- promocja
Żelazny sen - ebook
Żelazny sen - ebook
Książka zdobyła Prix Tour-Apollo dla najlepszej fantastycznej powieści roku 1974.
Czy Adolf Hitler mógłby zdobyć Nagrodę Hugo?
Prowokująca i bezkompromisowa powieść autora, który według Asimova „przejawiał nieustanną odwagę bycia odmiennym”.
Wielką Republikę Heldonu otacza zewsząd morze zepsucia. Feric Jaggar, młody patriota owładnięty obsesją czystości rasy, wraca z sąsiedniego kraju do ojczyzny. Podporządkowuje sobie lokalną partię na południu, otacza się oddziałami osiłków i bezwzględnie sięga stopniowo po władzę w kraju ‒ wszystko po to, aby pokonawszy najbliższych sąsiadów, ocalić go przed majaczącym na wschodzie złowieszczym imperium Zindu i rządzącymi nim Dominatorami.
Brzmi to znajomo? Przypomina historię jednego z europejskich państw i jego przywódcy? Jeśli tak, to słusznie, bo i autor zawartej tu historii jest znajomy, choć jego losy potoczyły się inaczej niż w rzeczywistości...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-896-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adolf Hitler urodził się 20 kwietnia 1889 roku w Austrii.
Jako młody człowiek wyemigrował do Niemiec i służył w armii tego kraju podczas Wielkiej Wojny. Po jej zakończeniu angażował się przelotnie w radykalne ruchy polityczne w Monachium, po czym w roku 1919 wyemigrował ponownie, tym razem do Nowego Jorku. Ucząc się języka angielskiego, wiązał koniec z końcem jako uliczny malarz, a od czasu do czasu dokonywał także tłumaczeń, głównie na potrzeby bohemy z Greenwich Village. Po kilku latach takiego beztroskiego życia zaczął pracować na zlecenia jako ilustrator czasopism i rysownik komiksów. Pierwsze jego ilustracje dla magazynu „Amazing” powstały w roku 1930. Dwa lata później był już etatowym grafikiem rozmaitych czasopism o tematyce science fiction, a w roku 1935, gdy w wystarczającym stopniu opanował język angielski, zadebiutował również jako autor tekstów fantastycznonaukowych. Resztę życia poświęcił temu właśnie gatunkowi, realizując się jako pisarz, ilustrator oraz wydawca fanzinu. Choć współczesnym fanom science fiction najbardziej znane są jego powieści i opowiadania, to należy nadmienić, że był także jednym z najlepszych ilustratorów Złotego Wieku lat trzydziestych, redaktorem kilku antologii, znanym z ciętego języka krytykiem literackim i — przez niemal dekadę — wydawcą popularnego fanzinu „Storm”.
Podczas Worldconu w roku 1955 otrzymał pośmiertnie nagrodę Hugo za powieść _Władca Swastyk_, którą zdołał ukończyć tuż przed swoim odejściem w roku 1953. Przez wiele lat był aktywnym uczestnikiem konwentów i szeroko znanym gawędziarzem. Od czasu publikacji niniejszej powieści barwne kostiumy, które zaprojektował na potrzeby _Władcy Swastyk_, są nieodłącznym elementem przebieranek na każdej większej imprezie fanowskiej.
Hitler zmarł w roku 1953, ale napisane przez niego opowiadania i powieści są i pozostaną dziedzictwem dostępnym każdemu miłośnikowi science fiction.1
Parojazd z Gormondu zatrzymał się na obskurnym dworcu w Pormi w asyście syku rozprężanych gazów i upiornego jęku wydawanego przez wysłużony metal. Opóźnienie wynosiło tylko trzy godziny, co było całkiem niezłym wynikiem jak na borgraviańskie standardy. Opuszczające pokład istoty, tylko w niewielkim stopniu humanoidalne, prezentowały typową dla tych okolic różnorodność odcieni skóry, kształtu członków, a nawet sposobów poruszania się. Na prostych i często znoszonych strojach mutantów dało się dostrzec resztki pokarmu spożywanego podczas niemal dwunastogodzinnego pikniku, bo tyle właśnie trwała ta podróż. Nad gromadą odmieńców drepczących przez błotnisty plac ku prymitywnej betonowej szopie, która służyła miejscowym za terminal, unosił się kwaśny odór uryny.
Na samym końcu z kabiny pojazdu wynurzyła się postać zaskakującej i niespotykanej w takich miejscach urody: wysoki, potężnie zbudowany prawdziwy człowiek w słusznym jak na ludzką istotę wieku. Włosy miał złotawe, karnację jasną, oczy niebieskie i lśniące. Jego muskulatura, kościec i postawa bliskie były ideału, a krótka niebieska bluza nie tylko lśniła czystością, ale wyróżniała się dobrym stanem.
Feric Jaggar wyglądał jak przystało na genetycznie czystego człowieka, którym, nawiasem mówiąc, był. Tylko dzięki temu wytrzymał tak długie zamknięcie w ciasnej przestrzeni wypełnionej borgraviańskim motłochem; podludzie, co ze wszech miar oczywiste, szybko zrozumieli, z kim mają do czynienia. Sam jego wygląd wystarczał, by mutanci i cała reszta szemranego towarzystwa trzymali się na dystans.
Cały doczesny dobytek Ferica mieścił się w skórzanej torbie, którą niósł bez widocznego trudu; mając bagaż przy sobie, mógł ominąć zatłoczony terminal i wyjść bezpośrednio na aleję Ulm, która przecinała odrażające graniczne miasteczko i biegła najkrótszą możliwą trasą ku mostowi łączącemu brzegi rzeki o tej samej nazwie. Dzisiaj Jaggar pozostawi w końcu za sobą borgraviańskie nory i odzyska prawa należne genetycznie czystemu człowiekowi i Helderczykowi, który szczyci się nieskazitelnym pochodzeniem, i to dwanaście pokoleń wstecz.
Z głową przepełnioną myślami o jakże już bliskim osiągnięciu celu Feric mógł sobie pozwolić na ignorowanie plugawego widowiska, które dręczyło jego oczy, uszy i nozdrza, gdy kroczył śmiało po gołej ziemi w kierunku rzeki. Aleja Ulm była niczym więcej niż pełnym błota przekopem ciągnącym się pomiędzy szpalerem rozklekotanych bud skleconych zazwyczaj z topornie obrobionego drewna, wiklinowych plecionek i arkuszy pordzewiałej blachy.
Szlak ten, pomimo widocznych niedostatków, wydawał się głównym powodem dumy i radości mieszkańców Pormi, o czym świadczyły niedwuznacznie fronty ich ruder przystrojone wszelkiej maści krzykliwymi napisami i prymitywnymi grafikami zachwalającymi dostępne tam towary, głównie miejscowej produkcji szmirę i — w znacznie mniejszym stopniu — odpady produktów wyższej cywilizacji zza rzeki.
Gorzej nawet, niektórzy sprzedawcy porozstawiali kramy na samej ulicy, oferując nadgnite owoce, brudne warzywa i kawałki pokrytego chmarami much mięsa. Drąc się ile sił w płucach, zachwalali te wątpliwe dobra tłumowi wypełniającemu szczelnie aleję, a ten odwdzięczał się równie głośnymi wrzaskami i pochlebstwami.
Odrażający smród, nieustanny jazgot i odpychająca atmosfera tego miejsca przypominały Fericowi dzielnicę wielkich targowisk w Gormondzie, stolicy Borgravii, w którym zrządzeniem nieprzychylnego losu utknął na wiele lat. Gdy był jeszcze dzieckiem, chroniono go, nie pozwalając zapuszczać się w rejony zamieszkane przez miejscowych, gdy dorósł, sam zadawał sobie wiele trudu, nierzadko płacąc za to wysoką cenę, by unikać takich wycieczek, o ile było to możliwe.
Ze zrozumiałych względów nie miał jednak najmniejszych szans na uniknięcie widoku parszywych mutantów, którzy tłoczyli się na każdym rogu i w każdym zaułku, a pula genetyczna mieszkańców Pormi była równie plugawa jak ta, z którą stykał się w stolicy Borgravii. Tutaj, podobnie jak w Gormondzie, na ulicach było widać wszystkie odcienie skóry. Błękitki, jaszczuroludy, arlekini i krwistolicy stanowili tylko część mutantów; oni próbowali chociaż zachowywać pozory czystości rasowej. Problem w tym, że w otaczającym go tłumie przeważali mieszańcy — łuski mijanych jaszczuroludów miały odcień błękitu albo purpury zamiast obowiązkowej zieleni, błękitki krzyżowały się z arlekinami, a pokryte brodawkami gęby ropuszan mogły mieć nawet czerwonawy odcień. Do jeszcze poważniejszych mutacji nie dochodziło tylko dlatego, że dwie takie genetyczne porażki nie miały najmniejszych szans na zmajstrowanie żywego potomstwa.
W Pormi wielu sklepikarzy było takiego czy innego rodzaju karłami — garbusami, pokrytymi czarną, kręconą sierścią, z lekko szpiczastymi głowami, często posiadającymi wtórne mutacje skóry — niezdolnymi do wykonywania cięższych prac. W tak małych miejscowościach bardziej zaawansowanych i tajemniczych mutantów spotykało się znacznie rzadziej niż w stolicy Borgravii.
Nic więc dziwnego, że rozpychający się łokciami Feric skupił w pewnym momencie uwagę na trójce jajogłowych. Ich nagie chitynowe czaszki połyskiwały czerwonawo w blasku palącego słońca, przez co zagapił się i wpadł na papugębego. Poczuwszy dotyk Jaggara, stwór obrócił się raptownie i zaklekotał z oburzenia wielkim kościanym dziobem, ale zaraz ucichł i spokorniał, gdyż zrozumiał, przed kim stoi.
Szybko spuścił swe kaprawe ślepia, przestał kłapać obscenicznie zmutowanymi zębiskami i wymamrotał proste słowa przeprosin.
— Wybacz, prawy człeku.
Feric zignorował stwora, co oczywiste; nie zwolniwszy kroku, szedł dalej, patrząc prosto przed siebie.
Chwilę później poczuł znajome drżenie, oczywiście nie na ciele, tylko w umyśle. To sprawiło, że przystanął, pomny zdobytego dawno doświadczenia, że takie psychiczne wibracje oznaczają niechybnie obecność Dominatora. Czujne spojrzenie zwrócone na rząd ruder po prawej ujawniło już wkrótce, że ma go blisko siebie, bo roztaczany przez mutanta wzorzec dominacji nie należał do najsubtelniejszych.
Na ulicy opodal rozstawiono w równym rzędzie pięć straganów, a zarządzało nimi trzech karłów, do tego pół błękitek, pół ropuszanin i jaszczurolud. Każda z tych zmutowanych kreatur miała wyjątkowo tępy wyraz pyska i pusty wzrok, widome znaki długotrwałego przebywania w sidłach dominacji. Na ladach przed nimi leżały mięso, owoce i warzywa, wszystkie po równo odrażające. Większość była tak zepsuta, że nie nadawała się na sprzedaż nawet według standardów panujących w Borgravii. Mimo to wokół stoisk kłębili się mutanci i mieszańcy kupujący te zgniłe dobra za bardzo wygórowaną cenę, i to bez wahania.
Tylko obecność Dominatora w pobliżu mogła tłumaczyć tego rodzaju zachowanie. W Gormondzie podobnych monstrów było bez liku, jako że w wielkich miastach roiło się od potencjalnych ofiar, ale fakt, że jeden z Domów zapuścił się do takiej dziury, uświadomił Fericowi, iż Borgravia ulega wpływom Zindu w znacznie większym stopniu, niż do tej pory przypuszczał.
Zapragnął zatrzymać się, odszukać tę odrażającą bestię i skręcić jej kark, ale po krótkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że uwalnianie z wzorca dominacji kilku parszywych mutantów nie jest warte opóźniania długo wyczekiwanego momentu opuszczenia kloaki, jaką była Borgravia. Mając to na względzie, ruszył dalej.
Niedługo później ulica przeistoczyła się w drogę wiodącą przez nienaturalnie wyglądający zagajnik; jej pobocza porastały karłowate sosny o purpurowych igłach i poznaczonych liszajami, poskręcanych pniach. Choć trudno byłoby nazwać ten widok pięknym, to i tak stanowił on miłą odmianę po pobycie w hałaśliwym tyglu splugawionego miasteczka. Po jakimś czasie droga odbiła lekko na północ i na kolejnym odcinku biegła równolegle do południowego brzegu Ulm.
W tym miejscu Feric przystanął, by spojrzeć na północ, za szerokie, spokojne wody rzeki, która wyznaczała na tym odcinku granicę pomiędzy jątrzącym się wrzodem, jakim była Borgravia, a Wielką Republiką Heldonu. Za korytem Ulm widział wspaniałe, genetycznie czyste dęby Szmaragdowego Lasu, zda się maszerujące gęstymi szeregami ku północnemu brzegowi rzeki. W jego oczach te nieskazitelne genetycznie drzewa, wyrastające z żyznej, nieskażonej czarnej ziemi Heldonu, uosabiały najważniejsze idee Wielkiej Republiki będącej absolutnym przeciwieństwem wszystkich skundlonych i zdegenerowanych krain. Tak jak Szmaragdowy Las był siedliskiem genetycznie czystych drzew, tak Heldon był domem genetycznie czystych ludzi, trwających na tamtym brzegu niby mocna palisada dająca nieustannie odpór zmutowanym okropieństwom genetycznego śmietnika otaczającego ze wszystkich stron Wielką Republikę.
Maszerując dalej tą drogą, Feric dostrzegł most przerzucony nad Ulm. Ujrzał eleganckie łuki z ciosanego kamienia i naoliwionej stali nierdzewnej, widome dowody nadrzędnej helderskiej technologii. Przyspieszył kroku i już wkrótce odnotował z niekłamanym zachwytem, że Heldon zmusił parszywych Borgravian do zaakceptowania upokarzającego faktu, którym było wybudowanie fortecy celnej na należącym do nich brzegu. Czarno-czerwono-biała budowla stała okrakiem nad przyczółkiem mostu, kłując w oczy herbowymi barwami, i choć nie powiewały nad nią sztandary, to i tak zdawała się głosić z dumą, że żaden podczłowiek nie otrzyma zezwolenia na skalanie choćby piędzi ziemi za rzeką. Dopóki Heldon zachowuje genetyczną czystość i rygorystycznie przestrzega praw rasowych, dopóty istnieje nadzieja, że Ziemia stanie się na powrót własnością prawdziwych ludzi.
Kilka różnych dróg zbiegało się u wejścia do fortecy, ale, co Jaggarowi wydawało się wielce dziwne, przed jej portalem stały długie kolejki żałosnych mieszańców i mutantów pilnowanych przez dwóch tylko oficerów służb celnych uzbrojonych wyłącznie w standardowe stalowe buławy. Czegóż mogły tutaj szukać te kreatury, skoro nie miały najmniejszych szans na przejście obowiązkowych badań, gdyby nawet kazano je przeprowadzić jakiemuś ślepemu kretynowi? A tu proszę: zwyczajny jaszczurolud stał za stworzeniem, które miało po dodatkowym stawie w każdej kończynie. Za nimi czekali błękitki i garbate karły, jakiś jajogłowy i mieszańcy wszelkich rodzajów, krótko mówiąc, typowy przekrój borgraviańskiego społeczeństwa. Co opętało tych biednych głupców, że uwierzyli, iż otrzymają pozwolenie na przejście mostu? Feric zastanawiał się nad tym, zająwszy miejsce w kolejce za skromnie odzianym Borgravianinem, który przynajmniej na pierwszy rzut oka nie miał żadnych widocznych wad genetycznych.
On sam gotów był poddać się szczegółowym badaniom genetycznym, które poprzedzą wydanie certyfikatu czystości rasowej, jedynego dokumentu uprawniającego do wstępu na teren Wielkiej Republiki. Wielce sobie cenił to prawo i z całego serca popierał jego jak najściślejsze przestrzeganie. Choć jego pochodzenie nie budziło najmniejszych wątpliwości, postanowił, że dowiedzie swojej czystości, i przeprowadził podobne badania już jakiś czas temu, chociaż wiązało się to ze sporymi niedogodnościami i co tu dużo mówić, niemałymi kosztami — w każdym razie zrobił wszystko, co dało się zrobić w krainie zamieszkanej głównie przez mutantów i mieszańców, w której nawet specjaliści wykonujący testy posiadali liczne skazy genetyczne. Gdyby oboje rodzice Ferica nie mieli certyfikatów, gdyby jego pochodzenie nie zostało potwierdzone na wiele pokoleń wstecz, gdyby nie został poczęty na terytorium Heldonu — bo przyszedł na świat w Borgravii, gdzie jego ojca wygnano za popełnienie rzekomych zbrodni wojennych — nie pomyślałby nawet o wyjeździe do duchowej i rasowej ojczyzny, której nigdy wcześniej nie widział. I choć każdy Borgravianin rozpoznawał w nim natychmiast prawdziwego człowieka, co udowodniły także badania genetyków z kraju mieszańców, to Jaggar cieszył się na myśl, że lada moment ostatecznie potwierdzi swą czystość rasową w jedyny sensowny sposób: stając się obywatelem Wielkiej Republiki Heldonu, ostatniego bastionu prawdziwych genetycznie ludzi.
Na co jednak liczyli skundleni mieszańcy stojący w kolejce do helderskiej fortecy celnej? Weźmy czekającego przed nim Borgravianina. Choć z pozoru wydawał się genetycznie czysty, to wydzielany przez jego skórę kwaśny chemiczny odór zdradzał prawdziwą naturę; czyż nie był to wystarczający dowód, że jego genom został dogłębnie skażony? Analityk Wielkiej Republiki natychmiast to zauważy, nawet bez konieczności sięgania po specjalistyczne przyrządy.
Traktat karmacki zmusił Heldon do otwarcia granic, ale tylko dla ludzi posiadających odpowiednie certyfikaty. Może odpowiedź na dręczące Ferica pytanie kryła się w żałosnym pragnieniu dostąpienia zaszczytu zaliczenia w poczet prawdziwych ludzi, które żywił każdy, nawet najbardziej zdegenerowany mieszaniec; pragnieniu tak silnym, że przeważało czasem nad zdrowym rozsądkiem i prawdą dającą się dostrzec w pierwszym lepszym zwierciadle.
Tak czy owak, kolejka posuwała się szybko, a kolejni mutanci co chwilę znikali w bramie fortecy celnej. Ani chybi proces sprawdzania i odrzucania większości Borgravian przebiegał nadzwyczaj sprawnie. Po paru ledwie minutach Jaggar minął strażników pilnujących portalu i po raz pierwszy w życiu postawił stopę w miejscu, które mógł bez kozery nazwać ojczyzną.
Wnętrze fortecy urządzone zostało na helderską modłę, w odróżnieniu od całej reszty zabudowań na południowym brzegu rzeki Ulm, gdzie na skutek nieszczęsnych okoliczności Feric spędził dzieciństwo i młodość. Ogromny hol wyłożono równiutko płytami czerwonego, czarnego i białego kamienia, farbami o tych samych kolorach pomalowano też ściany pokryte polerowaną dębiną. Pomieszczenie rozjaśniał blask wielkich elektrycznych sfer. Jakaż to różnica w porównaniu z prymitywnymi betonowymi wnętrzami i wysokimi świecami, jakie widywał w każdym borgraviańskim urzędzie!
Kilka kroków dalej helderski strażnik, odziany w niechlujny nieco szary mundur z zaśniedziałymi mosiężnymi guzikami, dzielił stojących w kolejce na dwie grupy. Mutanci i mieszańcy o najbardziej widocznych wadach genetycznych byli kierowani w głąb holu, gdzie znikali za drzwiami pośrodku najdalszej ze ścian. Feric popierał to działanie z całego serca — jaki jest sens w marnowaniu cennego czasu genetyka na tak ewidentnych podludzi. Nawet zwykły strażnik wiedział, co robić w takich przypadkach, i odsyłał ich z kwitkiem bez badania. Znacznie mniejszą część oczekujących, którym pozostawiono cień nadziei, kierowano w stronę bliższego wyjścia i choć dało się tam dostrzec sporo wątpliwych przypadków — cuchnący Borgravianin, który stał przed Fericem, najlepszym tego przykładem — to nie było wśród nich ani jednego błękitka albo papugębego.
Podchodząc do pierwszego strażnika, Jaggar dostrzegł jednak dziwny i niepokojący szczegół. Człowiek ten skłaniał głowę przed większością mutantów, których odprawiał z kwitkiem, jakby przyznawał się do znajomości z tymi podludźmi; Borgravianie także zachowywali się w sposób sugerujący, że ta rutyna nie jest im obca, i — co najdziwniejsze — nie protestowali nijak, ani słowem, ani gestem, gdy byli spławiani. Szczerze powiedziawszy, nie okazywali żadnych emocji. Czyżby te żałosne stworzenia były zdegenerowane nie tylko fizycznie, ale też umysłowo i miały tak krótką pamięć, że zapominały, co było zaledwie dzień wcześniej, po czym wracały raz po raz, jakby to był jakiś dziwaczny rytuał? Feric słyszał o podobnych przypadkach mających miejsce w najgorszych genetycznych śmietniskach, takich jak Cressia i Arbona, ale nigdy wcześniej nie zaobserwował ich na terytorium Borgravii, której pula genetyczna była nieustannie ubogacana przez przebywających na wygnaniu rodowitych Helderczyków, ludzi, którzy nie zdołali uzyskać certyfikatu czystości genetycznej, ale którym naprawdę niewiele do tej czystości brakowało, dzięki czemu zwiększali pulę genów tej krainy, wynosząc ją wysoko ponad średnią Arbony i Zindu.
Gdy Feric stanął w końcu przed znudzonym urzędnikiem, usłyszał zadane bezbarwnym tonem pytanie:
— Dzienna przepustka, obywatel czy kandydat na obywatela?
— Kandydat na obywatela — odparł zwięźle.
Był pewien, że jedynym sposobem na dostanie się do Heldonu jest przejście szczegółowego testu genetycznego. Albo jest się obywatelem, albo występuje się o certyfikat i przechodzi testy, a ten, kto je oblewa, nie otrzymuje wstępu na terytorium Wielkiej Republiki. Co więc miała znaczyć ta trzecia kategoria?
Strażnik posłał Ferica do mniejszej kolejki, wskazując kierunek jedynie skinieniem głowy. Był w tym pewien wzorzec, coś, co nadawało specyficzny charakter tym wszystkim działaniom — coś, co niepokoiło Ferica do głębi, jakieś zło unoszące się w powietrzu, dziwna martwota, brak charakterystycznej dla Helderczyków werwy. Czyżby długa izolacja po borgraviańskiej stronie wpływała w tak destrukcyjny sposób na ducha i wolę tych genetycznie czystych ludzi?
Gdy przyszła na niego kolej, pogrążony w niewesołych myślach Jaggar wszedł za wskazane drzwi i tak trafił do długiej, wąskiej sali wyłożonej sosnową boazerią, którą zdobiły płaskorzeźby przedstawiające typowe sceny z życia Szmaragdowego Lasu. Przez całe to pomieszczenie biegła lada z czarnego kamienia, wypolerowana na błysk i inkrustowana bogato elementami ze stali nierdzewnej, która oddzielała petentów od czterech celników.
Mężczyźni ci byli prawdziwymi okazami czystości rasowej, ale ich mundury wyglądały niechlujnie, a zachowanie odbiegało daleko od zwyczajowego żołnierskiego drylu. Kojarzyli się bardziej z kasjerami bankowymi albo urzędnikami pocztowymi niż z celnikami mającymi strzec czystości genetycznej kraju.
Niepokój Jaggara wzrósł jeszcze bardziej, gdy cuchnący kwaśno Borgravianin zakończył krótką rozmowę z pierwszym funkcjonariuszem, starł z dłoni tusz pozostały po odciśnięciu linii papilarnych brudną jak diabli szmatką, po czym ruszył w kierunku kolejnego stanowiska. Na końcu sali Feric dostrzegł przejście na most strzeżone przez uzbrojonego w buławę i pistolet człowieka, który wpuszczał na teren Heldonu najbardziej skundlone kreatury. Cała ta operacja wyglądała naprawdę podejrzanie.
Pierwszy z helderskich funkcjonariuszy był młodym blondynem, idealnym przykładem genotypu prawdziwego człowieka; choć Jaggar zauważył pewną niedbałość w zachowaniu tego celnika, to jego mundur był o wiele schludniejszy niż w przypadku pozostałych oficerów, których miał okazję tutaj widzieć, był też świeżo wyprasowany, a mosiężnych guzików i zdobień nie pokrywała warstwa śniedzi. Przed celnikiem na lśniącej czarnej ladzie leżały stos formularzy, rysik, bibułka, kawałek brudnej szmatki i nasączona tuszem poduszka.
Funkcjonariusz spojrzał Fericowi prosto w oczy, ale jakoś tak bez przekonania.
— Czy posiada pan certyfikat genetycznej czystości wystawiony przez Wielką Republikę Heldonu? — zapytał formalnym tonem.
— Występuję o wydanie certyfikatu i pozwolenie na wstęp na terytorium Wielkiej Republiki w charakterze obywatela i prawdziwego człowieka — odpowiedział Jaggar z godnością odpowiadającą, jak mniemał, poziomowi tej rozmowy.
— Tak — mruknął niepewnie oficer, sięgając po rysik i leżący na wierzchu formularz, po czym oderwał niebieskie oczy od stojącego przed nim petenta. — Załatwmy konieczne formalności. Nazwisko?
— Feric Jaggar — padła dumna odpowiedź, rzucona w nadziei, że tamtemu coś zaświta.
Choć Heermark Jaggar był jednym z mniej ważnych członków gabinetu w czasach, gdy w Karmaku podpisywano traktat pokojowy, to w jego ojczyźnie powinno żyć jeszcze wielu patriotów, którzy pamiętali nazwiska męczenników z tamtego okresu. Celnik nie wykazał jednak żadnych oznak zainteresowania na dźwięk rodowego nazwiska, zapisał je po prostu niezbyt pewną ręką.
— Miejsce urodzenia?
— Gormond w Borgravii.
— Posiadane obecnie obywatelstwo?
Feric skrzywił się zmuszony przyznać, że technicznie rzecz biorąc, jest Borgravianinem.
— Aczkolwiek — dodał pospiesznie — oboje moi rodzice byli rodzonymi Helderczykami, posiadającymi certyfikaty czystymi ludźmi. Moim ojcem był Heermark Jaggar, który służył podczas Wielkiej Wojny jako podsekretarz oceny genetycznej.
— Zdaje pan sobie z pewnością sprawę, że posiadanie najznamienitszych choćby przodków nie gwarantuje uznania za prawdziwego człowieka, nawet w przypadku przyjścia na świat na terytorium Wielkiej Republiki.
Czysta rasowo, jasna skóra na twarzy Jaggara poczerwieniała w jednym momencie.
— Pragnę przypomnieć, że mojego ojca wygnano nie z powodu skażenia genetycznego, tylko wiernej służby Heldonowi. Jak wielu innych praworządnych obywateli Republiki padł ofiarą ohydnego traktatu karmackiego.
— To akurat nie moja sprawa — stwierdził oficer, po czym przytknął palce Ferica do tuszu i odbił je w odpowiednich miejscach formularza. — Polityka mnie nie interesuje.
— Czystość genetyczna jest niezbędna do przetrwania rodzaju ludzkiego! — wysyczał Jaggar.
— Niewątpliwie — przyznał bezmyślnie funkcjonariusz, podając mu usmarowaną tuszem szmatkę skażoną paluchami mieszańca, którego obsłużył chwilę wcześniej, nie mówiąc o wielu innych, którzy przewinęli się przez jego stanowisko.
Feric oczyścił ręce najdokładniej jak się dało, wykorzystując najmniej zabrudzony skrawek, gdy tymczasem obsługujący go oficer przekazywał formularz Helderczykowi po prawej.
Drugi celnik był mężczyzną w słusznym wieku, o krótko przystrzyżonych siwych włosach i dostojnym, napomadowanym wąsie. Od razu widać było, że za młodu musiał być kawałem chłopa. Teraz jednak oczy miał mocno przekrwione, a wzrok mętny, jakby był bardzo zmęczony, i garbił się mocno. Czyżby ciążył mu nie tylko ciężar własnego ciała, ale i ten metaforyczny, ogromny, zrzucony na jego barki przez Republikę? Rękaw bluzy mundurowej szpakowatego oficera zdobił emblemat analityka genetycznego: czerwony kaduceusz wpisany w czarną pięść. Mężczyzna zerknął na formularz, a potem przemówił obojętnym tonem, nie patrząc Fericowi w oczy.
— Prawy człeku Jaggarze, jestem doktor Heimat. Muszę przeprowadzić serię testów, zanim wydam ci certyfikat czystości rasowej.
Feric nie wierzył własnym uszom. Co to za analityk, który wygłasza podobne truizmy, poprzedzając je tytułem, którego powinien używać dopiero po otrzymaniu pozytywnych wyników? Jak wytłumaczyć okazywane na każdym kroku nietypową ospałość i niewiarygodny brak dyscypliny personelu fortecy celnej?
Heimat przekazał dokument podwładnemu po prawej stronie, dużo szczuplejszemu i o wiele młodszemu mężczyźnie o kasztanowych włosach noszącemu na mundurze insygnia skryby. Feric skupił na nim uwagę w tym samym momencie, a jego dotychczasowe rozterki ustąpiły innemu, znacznie gorszemu spostrzeżeniu.
Choć skryba mógł się wydawać czysty rasowo każdemu, kto nie miał wystarczająco wyczulonego spojrzenia, to Jaggar natychmiast rozpoznał w nim Doma!
Nie umiałby powiedzieć, które dokładnie szczegóły wyglądu pozwoliły mu na ustalenie wspomnianego faktu, ale patrząc na tego mężczyznę, wiedział, że ma do czynienia z Dominatorem. Informowały go o tym wszystkie zmysły, także te, o których istnieniu jeszcze nie wiedział; ten gryzoniowaty błysk w jego oku, to bijące z twarzy samozadowolenie. Niewykluczone, że Feric odbierał więcej podobnych wskazówek, również na poziomie podprogowym: choćby niepasujący do wyglądu zapach ciała identyfikowany wyłącznie przez jakieś odległe rejony mózgu i emanującą z ciała tamtego energię elektromagnetyczną, która pobudzała zmysły Jaggara, choć pole dominacyjne nie zostało skierowane w jego stronę. Być może chodziło o to, że Feric, prawdziwy człowiek wychowujący się w pełnej mutantów i mieszańców krainie, w której rozpanoszyli się Dominatorzy, zdołał wyrobić sobie psychiczną reakcję na ich obecność, której rodowitym Helderczykom, żyjącym wyłącznie wśród swoich, po prostu brakowało. Jakkolwiek było, choć często miał do czynienia z Domami, to jednak nigdy nie dał się schwytać w ich mentalne sieci, mimo że szubrawcy robili czasem wiele, by go omotać. To nieustanne wystawienie na ich działanie poskutkowało wykształceniem zmysłu pozwalającego wykryć Dominatora, nawet jeśli stosował bardzo subtelne metody manipulacji.
I proszę, oto jedna z tych odrażających kreatur stoi właśnie przed nim z rysikiem i formularzem w dłoniach u boku analityka, zajmując jedno z najważniejszych stanowisk!
To wyjaśniało każdy aspekt sprawy. Cały garnizon w mniejszym bądź większym stopniu został omotany wzorcem dominacji roztaczanym wokół cierpliwie i sumiennie przez pozornie niewiele znaczącego skrybę. To oburzające! Ale jakim cudem Dom zdołał tego dokonać? Czy ludzie złapani w jego sieć zdają sobie sprawę, kto jest ich panem?
Przed Heimatem leżał nadzwyczaj skromny zestaw przyrządów. Borgraviański felczer, z którego usług Feric zmuszony był skorzystać ongiś w Gormondzie, mógł przeprowadzić znacznie więcej testów niż ten Helderczyk, gdyby sądzić po posiadanym przez niego sprzęcie.
Doktor podał Jaggarowi duży niebieski balon.
— Proszę go nadmuchać — powiedział. — Guma została zmodyfikowana w taki sposób, by tylko biochemicznie czysty oddech prawdziwego człowieka zabarwił ją na zielono.
Feric zrobił, co mu kazano, wiedząc doskonale, że to jeden z najprostszych testów. Zaliczyło go wielu znanych mu kiedyś mieszańców, a co gorsza, w przypadku Domów nie sprawdzał się wcale.
Balon, co oczywiste, zmienił barwę na jasną zieleń.
— Analiza oddechu pozytywna — obwieścił Heimat, a skryba Dominator, nie patrząc na nich obu, postawił krzyżyk w odpowiedniej rubryce.
Analityk podał Fericowi szklaną fiolkę.
— Proszę do niej splunąć. Poddam pańską ślinę analizie chemicznej.
Jaggar napluł do fiolki, żałując bardzo, że nie jest to twarz Dominatora, który oderwał w końcu wzrok od papierów i przyglądał mu się z udawaną uprzejmością.
Doktor Heimat rozcieńczył ślinę wodą, nabrał odrobinę do pipety i przelał po kropelce do każdej z dziesięciu szklanych próbówek stojących na drewnianej podstawce. Podolewał do nich przeróżnych chemikaliów, w wyniku czego przezroczysta ciecz nabrała rozmaitych kolorów: czarnego, jasnoniebieskiego, żółtego, pomarańczowego, znów jasnoniebieskiego, czerwonego, jeszcze raz żółtego, jasnoniebieskiego po raz trzeci, purpurowego i mętnobiałego.
— Analiza śliny w stu procentach zgodna — oświadczył doktor ponownie, podnosząc nieco głos.
Ten test, badający dziesięć odmiennych charakterystyk śliny czystego rasowo człowieka, choć nadal bardzo prosty, był jednak o wiele precyzyjniejszy od poprzedniego. Z drugiej strony wiele mutacji nie łączyło się ze zmianą składu śliny albo wydychanego powietrza, czego najlepszym przykładem Dominatorzy, których nie da się wykryć za pomocą testów somatycznych.
Feric mierzył wzrokiem nikczemną kreaturę, zachęcając ją do sprawdzenia jego woli i ujawnienia prawdziwej natury. Skryba jednak nie kierował w jego stronę żadnej energii psychicznej. Dlaczego miałby się ujawniać zwykłemu petentowi, ryzykując rozplątanie wzorca dominacji, skoro wiele wskazywało na to, że nie da się go włączyć do sieci?
Doktor Heimat przytwierdził tymczasem dwie elektrody do skóry na prawej dłoni Ferica, wykorzystując do tego odrobinę kleju roślinnego. Podłączony był do nich p-metr składający się z wykrywacza minimalnych zmian pola bioelektrycznego generowanych przez reakcje mózgu oraz rejestratora służącego do graficznego zapisywania profilu psychicznego. Zwolennicy tej metody twierdzili, że za jej pomocą, o ile jest stosowana w sposób prawidłowy, da się wykryć Dominatora. Nie było jednak całkowitej pewności, czy taki mutant nie umie kontrolować wspomnianych ładunków elektrycznych, a co za tym idzie, czy nie uda mu się odwzorować reakcji prawdziwego człowieka, jeśli zachowa daleko idącą ostrożność.
— Wypowiem teraz kilka twierdzeń, by zbadać pańskie reakcje — poinformował Heimat jak zwykle obojętnym tonem. — Nie musi pan odpowiadać na głos. Aparatura jest tak skalibrowana, że zbada reakcję pańskiego umysłu i ciała.
Wygłosił całą serię zdań, szybko, mechanicznie, bez cienia emocji w głosie.
— Rasa ludzka jest skazana na wymarcie. Ludzki genotyp jest najlepszy spośród wszystkich istot rozumnych, jakie do tej pory wyewoluowały. Żaden materiał genetyczny nie przetrwał Czasu Ognia w stanie całkowicie nieskażonym. Najważniejszym instynktem każdej myślącej istoty jest zwiększanie dobrostanu własnego gatunku kosztem wszystkich innych istot myślących. Miłość jest kulturową sublimacją lubieżności seksualnej. Poświęciłbym życie za towarzysza bądź ukochaną.
I tak dalej, i tak dalej. Każde z tych twierdzeń miało sprowokować reakcję umysłu inną niż w przypadku mutantów, mieszańców, a zwłaszcza Dominatorów.
Feric poważnie wątpił w sensowność przeprowadzania tego testu, choćby dlatego, że każdy Dom, mając dostęp do umysłów innych osób, mógł przewidzieć kolejność wypowiadanych zdań i przygotować odpowiedzi wykorzystujące reakcje, jakie powinny powstać w mózgu prawdziwego człowieka. Mimo to, w połączeniu z ciągiem innych, znacznie precyzyjniejszych testów, dałoby się w ten sposób osiągnąć pożądane efekty, tyle że w odniesieniu do pomniejszych odszczepieńców.
Wygłosiwszy twierdzenia, Heimat zerknął na wzory wyrysowane przez maszynę i stwierdził:
— Test p-metryczny pozytywny.
Dominator podał mu formularz. Celnik podpisał się u dołu, po czym oświadczył tubalnie:
— Prawy człeku Jaggarze, niniejszym potwierdzam, że posiadasz nieskażony niczym ludzki genotyp, i uznaję cię za prawowitego obywatela Wielkiej Republiki Heldonu.
Feric oniemiał.
— To wszystko? — zapytał. — Trzy podstawowe testy i wręczacie mi certyfikat czystości rasowej? To skandal! Co czwarty drab z Zindu przeszedłby bez trudu tę waszą farsę!
Wygłaszając swą tyradę, poczuł lekki nacisk na wały otaczające jego umysł, coś na kształt błyskawicznego pchnięcia wymierzonego w rdzeń jego woli. W mgnieniu oka dotarło do niego, jak próżny i głupi jest ten zryw: rozsądny człowiek nie podnosi takich kwestii publicznie; dalsze ciągnięcie tej awantury sprawi przykrość, a nawet ból wielu porządnym, bezbronnym istotom; lepiej ustąpić i popłynąć z prądem ku kosmicznemu przeznaczeniu, niż stawiać próżny opór komuś, kto przewyższa cię pod każdym względem.
Ale choć umysł Dominatora sięgnął do samego rdzenia jego woli, to Feric, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, bardzo szybko zrozumiał, czym naprawdę jest ten ciąg niezbyt przyjemnych myśli: parszywy mutant próbował wciągnąć go do swojej sieci. Zareagował błyskawicznie, ciskając w udręczone zwoje mózgowe pochodnię słusznej nienawiści wobec bezdusznych kreatur, których najwyższym pragnieniem jest unicestwienie genetycznie lepszego gatunku, stworów próbujących podporządkować sobie prawdziwych ludzi i zamierzających przemienić tę świętą ziemię w swój brudny chlew. Choć skryba nie zdradził w żaden sposób przeprowadzenia ataku ani nie zareagował na jego odparcie, to Feric poczuł, jak wola Doma roztapia się w ogniu jego nienawiści.
— To ja jestem analitykiem genetycznym i to ja mam większe kompetencje w orzekaniu, kto jest czysty rasowo, niż jakiś tam zwykły obywatel — oświadczył Heimat, gdy wygrany pojedynek na umysły dobiegł końca.
— Za pomocą zaledwie trzech testów?! — zagrzmiał ponownie Jaggar. — Właściwy proces ewaluacji powinien składać się z kilkudziesięciu rozmaitych badań, włączając w to pobranie próbek tkanek, krwi, moczu, łez, stolca i nasienia.
— Przeprowadzenie tak wielu skomplikowanych badań byłoby zbyt czasochłonne — bronił się doktor. — Tylko garstka ludzi ze skażonym genomem mogłaby przejść te proste niby testy, ale z punktu widzenia medycyny byliby to nadal ludzie w każdym calu, więc o co tyle krzyku?
Feric przestał się hamować.
— Stwór koło pana to Dom! — wrzasnął. — Został pan włączony do wzorca dominacji! Wysil umysł i uwolnij się natychmiast, człowieku!
Stojący w kolejce za nim wyglądali na zaniepokojonych; nawet najgorsi mieszańcy wydawali się zniesmaczeni tą awanturą. Przez krótką chwilę wydawało się, że w sali dojdzie do rękoczynów, ale potem oblicza znajdujących się w niej istot nabrały ponownie tępego wyrazu. Dominator zadbał o własne bezpieczeństwo.
— Mylisz się, prawy człeku Jaggarze — stwierdził doktor Heimat przymilnym tonem. — Kapral Mork jest certyfikowanym czystym rasowo człowiekiem, to chyba oczywiste nawet dla ciebie. W przeciwnym razie nie nosiłby munduru Wielkiej Republiki.
— Może prawy człek Jaggar nie zna za dobrze obyczajów panujących w Heldonie — zasugerował skryba z ironią wyczuwaną wyłącznie przez Ferica, jedyną osobę w tej sali, która odkryła jego ponury sekret, ale nie mogła zrobić nic, by go skrzywdzić. — Gdyby każdy z nas musiał dorastać otoczony przez mutantów, mieszańców i Bóg jeden wie kogo jeszcze, wszyscy widzielibyśmy Domów na każdym rogu — dodał, patrząc na Ferica z pełną powagą i kompletnym brakiem emocji, choć ten wyczuwał diaboliczną, dobrze skrywaną satysfakcję.
Doktor Heimat przekazał formularz Morkowi, a ten podał go ostatniemu z funkcjonariuszy za ladą.
— Prawy człeku Jaggarze, zostałeś oficjalnie uznany za prawdziwego człowieka, czy uważasz badania za wystarczające, czy nie — rzekł analityk. — Możesz zaakceptować lub odrzucić obywatelstwo Heldonu, ale tak czy owak, blokujesz kolejkę.
Rozwścieczony Feric, zdając sobie sprawę, że dalsza dyskusja z Heimatem i zdradzieckim Morkiem jest bezcelowa, pomaszerował w kierunku ostatniego urzędnika. Mężczyzna, który przeglądał jego formularz, był masywnym, twardym facetem w sile wieku, miał włosy w kolorze żelaza i pasującą do nich przyciętą brodę. Baretki zdobiące jego bluzę świadczyły, że to nie żołnierz wyszkolony w czasach pokoju, tylko prawdziwy weteran, który walczył na Wielkiej Wojnie. Jego także, niestety, charakteryzowała niedbała postawa i brak błysku w oku, wyraźne dowody, że jest kolejną ofiarą złowioną w sieć Dominatora. On jednak, w przeciwieństwie do pozostałych, mógł wysilić umysł i wyrwać się z wzorca dominacji.
— Czy nie wykrywa pan w swoim umyśle czegoś w rodzaju otępienia? — zapytał Feric. — Nietypowej potrzeby poddania się i płynięcia z prądem? Ktoś taki jak pan, prawdziwy weteran, musi z pewnością widzieć, że coś jest nie tak z tym garnizonem.
Funkcjonariusz wsunął formularz Jaggara do szczeliny w skomplikowanej kopiarce.
— Proszę skierować wzrok na czerwony punkt, który widzi pan nad obiektywami — powiedział.
Feric zamarł posłusznie na sekundę, a weteran nacisnął klawisz na bocznej ściance urządzenia. Kopiarka rozbłysła na okamgnienie bardzo jasnym światłem, po czym z jej trzewi dobiegł cichy szum.
— Zostałeś uznany za czystego rasowo człowieka, prawy człeku Jaggarze — wyrecytował automatycznie funkcjonariusz. — Za moment przekażę ci stosowny certyfikat. W razie kontroli musisz go okazać każdemu policjantowi, celnikowi albo wojskowemu. Każdy kupiec może cię nie obsłużyć, jeśli nie wylegitymujesz się na jego żądanie. Nie możesz zawrzeć małżeństwa bez okazania certyfikatu. Czy to jasne?
— To niedorzeczne! — wybuchnął Feric. — Nie rozumie pan, że przez to przejście graniczne przepływa obecnie rzeka skażonych genów?
— Czy zrozumiałeś warunki otrzymania obywatelstwa? — funkcjonariusz nie podjął tematu.
— To chyba oczywiste, że zrozumiałem! Ale czy _pan_ rozumie, że znajduje się pod wpływem Dominatora?
Funkcjonariusz patrzył przez moment w oczy Ferica skupiającego całą swą wolę w spojrzeniu. Zdawać się mogło, że z jego niebieskich oczu wystrzeliła iskierka, pokonała dzielącą ich przestrzeń i osiadła na źrenicach helderskiego celnika.
— Oczywiście… Oczywiście — wymamrotał tamten niepewnie. — Pan się myli, oczywiście.
W tym właśnie momencie usłyszeli dzwonek i z maszyny wysunął się wydrukowany certyfikat. Głośne brzęczenie sprawiło, że funkcjonariusz zerwał kontakt wzrokowy, a Jaggar zrozumiał, że cały wysiłek, jaki włożył w pokonanie wzorca dominacji, poszedł na marne z powodu zwykłego zbiegu okoliczności.
Celnik wziął certyfikat z podajnika i wręczył go Fericowi.
— Przyjmując ten dokument, prawy człeku Jaggarze — oznajmił ceremonialnym tonem — przyjmujesz także wszystkie prawa i obowiązki obywatela Wielkiej Republiki Heldonu i stajesz się certyfikowanym prawdziwym człowiekiem. Możesz uczestniczyć w życiu publicznym, wybierać i być wybieranym, służyć w siłach zbrojnych Republiki, wyjeżdżać i wjeżdżać na terytorium ojczyzny, kiedy tylko zechcesz. Nie wolno ci jednak zawrzeć małżeństwa bez zgody Ministerstwa Czystości Genetycznej, i to pod groźbą kary śmierci. Czy posiadając tę wiedzę, przyjmujesz obywatelstwo Wielkiej Republiki Heldonu z własnej i nieprzymuszonej woli?
Feric gapił się na leżący na jego dłoni twardy, lśniący, gładki certyfikat. Na powierzchni plastikowej karty wydrukowano jego dane i datę przyznania obywatelstwa, znajdowały się tam też wzór jego linii papilarnych, kolorowe zdjęcie i podpis doktora Heimata. Dokument został gustownie ozdobiony wolutą i czerwono-czarno-białymi swastykami, które dodawały mu godności. Feric od bardzo dawna, od dzieciństwa nawet, marzył o chwili, w której ten święty dokument stanie się najcenniejszą z rzeczy, jakie kiedykolwiek posiadał. Teraz jednak nie umiał się nim cieszyć, gdyż wszystko straciło sens w momencie, gdy surowe standardy genetyczne stały się fikcją. Bez nich ten certyfikat był zwykłym kawałkiem zabarwionego plastiku.
— Nie chcesz chyba odmówić przyjęcia obywatelstwa? — zapytał helderski celnik, okazując po raz pierwszy cień emocji, choć było to tylko zwykłe biurokratyczne rozdrażnienie.
— Przyjmuję obywatelstwo — wymamrotał Feric, wsuwając ostrożnie dokument do solidnego portfela przypiętego do pasa z garbowanej końskiej skóry. Maszerując w kierunku wyjścia, poprzysiągł sobie, że ten dokument będzie miał dla niego znacznie większe znaczenie niż dla tych żałosnych durniów. Pomści tę zniewagę po tysiąckroć, zanim da sobie spokój z Domami. Choć w tym akurat przypadku nawet po milionkroć byłoby za mało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki