- W empik go
Żelazna stopa - ebook
Żelazna stopa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 401 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato. Miękki wietrzyk ledwo porusza gałęziami sekwoi, a Dzika Woda pluska łagodnie po omszałych kamieniach. Motyle kąpią się w promieniach słońca i zewsząd dochodzi usypiające brzęczenie pszczół. Jest tak cicho, a ja siedzę tutaj pogrążona w myślach i niepokoju. Bo niepokojem napawa mnie ta cisza. Wydaje się nierzeczywista. Wypełnia cały świat, lecz jest to cisza przed burzą. Wytężam słuch i wszystkie zmysły, by złowić oznakę nadciągającej burzy. Oby nie wybuchła przedwcześnie Oby nie przedwcześnie!
Nic dziwnego, że jestem niespokojna. Myślę, myślę – nie mogę przestać myśleć. Tak długo przebywałam w samym gąszczu życia, że przygnębia mnie cisza i spokój. I nie mogę powstrzymać się od rozmyślań nad szaleńczym huraganem śmierci i zagłady, tak bliskim już rozpętania. Brzmią mi w uszach jęki konających; widzę, jak już widziałam w przeszłości, dumne i piękne ciała poszarpane i okaleczałe, dusze wydarte z nich gwałtem i rzucone pod stopy Boga. Tak my, nieszczęsne istoty ludzkie, idziemy do naszych celów poprzez zniszczenie i rzeź, zmierzając do trwałego pokoju i szczęścia na ziemi.
I jestem samotna. Kiedy nie myślą o tym, co nadciąga, myślę o tym, co było, a czego już nie mas – o moim orle, wzbijającym się potężnymi skrzydłami ponad próżnię, wznoszącym się aż tam, gdzie dla niego zawsze świeciło słońce promiennego ideału wolności człowieka. Nie potrafię siedzieć bezczynnie i czekać na wielkie zdarzenie, które jest jego dziełem, choć on go już ujrzeć nie może. Poświęcił Powstaniu swój wiek męski i oddał za nie życie. Jest ono tworem jego rąk. On go dokonał. Tak więc w te pełne niepokoju chwile oczekiwania będę pisać o moim mężu. Ze wszystkich istot żyjących ja jedna mogę we właściwym świetle ukazać jego postać. A była to postać tak piękna i szlachetna, że trudno przedstawić ją w dostatecznym blasku. Duszę miał wspaniałą i w miarę jak moja miłość wyzbywa się egoizmu, żałuję przede wszystkim, że nie ma go tutaj, by widział jutrzejszy świat. Musi się nam powieść. Zbyt potężnie, zbyt mocno wszystko w tym celu zbudował. Biada Żelaznej Stopie I Wkrótce będzie strącona ze zgiętego karku ludzkości. Kiedy rozlegnie się hasło, powstaną robotnicze zastępy całej kuli ziemskiej. Historia nie znała dotąd rzeczy podobnej. Solidarność ludzi pracy jest zapewniona i po raz pierwszy wybuchnie rewolucja międzynarodowa, która sięgnie aż po krańce świata.
Jak widać to, co ma się zdarzyć, przepełnia mnie do głębi. Dniem i nocą żyłam tym całkowicie i tak długo, że zawsze jest we mnie obecne. Stąd też nie mogę myśleć o moim mężu, a zapomnieć o tym. Był duszą tej sprawy, więc jakżebym mogła oddzielić go od niej w mym sercu?
Jak już mówiłam, ja jedna mogę oświetlić pewne cechy jego charakteru. Wiadomo powszechnie, że ciężko się trudził dla Wolności i, wiele dla niej wycierpiał. Jaki ciężko się trudził, ile wycierpiał, ja wiem najlepiej. Byłam bowiem z nim razem przez te dwadzieścia pełnych troski lat i znam jego wytrwałość, jego niezmordowane wysiłki i bezgraniczne oddanie Sprawie, dla której zaledwie dwa miesiące temu oddał życie.
Postaram się pisać najprościej i opowiedzieć, jak Ernest Everhard wszedł do mego życia. Jak spotkałam go po raz pierwszy, jak z czasem stałam się jego cząstką, jak zupełnie przeorał moje życie. W ten sposób będziecie mogli patrzeć na niego moimi oczyma i poznać go, jak ja go poznałam – we wszystkim, z wyjątkiem (rzeczy zbyt osobistych i drogich mi, aby o nich mówić..
Po raz pierwszy spotkałam go w lutym 1912, gdy jako gość mego ojca był na obiedzie u nas w Berkeley. Nie mogę powiedzieć, by moje pierwsze wrażenie było zbyt dodatnie. Na obiad miało przyjść wiele osób i w salonie, gdzie zebraliśmy się czekając, aż wszyscy nadejdą, Ernest wyraźnie kontrastował z otoczeniem. Mój ojciec nazwał po cichu ten obiad „wieczorem kaznodziejów” i wśród tłumu duchownych Ernest z pewnością był nie na miejscu.
Przede wszystkim był źle ubrany. Gotowy ciemny garnitur źle na nim leżał. Co prawda żaden gotowy garnitur nigdy na niego nie pasował. I tego wieczoru, jak zwykle, mięśnie wypychały materiał, a na potężnych, szerokich barach ubranie marszczyło się w całe mnóstwo fałdek. Jego kark był karkiem atlety, grubym i mocnym. Taki więc – pomyślałam – jest ten odkryty przez mego ojca filozof społeczny i były kowal. Rzeczywiście wyglądał na kowala z tymi wydatnymi mięśniami i karkiem byka. Od razu umieściłam go w rzędzie dziwotworów – jakiś Ślepy Tom klasy robotniczej.
A cóż dopiero, kiedy podał mi rękę! Uścisk jego dłoni był stanowczy i mocny, ale równocześnie spojrzał na mnie śmiało swymi czarnymi oczyma – zuchwale, pomyślałam sobie. Jako wytwór otoczenia miałam bowiem w tym czasie silne instynkty klasowe. Takie zuchwalstwo ze strony człowieka z mojej własnej klasy byłoby prawie niewybaczalne. Wiem, że mimo woli spuściłam oczy i doznałam prawdziwej ulgi, gdy odwróciłam się od niego, by powitać biskupa Morehouse – mego ulubieńca – miłego i poważnego pana w średnim wieku, przypominającego wyglądem i dobrocią Chrystusa, a przy tym uczonego.
Ale śmiałość, która wydała mi się zuchwalstwem, była istotną cechą Ernesta Everharda. Prosty, bezpośredni, nie lękał się niczego i nie chciał tracić czasu na towarzyski konwenans. „Podobałaś mi się – wyjaśnił mi znacznie później – więc dlaczego nie miałbym nasycić oczu tym, co mi się podoba?” Powiedziałam już, że się nie lękał niczego. Był z natury arystokratą – mimo że znajdował się w obozie wrogów arystokracji. Był nadczłowiekiem, jasnowłosą bestią, jak ją opisał Nietzsche, a ponadto zachwycał się demokracją.
Zajęta witaniem innych gości, zupełnie zapomniałam o filozofie klasy robotniczej, do czego przyczyniło się także niemiłe pierwsze wrażenie. Ale przy stole raz czy dwa razy zwróciłam na niego uwagę, zwłaszcza na kpiarski błysk W jego oku, gdy słuchał tego, co kolejno mówili pastorzy. Wydało mi się, że ma poczucie humoru i wybaczyłam mu niemal jego ubranie. Ale czas mijał i obiad dobiegał końca, a Ernest nie otworzył nawet ust, podczas gdy pastorzy mówili bez przerwy o klasie robotniczej i jej stosunku do kościoła, o tym, co kościół już dla niej uczynił i dalej czyni. Spostrzegłam, że ojcu milczenie Ernesta sprawia przykrość. W pewnej chwili ojciec skorzystał z przerwy i poprosił go, aby coś powiedział. Lecz Ernest wzruszył tylko ramionami, stwierdził, że nic nie ma do powiedzenia, i dalej gryzł solone migdałki.
Ojciec jednak niełatwo ustępował. Po chwili odezwał się znowu:
– Jest tu wśród nas przedstawiciel klasy robotniczej. Jestem pewien, że mógłby oświetlić te sprawy z nie znanego nam punktu widzenia, co byłoby i ciekawe, i nowe. Mam na myśli pana Everharda.
Reszta gości przejawiła uprzejme zaciekawienie prosząc Ernesta, by dał wyraz swoim poglądom. Ludzie ci zachowywali się z tak niedwuznaczną wyrozumiałością i pobłażliwością, że sprawiało to wrażenie klepania po ramieniu. Spostrzegłam, że Ernest to zauważył i że go to ubawiło. Rozejrzał się powoli dokoła i w oczach jego zobaczyłam błysk śmiechu.
– Nie jestem biegły w konwenansach dysput kościelnych – zaczął, po czym zawahał się jakby zażenowany i niezdecydowany.
– Prosimy – nalegano zewsząd, a doktor Hammerfield powiedział:
– Niczyjej prawdy nie mamy nikomu za złe. Oczywiście jeżeli ten ktoś wypowiada ją szczerze – dodał.
– A więc odróżnia pan szczerość od prawdy? – natychmiast roześmiał się Ernest.
Doktor Hammerfield osłupiał, lecz zdołał odpowiedzieć:
– Najlepsi z nas mogą się mylić, młodzieńcze – nawet najlepsi.
Ernest zmienił się w mgnieniu oka. Stał się innym człowiekiem.
– Dobrze więc – odparł. – I niech mi będzie wolno zacząć od stwierdzenia, że wszyscy się mylicie. Nie wiecie nic, a nawet mniej niż nic o klasie robotniczej. Wasza socjologia jest równie błędna i bezwartościowa jak wasz sposób myślenia.
Nie tyle to, co powiedział, ale jak powiedział, poruszyło s mnie od razu. Głos jego był równie śmiały jak oczy. Brzmiał V jak pobudka, która wstrząsnęła mną do głębi. I cały stół ożywił się również, wyrwany nagle z senności i nudy.
– A dlaczego to nasz sposób myślenia, młodzieńcze, jest tak przeraźliwie błędny i bezwartościowy? – zapytał doktor Hammerfield, a w głosie jego i całej postawie uwydatniło się coś niemiłego.
– Jesteście metafizycy. Za pomocą metafizyki można dowieść wszystkiego. A dokonawszy tego, każdy metafizyk może każdemu innemu metafizykowi udowodnić ku swemu zadowoleniu, że tamten się myli. Jesteście anarchistami w dziedzinie myśli. Jesteście obłąkani, wy, twórcy wszechświatów. Każdy z was żyje we wszechświecie własngo wyrobu, utworzonym z jego własnych pragnień i fantazji. Nie znacie rzeczywistego świata, w którym żyjecie, a na wasze myślenie nie ma w tym rzeczywistym świecie miejsca, chyba jako na objaw umysłowego' schorzenia.
Czy wiecie, co mi się przypomniało, gdy siedziałem przy stole słuchając, jak mówicie i mówicie bez końca? Przypominaliście mi żywcem świat średniowiecznych scholastyków, którzy z powagą i uczenie rozprawiali o fascynującej kwestii, ile aniołów może tańczyć na końcu igły. Cóż, łaskawi panowie, jesteście tak oddaleni od życia umysłowego dwudziestego stulecia, jak indiański zaklinacz odprawiający swe czary w puszczy dziewiczej dziesięć tysięcy lat temu.
Ernest mówił z uniesieniem i pasją. Twarz mu płonęła, oczy miotały błyski, a szczęki zwierały się wyzywająco. Ale był to tylko jego sposób bycia. Zawsze pobudzał ludzi. Jego miażdżący jak młot, gwałtowny sposób atakowania wytrącał ich z równowagi. Tak też stało się teraz. Biskup Morehouse pochylił się naprzód i słuchał z uwagą. Rumieniec zdenerwowania i gniewu wypłynął na twarz doktora Hammerfielda. Po – zostali też byli rozjątrzeni, a niektórzy uśmiechali się z wyrazem wyższości i rozbawienia. Ja byłam tym zachwycona. Rzuciłam okiem na ojca i ogarnął mnie strach, że żakrztusi się śmiechem na widok skutków wybuchu tej bomby ludzkiej, którą sam rzucił między nas.
– Używa pan bardzo nieokreślonych pojęć – przerwał doktor Hammerfield – może pan sprecyzuje, co ma pan na myśli, nazywając nas metafizykami?
– Nazywam was metafizykami, bo rozumujecie metafizycznie – ciągnął Ernest. – Wasze metody rozumowania są przeciwieństwem metod naukowych. Wasze wnioski nie mają żadnej podstawy. Możecie dowieść wszystko i nic i nie znajdzie się pośród was nawet dwóch, którzy zgodzą się w jakiejś sprawie. Każdy z was sięga we własną świadomość, by wyjaśnić i siebie, i wszechświat. Ale tłumaczyć świadomość przez świadomość to tyle, co chcieć unieść się w powietrze ciągnąc za własny pasek.
– Nie rozumiem – rzekł biskup Morehouse. – Zdaje mi się, że wszelkie sprawy umysłu są metafizyczne. Najbardziej ścisła i przekonywająca z nauk, matematyka, jest czystą metafizyką. Każdy proces myślowy w rozumowaniu naukowym jest metafizyczny. Pan chyba zgodzi się ze mną?
– Jak sam pan powiedział, nie rozumiecie panowie – odparł Ernest. – Metafizyk wnioskuje dedukcyjnie, wychodząc z własnej świadomości. Uczony wnioskuje indukcyjnie, wychodząc z faktów doświadczalnych. Rozumowanie metafizyka biegnie od teorii do faktów, uczonego – od faktów do teorii. Metafizyk szuka w sobie wyjaśnienia wszechświata, uczony szuka we wszechświecie wyjaśnienia siebie.
– Chwała ci, Panie, że nie jesteśmy uczonymi – mruknął pobłażliwie doktor Hammerfield.
– A kim wobec tego jesteście? – zapytał Ernest.
– Filozofami.
– Tędy was wiedli – roześmiał się Ernest. – Porzuciliście rzeczywisty i twardy grunt, by unieść się w powietrze, mając słowo za narzędzie losu. Ale zejdźcie łaskawie na ziemię i powiedzcie dokładnie, co rozumiecie przez filozofię.
– Filozofia jest – tu doktor Hammerfield przerwał i wymownie odchrząknął – czymś, co można określić w sposób zrozumiały tylko dla umysłów i temperamentów filozoficznych. Ograniczony badacz z nosem w probówce nie potrafi zrozumieć filozofii.
Ernest zlekceważył zaczepkę. Zawsze miał zwyczaj odwracać ostrze w stronę przeciwnika. Uczynił to i teraz, a twarz jego jaśniała życzliwością i głos brzmiał przyjaźnie.
– A zatem zrozumie pan niewątpliwie moją definicję filozofii. Nim jednak ją podam, poproszę pana o zachowanie metafizycznego milczenia, chyba że zdoła pan wskazać w niej błąd. Filozofia jest po prostu najszerszą ze wszystkich nauk. Metoda rozumowania jest w niej ta sama co w każdej poszczególnej dziedzinie nauki i we wszystkich dziedzinach nauki razem wziętych. A dzięki tej samej metodzie rozumowania, metodzie indukcyjnej, filozofia zespala wszystkie dziedziny nauki w jedną wielką naukę. Jak mówi Spencer, dane jakiejkolwiek dziedziny nauki są częściowo ujednoliconą wiedzą. Filozofia ujednolica wiedzę, na którą składają się wszystkie dziedziny nauki. Filozofia jest nauką nauk, mistrzynią nauk, proszę łaskawych panów. Jak wam podoba się moja definicja?
– Bardzo godna uwagi, bardzo – odmruknął bez przekonania doktor Hammerfield.
Lecz Ernest był bezlitosny.
– Pamiętajcie, panowie – uprzedził – że moja definicja jest zabójcza dla metafizyki. Jeśli teraz nie wytkniecie w niej błędu, nie będziecie później mogli wysuwać argumentów metafizycznych. Musicie iść przez życie szukając tego błędu i zachowując metafizyczne milczenie, dopóki go nie znajdziecie.
Ernest zamilkł i czekał. Zapanowała przykra cisza. Doktor Hammerfield był dotknięty. Był także zaskoczony. Miażdżący atak Ernesta pozbawił go pewności siebie. Nie był przyzwyczajony do prostej i bezpośredniej metody dyskusji. Rozejrzał się wokół stołu szukając pomocy, lecz nikt z nią nie pośpieszył. Dostrzegłam, że ojciec osłania serwetką uśmiech.
– Jest jeszcze inna droga zdemaskowania metafizyków – rzekł Ernest, gdy doktor Hammerfield był już całkowicie zdetonowany. – Sądzić ich według ich dzieł. Cóż oni zdziałali dla ludzkości poza budową zaników powietrznych i braniem własnych cieni za bogów? Może zdołali rozbawić nieco ludzkość, to prawda. Lecz jakie przynieśli jej namacalne dobra? Filozofowali, jeśli mi wolno nadużyć tego słowa, o sercu jako siedzibie uczuć, podczas gdy uczeni formułowali wiedzę o krążeniu kiwi. Deklamowali o zarazie i głodzie jako dopustach bożych, podczas kiedy uczeni budowali spichrze i kanalizowali miasta. Tworzyli bóstwa na swój własny obraz i podobieństwo, wtedy gdy uczeni budowali drogi i mosty. Opisywali ziemię jako pępek wszechświata, gdy uczeni odkrywali Amerykę, a sięgając w przestrzeń do gwiazd – odkrywali ich prawa. Słowem, metafizycy nie zrobili nic, absolutnie nic dla ludzkości. Krok za krokiem musieli cofać się przed pochodem nauki. W miarę jak naukowo stwierdzone fakty obalały ich subiektywne tłumaczenie rzeczy, tworzyli nowe subiektywne tłumaczenie spraw świata obejmujące także te ostatnio stwierdzone fakty. I nie wątpię, że to właśnie robić będą aż po kres czasów. Metafizyk, szanowni panowie, jest zaklinaczem. Różnica między wami a Eskimosem, który sporządza sobie bogów przybranych w futro i żywiących się wielorybim tłuszczem, to po prostu różnica wielu tysiącleci stwierdzonych faktów, to wszystko.
– A jednak myśl Arystotelesa rządziła Europą przez dwanaście wieków – obwieścił uroczyście doktor Ballingford. – A przecież Arystoteles był metafizykiem.
Doktor Ballingford rozejrzał się dokoła i zebrał w nagrodzie aprobujące uśmiechy i skinienia głów.
– Pański przykład jest bardzo nieudany – odrzekł Ernest. – Mówi pan o nader mrocznym okresie dziejów. Nazywamy nawet ten okres Ciemnowieczem. Były to czasy opanowania nauki przez metafizyków, czasy, kiedy fizyka pole – gała na szukaniu kamienia filozoficznego, chemia była alchemią, astronomia zaś astrologią. Smutne było to władztwo myśli Arystotelesa!
Doktor Ballingford spojrzał niezadowolony. Zaraz jednak twarz mu pojaśniała i rzekł:
– Przyjmując nawet posępny obraz, jaki pan nakreślił, musi pan jednak przyznać, że w metafizyce zawierała się jakaś siła, skoro zdołała wydobyć ludzkość z tego mrocznego okresu i sprowadzić oświecenie wieków późniejszych.
– Metafizyka nie miała z tym nic wspólnego – odparł Ernest.
– Co? – zawołał doktor Hammerfield. – Czy więc nie oderwane myślenie doprowadziło do odkrywczych podróży?
– Ach, drogi panie – uśmiechnął się Ernest – myślałem, że nie ma już pan głosu: nie znalazł pan jak dotąd błędu w mojej definicji filozofii. Nie ma pan teraz gruntu pod nogami. Ale tak jest z każdym metafizykiem, więc panu wybaczam. I powtarzam, że metafizyka nic z tym nie ma wspólnego. Chleb z masłem, jedwabie i klejnoty, pieniądze, a także przypadkowe zamknięcie lądowych szlaków handlowych do Indii – takie były przyczyny podróży i odkryć. Z upadkiem Konstantynopola w roku 1453 Turcy przecięli karawanom drogę do Indii. Kupcy europejscy musieli szukać innego szlaku. I to… było pierwotną przyczyną podróży odkrywczych. Kolumb wyruszył na poszukiwanie nowej drogi do Indii. Mówią o tym wszystkie podręczniki historii. Przy tej okazji stwierdzono nowe właściwości, wymiary i kształty ziemi i system Ptolemeusza musiał zgasnąć.
Doktor Hammerfield żachnął się.
– Nie zgadza się pan ze mną? – zapytał Ernest. – W czym więc się mylę?
– Mogę tylko podtrzymać raz jeszcze mój punkt widzę – nia – odparł zgryźliwie doktor Hammerfield. – Za długa historia, by w nią się teraz wdawać.
– Żadna historia nie jest za długa dla uczonego – rzekł łagodnie Ernest. – Dlatego też uczony dociera do celu. Dlatego właśnie dotarł i do Ameryki.
Nie będę opisywała całego wieczoru, choć z radością przywołuję wspomnienia każdej chwili, (każdego szczegółu tych pierwszych godzin mej znajomości z Ernestem Ever-hardem.
Spór szalał, wdali się w niego wszyscy, przejęci i rozgorączkowani, zwłaszcza kiedy Ernest nazwał ich romantykami filozofii i budowniczymi zamków na lodzie. A za każdym razem odsyłał ich do faktów. „Fakty, panowie, nieodparte fakty!” – wołał z tryumfem, wysadzając któregoś z nich z siodła. Jeżył się cały od faktów. Zarzucał ich nimi, zapędzał w kozi róg, bombardował bez przerwy całymi salwami faktów.
– Pan zdaje się być kapłanem w świątyni faktu – próbował szydzić doktor Hammerfield.
– Nie ma Boga oprócz Faktu, a pan Everhard prorokiem jego – parafrazował doktor Ballingford.
Ernest przytaknął z uśmiechem.
– Jestem jak mieszkaniec Teksasu – powiedział. A gdy go naciskano, wyjaśnił: – Bo, proszę panów, w Missouri na przykład mówią zawsze: „musisz mi pokazać”. Ale w Teksasie mówią: „musisz mi dać to do ręki”. Z czego widać, że Teksasczyk nie jest metafizykiem.
Kiedy indziej, gdy Ernest stwierdził, że filozof metafizyczny nie zdołałby nigdy wytrzymać próby prawdy, doktor Hammerfield nagle zapytał:
– A co jest próbą prawdy, młodzieńcze? Niechże pan łaskawie wyjaśni nam to, nad czym tak długo łamali sobie głowy mądrzejsi od pana.
– Chętnie – odparł Ernest, a jego pewność siebie rozdrażniła tamtych. – Mędrcy tak długo łamali sobie głowy nad prawdą, bo gonili za nią w obłokach. Gdyby pozostali na twardym gruncie, znaleźliby ją z łatwością, A nawet przekonaliby się, że sami wypxóbowują prawdę całym swoim życiem, każdym czynem i myślą.
– Próba, próba – powtórzył niecierpliwie doktor Hammerfield. – Daruj pan sobie wstępy. Daj nam to, czego tak długo szukamy – daj nam próbę, daj miernik prawdy. Jeśli to uczynisz, będziemy jako bogowie.
W jego słowach i tonie brzmiał drwiący i nieuprzejmy sceptycyzm, w którym smakowała po cichu większość obecnych, choć biskup Morehouse nie był tym zachwycony.
– Doktor Jordan sformułował to bardzo wyraźnie – rzekł Ernest. – Jego miernik prawdy brzmi: czy działa skutecznie? Czy można zawierzyć jej życie?
– Ba! – mruknął lekceważąco doktor Hammerfield. – Nie wziął pan pod uwagę biskupa Berkeleya. Nikt jak dotąd nie zdołał mu odpowiedzieć.
– Najszlachetniejszy spośród metafizyków – roześmiał się Ernest. – Ale pański przykład jest bardzo nieszczególny. Berkeley sam przyznał, że jego metafizyka nie funkcjonowała skutecznie.
Doktor Hammerfield zapłonął gniewem sprawiedliwego. Wyglądał, jakby przyłapał Ernesta na kradzieży czy kłamstwie.
– Młodzieńcze – zagrzmiał – to twierdzenie jest tyleż warte co wszystkie pańskie dzisiejsze wywody. To licha i niczym nie poparta teza.
– Czuję się całkowicie zmiażdżony – bąknął potulnie Ernest. – Nie wiem tylko, co mnie uderzyło. Może mi pan to położy na dłoni, doktorze.
– Owszem, chętnie – wybuchnął doktor Hammerfield. – Bo skąd pan możesz wiedzieć? Nie słyszałeś pan, by biskup Berkeley przyznawał, że z jego metafizyki nic skutecznego nie wyszło. Nie masz pan na to dowodu. Młodzieńcze, jego metafizyka zawsze była skuteczna.
– Uważam za dowód, że metafizyka Berkeleya nie działała skutecznie, to – Ernest urwał i spokojnie przeczekał chwilę – to, że Berkeley niezmiennie przechodził przez drzwi, nie zaś przez mury. Że swoje życie zawierzał realnym kawałkom rostbefu i chleba z masłem. Że golił się brzytwą, która skutecznie usuwała zarost z jego twarzy.
– Ależ to są wszystko rzeczy powszednie! – wykrzyknął doktor Hammerfield. – Metafizyka jest sprawą umysłu.
– I funkcjonuje skutecznie w umyśle? – spytał łagodnie Ernest.
Tamten skinął głową.
– I nawet całe chóry anielskie potrafią tańczyć na końcu igły – w umyśle – ciągnął z zastanowieniem Ernest. – I żywiący się wielorybim tłuszczem, przybrany w futra bożek może istnieć i funkcjonować – w umyśle. I nie ma na to żadnych przeciwdowodów – w umyśle. Przypuszczam, doktorze, że pan żyje w umyśle?
– Mój umysł jest moim królestwem – zabrzmiała odpowiedź.
– To tylko inny sposób stwierdzenia, że żyje pan w obłokach. Ale na obiad z pewnością pan wraca na ziemię; albo jeśli nastąpi trzęsienie ziemi. Czy też, doktorze, chce pan powiedzieć, że nie żywi pan obaw, by w czasie trzęsienia ziemi jakaś niematerialna cegła trafiła w pańskie niematerialne ciało?
Przy tych słowach ręka doktora Hammeorfielda zupełnie odruchowo dotknęła czaszki, gdzie pod włosami kryła się blizna. Jak się okazało, Ernest mimo woli natrafił na czułe miejsce. Doktor Hammerfield omal nie został zabity podczas wielkiego trzęsienia ziemi przez padający komin. Zebrani wybuchnęli śmiechem.
– A więc? – spytał Ernest, gdy wesołość ucichła – jakież są przeciwdowody?
Wśród ogólnego milczenia powtórzył raz jeszcze: – Więc. – Po czym dodał: – Owszem, dobry, ale już nie tak dobry ten pański argument.
Lecz doktor Hammerfield, chwilowo zmiażdżony, nie reagował i bitwa potoczyła się w innych kierunkach. Punkt po punkcie Ernest zbijał twierdzenia teologów. Kiedy mówili, że znają klasę robotniczą, wyłożył im podstawowe o niej prawdy, o których nie mieli pojęcia, i domagał się przeciwdowodów. Wskazywał im fakty, zawsze tylko fakty, zawracał ich z podniebnych wycieczek i ściągał z powrotem na twardy grunt ziemi i faktów.
Jak dokładnie ożywa przede mną ta scena! Słyszę go ponownie, słyszę bojowe nuty jego głosu, kiedy w nich walił faktami, a każdym faktem uderzał wielokrotnie. Był bezlitosny. Nie prosił o pardon i sam go nie dawał. Nie zapomnę nigdy cięgów, jakie im sprawił na końcu,
– Wiele razy przyznaliście dzisiaj, panowie, wprost lub dając dowody swej ignorancji, że nie znacie wcale klasy robotniczej. Ale nie można was za to potępiać. Skąd mielibyście wiedzieć cokolwiek o robotnikach? Nie mieszkacie w tych samych dzielnicach co oni. Gnieździcie się razem z klasą kapitalistyczną w innych zupełnie stronach. Bo i dlaczegóżby nie? Klasa kapitalistyczna opłaca was, odżywia i okrywa wam grzbiety tymi ubraniami, które dziś macie na sobie. W zamian wy głosicie wśród waszych pracodawców gatunek metafizyki, jaki najbardziej im odpowiada. A ten gatunek tak im odpowiada, bo nie zagraża ustanowionemu porządkowi społecznemu.
Wokół stołu rozległy się sprzeciwy.
– Ach, nie kwestionuję waszej szczerości – ciągnął Ernest. – Jest niewątpliwa. Głosicie to, w co wierzycie. Na tym polega wasza siła i wartość – dla klasy kapitalistycznej. Lecz gdyby wasza wiara zmieniła się w coś, co zagraża ustanowionemu porządkowi, wasze nauki stałyby się nie do przy – jęcia dla waszych pracodawców i zostalibyście wtedy usunięci. Raz po raz spotyka to kogoś z was. Czy nie mam racji? Tym razem nie było sprzeciwu. Wszyscy potakiwali w milczeniu, z wyjątkiem doktora Hammerfielda, który rzekł:
– Żąda się dymisji, gdy czyjeś myślenie jest błędne.
– Czyli inaczej mówiąc, gdy to myślenie jest nie do przyjęcia – odparł Ernest, po czym ciągnął dalej: – Toteż powtarzam wam, idźcie swoją drogą, głoście kazania pobierajcie zapłatę, ale na miłość boską, dajcie spokój klasie robotniczej. Należycie do obozu wroga. Nie macie nic wspólnego z klasą robotniczą. Wasze ręce są wydelikacone przez pracę, jaką inni za was wykonali. Wasze brzuchy spęczniały od jedzenia. (Tu doktor Ballingford drgnął, a oczy wszystkich skupiły się na jego opasłym kałdunie. Mówiono, że od lat już nie widział własnych nóg). A wasze mózgi pełne są doktryn, na których spoczywa ustanowiony porządek. Jesteście takimi samymi najemnikami (uczciwymi najemnikami, przyznaję) jak żołnierze gwardii szwajcarskiej. Bądźcie wierni waszej naturze i tym, co wam płacą: strzeżcie swymi kazaniami interesów waszych pracodawców, ale nie przychodźcie do klasy robotniczej służyć jej za fałszywych przywódców. Nie możecie uczciwie należeć do tych dwóch obozów na raz. Klasa robotnicza umiała obejść się bez was. Wierzcie mi, że potrafi to nadal. Co więcej, lepiej da sobie radę bez was niż z wami.WYZWANIE
Gdy goście się rozeszli, ojciec padł na fotel i wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Od śmierci mojej matki nie widziałam, by śmiał się tak serdecznie.
– Założę się – mówił ze śmiechem – że doktor Hammerfield, odkąd żyje, nie spotkał się z czymś podobnym. „Konwenanse dysput kościelnych” I Czy zauważyłaś, jak zaczął? Niczym jagnię – mam Everharda na myśli – i jak szybko przedzierzgnął się w ryczącego lwa? Ma wspaniale zdyscyplinowany umysł. Byłby z niego świetny uczony, gdyby w tym kierunku zużytkował swoją energię.
Nie muszę chyba zaznaczać, że Ernest Everhard do głębi mnie zainteresował. Nie tylko tym, co mówił i jak mówił; zainteresował mnie sam człowiek. Nigdy dotąd takiego człowieka nie spotkałam. Myślę, że właśnie dlatego, choć miałam dwadzieścia cztery lata, nie wyszłam jeszcze za mąż. Podobał mi się: musiałam to wyznać sobie w duchu. A podobał mi się dla przyczyn, które leżały poza zasięgiem rozumu czy logiki. Pomimo swoich wydatnych barów i szyi atlety zrobił na mnie wrażenie naiwnego chłopca. Czułam, że w przebraniu intelektualnego zawadiaki kryje się delikatna i wrażliwa dusza. Wyczuwałam to w sposób, którego nie umiałabym określić, jakimś kobiecym instynktem. Jego głos, czysty jak brzmienie pobudki, trafiał mi prosto w serce. Wciąż miałam go w uszach. Chciałam znowu go usłyszeć i znowu zobaczyć w jego oczach błysk śmiechu, który zadawał kłam niewzruszonej powadze jego twarzy. A inne jeszcze, mgliste na razie i nieokreślone uczucia rodziły się we mnie. Kochałam go prawie, choć jestem pewna, że gdybym nie spotkała go więcej, owe mgliste uczucia rozwiałyby się, i z łatwością byłabym go zapomniała..
Ale było mi chyba przeznaczane spotkać go ponownie. Sprawiły to nowe zainteresowania mojego ojca socjologią i dyskusyjne obiady, jakie urządzał. Ojciec nie był socjologiem. W małżeństwie z moją matką był bardzo szczęśliwy, a i badania w jego ulubionej dziedzinie, fizyce, dawały mu całkowite zadowolenie. Kiedy jednak matka umarła, dotychczasowa praca nie mogła wypełnić mu pustki. Z początku bez większego zapału sięgnął do filozofii; a potem, coraz bardziej zaciekawiony, przeszedł do ekonomii i socjologii. Miał silne poczucie sprawiedliwości i niebawem ogarnęła go pasja naprawiania krzywd. Z radością przyjmowałam te oznaki nowego zainteresowania życiem, choć nie miałam wtedy pojęcia, jaki to będzie mieć skutek. Z chłopięcym entuzjazmem ojciec pogrążył się w nowych poszukiwaniach, nie bacząc na to, dokąd go one wiodą.
Nawykł do pracy laboratoryjnej, toteż pokój jadalny zmienił teraz w laboratorium socjologiczne. Na obiady przychodzili najrozmaitsi ludzie – uczeni, politycy, bankierzy, kupcy, profesorowie, przywódcy związkowi, socjaliści i anarchiści. Ojciec pobudzał ich do dyskusji, a sam badał ich myśli o życiu i społeczeństwie.
Ernesta poznał na krótko przed „wieczorem kaznodziejów”. A kiedy już goście poszli, dowiedziałam się, jak go spotkał pewnego dnia na ulicy, gdy przystanął, by usłyszeć, co mówi do tłumu robotników jakiś człowiek przemawiający z improwizowanej trybuny. Człowiekiem na trybunie ze skrzynki był Ernest. Nie znaczy to, że był pospolitym mówcą ulicznym. Zajmował wysokie stanowisko we władzach partii socjalistycznej, był jednym z jej przywódców i uznanym autorytetem w zakresie filozofii socjalizmu. Ale miał jakiś dar wyrażania rzeczy zawiłych bardzo jasnym językiem, był urodzonym pedagogiem i popularyzatorem i nie gardził skrzynką uliczną jako środkiem wyjaśniania robotnikom zagadnień ekonomii.
Ojciec przystanął, słuchał, zainteresował się, po czym umówił się z nim na spotkanie, a gdy już znajomość była na dobre zawarta, zaprosił Ernesta na kaznodziejski obiad. Po tym obiedzie opowiedział mi ojciec nieliczne znane sobie fakty z jego życia. Ernest urodził się w rodzinie robotniczej, chociaż pochodził ze starego rodu Everhardów, którzy od dwustu lat mieszkali w Ameryce. Mając lat dziesięć zaczął pracować w fabryce, potem był czeladnikiem, wreszcie zaś kowalem. Był samoukiem, nauczył się niemieckiego i francuskiego i gdy go poznałam, zarabiał na skromne życie tłumacząc dzieła naukowe i filozoficzne dla borykającego się z losem socjalistycznego wydawnictwa w Chicago. Zarobki te powiększały trochę honoraria wpływające czasami ze sprzedaży jego własnych prac z zakresu ekonomii i filozofii.
Tyle dowiedziałam się o nim tego dnia. I długo nie mogłam zasnąć wsłuchując się wyobraźnią w dźwięk jego głosu. Przestraszyły mnie własne myśli. Ernest był tak inny niż ludzie mojej klasy, tak obcy i tak silny. Ta jego siła napawała mnie zachwytem i lękiem, gdyż galopująca fantazja unosiła mnie coraz dalej, aż zaczęłam w nim widzieć kochanka i męża. Zawsze słyszałam, że siła mężczyzny pociąga nieodparcie kobietę, ale on był za silny. „Nie! – zawołałam – nie! To niemożliwe, to bez sensu!” Ale nazajutrz zbudziłam się z pragnieniem, by zobaczyć go znowu. Chciałam widzieć, jak z bojowym akcentem w głosie poskramia przeciwników w dyskusji; zobaczyć, jak z całą swą siłą i pewnością siebie pognębia zarozumiałych, jak ich wytrąca z utartych kolei myśli. Nie przeszkadzało mi to zawadiactwo. By posłużyć się jego własnym zwrotem, „było skuteczne”, dawało wyniki. A poza tym warte było widzenia. Podniecało jak pierwsze strzały bitwy.
Minęło Mika dni, w ciągu 'których czytałam książki Ernesta pożyczone od ojca. Jego pisane słowo było jak słowo mówione, jasne i przekonywające. Skończona prostota tego słowa przekonywała nawet, gdy się jeszcze wątpiło. Miał dar przejrzystości. Jego objaśnienia były wprost znakomite. Lecz mimo zalet stylu wiele rzeczy mi się nie podobało. Zbyt wielki nacisk kładł na to, co nazywał walką klasową, na antagonizm między pracą i kapitałem, na sprzeczność interesów.
Ojciec ze śmiechem powtórzył mi opinię doktora Hammerfielda o Erneście, która brzmiała, że jest to „bezczelny szczeniak, rozzuchwalony wątłą i niedokładną wiedzą”. Poza tym doktor Hammerfield zastrzegł się, że nie chce więcej Ernesta widzieć.
Natomiast biskup Morehouse zainteresował się nim i pragnął nowego spotkania. „Dzielny młodzieniec – powiedział •– i bardzo żywy, bardzo, bardzo żywy. Tylko trochę zbyt pewny siebie, zanadto pewny siebie”.
Któregoś popołudnia ojciec przyprowadził Ernesta. Biskup przyszedł już wcześniej i siedliśmy na werandzie do podwieczorku. Nawiasem mówiąc, pobyt Ernesta w Berkeley spowodowany był tym, że uczęszczał na specjalne kursy biologii na uniwersytecie i dużo pracował nad nową książką pod tytułem „Filozofia i rewolucja”.
Weranda stała się nagle jakby za ciasna, kiedy przyszedł Ernest. Nie żeby taki był duży – miał wszystkiego metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ale jakby promieniował wielkością. Gdy przystanął, by mnie przywitać, był odrobinkę zmieszany, co dziwnie kłóciło się z jego zuchwałymi oczyma i mocnym, zdecydowanym uściskiem podanej mi dłoni. Wzrok jego był przy tym równie zdecydowany i pewny. Zdawałam się w nim czytać tym razem jakieś pytanie, a Ernest jak poprzednio długo mi się przyglądał.
– Czytałam pańską „Filozofię klasy robotniczej” – powiedziałam, a jego oczy pojaśniały zadowoleniem.
– I oczywiście – odparł – wzięła pani pod uwagę, dla jakiego czytelnika książka jest przeznaczona?
– Oczywiście. I właśnie dlatego mam z panem na pieńku – rzuciłam wyzwanie.
– Ja też mam z panem na pieńku, panie Everhard – rzekł biskup Morehouse.
Ernest wzruszył beztrosko ramionami i wziął z moich rąk filiżankę herbaty.
Biskup skłonił się dając mi pierwszeństwo.
– Pan sieje nienawiść klasową – powiedziałam. – Uważam za rzecz złą, a nawet występną odwoływanie się do wszystkiego, co brutalne i ograniczone w klasie robotniczej. Nienawiść klasowa jest antyspołeczna i, jak mi się zdaje, antysocjalistyczna.
– Nie przyznaję się do winy – odparł. – Nienawiści klasowej nie ma ani w tekście, ani w duchu tego wszystkiego, co kiedykolwiek pisałem.
– Oo! – zawołałam z wyrzutem; sięgnęłam po, książkę i otworzyłam ją.
Wypił łyk herbaty i uśmiechnął się do mnie, gdy przewracałam kartki.
– Strona sto trzydziesta druga – zaczęłam czytać głośno: – „A zatem walka klasowa istnieje w obecnym stadium rozwoju społecznego między pracodawcami i pracującymi”.
Spojrzałam na niego z tryumfem.
– Nie ma tu wzmianki o nienawiści klasowej – odrzekł z uśmiechem.
– Ależ – powiedziałam – sam pan pisze „walka klasowa”.
– Rzecz zupełnie różna od nienawiści klasowej. I niech mi pani wierzy, nie jesteśmy siewcami nienawiści. Mówimy, że walka klas jest prawem rozwoju społecznego. Nie jesteśmy za nią odpowiedzialni. Nie tworzymy walki klas. Wyjaśniamy ją tylko, jak Newton wyjaśniał prawo ciążenia. Wyjaśniamy istotę sprzeczności interesów, która jest przyczyną walki klas.
– Przecież nie powinno być sprzeczności interesów! – zawołałam.
– Całkowicie z panią się zgadzam – odparł. – I my socjaliści dążymy właśnie do tego – do zniesienia sprzeczności interesów. Przepraszam panią, ale chciałbym tu przeczytać wyjątek. – Wziął książkę i odwrócił kilka stron. – Strona sto dwudziesta szósta: „Cykl walk klasowych, który rozpoczął się z upadkiem pierwotnego, plemiennego komunizmu i z powstaniem własności prywatnej, skończy się wraz z zanikiem prywatnej własności środków produkcji”.
– Nie zgadzam się z panem – wtrącił biskup; lekki rumieniec zabarwił mu bladą, ascetyczną twarz, zdradzając napięcie uczuć. – Pańska przesłanka jest błędna. Nie ma takiej rzeczy jak sprzeczność interesów między pracą i kapitałem – czy też raczej nie powinno jej być.
– Dziękuję – rzekł Ernest z powagą. – Ostatnim swoim zdaniem zwrócił mi pan przesłankę.
– Ale dlaczego miałaby istnieć sprzeczność? – spytał z przejęciem biskup.
Ernest wzruszył ramionami.