze potężnymi klinami między złowrogie czarne chmury, płowe obłoczki napływały z przerażającą szybkością, rozciągając od zachodu i wschodu szarawe, lekkie opony. Wiatr buszował tylko w górnych rejonach, ciśnienie atmosferyczne tłoczyło ku ziemi rozgrzane, próbujące unieść się opary. Dolina, którą wędrował nasz myśliwy, była rozpalona jak piec, otaczający ją starodrzew nie dopuszczał chłodniejszych powiewów. Las cichy i nagrzany miał, rzekłbyś, pragnienie. Milczały ptaki i owady, czuby drzew kołysały się nieznacznie. Ktokolwiek zapamiętał lato roku 1819, winien użalić się nad cierpieniami biednego posła, który zlewał się potem, żeby dotrzeć do szydercy. Towarzysz grubasa, kurząc cygaro, wykalkulował z pozycji słońca, że jest już około piątej po południu.
– A gdzież myśmy, u diabła, wleźli? – ozwał się grubas i ocierając pot z czoła oparł się o drzewo, niemal naprzeciw towarzysza; ale sił już mu zbrakło, żeby przesadzić dzielący ich, szeroki rów.
– To mnie pytasz o to? – roześmiał się ów myśliwy, leżąc wśród wysokich, pożółkłych traw, które wieńczyły pochyłość nad rowem. Rzucił w rów niedopałek cygara, wołając: – Na świętego Huberta, nikt nie namówi mnie już więcej, żebym zapuścił się w obce strony z sadownikiem nawet takim jak ty, mój kochany d'Albon, stary szkolny kolego!
– Cóż to, Filipie, zapomniałeś już po francusku? Chyba zostawiłeś cały swój dowcip na Syberii – odparł grubas zerkając z komicznym ubolewaniem na słup wbity o sto kroków dalej.
– Nareszcie! – odpowiedział Filip, zerwał się na równe nogi i chwyciwszy flintę, popędził susami przez pole w stronę słupa. – Tędy, tędy, d'Albon, trochę w lewo! – zawołał wskazując towarzyszowi szeroki brukowany gościniec. – Droga z Baillet do l'Ile-Adam! – podjął. – Zdążając w tym kierunku, znajdziemy drogę do Cassan, będzie ona jej rozwidleniem.
– Masz rację, pułkowniku – odrzekł pan d'Albon wkładając kaszkiet, którym wachlował się przed chwilą.
– A więc naprzód, czcigodny mój radco – powiedział Filip i gwizdnął na psy, które były mu bardziej posłuszne niż właścicielowi swojemu, sadownikowi.
– A wiesz ty, panie margrabio – ozwał się krotochwilny wojak – że mamy jeszcze przed sobą ponad dwie mile? Wieś, którą stąd widać, to pewnie Baillet.
– Wielkie nieba – żachnął się margrabia – a idźżeż sobie do Cassan, jeśli ci to ma sprawić przyjemność, ale idź sam. Wolę zaczekać tutaj, choć burza wisi w powietrzu, na konia, którego mi przyślesz z zamku. Zakpiłeś ze mnie, Sucy. Mieliśmy sobie urządzić śliczne polowanko i, nie oddalając się od Cassan, pomyszkować po znanych mi terenach. Aleś zepsuł całą zabawę, bo od czwartej rano muszę się z twojej łaski upędzać jak chart, a przecież na śniadanie wypiłem tylko dwie filiżanki mleka! No, przyjdź mi tylko do trybunału z jakimś procesem, a już ja się postaram, żebyś przegrał, choćbyś miał nie jedną, ale sto racji.
Tu znużony myśliwy siadł na kamieniu pod słupem, zdjął flintę i pustą myśliwską torbę, a potem westchnął ciężko.
– Oto jakich masz, Francjo, deputowanych! – roześmiał się pułkownik de Sucy. – Gdybyś tak jak ja, mój nieboraczku, przesiedział pół roku na dalekiej Syberii…
I nie domawiając tych słów, spojrzał w niebo, jakby nieszczęścia jego stanowiły tajemnicę między nim a Bogiem.
– No, a teraz naprzód marsz! – dodał. – Jeśli tu posiedzisz dłużej, będziesz stracony.
– Trudno, mój Filipie, sadownik przysiąść lubi, taki już ma zwyczaj. Diabli mnie biorą, daję słowo, bo żebym ustrzelił choć jednego zająca!
Myśliwi nasi tworzyli kontrast dość rzadki. Deputowany miał czterdzieści dwa lata, lecz nie wyglądał nawet na trzydzieści, gdy tymczasem trzydziestoletni pułkownik wyglądał co najmniej na czterdziestkę. Obu zdobiły czerwone rozetki oficerów Legii Honorowej. Kosmyki włosów czarnych, przemieszanych z siwizną, niby skrzydła sroki, wymykały się spod kaszkietu pułkownika; piękne złote loki zdobiły skroń deputowanego. Żołnierz był wysoki, chudy, smukły, żylasty, a zmarszczki na jego bladej twarzy świadczyły o srogich jakichś namiętnościach lub straszliwych nieszczęściach; twarz sadownika tryskała zdrowiem – był to epikurejczyk jowialny i pełen godności. Obaj byli ogorzali, a na wysokich skórzanych sztylpach widniały u obu ślady przebytych bajor.
– Naprzód marsz! – zawołał pan de Sucy. – Za małą godzinkę zasiądziemy w Cassan przy obficie zastawionym stole.
– Chybaś ty się nigdy nie kochał – powiedział radca tonem pociesznego ubolewania – boś bezlitosny jak 304 paragraf kodeksu karnego!
Filip de Sucy drgnął na te słowa; zmarszczył wysokie czoło; twarz sposępniała mu, jak posępne było w tej chwili niebo. Nie zapłakał, chociaż wspomnienie o straszliwej goryczy ściągnęło mu twarz. Jako człowiek potężnej woli umiał spychać wzruszenia na dno serca i jak wielu ludzi o krystalicznym charakterze poczytywał za rodzaj bezwstydu obnażanie własnych trosk, których głębi nie zdołałoby wyrazić żadne ludzkie słowo – trosk, obawiających się szyderstwa ludzi, co zrozumieć ich nie chcą. Pan d'Albon, człowiek o duszy subtelnej, odgadywał ludzkie boleści i pojmował, iż można je urazić jednym niezręcznym słowem. Uszanowawszy więc milczenie przyjaciela, wstał i zapominając o znużeniu, podążył za nim, milczący i zasmucony, że dotknął jakiejś rany, która snadź jeszcze się całkiem nie zabliźniła.
– Któregoś dnia, mój przyjacielu – ozwał się Filip ściskając mu rękę, a spojrzeniem pełnym boleści dziękując za niemą skruchę – któregoś dnia opowiem ci moje życie, bo dziś bym jeszcze nie, potrafił.
Kroczyli w milczeniu. Kiedy ból pułkownika nacichł jakby, deputowany jął odczuwać na nowo fatygę; instynktownie, a raczej z rozmysłem człeka utrudzonego, sondował wzrokiem leśną głębię; przypatrywał się badawczo wierzchołkom drzew, oglądał każdy dukt w nadziei, że znajdzie jakiś szałas i poprosi o gościnę. Dotarłszy na rozstaje, ujrzał, jak mu się wydało, delikatną smugę dymu ulatującą spomiędzy drzew. Przystanął, spojrzał z natężoną uwagą i wśród zbitej gęstwy dostrzegł ciemnozielone gałęzie świerków.
– Dom! Dom! – wykrzyknął z radością, podobnie jak marynarz byłby zawołał: Ziemia! Ziemia!
I pomknął żwawo przez dość gęsty zagajnik, a pułkownik, zatopiony w głębokich dumaniach, podążał machinalnie za towarzyszem.
– Wolę dostać tam omlet z wiejskim chlebem i odpocząć na krześle, niż w Cassan położyć się na sofie, a trufle popijać winem bordeaux!
Entuzjazmowi swojemu nasz radca tak oto dawał wyraz na widok białawego muru, który odcinał się w oddali od brunatnej masy sękatych pni boru.
– Wygląda mi to na jakiś stary klasztor – perorował dalej margrabia docierając do kutej bramy, starodawnej i sczerniałej, za którą prześwitywał wśród sporego parku budynek wzniesiony w stylu zwanym od wieków klasztornym. – Ależ te łotry mnichy umieli wybierać miejsce!
Nowy ten okrzyk był wyrazem zachwytu, w jaki wprawiła radcę owa poetyczna samotnia. Dom stał w połowie stoku wzgórza, na którego grzbiecie rozciągała się wieś Nerville. Potężne stuletnie dęby, okalające ogromnym kręgiem tę siedzibę, czyniły z niej istny erem. Gmach główny, przeznaczony niegdyś dla mnichów, miał wystawę południową. Park był chyba czterdziestomorgowy. Przed domem pysznił się trawnik pocięty malowniczo przejrzystymi strumykami; tu i ówdzie lśniły wdzięczne sadzawki, a wszystko to, rzekłbyś, nie było sztuczne. Rosły tu również drzewa o smukłych kształtach i rozmaitych gatunków. Były też trafnie rozmieszczone groty. Masywne tarasy o szczerbatych stopniach i zardzewiałych poręczach przydawały szczególnej fizjonomii tej dzikiej Tebaidzie. Sztuka połączyła tu wykwintnie architekturę z przyrodą, nad podziw malowniczą. Namiętności ludzkie umierały jakby pod tymi wielkimi drzewami, które do tego azylu nie dopuszczały wrzawy światowej, podobnie jak łagodziły żar słońca.
„Co za nieład!” – pomyślał pan d'Albon, nasyciwszy się posępnym wyrazem, jaki ruiny nadawały pejzażowi dotkniętemu, rzekłbyś, klątwą: miejsce złowieszcze opuszczone od ludzi. Bluszcz rozpościerał tu wszędzie kręte swoje łodygi i sute płaszcze. Mchy brunatne, zielonawe, żółte i rdzawe rozlewały się romantycznymi barwy po drzewach, ławkach, murach, kamieniach. Spróchniałe ramy okien wymył deszcz i nadżarł ząb czasu; balkony były ponadrywane, tarasy zrujnowane. Tu i ówdzie okiennica chwiała się na jednym zawiasie. Rozchwierutane drzwi nie oparłyby się żadnemu napastnikowi. Gałęzie zaniedbanych drzew owocowych, obciążone kępkami lśniącej jemioły, rosły szeroko, nie dając żadnych zbiorów. Ścieżki zagłuszał bujny chwast. Zniszczenia te osnuwały ów obraz czarowną poezją, siejąc w duszy przybysza myśl pełną zadumy. Poeta zatonąłby tu w długotrwałej melancholii, podziwiając nieład pełen harmonii, ruinę nie pozbawioną uroku. W tym momencie słońce przebiło się przez szczeliny w chmurach, rzucając snopy promieni na przebogaty koloryt tej dzikiej scenerii. Rozbłysły brunatne dachówki, mchy zapłonęły, fantastyczne cienie przemknęły trawnikiem i pod drzewami; zbudziły się martwe kolory, ostre kontrasty – ruszyły do boju, liście odcięły się wśród jasności. Raptem światło zgasło. Krajobraz, który przemówił jakby, zamilkł i znów się zasępił – a raczej złagodniał, jak jesienią barwy łagodnieją o zmierzchu.