Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żelazna stopa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żelazna stopa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MÓJ ORZEŁ

Lato. Mięk­ki wie­trzyk le­d­wo po­ru­sza ga­łę­zia­mi se­kwoi, a Dzi­ka Woda plu­ska ła­god­nie po omsza­łych ka­mie­niach. Mo­ty­le ką­pią się w pro­mie­niach słoń­ca i ze­wsząd do­cho­dzi usy­pia­ją­ce brzę­cze­nie psz­czół. Jest tak ci­cho, a ja sie­dzę tu­taj po­grą­żo­na w my­ślach i nie­po­ko­ju. Bo nie­po­ko­jem na­pa­wa mnie ta ci­sza. Wy­da­je się nie­rze­czy­wi­sta. Wy­peł­nia cały świat, lecz jest to ci­sza przed bu­rzą. Wy­tę­żam słuch i wszyst­kie zmy­sły, by zło­wić ozna­kę nad­cią­ga­ją­cej bu­rzy. Oby nie wy­bu­chła przed­wcze­śnie Oby nie przed­wcze­śnie!

Nic dziw­ne­go, że je­stem nie­spo­koj­na. My­ślę, my­ślę – nie mogę prze­stać my­śleć. Tak dłu­go prze­by­wa­łam w sa­mym gąsz­czu ży­cia, że przy­gnę­bia mnie ci­sza i spo­kój. I nie mogę po­wstrzy­mać się od roz­my­ślań nad sza­leń­czym hu­ra­ga­nem śmier­ci i za­gła­dy, tak bli­skim już roz­pę­ta­nia. Brzmią mi w uszach jęki ko­na­ją­cych; wi­dzę, jak już wi­dzia­łam w prze­szło­ści, dum­ne i pięk­ne cia­ła po­szar­pa­ne i oka­le­cza­łe, du­sze wy­dar­te z nich gwał­tem i rzu­co­ne pod sto­py Boga. Tak my, nie­szczę­sne isto­ty ludz­kie, idzie­my do na­szych ce­lów po­przez znisz­cze­nie i rzeź, zmie­rza­jąc do trwa­łe­go po­ko­ju i szczę­ścia na zie­mi.

I je­stem sa­mot­na. Kie­dy nie my­ślą o tym, co nad­cią­ga, my­ślę o tym, co było, a cze­go już nie mas – o moim orle, wzbi­ja­ją­cym się po­tęż­ny­mi skrzy­dła­mi po­nad próż­nię, wzno­szą­cym się aż tam, gdzie dla nie­go za­wsze świe­ci­ło słoń­ce pro­mien­ne­go ide­ału wol­no­ści czło­wie­ka. Nie po­tra­fię sie­dzieć bez­czyn­nie i cze­kać na wiel­kie zda­rze­nie, któ­re jest jego dzie­łem, choć on go już uj­rzeć nie może. Po­świę­cił Po­wsta­niu swój wiek mę­ski i od­dał za nie ży­cie. Jest ono two­rem jego rąk. On go do­ko­nał. Tak więc w te peł­ne nie­po­ko­ju chwi­le ocze­ki­wa­nia będę pi­sać o moim mężu. Ze wszyst­kich istot ży­ją­cych ja jed­na mogę we wła­ści­wym świe­tle uka­zać jego po­stać. A była to po­stać tak pięk­na i szla­chet­na, że trud­no przed­sta­wić ją w do­sta­tecz­nym bla­sku. Du­szę miał wspa­nia­łą i w mia­rę jak moja mi­łość wy­zby­wa się ego­izmu, ża­łu­ję przede wszyst­kim, że nie ma go tu­taj, by wi­dział ju­trzej­szy świat. Musi się nam po­wieść. Zbyt po­tęż­nie, zbyt moc­no wszyst­ko w tym celu zbu­do­wał. Bia­da Że­la­znej Sto­pie I Wkrót­ce bę­dzie strą­co­na ze zgię­te­go kar­ku ludz­ko­ści. Kie­dy roz­le­gnie się ha­sło, po­wsta­ną ro­bot­ni­cze za­stę­py ca­łej kuli ziem­skiej. Hi­sto­ria nie zna­ła do­tąd rze­czy po­dob­nej. So­li­dar­ność lu­dzi pra­cy jest za­pew­nio­na i po raz pierw­szy wy­buch­nie re­wo­lu­cja mię­dzy­na­ro­do­wa, któ­ra się­gnie aż po krań­ce świa­ta.

Jak wi­dać to, co ma się zda­rzyć, prze­peł­nia mnie do głę­bi. Dniem i nocą ży­łam tym cał­ko­wi­cie i tak dłu­go, że za­wsze jest we mnie obec­ne. Stąd też nie mogę my­śleć o moim mężu, a za­po­mnieć o tym. Był du­szą tej spra­wy, więc jak­że­bym mo­gła od­dzie­lić go od niej w mym ser­cu?

Jak już mó­wi­łam, ja jed­na mogę oświe­tlić pew­ne ce­chy jego cha­rak­te­ru. Wia­do­mo po­wszech­nie, że cięż­ko się tru­dził dla Wol­no­ści i, wie­le dla niej wy­cier­piał. Jaki cięż­ko się tru­dził, ile wy­cier­piał, ja wiem naj­le­piej. By­łam bo­wiem z nim ra­zem przez te dwa­dzie­ścia peł­nych tro­ski lat i znam jego wy­trwa­łość, jego nie­zmor­do­wa­ne wy­sił­ki i bez­gra­nicz­ne od­da­nie Spra­wie, dla któ­rej za­le­d­wie dwa mie­sią­ce temu od­dał ży­cie.

Po­sta­ram się pi­sać naj­pro­ściej i opo­wie­dzieć, jak Er­nest Ever­hard wszedł do mego ży­cia. Jak spo­tka­łam go po raz pierw­szy, jak z cza­sem sta­łam się jego cząst­ką, jak zu­peł­nie prze­orał moje ży­cie. W ten spo­sób bę­dzie­cie mo­gli pa­trzeć na nie­go mo­imi oczy­ma i po­znać go, jak ja go po­zna­łam – we wszyst­kim, z wy­jąt­kiem (rze­czy zbyt oso­bi­stych i dro­gich mi, aby o nich mó­wić..

Po raz pierw­szy spo­tka­łam go w lu­tym 1912, gdy jako gość mego ojca był na obie­dzie u nas w Ber­ke­ley. Nie mogę po­wie­dzieć, by moje pierw­sze wra­że­nie było zbyt do­dat­nie. Na obiad mia­ło przyjść wie­le osób i w sa­lo­nie, gdzie ze­bra­li­śmy się cze­ka­jąc, aż wszy­scy na­dej­dą, Er­nest wy­raź­nie kon­tra­sto­wał z oto­cze­niem. Mój oj­ciec na­zwał po ci­chu ten obiad „wie­czo­rem ka­zno­dzie­jów” i wśród tłu­mu du­chow­nych Er­nest z pew­no­ścią był nie na miej­scu.

Przede wszyst­kim był źle ubra­ny. Go­to­wy ciem­ny gar­ni­tur źle na nim le­żał. Co praw­da ża­den go­to­wy gar­ni­tur nig­dy na nie­go nie pa­so­wał. I tego wie­czo­ru, jak zwy­kle, mię­śnie wy­py­cha­ły ma­te­riał, a na po­tęż­nych, sze­ro­kich ba­rach ubra­nie marsz­czy­ło się w całe mnó­stwo fał­dek. Jego kark był kar­kiem atle­ty, gru­bym i moc­nym. Taki więc – po­my­śla­łam – jest ten od­kry­ty przez mego ojca fi­lo­zof spo­łecz­ny i były ko­wal. Rze­czy­wi­ście wy­glą­dał na ko­wa­la z tymi wy­dat­ny­mi mię­śnia­mi i kar­kiem byka. Od razu umie­ści­łam go w rzę­dzie dzi­wo­two­rów – ja­kiś Śle­py Tom kla­sy ro­bot­ni­czej.

A cóż do­pie­ro, kie­dy po­dał mi rękę! Uścisk jego dło­ni był sta­now­czy i moc­ny, ale rów­no­cze­śnie spoj­rzał na mnie śmia­ło swy­mi czar­ny­mi oczy­ma – zu­chwa­le, po­my­śla­łam so­bie. Jako wy­twór oto­cze­nia mia­łam bo­wiem w tym cza­sie sil­ne in­stynk­ty kla­so­we. Ta­kie zu­chwal­stwo ze stro­ny czło­wie­ka z mo­jej wła­snej kla­sy by­ło­by pra­wie nie­wy­ba­czal­ne. Wiem, że mimo woli spu­ści­łam oczy i do­zna­łam praw­dzi­wej ulgi, gdy od­wró­ci­łam się od nie­go, by po­wi­tać bi­sku­pa Mo­re­ho­use – mego ulu­bień­ca – mi­łe­go i po­waż­ne­go pana w śred­nim wie­ku, przy­po­mi­na­ją­ce­go wy­glą­dem i do­bro­cią Chry­stu­sa, a przy tym uczo­ne­go.

Ale śmia­łość, któ­ra wy­da­ła mi się zu­chwal­stwem, była istot­ną ce­chą Er­ne­sta Ever­har­da. Pro­sty, bez­po­śred­ni, nie lę­kał się ni­cze­go i nie chciał tra­cić cza­su na to­wa­rzy­ski kon­we­nans. „Po­do­ba­łaś mi się – wy­ja­śnił mi znacz­nie póź­niej – więc dla­cze­go nie miał­bym na­sy­cić oczu tym, co mi się po­do­ba?” Po­wie­dzia­łam już, że się nie lę­kał ni­cze­go. Był z na­tu­ry ary­sto­kra­tą – mimo że znaj­do­wał się w obo­zie wro­gów ary­sto­kra­cji. Był nad­czło­wie­kiem, ja­sno­wło­są be­stią, jak ją opi­sał Nie­tz­sche, a po­nad­to za­chwy­cał się de­mo­kra­cją.

Za­ję­ta wi­ta­niem in­nych go­ści, zu­peł­nie za­po­mnia­łam o fi­lo­zo­fie kla­sy ro­bot­ni­czej, do cze­go przy­czy­ni­ło się tak­że nie­mi­łe pierw­sze wra­że­nie. Ale przy sto­le raz czy dwa razy zwró­ci­łam na nie­go uwa­gę, zwłasz­cza na kpiar­ski błysk W jego oku, gdy słu­chał tego, co ko­lej­no mó­wi­li pa­sto­rzy. Wy­da­ło mi się, że ma po­czu­cie hu­mo­ru i wy­ba­czy­łam mu nie­mal jego ubra­nie. Ale czas mi­jał i obiad do­bie­gał koń­ca, a Er­nest nie otwo­rzył na­wet ust, pod­czas gdy pa­sto­rzy mó­wi­li bez prze­rwy o kla­sie ro­bot­ni­czej i jej sto­sun­ku do ko­ścio­ła, o tym, co ko­ściół już dla niej uczy­nił i da­lej czy­ni. Spo­strze­głam, że ojcu mil­cze­nie Er­ne­sta spra­wia przy­krość. W pew­nej chwi­li oj­ciec sko­rzy­stał z prze­rwy i po­pro­sił go, aby coś po­wie­dział. Lecz Er­nest wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi, stwier­dził, że nic nie ma do po­wie­dze­nia, i da­lej gryzł so­lo­ne mig­dał­ki.

Oj­ciec jed­nak nie­ła­two ustę­po­wał. Po chwi­li ode­zwał się zno­wu:

– Jest tu wśród nas przed­sta­wi­ciel kla­sy ro­bot­ni­czej. Je­stem pe­wien, że mógł­by oświe­tlić te spra­wy z nie zna­ne­go nam punk­tu wi­dze­nia, co by­ło­by i cie­ka­we, i nowe. Mam na my­śli pana Ever­har­da.

Resz­ta go­ści prze­ja­wi­ła uprzej­me za­cie­ka­wie­nie pro­sząc Er­ne­sta, by dał wy­raz swo­im po­glą­dom. Lu­dzie ci za­cho­wy­wa­li się z tak nie­dwu­znacz­ną wy­ro­zu­mia­ło­ścią i po­błaż­li­wo­ścią, że spra­wia­ło to wra­że­nie kle­pa­nia po ra­mie­niu. Spo­strze­głam, że Er­nest to za­uwa­żył i że go to uba­wi­ło. Ro­zej­rzał się po­wo­li do­ko­ła i w oczach jego zo­ba­czy­łam błysk śmie­chu.

– Nie je­stem bie­gły w kon­we­nan­sach dys­put ko­ściel­nych – za­czął, po czym za­wa­hał się jak­by za­że­no­wa­ny i nie­zde­cy­do­wa­ny.

– Pro­si­my – na­le­ga­no ze­wsząd, a dok­tor Ham­mer­field po­wie­dział:

– Ni­czy­jej praw­dy nie mamy ni­ko­mu za złe. Oczy­wi­ście je­że­li ten ktoś wy­po­wia­da ją szcze­rze – do­dał.

– A więc od­róż­nia pan szcze­rość od praw­dy? – na­tych­miast ro­ze­śmiał się Er­nest.

Dok­tor Ham­mer­field osłu­piał, lecz zdo­łał od­po­wie­dzieć:

– Naj­lep­si z nas mogą się my­lić, mło­dzień­cze – na­wet naj­lep­si.

Er­nest zmie­nił się w mgnie­niu oka. Stał się in­nym czło­wie­kiem.

– Do­brze więc – od­parł. – I niech mi bę­dzie wol­no za­cząć od stwier­dze­nia, że wszy­scy się my­li­cie. Nie wie­cie nic, a na­wet mniej niż nic o kla­sie ro­bot­ni­czej. Wa­sza so­cjo­lo­gia jest rów­nie błęd­na i bez­war­to­ścio­wa jak wasz spo­sób my­śle­nia.

Nie tyle to, co po­wie­dział, ale jak po­wie­dział, po­ru­szy­ło s mnie od razu. Głos jego był rów­nie śmia­ły jak oczy. Brzmiał V jak po­bud­ka, któ­ra wstrzą­snę­ła mną do głę­bi. I cały stół oży­wił się rów­nież, wy­rwa­ny na­gle z sen­no­ści i nudy.

– A dla­cze­go to nasz spo­sób my­śle­nia, mło­dzień­cze, jest tak prze­raź­li­wie błęd­ny i bez­war­to­ścio­wy? – za­py­tał dok­tor Ham­mer­field, a w gło­sie jego i ca­łej po­sta­wie uwy­dat­ni­ło się coś nie­mi­łe­go.

– Je­ste­ście me­ta­fi­zy­cy. Za po­mo­cą me­ta­fi­zy­ki moż­na do­wieść wszyst­kie­go. A do­ko­naw­szy tego, każ­dy me­ta­fi­zyk może każ­de­mu in­ne­mu me­ta­fi­zy­ko­wi udo­wod­nić ku swe­mu za­do­wo­le­niu, że tam­ten się myli. Je­ste­ście anar­chi­sta­mi w dzie­dzi­nie my­śli. Je­ste­ście obłą­ka­ni, wy, twór­cy wszech­świa­tów. Każ­dy z was żyje we wszech­świe­cie wła­sn­go wy­ro­bu, utwo­rzo­nym z jego wła­snych pra­gnień i fan­ta­zji. Nie zna­cie rze­czy­wi­ste­go świa­ta, w któ­rym ży­je­cie, a na wa­sze my­śle­nie nie ma w tym rze­czy­wi­stym świe­cie miej­sca, chy­ba jako na ob­jaw umy­sło­we­go' scho­rze­nia.

Czy wie­cie, co mi się przy­po­mnia­ło, gdy sie­dzia­łem przy sto­le słu­cha­jąc, jak mó­wi­cie i mó­wi­cie bez koń­ca? Przy­po­mi­na­li­ście mi żyw­cem świat śre­dnio­wiecz­nych scho­la­sty­ków, któ­rzy z po­wa­gą i ucze­nie roz­pra­wia­li o fa­scy­nu­ją­cej kwe­stii, ile anio­łów może tań­czyć na koń­cu igły. Cóż, ła­ska­wi pa­no­wie, je­ste­ście tak od­da­le­ni od ży­cia umy­sło­we­go dwu­dzie­ste­go stu­le­cia, jak in­diań­ski za­kli­nacz od­pra­wia­ją­cy swe cza­ry w pusz­czy dzie­wi­czej dzie­sięć ty­się­cy lat temu.

Er­nest mó­wił z unie­sie­niem i pa­sją. Twarz mu pło­nę­ła, oczy mio­ta­ły bły­ski, a szczę­ki zwie­ra­ły się wy­zy­wa­ją­co. Ale był to tyl­ko jego spo­sób by­cia. Za­wsze po­bu­dzał lu­dzi. Jego miaż­dżą­cy jak młot, gwał­tow­ny spo­sób ata­ko­wa­nia wy­trą­cał ich z rów­no­wa­gi. Tak też sta­ło się te­raz. Bi­skup Mo­re­ho­use po­chy­lił się na­przód i słu­chał z uwa­gą. Ru­mie­niec zde­ner­wo­wa­nia i gnie­wu wy­pły­nął na twarz dok­to­ra Ham­mer­fiel­da. Po – zo­sta­li też byli roz­ją­trze­ni, a nie­któ­rzy uśmie­cha­li się z wy­ra­zem wyż­szo­ści i roz­ba­wie­nia. Ja by­łam tym za­chwy­co­na. Rzu­ci­łam okiem na ojca i ogar­nął mnie strach, że ża­krz­tu­si się śmie­chem na wi­dok skut­ków wy­bu­chu tej bom­by ludz­kiej, któ­rą sam rzu­cił mię­dzy nas.

– Uży­wa pan bar­dzo nie­okre­ślo­nych po­jęć – prze­rwał dok­tor Ham­mer­field – może pan spre­cy­zu­je, co ma pan na my­śli, na­zy­wa­jąc nas me­ta­fi­zy­ka­mi?

– Na­zy­wam was me­ta­fi­zy­ka­mi, bo ro­zu­mu­je­cie me­ta­fi­zycz­nie – cią­gnął Er­nest. – Wa­sze me­to­dy ro­zu­mo­wa­nia są prze­ci­wień­stwem me­tod na­uko­wych. Wa­sze wnio­ski nie mają żad­nej pod­sta­wy. Mo­że­cie do­wieść wszyst­ko i nic i nie znaj­dzie się po­śród was na­wet dwóch, któ­rzy zgo­dzą się w ja­kiejś spra­wie. Każ­dy z was się­ga we wła­sną świa­do­mość, by wy­ja­śnić i sie­bie, i wszech­świat. Ale tłu­ma­czyć świa­do­mość przez świa­do­mość to tyle, co chcieć unieść się w po­wie­trze cią­gnąc za wła­sny pa­sek.

– Nie ro­zu­miem – rzekł bi­skup Mo­re­ho­use. – Zda­je mi się, że wszel­kie spra­wy umy­słu są me­ta­fi­zycz­ne. Naj­bar­dziej ści­sła i prze­ko­ny­wa­ją­ca z nauk, ma­te­ma­ty­ka, jest czy­stą me­ta­fi­zy­ką. Każ­dy pro­ces my­ślo­wy w ro­zu­mo­wa­niu na­uko­wym jest me­ta­fi­zycz­ny. Pan chy­ba zgo­dzi się ze mną?

– Jak sam pan po­wie­dział, nie ro­zu­mie­cie pa­no­wie – od­parł Er­nest. – Me­ta­fi­zyk wnio­sku­je de­duk­cyj­nie, wy­cho­dząc z wła­snej świa­do­mo­ści. Uczo­ny wnio­sku­je in­duk­cyj­nie, wy­cho­dząc z fak­tów do­świad­czal­nych. Ro­zu­mo­wa­nie me­ta­fi­zy­ka bie­gnie od teo­rii do fak­tów, uczo­ne­go – od fak­tów do teo­rii. Me­ta­fi­zyk szu­ka w so­bie wy­ja­śnie­nia wszech­świa­ta, uczo­ny szu­ka we wszech­świe­cie wy­ja­śnie­nia sie­bie.

– Chwa­ła ci, Pa­nie, że nie je­ste­śmy uczo­ny­mi – mruk­nął po­błaż­li­wie dok­tor Ham­mer­field.

– A kim wo­bec tego je­ste­ście? – za­py­tał Er­nest.

– Fi­lo­zo­fa­mi.

– Tędy was wie­dli – ro­ze­śmiał się Er­nest. – Po­rzu­ci­li­ście rze­czy­wi­sty i twar­dy grunt, by unieść się w po­wie­trze, ma­jąc sło­wo za na­rzę­dzie losu. Ale zejdź­cie ła­ska­wie na zie­mię i po­wiedz­cie do­kład­nie, co ro­zu­mie­cie przez fi­lo­zo­fię.

– Fi­lo­zo­fia jest – tu dok­tor Ham­mer­field prze­rwał i wy­mow­nie od­chrząk­nął – czymś, co moż­na okre­ślić w spo­sób zro­zu­mia­ły tyl­ko dla umy­słów i tem­pe­ra­men­tów fi­lo­zo­ficz­nych. Ogra­ni­czo­ny ba­dacz z no­sem w pro­bów­ce nie po­tra­fi zro­zu­mieć fi­lo­zo­fii.

Er­nest zlek­ce­wa­żył za­czep­kę. Za­wsze miał zwy­czaj od­wra­cać ostrze w stro­nę prze­ciw­ni­ka. Uczy­nił to i te­raz, a twarz jego ja­śnia­ła życz­li­wo­ścią i głos brzmiał przy­jaź­nie.

– A za­tem zro­zu­mie pan nie­wąt­pli­wie moją de­fi­ni­cję fi­lo­zo­fii. Nim jed­nak ją po­dam, po­pro­szę pana o za­cho­wa­nie me­ta­fi­zycz­ne­go mil­cze­nia, chy­ba że zdo­ła pan wska­zać w niej błąd. Fi­lo­zo­fia jest po pro­stu naj­szer­szą ze wszyst­kich nauk. Me­to­da ro­zu­mo­wa­nia jest w niej ta sama co w każ­dej po­szcze­gól­nej dzie­dzi­nie na­uki i we wszyst­kich dzie­dzi­nach na­uki ra­zem wzię­tych. A dzię­ki tej sa­mej me­to­dzie ro­zu­mo­wa­nia, me­to­dzie in­duk­cyj­nej, fi­lo­zo­fia ze­spa­la wszyst­kie dzie­dzi­ny na­uki w jed­ną wiel­ką na­ukę. Jak mówi Spen­cer, dane ja­kiej­kol­wiek dzie­dzi­ny na­uki są czę­ścio­wo ujed­no­li­co­ną wie­dzą. Fi­lo­zo­fia ujed­no­li­ca wie­dzę, na któ­rą skła­da­ją się wszyst­kie dzie­dzi­ny na­uki. Fi­lo­zo­fia jest na­uką nauk, mi­strzy­nią nauk, pro­szę ła­ska­wych pa­nów. Jak wam po­do­ba się moja de­fi­ni­cja?

– Bar­dzo god­na uwa­gi, bar­dzo – od­mruk­nął bez prze­ko­na­nia dok­tor Ham­mer­field.

Lecz Er­nest był bez­li­to­sny.

– Pa­mię­taj­cie, pa­no­wie – uprze­dził – że moja de­fi­ni­cja jest za­bój­cza dla me­ta­fi­zy­ki. Je­śli te­raz nie wy­tknie­cie w niej błę­du, nie bę­dzie­cie póź­niej mo­gli wy­su­wać ar­gu­men­tów me­ta­fi­zycz­nych. Mu­si­cie iść przez ży­cie szu­ka­jąc tego błę­du i za­cho­wu­jąc me­ta­fi­zycz­ne mil­cze­nie, do­pó­ki go nie znaj­dzie­cie.

Er­nest za­milkł i cze­kał. Za­pa­no­wa­ła przy­kra ci­sza. Dok­tor Ham­mer­field był do­tknię­ty. Był tak­że za­sko­czo­ny. Miaż­dżą­cy atak Er­ne­sta po­zba­wił go pew­no­ści sie­bie. Nie był przy­zwy­cza­jo­ny do pro­stej i bez­po­śred­niej me­to­dy dys­ku­sji. Ro­zej­rzał się wo­kół sto­łu szu­ka­jąc po­mo­cy, lecz nikt z nią nie po­śpie­szył. Do­strze­głam, że oj­ciec osła­nia ser­wet­ką uśmiech.

– Jest jesz­cze inna dro­ga zde­ma­sko­wa­nia me­ta­fi­zy­ków – rzekł Er­nest, gdy dok­tor Ham­mer­field był już cał­ko­wi­cie zde­to­no­wa­ny. – Są­dzić ich we­dług ich dzieł. Cóż oni zdzia­ła­li dla ludz­ko­ści poza bu­do­wą za­ni­ków po­wietrz­nych i bra­niem wła­snych cie­ni za bo­gów? Może zdo­ła­li roz­ba­wić nie­co ludz­kość, to praw­da. Lecz ja­kie przy­nie­śli jej na­ma­cal­ne do­bra? Fi­lo­zo­fo­wa­li, je­śli mi wol­no nad­użyć tego sło­wa, o ser­cu jako sie­dzi­bie uczuć, pod­czas gdy ucze­ni for­mu­ło­wa­li wie­dzę o krą­że­niu kiwi. De­kla­mo­wa­li o za­ra­zie i gło­dzie jako do­pu­stach bo­żych, pod­czas kie­dy ucze­ni bu­do­wa­li spi­chrze i ka­na­li­zo­wa­li mia­sta. Two­rzy­li bó­stwa na swój wła­sny ob­raz i po­do­bień­stwo, wte­dy gdy ucze­ni bu­do­wa­li dro­gi i mo­sty. Opi­sy­wa­li zie­mię jako pę­pek wszech­świa­ta, gdy ucze­ni od­kry­wa­li Ame­ry­kę, a się­ga­jąc w prze­strzeń do gwiazd – od­kry­wa­li ich pra­wa. Sło­wem, me­ta­fi­zy­cy nie zro­bi­li nic, ab­so­lut­nie nic dla ludz­ko­ści. Krok za kro­kiem mu­sie­li co­fać się przed po­cho­dem na­uki. W mia­rę jak na­uko­wo stwier­dzo­ne fak­ty oba­la­ły ich su­biek­tyw­ne tłu­ma­cze­nie rze­czy, two­rzy­li nowe su­biek­tyw­ne tłu­ma­cze­nie spraw świa­ta obej­mu­ją­ce tak­że te ostat­nio stwier­dzo­ne fak­ty. I nie wąt­pię, że to wła­śnie ro­bić będą aż po kres cza­sów. Me­ta­fi­zyk, sza­now­ni pa­no­wie, jest za­kli­na­czem. Róż­ni­ca mię­dzy wami a Eski­mo­sem, któ­ry spo­rzą­dza so­bie bo­gów przy­bra­nych w fu­tro i ży­wią­cych się wie­lo­ry­bim tłusz­czem, to po pro­stu róż­ni­ca wie­lu ty­siąc­le­ci stwier­dzo­nych fak­tów, to wszyst­ko.

– A jed­nak myśl Ary­sto­te­le­sa rzą­dzi­ła Eu­ro­pą przez dwa­na­ście wie­ków – ob­wie­ścił uro­czy­ście dok­tor Bal­ling­ford. – A prze­cież Ary­sto­te­les był me­ta­fi­zy­kiem.

Dok­tor Bal­ling­ford ro­zej­rzał się do­ko­ła i ze­brał w na­gro­dzie apro­bu­ją­ce uśmie­chy i ski­nie­nia głów.

– Pań­ski przy­kład jest bar­dzo nie­uda­ny – od­rzekł Er­nest. – Mówi pan o na­der mrocz­nym okre­sie dzie­jów. Na­zy­wa­my na­wet ten okres Ciem­no­wie­czem. Były to cza­sy opa­no­wa­nia na­uki przez me­ta­fi­zy­ków, cza­sy, kie­dy fi­zy­ka pole – gała na szu­ka­niu ka­mie­nia fi­lo­zo­ficz­ne­go, che­mia była al­che­mią, astro­no­mia zaś astro­lo­gią. Smut­ne było to władz­two my­śli Ary­sto­te­le­sa!

Dok­tor Bal­ling­ford spoj­rzał nie­za­do­wo­lo­ny. Za­raz jed­nak twarz mu po­ja­śnia­ła i rzekł:

– Przyj­mu­jąc na­wet po­sęp­ny ob­raz, jaki pan na­kre­ślił, musi pan jed­nak przy­znać, że w me­ta­fi­zy­ce za­wie­ra­ła się ja­kaś siła, sko­ro zdo­ła­ła wy­do­być ludz­kość z tego mrocz­ne­go okre­su i spro­wa­dzić oświe­ce­nie wie­ków póź­niej­szych.

– Me­ta­fi­zy­ka nie mia­ła z tym nic wspól­ne­go – od­parł Er­nest.

– Co? – za­wo­łał dok­tor Ham­mer­field. – Czy więc nie ode­rwa­ne my­śle­nie do­pro­wa­dzi­ło do od­kryw­czych po­dró­ży?

– Ach, dro­gi pa­nie – uśmiech­nął się Er­nest – my­śla­łem, że nie ma już pan gło­su: nie zna­lazł pan jak do­tąd błę­du w mo­jej de­fi­ni­cji fi­lo­zo­fii. Nie ma pan te­raz grun­tu pod no­ga­mi. Ale tak jest z każ­dym me­ta­fi­zy­kiem, więc panu wy­ba­czam. I po­wta­rzam, że me­ta­fi­zy­ka nic z tym nie ma wspól­ne­go. Chleb z ma­słem, je­dwa­bie i klej­no­ty, pie­nią­dze, a tak­że przy­pad­ko­we za­mknię­cie lą­do­wych szla­ków han­dlo­wych do In­dii – ta­kie były przy­czy­ny po­dró­ży i od­kryć. Z upad­kiem Kon­stan­ty­no­po­la w roku 1453 Tur­cy prze­cię­li ka­ra­wa­nom dro­gę do In­dii. Kup­cy eu­ro­pej­scy mu­sie­li szu­kać in­ne­go szla­ku. I to… było pier­wot­ną przy­czy­ną po­dró­ży od­kryw­czych. Ko­lumb wy­ru­szył na po­szu­ki­wa­nie no­wej dro­gi do In­dii. Mó­wią o tym wszyst­kie pod­ręcz­ni­ki hi­sto­rii. Przy tej oka­zji stwier­dzo­no nowe wła­ści­wo­ści, wy­mia­ry i kształ­ty zie­mi i sys­tem Pto­le­me­usza mu­siał zga­snąć.

Dok­tor Ham­mer­field żach­nął się.

– Nie zga­dza się pan ze mną? – za­py­tał Er­nest. – W czym więc się mylę?

– Mogę tyl­ko pod­trzy­mać raz jesz­cze mój punkt wi­dzę – nia – od­parł zgryź­li­wie dok­tor Ham­mer­field. – Za dłu­ga hi­sto­ria, by w nią się te­raz wda­wać.

– Żad­na hi­sto­ria nie jest za dłu­ga dla uczo­ne­go – rzekł ła­god­nie Er­nest. – Dla­te­go też uczo­ny do­cie­ra do celu. Dla­te­go wła­śnie do­tarł i do Ame­ry­ki.

Nie będę opi­sy­wa­ła ca­łe­go wie­czo­ru, choć z ra­do­ścią przy­wo­łu­ję wspo­mnie­nia każ­dej chwi­li, (każ­de­go szcze­gó­łu tych pierw­szych go­dzin mej zna­jo­mo­ści z Er­ne­stem Ever-har­dem.

Spór sza­lał, wda­li się w nie­go wszy­scy, prze­ję­ci i roz­go­rącz­ko­wa­ni, zwłasz­cza kie­dy Er­nest na­zwał ich ro­man­ty­ka­mi fi­lo­zo­fii i bu­dow­ni­czy­mi zam­ków na lo­dzie. A za każ­dym ra­zem od­sy­łał ich do fak­tów. „Fak­ty, pa­no­wie, nie­od­par­te fak­ty!” – wo­łał z try­um­fem, wy­sa­dza­jąc któ­re­goś z nich z sio­dła. Je­żył się cały od fak­tów. Za­rzu­cał ich nimi, za­pę­dzał w kozi róg, bom­bar­do­wał bez prze­rwy ca­ły­mi sal­wa­mi fak­tów.

– Pan zda­je się być ka­pła­nem w świą­ty­ni fak­tu – pró­bo­wał szy­dzić dok­tor Ham­mer­field.

– Nie ma Boga oprócz Fak­tu, a pan Ever­hard pro­ro­kiem jego – pa­ra­fra­zo­wał dok­tor Bal­ling­ford.

Er­nest przy­tak­nął z uśmie­chem.

– Je­stem jak miesz­ka­niec Tek­sa­su – po­wie­dział. A gdy go na­ci­ska­no, wy­ja­śnił: – Bo, pro­szę pa­nów, w Mis­so­uri na przy­kład mó­wią za­wsze: „mu­sisz mi po­ka­zać”. Ale w Tek­sa­sie mó­wią: „mu­sisz mi dać to do ręki”. Z cze­go wi­dać, że Tek­sa­sczyk nie jest me­ta­fi­zy­kiem.

Kie­dy in­dziej, gdy Er­nest stwier­dził, że fi­lo­zof me­ta­fi­zycz­ny nie zdo­łał­by nig­dy wy­trzy­mać pró­by praw­dy, dok­tor Ham­mer­field na­gle za­py­tał:

– A co jest pró­bą praw­dy, mło­dzień­cze? Nie­chże pan ła­ska­wie wy­ja­śni nam to, nad czym tak dłu­go ła­ma­li so­bie gło­wy mą­drzej­si od pana.

– Chęt­nie – od­parł Er­nest, a jego pew­ność sie­bie roz­draż­ni­ła tam­tych. – Mę­dr­cy tak dłu­go ła­ma­li so­bie gło­wy nad praw­dą, bo go­ni­li za nią w ob­ło­kach. Gdy­by po­zo­sta­li na twar­dym grun­cie, zna­leź­li­by ją z ła­two­ścią, A na­wet prze­ko­na­li­by się, że sami wy­pxó­bo­wu­ją praw­dę ca­łym swo­im ży­ciem, każ­dym czy­nem i my­ślą.

– Pró­ba, pró­ba – po­wtó­rzył nie­cier­pli­wie dok­tor Ham­mer­field. – Da­ruj pan so­bie wstę­py. Daj nam to, cze­go tak dłu­go szu­ka­my – daj nam pró­bę, daj mier­nik praw­dy. Je­śli to uczy­nisz, bę­dzie­my jako bo­go­wie.

W jego sło­wach i to­nie brzmiał drwią­cy i nie­uprzej­my scep­ty­cyzm, w któ­rym sma­ko­wa­ła po ci­chu więk­szość obec­nych, choć bi­skup Mo­re­ho­use nie był tym za­chwy­co­ny.

– Dok­tor Jor­dan sfor­mu­ło­wał to bar­dzo wy­raź­nie – rzekł Er­nest. – Jego mier­nik praw­dy brzmi: czy dzia­ła sku­tecz­nie? Czy moż­na za­wie­rzyć jej ży­cie?

– Ba! – mruk­nął lek­ce­wa­żą­co dok­tor Ham­mer­field. – Nie wziął pan pod uwa­gę bi­sku­pa Ber­ke­leya. Nikt jak do­tąd nie zdo­łał mu od­po­wie­dzieć.

– Naj­szla­chet­niej­szy spo­śród me­ta­fi­zy­ków – ro­ze­śmiał się Er­nest. – Ale pań­ski przy­kład jest bar­dzo nie­szcze­gól­ny. Ber­ke­ley sam przy­znał, że jego me­ta­fi­zy­ka nie funk­cjo­no­wa­ła sku­tecz­nie.

Dok­tor Ham­mer­field za­pło­nął gnie­wem spra­wie­dli­we­go. Wy­glą­dał, jak­by przy­ła­pał Er­ne­sta na kra­dzie­ży czy kłam­stwie.

– Mło­dzień­cze – za­grzmiał – to twier­dze­nie jest ty­leż war­te co wszyst­kie pań­skie dzi­siej­sze wy­wo­dy. To li­cha i ni­czym nie po­par­ta teza.

– Czu­ję się cał­ko­wi­cie zmiaż­dżo­ny – bąk­nął po­tul­nie Er­nest. – Nie wiem tyl­ko, co mnie ude­rzy­ło. Może mi pan to po­ło­ży na dło­ni, dok­to­rze.

– Owszem, chęt­nie – wy­buch­nął dok­tor Ham­mer­field. – Bo skąd pan mo­żesz wie­dzieć? Nie sły­sza­łeś pan, by bi­skup Ber­ke­ley przy­zna­wał, że z jego me­ta­fi­zy­ki nic sku­tecz­ne­go nie wy­szło. Nie masz pan na to do­wo­du. Mło­dzień­cze, jego me­ta­fi­zy­ka za­wsze była sku­tecz­na.

– Uwa­żam za do­wód, że me­ta­fi­zy­ka Ber­ke­leya nie dzia­ła­ła sku­tecz­nie, to – Er­nest urwał i spo­koj­nie prze­cze­kał chwi­lę – to, że Ber­ke­ley nie­zmien­nie prze­cho­dził przez drzwi, nie zaś przez mury. Że swo­je ży­cie za­wie­rzał re­al­nym ka­wał­kom ro­st­be­fu i chle­ba z ma­słem. Że go­lił się brzy­twą, któ­ra sku­tecz­nie usu­wa­ła za­rost z jego twa­rzy.

– Ależ to są wszyst­ko rze­czy po­wsze­dnie! – wy­krzyk­nął dok­tor Ham­mer­field. – Me­ta­fi­zy­ka jest spra­wą umy­słu.

– I funk­cjo­nu­je sku­tecz­nie w umy­śle? – spy­tał ła­god­nie Er­nest.

Tam­ten ski­nął gło­wą.

– I na­wet całe chó­ry aniel­skie po­tra­fią tań­czyć na koń­cu igły – w umy­śle – cią­gnął z za­sta­no­wie­niem Er­nest. – I ży­wią­cy się wie­lo­ry­bim tłusz­czem, przy­bra­ny w fu­tra bo­żek może ist­nieć i funk­cjo­no­wać – w umy­śle. I nie ma na to żad­nych prze­ciw­do­wo­dów – w umy­śle. Przy­pusz­czam, dok­to­rze, że pan żyje w umy­śle?

– Mój umysł jest moim kró­le­stwem – za­brzmia­ła od­po­wiedź.

– To tyl­ko inny spo­sób stwier­dze­nia, że żyje pan w ob­ło­kach. Ale na obiad z pew­no­ścią pan wra­ca na zie­mię; albo je­śli na­stą­pi trzę­sie­nie zie­mi. Czy też, dok­to­rze, chce pan po­wie­dzieć, że nie żywi pan obaw, by w cza­sie trzę­sie­nia zie­mi ja­kaś nie­ma­te­rial­na ce­gła tra­fi­ła w pań­skie nie­ma­te­rial­ne cia­ło?

Przy tych sło­wach ręka dok­to­ra Ham­me­or­fiel­da zu­peł­nie od­ru­cho­wo do­tknę­ła czasz­ki, gdzie pod wło­sa­mi kry­ła się bli­zna. Jak się oka­za­ło, Er­nest mimo woli na­tra­fił na czu­łe miej­sce. Dok­tor Ham­mer­field omal nie zo­stał za­bi­ty pod­czas wiel­kie­go trzę­sie­nia zie­mi przez pa­da­ją­cy ko­min. Ze­bra­ni wy­buch­nę­li śmie­chem.

– A więc? – spy­tał Er­nest, gdy we­so­łość uci­chła – ja­kież są prze­ciw­do­wo­dy?

Wśród ogól­ne­go mil­cze­nia po­wtó­rzył raz jesz­cze: – Więc. – Po czym do­dał: – Owszem, do­bry, ale już nie tak do­bry ten pań­ski ar­gu­ment.

Lecz dok­tor Ham­mer­field, chwi­lo­wo zmiaż­dżo­ny, nie re­ago­wał i bi­twa po­to­czy­ła się w in­nych kie­run­kach. Punkt po punk­cie Er­nest zbi­jał twier­dze­nia teo­lo­gów. Kie­dy mó­wi­li, że zna­ją kla­sę ro­bot­ni­czą, wy­ło­żył im pod­sta­wo­we o niej praw­dy, o któ­rych nie mie­li po­ję­cia, i do­ma­gał się prze­ciw­do­wo­dów. Wska­zy­wał im fak­ty, za­wsze tyl­ko fak­ty, za­wra­cał ich z pod­nieb­nych wy­cie­czek i ścią­gał z po­wro­tem na twar­dy grunt zie­mi i fak­tów.

Jak do­kład­nie oży­wa przede mną ta sce­na! Sły­szę go po­now­nie, sły­szę bo­jo­we nuty jego gło­su, kie­dy w nich wa­lił fak­ta­mi, a każ­dym fak­tem ude­rzał wie­lo­krot­nie. Był bez­li­to­sny. Nie pro­sił o par­don i sam go nie da­wał. Nie za­po­mnę nig­dy cię­gów, ja­kie im spra­wił na koń­cu,

– Wie­le razy przy­zna­li­ście dzi­siaj, pa­no­wie, wprost lub da­jąc do­wo­dy swej igno­ran­cji, że nie zna­cie wca­le kla­sy ro­bot­ni­czej. Ale nie moż­na was za to po­tę­piać. Skąd mie­li­by­ście wie­dzieć co­kol­wiek o ro­bot­ni­kach? Nie miesz­ka­cie w tych sa­mych dziel­ni­cach co oni. Gnieź­dzi­cie się ra­zem z kla­są ka­pi­ta­li­stycz­ną w in­nych zu­peł­nie stro­nach. Bo i dla­cze­góż­by nie? Kla­sa ka­pi­ta­li­stycz­na opła­ca was, od­ży­wia i okry­wa wam grzbie­ty tymi ubra­nia­mi, któ­re dziś ma­cie na so­bie. W za­mian wy gło­si­cie wśród wa­szych pra­co­daw­ców ga­tu­nek me­ta­fi­zy­ki, jaki naj­bar­dziej im od­po­wia­da. A ten ga­tu­nek tak im od­po­wia­da, bo nie za­gra­ża usta­no­wio­ne­mu po­rząd­ko­wi spo­łecz­ne­mu.

Wo­kół sto­łu roz­le­gły się sprze­ci­wy.

– Ach, nie kwe­stio­nu­ję wa­szej szcze­ro­ści – cią­gnął Er­nest. – Jest nie­wąt­pli­wa. Gło­si­cie to, w co wie­rzy­cie. Na tym po­le­ga wa­sza siła i war­tość – dla kla­sy ka­pi­ta­li­stycz­nej. Lecz gdy­by wa­sza wia­ra zmie­ni­ła się w coś, co za­gra­ża usta­no­wio­ne­mu po­rząd­ko­wi, wa­sze na­uki sta­ły­by się nie do przy – ję­cia dla wa­szych pra­co­daw­ców i zo­sta­li­by­ście wte­dy usu­nię­ci. Raz po raz spo­ty­ka to ko­goś z was. Czy nie mam ra­cji? Tym ra­zem nie było sprze­ci­wu. Wszy­scy po­ta­ki­wa­li w mil­cze­niu, z wy­jąt­kiem dok­to­ra Ham­mer­fiel­da, któ­ry rzekł:

– Żąda się dy­mi­sji, gdy czy­jeś my­śle­nie jest błęd­ne.

– Czy­li in­a­czej mó­wiąc, gdy to my­śle­nie jest nie do przy­ję­cia – od­parł Er­nest, po czym cią­gnął da­lej: – To­też po­wta­rzam wam, idź­cie swo­ją dro­gą, gło­ście ka­za­nia po­bie­raj­cie za­pła­tę, ale na mi­łość bo­ską, daj­cie spo­kój kla­sie ro­bot­ni­czej. Na­le­ży­cie do obo­zu wro­ga. Nie ma­cie nic wspól­ne­go z kla­są ro­bot­ni­czą. Wa­sze ręce są wy­de­li­ka­co­ne przez pra­cę, jaką inni za was wy­ko­na­li. Wa­sze brzu­chy spęcz­nia­ły od je­dze­nia. (Tu dok­tor Bal­ling­ford drgnął, a oczy wszyst­kich sku­pi­ły się na jego opa­słym kał­du­nie. Mó­wio­no, że od lat już nie wi­dział wła­snych nóg). A wa­sze mó­zgi peł­ne są dok­tryn, na któ­rych spo­czy­wa usta­no­wio­ny po­rzą­dek. Je­ste­ście ta­ki­mi sa­my­mi na­jem­ni­ka­mi (uczci­wy­mi na­jem­ni­ka­mi, przy­zna­ję) jak żoł­nie­rze gwar­dii szwaj­car­skiej. Bądź­cie wier­ni wa­szej na­tu­rze i tym, co wam pła­cą: strzeż­cie swy­mi ka­za­nia­mi in­te­re­sów wa­szych pra­co­daw­ców, ale nie przy­chodź­cie do kla­sy ro­bot­ni­czej słu­żyć jej za fał­szy­wych przy­wód­ców. Nie mo­że­cie uczci­wie na­le­żeć do tych dwóch obo­zów na raz. Kla­sa ro­bot­ni­cza umia­ła obejść się bez was. Wierz­cie mi, że po­tra­fi to nadal. Co wię­cej, le­piej da so­bie radę bez was niż z wami.WY­ZWA­NIE

Gdy go­ście się ro­ze­szli, oj­ciec padł na fo­tel i wy­buch­nął nie­po­wstrzy­ma­nym śmie­chem. Od śmier­ci mo­jej mat­ki nie wi­dzia­łam, by śmiał się tak ser­decz­nie.

– Za­ło­żę się – mó­wił ze śmie­chem – że dok­tor Ham­mer­field, od­kąd żyje, nie spo­tkał się z czymś po­dob­nym. „Kon­we­nan­se dys­put ko­ściel­nych” I Czy za­uwa­ży­łaś, jak za­czął? Ni­czym ja­gnię – mam Ever­har­da na my­śli – i jak szyb­ko prze­dzierz­gnął się w ry­czą­ce­go lwa? Ma wspa­nia­le zdy­scy­pli­no­wa­ny umysł. Był­by z nie­go świet­ny uczo­ny, gdy­by w tym kie­run­ku zu­żyt­ko­wał swo­ją ener­gię.

Nie mu­szę chy­ba za­zna­czać, że Er­nest Ever­hard do głę­bi mnie za­in­te­re­so­wał. Nie tyl­ko tym, co mó­wił i jak mó­wił; za­in­te­re­so­wał mnie sam czło­wiek. Nig­dy do­tąd ta­kie­go czło­wie­ka nie spo­tka­łam. My­ślę, że wła­śnie dla­te­go, choć mia­łam dwa­dzie­ścia czte­ry lata, nie wy­szłam jesz­cze za mąż. Po­do­bał mi się: mu­sia­łam to wy­znać so­bie w du­chu. A po­do­bał mi się dla przy­czyn, któ­re le­ża­ły poza za­się­giem ro­zu­mu czy lo­gi­ki. Po­mi­mo swo­ich wy­dat­nych ba­rów i szyi atle­ty zro­bił na mnie wra­że­nie na­iw­ne­go chłop­ca. Czu­łam, że w prze­bra­niu in­te­lek­tu­al­ne­go za­wa­dia­ki kry­je się de­li­kat­na i wraż­li­wa du­sza. Wy­czu­wa­łam to w spo­sób, któ­re­go nie umia­ła­bym okre­ślić, ja­kimś ko­bie­cym in­stynk­tem. Jego głos, czy­sty jak brzmie­nie po­bud­ki, tra­fiał mi pro­sto w ser­ce. Wciąż mia­łam go w uszach. Chcia­łam zno­wu go usły­szeć i zno­wu zo­ba­czyć w jego oczach błysk śmie­chu, któ­ry za­da­wał kłam nie­wzru­szo­nej po­wa­dze jego twa­rzy. A inne jesz­cze, mgli­ste na ra­zie i nie­okre­ślo­ne uczu­cia ro­dzi­ły się we mnie. Ko­cha­łam go pra­wie, choć je­stem pew­na, że gdy­bym nie spo­tka­ła go wię­cej, owe mgli­ste uczu­cia roz­wia­ły­by się, i z ła­two­ścią by­ła­bym go za­po­mnia­ła..

Ale było mi chy­ba prze­zna­cza­ne spo­tkać go po­now­nie. Spra­wi­ły to nowe za­in­te­re­so­wa­nia mo­je­go ojca so­cjo­lo­gią i dys­ku­syj­ne obia­dy, ja­kie urzą­dzał. Oj­ciec nie był so­cjo­lo­giem. W mał­żeń­stwie z moją mat­ką był bar­dzo szczę­śli­wy, a i ba­da­nia w jego ulu­bio­nej dzie­dzi­nie, fi­zy­ce, da­wa­ły mu cał­ko­wi­te za­do­wo­le­nie. Kie­dy jed­nak mat­ka umar­ła, do­tych­cza­so­wa pra­ca nie mo­gła wy­peł­nić mu pust­ki. Z po­cząt­ku bez więk­sze­go za­pa­łu się­gnął do fi­lo­zo­fii; a po­tem, co­raz bar­dziej za­cie­ka­wio­ny, prze­szedł do eko­no­mii i so­cjo­lo­gii. Miał sil­ne po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści i nie­ba­wem ogar­nę­ła go pa­sja na­pra­wia­nia krzywd. Z ra­do­ścią przyj­mo­wa­łam te ozna­ki no­we­go za­in­te­re­so­wa­nia ży­ciem, choć nie mia­łam wte­dy po­ję­cia, jaki to bę­dzie mieć sku­tek. Z chło­pię­cym en­tu­zja­zmem oj­ciec po­grą­żył się w no­wych po­szu­ki­wa­niach, nie ba­cząc na to, do­kąd go one wio­dą.

Na­wykł do pra­cy la­bo­ra­to­ryj­nej, to­też po­kój ja­dal­ny zmie­nił te­raz w la­bo­ra­to­rium so­cjo­lo­gicz­ne. Na obia­dy przy­cho­dzi­li naj­roz­ma­it­si lu­dzie – ucze­ni, po­li­ty­cy, ban­kie­rzy, kup­cy, pro­fe­so­ro­wie, przy­wód­cy związ­ko­wi, so­cja­li­ści i anar­chi­ści. Oj­ciec po­bu­dzał ich do dys­ku­sji, a sam ba­dał ich my­śli o ży­ciu i spo­łe­czeń­stwie.

Er­ne­sta po­znał na krót­ko przed „wie­czo­rem ka­zno­dzie­jów”. A kie­dy już go­ście po­szli, do­wie­dzia­łam się, jak go spo­tkał pew­ne­go dnia na uli­cy, gdy przy­sta­nął, by usły­szeć, co mówi do tłu­mu ro­bot­ni­ków ja­kiś czło­wiek prze­ma­wia­ją­cy z im­pro­wi­zo­wa­nej try­bu­ny. Czło­wie­kiem na try­bu­nie ze skrzyn­ki był Er­nest. Nie zna­czy to, że był po­spo­li­tym mów­cą ulicz­nym. Zaj­mo­wał wy­so­kie sta­no­wi­sko we wła­dzach par­tii so­cja­li­stycz­nej, był jed­nym z jej przy­wód­ców i uzna­nym au­to­ry­te­tem w za­kre­sie fi­lo­zo­fii so­cja­li­zmu. Ale miał ja­kiś dar wy­ra­ża­nia rze­czy za­wi­łych bar­dzo ja­snym ję­zy­kiem, był uro­dzo­nym pe­da­go­giem i po­pu­la­ry­za­to­rem i nie gar­dził skrzyn­ką ulicz­ną jako środ­kiem wy­ja­śnia­nia ro­bot­ni­kom za­gad­nień eko­no­mii.

Oj­ciec przy­sta­nął, słu­chał, za­in­te­re­so­wał się, po czym umó­wił się z nim na spo­tka­nie, a gdy już zna­jo­mość była na do­bre za­war­ta, za­pro­sił Er­ne­sta na ka­zno­dziej­ski obiad. Po tym obie­dzie opo­wie­dział mi oj­ciec nie­licz­ne zna­ne so­bie fak­ty z jego ży­cia. Er­nest uro­dził się w ro­dzi­nie ro­bot­ni­czej, cho­ciaż po­cho­dził ze sta­re­go rodu Ever­har­dów, któ­rzy od dwu­stu lat miesz­ka­li w Ame­ry­ce. Ma­jąc lat dzie­sięć za­czął pra­co­wać w fa­bry­ce, po­tem był cze­lad­ni­kiem, wresz­cie zaś ko­wa­lem. Był sa­mo­ukiem, na­uczył się nie­miec­kie­go i fran­cu­skie­go i gdy go po­zna­łam, za­ra­biał na skrom­ne ży­cie tłu­ma­cząc dzie­ła na­uko­we i fi­lo­zo­ficz­ne dla bo­ry­ka­ją­ce­go się z lo­sem so­cja­li­stycz­ne­go wy­daw­nic­twa w Chi­ca­go. Za­rob­ki te po­więk­sza­ły tro­chę ho­no­ra­ria wpły­wa­ją­ce cza­sa­mi ze sprze­da­ży jego wła­snych prac z za­kre­su eko­no­mii i fi­lo­zo­fii.

Tyle do­wie­dzia­łam się o nim tego dnia. I dłu­go nie mo­głam za­snąć wsłu­chu­jąc się wy­obraź­nią w dźwięk jego gło­su. Prze­stra­szy­ły mnie wła­sne my­śli. Er­nest był tak inny niż lu­dzie mo­jej kla­sy, tak obcy i tak sil­ny. Ta jego siła na­pa­wa­ła mnie za­chwy­tem i lę­kiem, gdyż ga­lo­pu­ją­ca fan­ta­zja uno­si­ła mnie co­raz da­lej, aż za­czę­łam w nim wi­dzieć ko­chan­ka i męża. Za­wsze sły­sza­łam, że siła męż­czy­zny po­cią­ga nie­od­par­cie ko­bie­tę, ale on był za sil­ny. „Nie! – za­wo­ła­łam – nie! To nie­moż­li­we, to bez sen­su!” Ale na­za­jutrz zbu­dzi­łam się z pra­gnie­niem, by zo­ba­czyć go zno­wu. Chcia­łam wi­dzieć, jak z bo­jo­wym ak­cen­tem w gło­sie po­skra­mia prze­ciw­ni­ków w dys­ku­sji; zo­ba­czyć, jak z całą swą siłą i pew­no­ścią sie­bie po­gnę­bia za­ro­zu­mia­łych, jak ich wy­trą­ca z utar­tych ko­lei my­śli. Nie prze­szka­dza­ło mi to za­wa­diac­two. By po­słu­żyć się jego wła­snym zwro­tem, „było sku­tecz­ne”, da­wa­ło wy­ni­ki. A poza tym war­te było wi­dze­nia. Pod­nie­ca­ło jak pierw­sze strza­ły bi­twy.

Mi­nę­ło Mika dni, w cią­gu 'któ­rych czy­ta­łam książ­ki Er­ne­sta po­ży­czo­ne od ojca. Jego pi­sa­ne sło­wo było jak sło­wo mó­wio­ne, ja­sne i prze­ko­ny­wa­ją­ce. Skoń­czo­na pro­sto­ta tego sło­wa prze­ko­ny­wa­ła na­wet, gdy się jesz­cze wąt­pi­ło. Miał dar przej­rzy­sto­ści. Jego ob­ja­śnie­nia były wprost zna­ko­mi­te. Lecz mimo za­let sty­lu wie­le rze­czy mi się nie po­do­ba­ło. Zbyt wiel­ki na­cisk kładł na to, co na­zy­wał wal­ką kla­so­wą, na an­ta­go­nizm mię­dzy pra­cą i ka­pi­ta­łem, na sprzecz­ność in­te­re­sów.

Oj­ciec ze śmie­chem po­wtó­rzył mi opi­nię dok­to­ra Ham­mer­fiel­da o Er­ne­ście, któ­ra brzmia­ła, że jest to „bez­czel­ny szcze­niak, roz­zu­chwa­lo­ny wą­tłą i nie­do­kład­ną wie­dzą”. Poza tym dok­tor Ham­mer­field za­strzegł się, że nie chce wię­cej Er­ne­sta wi­dzieć.

Na­to­miast bi­skup Mo­re­ho­use za­in­te­re­so­wał się nim i pra­gnął no­we­go spo­tka­nia. „Dziel­ny mło­dzie­niec – po­wie­dział •– i bar­dzo żywy, bar­dzo, bar­dzo żywy. Tyl­ko tro­chę zbyt pew­ny sie­bie, za­nad­to pew­ny sie­bie”.

Któ­re­goś po­po­łu­dnia oj­ciec przy­pro­wa­dził Er­ne­sta. Bi­skup przy­szedł już wcze­śniej i sie­dli­śmy na we­ran­dzie do pod­wie­czor­ku. Na­wia­sem mó­wiąc, po­byt Er­ne­sta w Ber­ke­ley spo­wo­do­wa­ny był tym, że uczęsz­czał na spe­cjal­ne kur­sy bio­lo­gii na uni­wer­sy­te­cie i dużo pra­co­wał nad nową książ­ką pod ty­tu­łem „Fi­lo­zo­fia i re­wo­lu­cja”.

We­ran­da sta­ła się na­gle jak­by za cia­sna, kie­dy przy­szedł Er­nest. Nie żeby taki był duży – miał wszyst­kie­go metr sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu, ale jak­by pro­mie­nio­wał wiel­ko­ścią. Gdy przy­sta­nął, by mnie przy­wi­tać, był odro­bin­kę zmie­sza­ny, co dziw­nie kłó­ci­ło się z jego zu­chwa­ły­mi oczy­ma i moc­nym, zde­cy­do­wa­nym uści­skiem po­da­nej mi dło­ni. Wzrok jego był przy tym rów­nie zde­cy­do­wa­ny i pew­ny. Zda­wa­łam się w nim czy­tać tym ra­zem ja­kieś py­ta­nie, a Er­nest jak po­przed­nio dłu­go mi się przy­glą­dał.

– Czy­ta­łam pań­ską „Fi­lo­zo­fię kla­sy ro­bot­ni­czej” – po­wie­dzia­łam, a jego oczy po­ja­śnia­ły za­do­wo­le­niem.

– I oczy­wi­ście – od­parł – wzię­ła pani pod uwa­gę, dla ja­kie­go czy­tel­ni­ka książ­ka jest prze­zna­czo­na?

– Oczy­wi­ście. I wła­śnie dla­te­go mam z pa­nem na pień­ku – rzu­ci­łam wy­zwa­nie.

– Ja też mam z pa­nem na pień­ku, pa­nie Ever­hard – rzekł bi­skup Mo­re­ho­use.

Er­nest wzru­szył bez­tro­sko ra­mio­na­mi i wziął z mo­ich rąk fi­li­żan­kę her­ba­ty.

Bi­skup skło­nił się da­jąc mi pierw­szeń­stwo.

– Pan sie­je nie­na­wiść kla­so­wą – po­wie­dzia­łam. – Uwa­żam za rzecz złą, a na­wet wy­stęp­ną od­wo­ły­wa­nie się do wszyst­kie­go, co bru­tal­ne i ogra­ni­czo­ne w kla­sie ro­bot­ni­czej. Nie­na­wiść kla­so­wa jest an­ty­spo­łecz­na i, jak mi się zda­je, an­ty­so­cja­li­stycz­na.

– Nie przy­zna­ję się do winy – od­parł. – Nie­na­wi­ści kla­so­wej nie ma ani w tek­ście, ani w du­chu tego wszyst­kie­go, co kie­dy­kol­wiek pi­sa­łem.

– Oo! – za­wo­ła­łam z wy­rzu­tem; się­gnę­łam po, książ­kę i otwo­rzy­łam ją.

Wy­pił łyk her­ba­ty i uśmiech­nął się do mnie, gdy prze­wra­ca­łam kart­ki.

– Stro­na sto trzy­dzie­sta dru­ga – za­czę­łam czy­tać gło­śno: – „A za­tem wal­ka kla­so­wa ist­nie­je w obec­nym sta­dium roz­wo­ju spo­łecz­ne­go mię­dzy pra­co­daw­ca­mi i pra­cu­ją­cy­mi”.

Spoj­rza­łam na nie­go z try­um­fem.

– Nie ma tu wzmian­ki o nie­na­wi­ści kla­so­wej – od­rzekł z uśmie­chem.

– Ależ – po­wie­dzia­łam – sam pan pi­sze „wal­ka kla­so­wa”.

– Rzecz zu­peł­nie róż­na od nie­na­wi­ści kla­so­wej. I niech mi pani wie­rzy, nie je­ste­śmy siew­ca­mi nie­na­wi­ści. Mó­wi­my, że wal­ka klas jest pra­wem roz­wo­ju spo­łecz­ne­go. Nie je­ste­śmy za nią od­po­wie­dzial­ni. Nie two­rzy­my wal­ki klas. Wy­ja­śnia­my ją tyl­ko, jak New­ton wy­ja­śniał pra­wo cią­że­nia. Wy­ja­śnia­my isto­tę sprzecz­no­ści in­te­re­sów, któ­ra jest przy­czy­ną wal­ki klas.

– Prze­cież nie po­win­no być sprzecz­no­ści in­te­re­sów! – za­wo­ła­łam.

– Cał­ko­wi­cie z pa­nią się zga­dzam – od­parł. – I my so­cja­li­ści dą­ży­my wła­śnie do tego – do znie­sie­nia sprzecz­no­ści in­te­re­sów. Prze­pra­szam pa­nią, ale chciał­bym tu prze­czy­tać wy­ją­tek. – Wziął książ­kę i od­wró­cił kil­ka stron. – Stro­na sto dwu­dzie­sta szó­sta: „Cykl walk kla­so­wych, któ­ry roz­po­czął się z upad­kiem pier­wot­ne­go, ple­mien­ne­go ko­mu­ni­zmu i z po­wsta­niem wła­sno­ści pry­wat­nej, skoń­czy się wraz z za­ni­kiem pry­wat­nej wła­sno­ści środ­ków pro­duk­cji”.

– Nie zga­dzam się z pa­nem – wtrą­cił bi­skup; lek­ki ru­mie­niec za­bar­wił mu bla­dą, asce­tycz­ną twarz, zdra­dza­jąc na­pię­cie uczuć. – Pań­ska prze­słan­ka jest błęd­na. Nie ma ta­kiej rze­czy jak sprzecz­ność in­te­re­sów mię­dzy pra­cą i ka­pi­ta­łem – czy też ra­czej nie po­win­no jej być.

– Dzię­ku­ję – rzekł Er­nest z po­wa­gą. – Ostat­nim swo­im zda­niem zwró­cił mi pan prze­słan­kę.

– Ale dla­cze­go mia­ła­by ist­nieć sprzecz­ność? – spy­tał z prze­ję­ciem bi­skup.

Er­nest wzru­szył ra­mio­na­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: