Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Żelazny sen - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
14 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żelazny sen - ebook

Książka zdobyła Prix Tour-Apollo dla najlepszej fantastycznej powieści roku 1974.

Czy Adolf Hitler mógłby zdobyć Nagrodę Hugo?

Prowokująca i bezkompromisowa powieść autora, który według Asimova „przejawiał nieustanną odwagę bycia odmiennym”.

Wielką Republikę Heldonu otacza zewsząd morze zepsucia. Feric Jaggar, młody patriota owładnięty obsesją czystości rasy, wraca z sąsiedniego kraju do ojczyzny. Podporządkowuje sobie lokalną partię na południu, otacza się oddziałami osiłków i bezwzględnie sięga stopniowo po władzę w kraju ‒ wszystko po to, aby pokonawszy najbliższych sąsiadów, ocalić go przed majaczącym na wschodzie złowieszczym imperium Zindu i rządzącymi nim Dominatorami.

Brzmi to znajomo? Przypomina historię jednego z europejskich państw i jego przywódcy? Jeśli tak, to słusznie, bo i autor zawartej tu historii jest znajomy, choć jego losy potoczyły się inaczej niż w rzeczywistości...

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-896-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O AUTORZE

Adolf Hitler uro­dził się 20 kwiet­nia 1889 roku w Austrii.

Jako młody czło­wiek wyemi­gro­wał do Nie­miec i słu­żył w armii tego kraju pod­czas Wiel­kiej Wojny. Po jej zakoń­cze­niu anga­żo­wał się prze­lot­nie w rady­kalne ruchy poli­tyczne w Mona­chium, po czym w roku 1919 wyemi­gro­wał ponow­nie, tym razem do Nowego Jorku. Ucząc się języka angiel­skiego, wią­zał koniec z koń­cem jako uliczny malarz, a od czasu do czasu doko­ny­wał także tłu­ma­czeń, głów­nie na potrzeby bohemy z Gre­en­wich Vil­lage. Po kilku latach takiego bez­tro­skiego życia zaczął pra­co­wać na zle­ce­nia jako ilu­stra­tor cza­so­pism i rysow­nik komik­sów. Pierw­sze jego ilu­stra­cje dla maga­zynu „Ama­zing” powstały w roku 1930. Dwa lata póź­niej był już eta­to­wym gra­fi­kiem roz­ma­itych cza­so­pism o tema­tyce science fic­tion, a w roku 1935, gdy w wystar­cza­ją­cym stop­niu opa­no­wał język angiel­ski, zade­biu­to­wał rów­nież jako autor tek­stów fan­ta­stycz­no­nau­ko­wych. Resztę życia poświę­cił temu wła­śnie gatun­kowi, reali­zu­jąc się jako pisarz, ilu­stra­tor oraz wydawca fan­zinu. Choć współ­cze­snym fanom science fic­tion naj­bar­dziej znane są jego powie­ści i opo­wia­da­nia, to należy nad­mie­nić, że był także jed­nym z naj­lep­szych ilu­stra­torów Zło­tego Wieku lat trzy­dzie­stych, redak­to­rem kilku anto­lo­gii, zna­nym z cię­tego języka kry­ty­kiem lite­rac­kim i — przez nie­mal dekadę — wydawcą popu­lar­nego fan­zinu „Storm”.

Pod­czas World­conu w roku 1955 otrzy­mał pośmiert­nie nagrodę Hugo za powieść _Władca Swa­styk_, którą zdo­łał ukoń­czyć tuż przed swoim odej­ściem w roku 1953. Przez wiele lat był aktyw­nym uczest­ni­kiem kon­wen­tów i sze­roko zna­nym gawę­dzia­rzem. Od czasu publi­ka­cji niniej­szej powie­ści barwne kostiumy, które zapro­jek­to­wał na potrzeby _Władcy Swa­styk_, są nie­od­łącz­nym ele­men­tem prze­bie­ra­nek na każ­dej więk­szej impre­zie fanow­skiej.

Hitler zmarł w roku 1953, ale napi­sane przez niego opo­wia­da­nia i powie­ści są i pozo­staną dzie­dzic­twem dostęp­nym każ­demu miło­śni­kowi science fic­tion.1

Paro­jazd z Gor­mondu zatrzy­mał się na obskur­nym dworcu w Pormi w asy­ście syku roz­prę­ża­nych gazów i upior­nego jęku wyda­wa­nego przez wysłu­żony metal. Opóź­nie­nie wyno­siło tylko trzy godziny, co było cał­kiem nie­złym wyni­kiem jak na bor­gra­viań­skie stan­dardy. Opusz­cza­jące pokład istoty, tylko w nie­wiel­kim stop­niu huma­no­idalne, pre­zen­to­wały typową dla tych oko­lic róż­no­rod­ność odcieni skóry, kształtu człon­ków, a nawet spo­so­bów poru­sza­nia się. Na pro­stych i czę­sto zno­szo­nych stro­jach mutan­tów dało się dostrzec resztki pokarmu spo­ży­wa­nego pod­czas nie­mal dwu­na­sto­go­dzin­nego pik­niku, bo tyle wła­śnie trwała ta podróż. Nad gro­madą odmień­ców drep­czą­cych przez błot­ni­sty plac ku pry­mi­tyw­nej beto­no­wej szo­pie, która słu­żyła miej­sco­wym za ter­mi­nal, uno­sił się kwa­śny odór uryny.

Na samym końcu z kabiny pojazdu wynu­rzyła się postać zaska­ku­ją­cej i nie­spo­ty­ka­nej w takich miej­scach urody: wysoki, potęż­nie zbu­do­wany praw­dziwy czło­wiek w słusz­nym jak na ludzką istotę wieku. Włosy miał zło­tawe, kar­na­cję jasną, oczy nie­bie­skie i lśniące. Jego musku­la­tura, kościec i postawa bli­skie były ide­ału, a krótka nie­bie­ska bluza nie tylko lśniła czy­sto­ścią, ale wyróż­niała się dobrym sta­nem.

Feric Jag­gar wyglą­dał jak przy­stało na gene­tycz­nie czy­stego czło­wieka, któ­rym, nawia­sem mówiąc, był. Tylko dzięki temu wytrzy­mał tak dłu­gie zamknię­cie w cia­snej prze­strzeni wypeł­nio­nej bor­gra­viań­skim motło­chem; pod­lu­dzie, co ze wszech miar oczy­wi­ste, szybko zro­zu­mieli, z kim mają do czy­nie­nia. Sam jego wygląd wystar­czał, by mutanci i cała reszta szem­ra­nego towa­rzy­stwa trzy­mali się na dystans.

Cały docze­sny doby­tek Ferica mie­ścił się w skó­rza­nej tor­bie, którą niósł bez widocz­nego trudu; mając bagaż przy sobie, mógł omi­nąć zatło­czony ter­mi­nal i wyjść bez­po­śred­nio na aleję Ulm, która prze­ci­nała odra­ża­jące gra­niczne mia­steczko i bie­gła naj­krót­szą moż­liwą trasą ku mostowi łączą­cemu brzegi rzeki o tej samej nazwie. Dzi­siaj Jag­gar pozo­stawi w końcu za sobą bor­gra­viań­skie nory i odzy­ska prawa należne gene­tycz­nie czy­stemu czło­wie­kowi i Hel­der­czy­kowi, który szczyci się nie­ska­zi­tel­nym pocho­dze­niem, i to dwa­na­ście poko­leń wstecz.

Z głową prze­peł­nioną myślami o jakże już bli­skim osią­gnię­ciu celu Feric mógł sobie pozwo­lić na igno­ro­wa­nie plu­ga­wego wido­wi­ska, które drę­czyło jego oczy, uszy i noz­drza, gdy kro­czył śmiało po gołej ziemi w kie­runku rzeki. Aleja Ulm była niczym wię­cej niż peł­nym błota prze­ko­pem cią­gną­cym się pomię­dzy szpa­le­rem roz­kle­ko­ta­nych bud skle­co­nych zazwy­czaj z topor­nie obro­bio­nego drewna, wikli­no­wych ple­cio­nek i arku­szy pordze­wia­łej bla­chy.

Szlak ten, pomimo widocz­nych nie­do­stat­ków, wyda­wał się głów­nym powo­dem dumy i rado­ści miesz­kań­ców Pormi, o czym świad­czyły nie­dwu­znacz­nie fronty ich ruder przy­stro­jone wszel­kiej maści krzy­kli­wymi napi­sami i pry­mi­tyw­nymi gra­fi­kami zachwa­la­ją­cymi dostępne tam towary, głów­nie miej­sco­wej pro­duk­cji szmirę i — w znacz­nie mniej­szym stop­niu — odpady pro­duk­tów wyż­szej cywi­li­za­cji zza rzeki.

Gorzej nawet, nie­któ­rzy sprze­dawcy poroz­sta­wiali kramy na samej ulicy, ofe­ru­jąc nad­gnite owoce, brudne warzywa i kawałki pokry­tego chma­rami much mięsa. Drąc się ile sił w płu­cach, zachwa­lali te wąt­pliwe dobra tłu­mowi wypeł­nia­ją­cemu szczel­nie aleję, a ten odwdzię­czał się rów­nie gło­śnymi wrza­skami i pochleb­stwami.

Odra­ża­jący smród, nie­ustanny jazgot i odpy­cha­jąca atmos­fera tego miej­sca przy­po­mi­nały Feri­cowi dziel­nicę wiel­kich tar­go­wisk w Gor­mon­dzie, sto­licy Bor­gra­vii, w któ­rym zrzą­dze­niem nie­przy­chyl­nego losu utknął na wiele lat. Gdy był jesz­cze dziec­kiem, chro­niono go, nie pozwa­la­jąc zapusz­czać się w rejony zamiesz­kane przez miej­sco­wych, gdy dorósł, sam zada­wał sobie wiele trudu, nie­rzadko pła­cąc za to wysoką cenę, by uni­kać takich wycie­czek, o ile było to moż­liwe.

Ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów nie miał jed­nak naj­mniej­szych szans na unik­nię­cie widoku par­szy­wych mutan­tów, któ­rzy tło­czyli się na każ­dym rogu i w każ­dym zaułku, a pula gene­tyczna miesz­kań­ców Pormi była rów­nie plu­gawa jak ta, z którą sty­kał się w sto­licy Bor­gra­vii. Tutaj, podob­nie jak w Gor­mon­dzie, na uli­cach było widać wszyst­kie odcie­nie skóry. Błę­kitki, jasz­czu­ro­ludy, arle­kini i krwisto­licy sta­no­wili tylko część mutan­tów; oni pró­bo­wali cho­ciaż zacho­wy­wać pozory czy­sto­ści raso­wej. Pro­blem w tym, że w ota­cza­ją­cym go tłu­mie prze­wa­żali mie­szańcy — łuski mija­nych jasz­czu­ro­lu­dów miały odcień błę­kitu albo pur­pury zamiast obo­wiąz­ko­wej zie­leni, błę­kitki krzy­żo­wały się z arle­ki­nami, a pokryte bro­daw­kami gęby ropu­szan mogły mieć nawet czer­wo­nawy odcień. Do jesz­cze poważ­niej­szych muta­cji nie docho­dziło tylko dla­tego, że dwie takie gene­tyczne porażki nie miały naj­mniej­szych szans na zmaj­stro­wa­nie żywego potom­stwa.

W Pormi wielu skle­pi­ka­rzy było takiego czy innego rodzaju kar­łami — gar­bu­sami, pokry­tymi czarną, krę­coną sier­ścią, z lekko szpi­cza­stymi gło­wami, czę­sto posia­da­ją­cymi wtórne muta­cje skóry — nie­zdol­nymi do wyko­ny­wa­nia cięż­szych prac. W tak małych miej­sco­wo­ściach bar­dziej zaawan­so­wa­nych i tajem­ni­czych mutan­tów spo­ty­kało się znacz­nie rza­dziej niż w sto­licy Bor­gra­vii.

Nic więc dziw­nego, że roz­py­cha­jący się łok­ciami Feric sku­pił w pew­nym momen­cie uwagę na trójce jajo­gło­wych. Ich nagie chi­ty­nowe czaszki poły­ski­wały czer­wo­nawo w bla­sku palą­cego słońca, przez co zaga­pił się i wpadł na papu­gę­bego. Poczuw­szy dotyk Jag­gara, stwór obró­cił się rap­tow­nie i zakle­ko­tał z obu­rze­nia wiel­kim kościa­nym dzio­bem, ale zaraz ucichł i spo­kor­niał, gdyż zro­zu­miał, przed kim stoi.

Szybko spu­ścił swe kaprawe śle­pia, prze­stał kła­pać obsce­nicz­nie zmu­to­wa­nymi zębi­skami i wymam­ro­tał pro­ste słowa prze­pro­sin.

— Wybacz, prawy człeku.

Feric zigno­ro­wał stwora, co oczy­wi­ste; nie zwol­niw­szy kroku, szedł dalej, patrząc pro­sto przed sie­bie.

Chwilę póź­niej poczuł zna­jome drże­nie, oczy­wi­ście nie na ciele, tylko w umy­śle. To spra­wiło, że przy­sta­nął, pomny zdo­by­tego dawno doświad­cze­nia, że takie psy­chiczne wibra­cje ozna­czają nie­chyb­nie obec­ność Domi­na­tora. Czujne spoj­rze­nie zwró­cone na rząd ruder po pra­wej ujaw­niło już wkrótce, że ma go bli­sko sie­bie, bo roz­ta­czany przez mutanta wzo­rzec domi­na­cji nie nale­żał do naj­sub­tel­niej­szych.

Na ulicy opo­dal roz­sta­wiono w rów­nym rzę­dzie pięć stra­ga­nów, a zarzą­dzało nimi trzech kar­łów, do tego pół błę­ki­tek, pół ropu­sza­nin i jasz­czu­ro­lud. Każda z tych zmu­to­wa­nych kre­atur miała wyjąt­kowo tępy wyraz pyska i pusty wzrok, widome znaki dłu­go­trwa­łego prze­by­wa­nia w sidłach domi­na­cji. Na ladach przed nimi leżały mięso, owoce i warzywa, wszyst­kie po równo odra­ża­jące. Więk­szość była tak zepsuta, że nie nada­wała się na sprze­daż nawet według stan­dar­dów panu­ją­cych w Bor­gra­vii. Mimo to wokół sto­isk kłę­bili się mutanci i mie­szańcy kupu­jący te zgniłe dobra za bar­dzo wygó­ro­waną cenę, i to bez waha­nia.

Tylko obec­ność Domi­na­tora w pobliżu mogła tłu­ma­czyć tego rodzaju zacho­wa­nie. W Gor­mon­dzie podob­nych mon­strów było bez liku, jako że w wiel­kich mia­stach roiło się od poten­cjal­nych ofiar, ale fakt, że jeden z Domów zapu­ścił się do takiej dziury, uświa­do­mił Feri­cowi, iż Bor­gra­via ulega wpły­wom Zindu w znacz­nie więk­szym stop­niu, niż do tej pory przy­pusz­czał.

Zapra­gnął zatrzy­mać się, odszu­kać tę odra­ża­jącą bestię i skrę­cić jej kark, ale po krót­kim zasta­no­wie­niu doszedł do wnio­sku, że uwal­nia­nie z wzorca domi­na­cji kilku par­szy­wych mutan­tów nie jest warte opóź­nia­nia długo wycze­ki­wa­nego momentu opusz­cze­nia klo­aki, jaką była Bor­gra­via. Mając to na wzglę­dzie, ruszył dalej.

Nie­długo póź­niej ulica prze­isto­czyła się w drogę wio­dącą przez nie­na­tu­ral­nie wyglą­da­jący zagaj­nik; jej pobo­cza pora­stały kar­ło­wate sosny o pur­pu­ro­wych igłach i pozna­czo­nych lisza­jami, poskrę­ca­nych pniach. Choć trudno byłoby nazwać ten widok pięk­nym, to i tak sta­no­wił on miłą odmianę po poby­cie w hała­śli­wym tyglu splu­ga­wio­nego mia­steczka. Po jakimś cza­sie droga odbiła lekko na pół­noc i na kolej­nym odcinku bie­gła rów­no­le­gle do połu­dnio­wego brzegu Ulm.

W tym miej­scu Feric przy­sta­nął, by spoj­rzeć na pół­noc, za sze­ro­kie, spo­kojne wody rzeki, która wyzna­czała na tym odcinku gra­nicę pomię­dzy jątrzą­cym się wrzo­dem, jakim była Bor­gra­via, a Wielką Repu­bliką Hel­donu. Za kory­tem Ulm widział wspa­niałe, gene­tycz­nie czy­ste dęby Szma­rag­do­wego Lasu, zda się masze­ru­jące gęstymi sze­re­gami ku pół­nocnemu brze­gowi rzeki. W jego oczach te nie­ska­zi­telne gene­tycz­nie drzewa, wyra­sta­jące z żyznej, nie­ska­żo­nej czar­nej ziemi Hel­donu, uosa­biały naj­waż­niej­sze idee Wiel­kiej Repu­bliki będą­cej abso­lut­nym prze­ci­wień­stwem wszyst­kich skun­dlo­nych i zde­ge­ne­ro­wa­nych krain. Tak jak Szma­rag­dowy Las był sie­dli­skiem gene­tycz­nie czy­stych drzew, tak Hel­don był domem gene­tycz­nie czy­stych ludzi, trwa­ją­cych na tam­tym brzegu niby mocna pali­sada dająca nie­ustan­nie odpór zmu­to­wa­nym okro­pień­stwom gene­tycz­nego śmiet­nika ota­cza­ją­cego ze wszyst­kich stron Wielką Repu­blikę.

Masze­ru­jąc dalej tą drogą, Feric dostrzegł most prze­rzu­cony nad Ulm. Ujrzał ele­ganc­kie łuki z cio­sa­nego kamie­nia i naoli­wio­nej stali nie­rdzew­nej, widome dowody nad­rzęd­nej hel­der­skiej tech­no­lo­gii. Przy­spie­szył kroku i już wkrótce odno­to­wał z nie­kła­ma­nym zachwy­tem, że Hel­don zmu­sił par­szy­wych Bor­gra­vian do zaak­cep­to­wa­nia upo­ka­rza­ją­cego faktu, któ­rym było wybu­do­wa­nie for­tecy cel­nej na nale­żą­cym do nich brzegu. Czarno-czer­wono-biała budowla stała okra­kiem nad przy­czół­kiem mostu, kłu­jąc w oczy her­bo­wymi bar­wami, i choć nie powie­wały nad nią sztan­dary, to i tak zda­wała się gło­sić z dumą, że żaden pod­czło­wiek nie otrzyma zezwo­le­nia na ska­la­nie choćby pię­dzi ziemi za rzeką. Dopóki Hel­don zacho­wuje gene­tyczną czy­stość i rygo­ry­stycz­nie prze­strzega praw raso­wych, dopóty ist­nieje nadzieja, że Zie­mia sta­nie się na powrót wła­sno­ścią praw­dzi­wych ludzi.

Kilka róż­nych dróg zbie­gało się u wej­ścia do for­tecy, ale, co Jag­ga­rowi wyda­wało się wielce dziwne, przed jej por­ta­lem stały dłu­gie kolejki żało­snych mie­szań­ców i mutan­tów pil­no­wa­nych przez dwóch tylko ofi­ce­rów służb cel­nych uzbro­jo­nych wyłącz­nie w stan­dar­dowe sta­lowe buławy. Cze­góż mogły tutaj szu­kać te kre­atury, skoro nie miały naj­mniej­szych szans na przej­ście obo­wiąz­ko­wych badań, gdyby nawet kazano je prze­pro­wa­dzić jakie­muś śle­pemu kre­ty­nowi? A tu pro­szę: zwy­czajny jasz­czu­ro­lud stał za stwo­rze­niem, które miało po dodat­ko­wym sta­wie w każ­dej koń­czy­nie. Za nimi cze­kali błę­kitki i gar­bate karły, jakiś jajo­głowy i mie­szańcy wszel­kich rodza­jów, krótko mówiąc, typowy prze­krój bor­gra­viań­skiego spo­łe­czeń­stwa. Co opę­tało tych bied­nych głup­ców, że uwie­rzyli, iż otrzy­mają pozwo­le­nie na przej­ście mostu? Feric zasta­na­wiał się nad tym, zająw­szy miej­sce w kolejce za skrom­nie odzia­nym Bor­gra­via­ni­nem, który przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka nie miał żad­nych widocz­nych wad gene­tycz­nych.

On sam gotów był pod­dać się szcze­gó­ło­wym bada­niom gene­tycz­nym, które poprze­dzą wyda­nie cer­ty­fi­katu czy­sto­ści raso­wej, jedy­nego doku­mentu upraw­nia­ją­cego do wstępu na teren Wiel­kiej Repu­bliki. Wielce sobie cenił to prawo i z całego serca popie­rał jego jak naj­ści­ślej­sze prze­strze­ga­nie. Choć jego pocho­dze­nie nie budziło naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, posta­no­wił, że dowie­dzie swo­jej czy­sto­ści, i prze­pro­wa­dził podobne bada­nia już jakiś czas temu, cho­ciaż wią­zało się to ze spo­rymi nie­do­god­no­ściami i co tu dużo mówić, nie­ma­łymi kosz­tami — w każ­dym razie zro­bił wszystko, co dało się zro­bić w kra­inie zamiesz­ka­nej głów­nie przez mutan­tów i mie­szań­ców, w któ­rej nawet spe­cja­li­ści wyko­nu­jący testy posia­dali liczne skazy gene­tyczne. Gdyby oboje rodzice Ferica nie mieli cer­ty­fi­ka­tów, gdyby jego pocho­dze­nie nie zostało potwier­dzone na wiele poko­leń wstecz, gdyby nie został poczęty na tery­to­rium Hel­donu — bo przy­szedł na świat w Bor­gra­vii, gdzie jego ojca wygnano za popeł­nie­nie rze­ko­mych zbrodni wojen­nych — nie pomy­ślałby nawet o wyjeź­dzie do ducho­wej i raso­wej ojczy­zny, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział. I choć każdy Bor­gra­via­nin roz­po­zna­wał w nim natych­miast praw­dzi­wego czło­wieka, co udo­wod­niły także bada­nia gene­ty­ków z kraju mie­szań­ców, to Jag­gar cie­szył się na myśl, że lada moment osta­tecz­nie potwier­dzi swą czy­stość rasową w jedyny sen­sowny spo­sób: sta­jąc się oby­wa­te­lem Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu, ostat­niego bastionu praw­dzi­wych gene­tycz­nie ludzi.

Na co jed­nak liczyli skun­dleni mie­szańcy sto­jący w kolejce do hel­der­skiej for­tecy cel­nej? Weźmy cze­ka­ją­cego przed nim Bor­gra­via­nina. Choć z pozoru wyda­wał się gene­tycz­nie czy­sty, to wydzie­lany przez jego skórę kwa­śny che­miczny odór zdra­dzał praw­dziwą naturę; czyż nie był to wystar­cza­jący dowód, że jego genom został dogłęb­nie ska­żony? Ana­li­tyk Wiel­kiej Repu­bliki natych­miast to zauważy, nawet bez koniecz­no­ści się­ga­nia po spe­cja­li­styczne przy­rządy.

Trak­tat kar­macki zmu­sił Hel­don do otwar­cia gra­nic, ale tylko dla ludzi posia­da­ją­cych odpo­wied­nie cer­ty­fi­katy. Może odpo­wiedź na drę­czące Ferica pyta­nie kryła się w żało­snym pra­gnie­niu dostą­pie­nia zaszczytu zali­cze­nia w poczet praw­dzi­wych ludzi, które żywił każdy, nawet naj­bar­dziej zde­ge­ne­ro­wany mie­sza­niec; pra­gnie­niu tak sil­nym, że prze­wa­żało cza­sem nad zdro­wym roz­sąd­kiem i prawdą dającą się dostrzec w pierw­szym lep­szym zwier­cia­dle.

Tak czy owak, kolejka posu­wała się szybko, a kolejni mutanci co chwilę zni­kali w bra­mie for­tecy cel­nej. Ani chybi pro­ces spraw­dza­nia i odrzu­ca­nia więk­szo­ści Bor­gra­vian prze­bie­gał nad­zwy­czaj spraw­nie. Po paru led­wie minu­tach Jag­gar minął straż­ni­ków pil­nu­ją­cych por­talu i po raz pierw­szy w życiu posta­wił stopę w miej­scu, które mógł bez kozery nazwać ojczy­zną.

Wnę­trze for­tecy urzą­dzone zostało na hel­der­ską modłę, w odróż­nie­niu od całej reszty zabu­do­wań na połu­dnio­wym brzegu rzeki Ulm, gdzie na sku­tek nie­szczę­snych oko­licz­no­ści Feric spę­dził dzie­ciń­stwo i mło­dość. Ogromny hol wyło­żono rów­niutko pły­tami czer­wo­nego, czar­nego i bia­łego kamie­nia, far­bami o tych samych kolo­rach poma­lo­wano też ściany pokryte pole­ro­waną dębiną. Pomiesz­cze­nie roz­ja­śniał blask wiel­kich elek­trycz­nych sfer. Jakaż to róż­nica w porów­na­niu z pry­mi­tyw­nymi beto­no­wymi wnę­trzami i wyso­kimi świe­cami, jakie widy­wał w każ­dym bor­gra­viań­skim urzę­dzie!

Kilka kro­ków dalej hel­der­ski straż­nik, odziany w nie­chlujny nieco szary mun­dur z zaśnie­dzia­łymi mosięż­nymi guzi­kami, dzie­lił sto­ją­cych w kolejce na dwie grupy. Mutanci i mie­szańcy o naj­bar­dziej widocz­nych wadach gene­tycz­nych byli kie­ro­wani w głąb holu, gdzie zni­kali za drzwiami pośrodku naj­dal­szej ze ścian. Feric popie­rał to dzia­ła­nie z całego serca — jaki jest sens w mar­no­wa­niu cen­nego czasu gene­tyka na tak ewi­dent­nych pod­lu­dzi. Nawet zwy­kły straż­nik wie­dział, co robić w takich przy­pad­kach, i odsy­łał ich z kwit­kiem bez bada­nia. Znacz­nie mniej­szą część ocze­ku­ją­cych, któ­rym pozo­sta­wiono cień nadziei, kie­ro­wano w stronę bliż­szego wyj­ścia i choć dało się tam dostrzec sporo wąt­pli­wych przy­pad­ków — cuch­nący Bor­gra­via­nin, który stał przed Feri­cem, naj­lep­szym tego przy­kła­dem — to nie było wśród nich ani jed­nego błę­kitka albo papu­gę­bego.

Pod­cho­dząc do pierw­szego straż­nika, Jag­gar dostrzegł jed­nak dziwny i nie­po­ko­jący szcze­gół. Czło­wiek ten skła­niał głowę przed więk­szo­ścią mutan­tów, któ­rych odpra­wiał z kwit­kiem, jakby przy­zna­wał się do zna­jo­mo­ści z tymi pod­ludźmi; Bor­gra­via­nie także zacho­wy­wali się w spo­sób suge­ru­jący, że ta rutyna nie jest im obca, i — co naj­dziw­niej­sze — nie pro­te­sto­wali nijak, ani sło­wem, ani gestem, gdy byli spła­wiani. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie oka­zy­wali żad­nych emo­cji. Czyżby te żało­sne stwo­rze­nia były zde­ge­ne­ro­wane nie tylko fizycz­nie, ale też umy­słowo i miały tak krótką pamięć, że zapo­mi­nały, co było zale­d­wie dzień wcze­śniej, po czym wra­cały raz po raz, jakby to był jakiś dzi­waczny rytuał? Feric sły­szał o podob­nych przy­pad­kach mają­cych miej­sce w naj­gor­szych gene­tycz­nych śmiet­ni­skach, takich jak Cres­sia i Arbona, ale ni­gdy wcze­śniej nie zaob­ser­wo­wał ich na tery­to­rium Bor­gra­vii, któ­rej pula gene­tyczna była nie­ustan­nie ubo­ga­cana przez prze­by­wa­ją­cych na wygna­niu rodo­wi­tych Hel­der­czy­ków, ludzi, któ­rzy nie zdo­łali uzy­skać cer­ty­fi­katu czy­sto­ści gene­tycz­nej, ale któ­rym naprawdę nie­wiele do tej czy­sto­ści bra­ko­wało, dzięki czemu zwięk­szali pulę genów tej kra­iny, wyno­sząc ją wysoko ponad śred­nią Arbony i Zindu.

Gdy Feric sta­nął w końcu przed znu­dzo­nym urzęd­ni­kiem, usły­szał zadane bez­barw­nym tonem pyta­nie:

— Dzienna prze­pustka, oby­wa­tel czy kan­dy­dat na oby­wa­tela?

— Kan­dy­dat na oby­wa­tela — odparł zwięźle.

Był pewien, że jedy­nym spo­so­bem na dosta­nie się do Hel­donu jest przej­ście szcze­gó­ło­wego testu gene­tycz­nego. Albo jest się oby­wa­te­lem, albo wystę­puje się o cer­ty­fi­kat i prze­cho­dzi testy, a ten, kto je oblewa, nie otrzy­muje wstępu na tery­to­rium Wiel­kiej Repu­bliki. Co więc miała zna­czyć ta trze­cia kate­go­ria?

Straż­nik posłał Ferica do mniej­szej kolejki, wska­zu­jąc kie­ru­nek jedy­nie ski­nie­niem głowy. Był w tym pewien wzo­rzec, coś, co nada­wało spe­cy­ficzny cha­rak­ter tym wszyst­kim dzia­ła­niom — coś, co nie­po­ko­iło Ferica do głębi, jakieś zło uno­szące się w powie­trzu, dziwna mar­twota, brak cha­rak­terystycznej dla Hel­der­czy­ków werwy. Czyżby długa izo­la­cja po bor­gra­viań­skiej stro­nie wpły­wała w tak destruk­cyjny spo­sób na ducha i wolę tych gene­tycz­nie czy­stych ludzi?

Gdy przy­szła na niego kolej, pogrą­żony w nie­we­so­łych myślach Jag­gar wszedł za wska­zane drzwi i tak tra­fił do dłu­giej, wąskiej sali wyło­żo­nej sosnową boaze­rią, którą zdo­biły pła­sko­rzeźby przed­sta­wia­jące typowe sceny z życia Szma­rag­do­wego Lasu. Przez całe to pomiesz­cze­nie bie­gła lada z czar­nego kamie­nia, wypo­le­ro­wana na błysk i inkru­sto­wana bogato ele­men­tami ze stali nie­rdzew­nej, która oddzie­lała peten­tów od czte­rech cel­ni­ków.

Męż­czyźni ci byli praw­dzi­wymi oka­zami czy­sto­ści raso­wej, ale ich mun­dury wyglą­dały nie­chluj­nie, a zacho­wa­nie odbie­gało daleko od zwy­cza­jo­wego żoł­nier­skiego drylu. Koja­rzyli się bar­dziej z kasje­rami ban­ko­wymi albo urzęd­ni­kami pocz­to­wymi niż z cel­ni­kami mają­cymi strzec czy­sto­ści gene­tycz­nej kraju.

Nie­po­kój Jag­gara wzrósł jesz­cze bar­dziej, gdy cuch­nący kwa­śno Bor­gra­via­nin zakoń­czył krótką roz­mowę z pierw­szym funk­cjo­na­riu­szem, starł z dłoni tusz pozo­stały po odci­śnię­ciu linii papi­lar­nych brudną jak dia­bli szmatką, po czym ruszył w kie­runku kolej­nego sta­no­wi­ska. Na końcu sali Feric dostrzegł przej­ście na most strze­żone przez uzbro­jo­nego w buławę i pisto­let czło­wieka, który wpusz­czał na teren Hel­donu najbar­dziej skun­dlone kre­atury. Cała ta ope­ra­cja wyglą­dała naprawdę podej­rza­nie.

Pierw­szy z hel­der­skich funk­cjo­na­riu­szy był mło­dym blon­dy­nem, ide­al­nym przy­kła­dem geno­typu praw­dzi­wego czło­wieka; choć Jag­gar zauwa­żył pewną nie­dba­łość w zacho­wa­niu tego cel­nika, to jego mun­dur był o wiele schlud­niej­szy niż w przy­padku pozo­sta­łych ofi­ce­rów, któ­rych miał oka­zję tutaj widzieć, był też świeżo wypra­so­wany, a mosięż­nych guzi­ków i zdo­bień nie pokry­wała war­stwa śnie­dzi. Przed cel­ni­kiem na lśnią­cej czar­nej ladzie leżały stos for­mu­la­rzy, rysik, bibułka, kawa­łek brud­nej szmatki i nasą­czona tuszem poduszka.

Funk­cjo­na­riusz spoj­rzał Feri­cowi pro­sto w oczy, ale jakoś tak bez prze­ko­na­nia.

— Czy posiada pan cer­ty­fi­kat gene­tycz­nej czy­sto­ści wysta­wiony przez Wielką Repu­blikę Hel­donu? — zapy­tał for­mal­nym tonem.

— Wystę­puję o wyda­nie cer­ty­fi­katu i pozwo­le­nie na wstęp na tery­to­rium Wiel­kiej Repu­bliki w cha­rak­te­rze oby­wa­tela i praw­dzi­wego czło­wieka — odpo­wie­dział Jag­gar z god­no­ścią odpo­wia­da­jącą, jak mnie­mał, pozio­mowi tej roz­mowy.

— Tak — mruk­nął nie­pew­nie ofi­cer, się­ga­jąc po rysik i leżący na wierz­chu for­mu­larz, po czym ode­rwał nie­bie­skie oczy od sto­ją­cego przed nim petenta. — Zała­twmy konieczne for­mal­no­ści. Nazwi­sko?

— Feric Jag­gar — padła dumna odpo­wiedź, rzu­cona w nadziei, że tam­temu coś zaświta.

Choć Heer­mark Jag­gar był jed­nym z mniej waż­nych człon­ków gabi­netu w cza­sach, gdy w Kar­maku pod­pi­sy­wano trak­tat poko­jowy, to w jego ojczyź­nie powinno żyć jesz­cze wielu patrio­tów, któ­rzy pamię­tali nazwi­ska męczen­ni­ków z tam­tego okresu. Cel­nik nie wyka­zał jed­nak żad­nych oznak zain­te­re­so­wa­nia na dźwięk rodo­wego nazwi­ska, zapi­sał je po pro­stu nie­zbyt pewną ręką.

— Miej­sce uro­dze­nia?

— Gor­mond w Bor­gra­vii.

— Posia­dane obec­nie oby­wa­tel­stwo?

Feric skrzy­wił się zmu­szony przy­znać, że tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, jest Bor­gra­via­ni­nem.

— Acz­kol­wiek — dodał pospiesz­nie — oboje moi rodzice byli rodzo­nymi Hel­der­czy­kami, posia­da­ją­cymi cer­ty­fi­katy czy­stymi ludźmi. Moim ojcem był Heer­mark Jag­gar, który słu­żył pod­czas Wiel­kiej Wojny jako pod­se­kre­tarz oceny gene­tycz­nej.

— Zdaje pan sobie z pew­no­ścią sprawę, że posia­da­nie naj­zna­mie­nit­szych choćby przod­ków nie gwa­ran­tuje uzna­nia za praw­dzi­wego czło­wieka, nawet w przy­padku przyj­ścia na świat na tery­to­rium Wiel­kiej Repu­bliki.

Czy­sta rasowo, jasna skóra na twa­rzy Jag­gara poczer­wie­niała w jed­nym momen­cie.

— Pra­gnę przy­po­mnieć, że mojego ojca wygnano nie z powodu ska­że­nia gene­tycz­nego, tylko wier­nej służby Hel­do­nowi. Jak wielu innych pra­wo­rząd­nych oby­wa­teli Repu­bliki padł ofiarą ohyd­nego trak­tatu kar­mac­kiego.

— To aku­rat nie moja sprawa — stwier­dził ofi­cer, po czym przy­tknął palce Ferica do tuszu i odbił je w odpo­wied­nich miej­scach for­mu­la­rza. — Poli­tyka mnie nie inte­re­suje.

— Czy­stość gene­tyczna jest nie­zbędna do prze­trwa­nia rodzaju ludz­kiego! — wysy­czał Jag­gar.

— Nie­wąt­pli­wie — przy­znał bez­myśl­nie funk­cjo­na­riusz, poda­jąc mu usma­ro­waną tuszem szmatkę ska­żoną palu­chami mie­szańca, któ­rego obsłu­żył chwilę wcze­śniej, nie mówiąc o wielu innych, któ­rzy prze­wi­nęli się przez jego sta­no­wi­sko.

Feric oczy­ścił ręce naj­do­kład­niej jak się dało, wyko­rzy­stu­jąc naj­mniej zabru­dzony skra­wek, gdy tym­cza­sem obsłu­gu­jący go ofi­cer prze­ka­zy­wał for­mu­larz Hel­der­czy­kowi po pra­wej.

Drugi cel­nik był męż­czy­zną w słusz­nym wieku, o krótko przy­strzy­żo­nych siwych wło­sach i dostoj­nym, napo­ma­do­wa­nym wąsie. Od razu widać było, że za młodu musiał być kawa­łem chłopa. Teraz jed­nak oczy miał mocno prze­krwione, a wzrok mętny, jakby był bar­dzo zmę­czony, i gar­bił się mocno. Czyżby cią­żył mu nie tylko cię­żar wła­snego ciała, ale i ten meta­fo­ryczny, ogromny, zrzu­cony na jego barki przez Repu­blikę? Rękaw bluzy mun­du­ro­wej szpa­ko­wa­tego ofi­cera zdo­bił emble­mat ana­li­tyka gene­tycz­nego: czer­wony kadu­ce­usz wpi­sany w czarną pięść. Męż­czy­zna zer­k­nął na for­mu­larz, a potem prze­mó­wił obo­jęt­nym tonem, nie patrząc Feri­cowi w oczy.

— Prawy człeku Jag­ga­rze, jestem dok­tor Heimat. Muszę prze­pro­wa­dzić serię testów, zanim wydam ci cer­ty­fi­kat czy­sto­ści raso­wej.

Feric nie wie­rzył wła­snym uszom. Co to za ana­li­tyk, który wygła­sza podobne tru­izmy, poprze­dza­jąc je tytu­łem, któ­rego powi­nien uży­wać dopiero po otrzy­ma­niu pozy­tyw­nych wyni­ków? Jak wytłu­ma­czyć oka­zy­wane na każ­dym kroku nie­ty­pową ospa­łość i nie­wia­ry­godny brak dys­cy­pliny per­so­nelu for­tecy cel­nej?

Heimat prze­ka­zał doku­ment pod­wład­nemu po pra­wej stro­nie, dużo szczu­plej­szemu i o wiele młod­szemu męż­czyź­nie o kasz­ta­no­wych wło­sach noszą­cemu na mun­du­rze insy­gnia skryby. Feric sku­pił na nim uwagę w tym samym momen­cie, a jego dotych­cza­sowe roz­terki ustą­piły innemu, znacz­nie gor­szemu spo­strze­że­niu.

Choć skryba mógł się wyda­wać czy­sty rasowo każ­demu, kto nie miał wystar­cza­jąco wyczu­lo­nego spoj­rze­nia, to Jag­gar natych­miast roz­po­znał w nim Doma!

Nie umiałby powie­dzieć, które dokład­nie szcze­góły wyglądu pozwo­liły mu na usta­le­nie wspo­mnia­nego faktu, ale patrząc na tego męż­czy­znę, wie­dział, że ma do czy­nie­nia z Domi­na­to­rem. Infor­mo­wały go o tym wszyst­kie zmy­sły, także te, o któ­rych ist­nie­niu jesz­cze nie wie­dział; ten gry­zo­nio­waty błysk w jego oku, to bijące z twa­rzy samo­za­do­wo­le­nie. Nie­wy­klu­czone, że Feric odbie­rał wię­cej podob­nych wska­zó­wek, rów­nież na pozio­mie pod­pro­go­wym: choćby nie­pa­su­jący do wyglądu zapach ciała iden­ty­fi­ko­wany wyłącz­nie przez jakieś odle­głe rejony mózgu i ema­nu­jącą z ciała tam­tego ener­gię elek­tro­ma­gne­tyczną, która pobu­dzała zmy­sły Jag­gara, choć pole domi­na­cyjne nie zostało skie­ro­wane w jego stronę. Być może cho­dziło o to, że Feric, praw­dziwy czło­wiek wycho­wu­jący się w peł­nej mutan­tów i mie­szań­ców kra­inie, w któ­rej roz­pa­no­szyli się Domi­na­to­rzy, zdo­łał wyro­bić sobie psy­chiczną reak­cję na ich obec­ność, któ­rej rodo­wi­tym Hel­der­czy­kom, żyją­cym wyłącz­nie wśród swo­ich, po pro­stu bra­ko­wało. Jak­kol­wiek było, choć czę­sto miał do czy­nie­nia z Domami, to jed­nak ni­gdy nie dał się schwy­tać w ich men­talne sieci, mimo że szu­brawcy robili cza­sem wiele, by go omo­tać. To nie­ustanne wysta­wie­nie na ich dzia­ła­nie poskut­ko­wało wykształ­ce­niem zmy­słu pozwa­la­ją­cego wykryć Domi­na­tora, nawet jeśli sto­so­wał bar­dzo sub­telne metody mani­pu­la­cji.

I pro­szę, oto jedna z tych odra­ża­ją­cych kre­atur stoi wła­śnie przed nim z rysi­kiem i for­mu­la­rzem w dło­niach u boku ana­li­tyka, zaj­mu­jąc jedno z naj­waż­niej­szych sta­no­wisk!

To wyja­śniało każdy aspekt sprawy. Cały gar­ni­zon w mniej­szym bądź więk­szym stop­niu został omo­tany wzor­cem domi­na­cji roz­ta­cza­nym wokół cier­pli­wie i sumien­nie przez pozor­nie nie­wiele zna­czą­cego skrybę. To obu­rza­jące! Ale jakim cudem Dom zdo­łał tego doko­nać? Czy ludzie zła­pani w jego sieć zdają sobie sprawę, kto jest ich panem?

Przed Heima­tem leżał nad­zwy­czaj skromny zestaw przy­rzą­dów. Bor­gra­viań­ski fel­czer, z któ­rego usług Feric zmu­szony był sko­rzy­stać ongiś w Gor­mon­dzie, mógł prze­pro­wa­dzić znacz­nie wię­cej testów niż ten Hel­der­czyk, gdyby sądzić po posia­da­nym przez niego sprzę­cie.

Dok­tor podał Jag­ga­rowi duży nie­bie­ski balon.

— Pro­szę go nadmu­chać — powie­dział. — Guma została zmo­dy­fi­ko­wana w taki spo­sób, by tylko bio­che­micz­nie czy­sty oddech praw­dzi­wego czło­wieka zabar­wił ją na zie­lono.

Feric zro­bił, co mu kazano, wie­dząc dosko­nale, że to jeden z naj­prost­szych testów. Zali­czyło go wielu zna­nych mu kie­dyś mie­szań­ców, a co gor­sza, w przy­padku Domów nie spraw­dzał się wcale.

Balon, co oczy­wi­ste, zmie­nił barwę na jasną zie­leń.

— Ana­liza odde­chu pozy­tywna — obwie­ścił Heimat, a skryba Domi­na­tor, nie patrząc na nich obu, posta­wił krzy­żyk w odpo­wied­niej rubryce.

Ana­li­tyk podał Feri­cowi szklaną fiolkę.

— Pro­szę do niej splu­nąć. Pod­dam pań­ską ślinę ana­li­zie che­micz­nej.

Jag­gar napluł do fiolki, żału­jąc bar­dzo, że nie jest to twarz Domi­na­tora, który ode­rwał w końcu wzrok od papie­rów i przy­glą­dał mu się z uda­waną uprzej­mo­ścią.

Dok­tor Heimat roz­cień­czył ślinę wodą, nabrał odro­binę do pipety i prze­lał po kro­pelce do każ­dej z dzie­się­ciu szkla­nych pró­bó­wek sto­ją­cych na drew­nia­nej pod­stawce. Podo­le­wał do nich prze­róż­nych che­mi­ka­liów, w wyniku czego prze­zro­czy­sta ciecz nabrała roz­ma­itych kolo­rów: czar­nego, jasno­nie­bie­skiego, żół­tego, poma­rań­czo­wego, znów jasno­nie­bie­skiego, czer­wo­nego, jesz­cze raz żół­tego, jasno­nie­bie­skiego po raz trzeci, pur­pu­ro­wego i męt­no­bia­łego.

— Ana­liza śliny w stu pro­cen­tach zgodna — oświad­czył dok­tor ponow­nie, pod­no­sząc nieco głos.

Ten test, bada­jący dzie­sięć odmien­nych cha­rak­te­ry­styk śliny czy­stego rasowo czło­wieka, choć na­dal bar­dzo pro­sty, był jed­nak o wiele pre­cy­zyj­niej­szy od poprzed­niego. Z dru­giej strony wiele muta­cji nie łączyło się ze zmianą składu śliny albo wydy­cha­nego powie­trza, czego naj­lep­szym przy­kła­dem Domi­na­to­rzy, któ­rych nie da się wykryć za pomocą testów soma­tycz­nych.

Feric mie­rzył wzro­kiem nik­czemną kre­aturę, zachę­ca­jąc ją do spraw­dze­nia jego woli i ujaw­nie­nia praw­dzi­wej natury. Skryba jed­nak nie kie­ro­wał w jego stronę żad­nej ener­gii psy­chicz­nej. Dla­czego miałby się ujaw­niać zwy­kłemu peten­towi, ryzy­ku­jąc roz­plą­ta­nie wzorca domi­na­cji, skoro wiele wska­zy­wało na to, że nie da się go włą­czyć do sieci?

Dok­tor Heimat przy­twier­dził tym­cza­sem dwie elek­trody do skóry na pra­wej dłoni Ferica, wyko­rzy­stu­jąc do tego odro­binę kleju roślin­nego. Pod­łą­czony był do nich p-metr skła­da­jący się z wykry­wa­cza mini­mal­nych zmian pola bio­elek­trycz­nego gene­ro­wa­nych przez reak­cje mózgu oraz reje­stra­tora słu­żą­cego do gra­ficz­nego zapi­sy­wa­nia pro­filu psy­chicz­nego. Zwo­len­nicy tej metody twier­dzili, że za jej pomocą, o ile jest sto­so­wana w spo­sób pra­wi­dłowy, da się wykryć Domi­na­tora. Nie było jed­nak cał­ko­wi­tej pew­no­ści, czy taki mutant nie umie kon­tro­lo­wać wspo­mnia­nych ładun­ków elek­trycz­nych, a co za tym idzie, czy nie uda mu się odwzo­ro­wać reak­cji praw­dzi­wego czło­wieka, jeśli zachowa daleko idącą ostroż­ność.

— Wypo­wiem teraz kilka twier­dzeń, by zba­dać pań­skie reak­cje — poin­for­mo­wał Heimat jak zwy­kle obo­jęt­nym tonem. — Nie musi pan odpo­wia­dać na głos. Apa­ra­tura jest tak ska­li­bro­wana, że zbada reak­cję pań­skiego umy­słu i ciała.

Wygło­sił całą serię zdań, szybko, mecha­nicz­nie, bez cie­nia emo­cji w gło­sie.

— Rasa ludzka jest ska­zana na wymar­cie. Ludzki geno­typ jest naj­lep­szy spo­śród wszyst­kich istot rozum­nych, jakie do tej pory wyewo­lu­owały. Żaden mate­riał gene­tyczny nie prze­trwał Czasu Ognia w sta­nie cał­ko­wi­cie nie­ska­żo­nym. Naj­waż­niej­szym instynk­tem każ­dej myślą­cej istoty jest zwięk­sza­nie dobro­stanu wła­snego gatunku kosz­tem wszyst­kich innych istot myślą­cych. Miłość jest kul­tu­rową sub­li­ma­cją lubież­no­ści sek­su­al­nej. Poświę­cił­bym życie za towa­rzy­sza bądź uko­chaną.

I tak dalej, i tak dalej. Każde z tych twier­dzeń miało spro­wo­ko­wać reak­cję umy­słu inną niż w przy­padku mutan­tów, mie­szań­ców, a zwłasz­cza Domi­na­to­rów.

Feric poważ­nie wąt­pił w sen­sow­ność prze­pro­wa­dza­nia tego testu, choćby dla­tego, że każdy Dom, mając dostęp do umy­słów innych osób, mógł prze­wi­dzieć kolej­ność wypo­wia­da­nych zdań i przy­go­to­wać odpo­wie­dzi wyko­rzy­stu­jące reak­cje, jakie powinny powstać w mózgu praw­dzi­wego czło­wieka. Mimo to, w połą­cze­niu z cią­giem innych, znacz­nie pre­cy­zyj­niej­szych testów, dałoby się w ten spo­sób osią­gnąć pożą­dane efekty, tyle że w odnie­sie­niu do pomniej­szych odszcze­pień­ców.

Wygło­siw­szy twier­dze­nia, Heimat zer­k­nął na wzory wyry­so­wane przez maszynę i stwier­dził:

— Test p-metryczny pozy­tywny.

Domi­na­tor podał mu for­mu­larz. Cel­nik pod­pi­sał się u dołu, po czym oświad­czył tubal­nie:

— Prawy człeku Jag­ga­rze, niniej­szym potwier­dzam, że posia­dasz nie­ska­żony niczym ludzki geno­typ, i uznaję cię za pra­wo­wi­tego oby­wa­tela Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu.

Feric onie­miał.

— To wszystko? — zapy­tał. — Trzy pod­sta­wowe testy i wrę­cza­cie mi cer­ty­fi­kat czy­sto­ści raso­wej? To skan­dal! Co czwarty drab z Zindu prze­szedłby bez trudu tę waszą farsę!

Wygła­sza­jąc swą tyradę, poczuł lekki nacisk na wały ota­cza­jące jego umysł, coś na kształt bły­ska­wicz­nego pchnię­cia wymie­rzo­nego w rdzeń jego woli. W mgnie­niu oka dotarło do niego, jak próżny i głupi jest ten zryw: roz­sądny czło­wiek nie pod­nosi takich kwe­stii publicz­nie; dal­sze cią­gnię­cie tej awan­tury sprawi przy­krość, a nawet ból wielu porząd­nym, bez­bron­nym isto­tom; lepiej ustą­pić i popły­nąć z prą­dem ku kosmicz­nemu prze­zna­cze­niu, niż sta­wiać próżny opór komuś, kto prze­wyż­sza cię pod każ­dym wzglę­dem.

Ale choć umysł Domi­na­tora się­gnął do samego rdze­nia jego woli, to Feric, dzięki wie­lo­let­niemu doświad­cze­niu, bar­dzo szybko zro­zu­miał, czym naprawdę jest ten ciąg nie­zbyt przy­jem­nych myśli: par­szywy mutant pró­bo­wał wcią­gnąć go do swo­jej sieci. Zare­ago­wał bły­ska­wicz­nie, ciska­jąc w udrę­czone zwoje mózgowe pochod­nię słusz­nej nie­na­wi­ści wobec bez­dusz­nych kre­atur, któ­rych naj­wyż­szym pra­gnie­niem jest uni­ce­stwie­nie gene­tycz­nie lep­szego gatunku, stwo­rów pró­bu­ją­cych pod­po­rząd­ko­wać sobie praw­dzi­wych ludzi i zamie­rza­ją­cych prze­mie­nić tę świętą zie­mię w swój brudny chlew. Choć skryba nie zdra­dził w żaden spo­sób prze­pro­wa­dze­nia ataku ani nie zare­ago­wał na jego odpar­cie, to Feric poczuł, jak wola Doma roz­ta­pia się w ogniu jego nie­na­wi­ści.

— To ja jestem ana­li­ty­kiem gene­tycz­nym i to ja mam więk­sze kom­pe­ten­cje w orze­ka­niu, kto jest czy­sty rasowo, niż jakiś tam zwy­kły oby­wa­tel — oświad­czył Heimat, gdy wygrany poje­dy­nek na umy­sły dobiegł końca.

— Za pomocą zale­d­wie trzech testów?! — zagrzmiał ponow­nie Jag­gar. — Wła­ściwy pro­ces ewa­lu­acji powi­nien skła­dać się z kil­ku­dzie­się­ciu roz­ma­itych badań, włą­cza­jąc w to pobra­nie pró­bek tka­nek, krwi, moczu, łez, stolca i nasie­nia.

— Prze­pro­wa­dze­nie tak wielu skom­pli­ko­wa­nych badań byłoby zbyt cza­so­chłonne — bro­nił się dok­tor. — Tylko garstka ludzi ze ska­żo­nym geno­mem mogłaby przejść te pro­ste niby testy, ale z punktu widze­nia medy­cyny byliby to na­dal ludzie w każ­dym calu, więc o co tyle krzyku?

Feric prze­stał się hamo­wać.

— Stwór koło pana to Dom! — wrza­snął. — Został pan włą­czony do wzorca domi­na­cji! Wysil umysł i uwol­nij się natych­miast, czło­wieku!

Sto­jący w kolejce za nim wyglą­dali na zanie­po­ko­jo­nych; nawet naj­gorsi mie­szańcy wyda­wali się znie­sma­czeni tą awan­turą. Przez krótką chwilę wyda­wało się, że w sali doj­dzie do ręko­czy­nów, ale potem obli­cza znaj­du­ją­cych się w niej istot nabrały ponow­nie tępego wyrazu. Domi­na­tor zadbał o wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

— Mylisz się, prawy człeku Jag­ga­rze — stwier­dził dok­tor Heimat przy­mil­nym tonem. — Kapral Mork jest cer­ty­fi­ko­wa­nym czy­stym rasowo czło­wie­kiem, to chyba oczy­wi­ste nawet dla cie­bie. W prze­ciw­nym razie nie nosiłby mun­duru Wiel­kiej Repu­bliki.

— Może prawy człek Jag­gar nie zna za dobrze oby­cza­jów panu­ją­cych w Hel­do­nie — zasu­ge­ro­wał skryba z iro­nią wyczu­waną wyłącz­nie przez Ferica, jedyną osobę w tej sali, która odkryła jego ponury sekret, ale nie mogła zro­bić nic, by go skrzyw­dzić. — Gdyby każdy z nas musiał dora­stać oto­czony przez mutan­tów, mie­szań­ców i Bóg jeden wie kogo jesz­cze, wszy­scy widzie­li­by­śmy Domów na każ­dym rogu — dodał, patrząc na Ferica z pełną powagą i kom­plet­nym bra­kiem emo­cji, choć ten wyczu­wał dia­bo­liczną, dobrze skry­waną satys­fak­cję.

Dok­tor Heimat prze­ka­zał for­mu­larz Mor­kowi, a ten podał go ostat­niemu z funk­cjo­na­riu­szy za ladą.

— Prawy człeku Jag­ga­rze, zosta­łeś ofi­cjal­nie uznany za praw­dzi­wego czło­wieka, czy uwa­żasz bada­nia za wystar­cza­jące, czy nie — rzekł ana­li­tyk. — Możesz zaak­cep­to­wać lub odrzu­cić oby­wa­tel­stwo Hel­donu, ale tak czy owak, blo­ku­jesz kolejkę.

Roz­wście­czony Feric, zda­jąc sobie sprawę, że dal­sza dys­ku­sja z Heima­tem i zdra­dziec­kim Mor­kiem jest bez­ce­lowa, poma­sze­ro­wał w kie­runku ostat­niego urzęd­nika. Męż­czy­zna, który prze­glą­dał jego for­mu­larz, był masyw­nym, twar­dym face­tem w sile wieku, miał włosy w kolo­rze żelaza i pasu­jącą do nich przy­ciętą brodę. Baretki zdo­biące jego bluzę świad­czyły, że to nie żoł­nierz wyszko­lony w cza­sach pokoju, tylko praw­dziwy wete­ran, który wal­czył na Wiel­kiej Woj­nie. Jego także, nie­stety, cha­rak­te­ry­zo­wała nie­dbała postawa i brak bły­sku w oku, wyraźne dowody, że jest kolejną ofiarą zło­wioną w sieć Domi­na­tora. On jed­nak, w prze­ci­wień­stwie do pozo­sta­łych, mógł wysi­lić umysł i wyrwać się z wzorca domi­na­cji.

— Czy nie wykrywa pan w swoim umy­śle cze­goś w rodzaju otę­pie­nia? — zapy­tał Feric. — Nie­ty­po­wej potrzeby pod­da­nia się i pły­nię­cia z prą­dem? Ktoś taki jak pan, praw­dziwy wete­ran, musi z pew­no­ścią widzieć, że coś jest nie tak z tym gar­ni­zo­nem.

Funk­cjo­na­riusz wsu­nął for­mu­larz Jag­gara do szcze­liny w skom­pli­ko­wa­nej kopiarce.

— Pro­szę skie­ro­wać wzrok na czer­wony punkt, który widzi pan nad obiek­ty­wami — powie­dział.

Feric zamarł posłusz­nie na sekundę, a wete­ran naci­snął kla­wisz na bocz­nej ściance urzą­dze­nia. Kopiarka roz­bły­sła na oka­mgnie­nie bar­dzo jasnym świa­tłem, po czym z jej trzewi dobiegł cichy szum.

— Zosta­łeś uznany za czy­stego rasowo czło­wieka, prawy człeku Jag­ga­rze — wyre­cy­to­wał auto­ma­tycz­nie funk­cjo­na­riusz. — Za moment prze­każę ci sto­sowny cer­ty­fi­kat. W razie kon­troli musisz go oka­zać każ­demu poli­cjan­towi, cel­ni­kowi albo woj­sko­wemu. Każdy kupiec może cię nie obsłu­żyć, jeśli nie wyle­gi­ty­mu­jesz się na jego żąda­nie. Nie możesz zawrzeć mał­żeń­stwa bez oka­za­nia cer­ty­fi­katu. Czy to jasne?

— To nie­do­rzeczne! — wybuch­nął Feric. — Nie rozu­mie pan, że przez to przej­ście gra­niczne prze­pływa obec­nie rzeka ska­żo­nych genów?

— Czy zro­zu­mia­łeś warunki otrzy­ma­nia oby­wa­tel­stwa? — funk­cjo­na­riusz nie pod­jął tematu.

— To chyba oczy­wi­ste, że zro­zu­mia­łem! Ale czy _pan_ rozu­mie, że znaj­duje się pod wpły­wem Domi­na­tora?

Funk­cjo­na­riusz patrzył przez moment w oczy Ferica sku­pia­ją­cego całą swą wolę w spoj­rze­niu. Zda­wać się mogło, że z jego nie­bie­skich oczu wystrze­liła iskierka, poko­nała dzie­lącą ich prze­strzeń i osia­dła na źre­ni­cach hel­der­skiego cel­nika.

— Oczy­wi­ście… Oczy­wi­ście — wymam­ro­tał tam­ten nie­pew­nie. — Pan się myli, oczy­wi­ście.

W tym wła­śnie momen­cie usły­szeli dzwo­nek i z maszyny wysu­nął się wydru­ko­wany cer­ty­fi­kat. Gło­śne brzę­cze­nie spra­wiło, że funk­cjo­na­riusz zerwał kon­takt wzro­kowy, a Jag­gar zro­zu­miał, że cały wysi­łek, jaki wło­żył w poko­na­nie wzorca domi­na­cji, poszedł na marne z powodu zwy­kłego zbiegu oko­licz­no­ści.

Cel­nik wziął cer­ty­fi­kat z podaj­nika i wrę­czył go Feri­cowi.

— Przyj­mu­jąc ten doku­ment, prawy człeku Jag­ga­rze — oznaj­mił cere­mo­nial­nym tonem — przyj­mu­jesz także wszyst­kie prawa i obo­wiązki oby­wa­tela Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu i sta­jesz się cer­ty­fi­ko­wa­nym praw­dzi­wym czło­wie­kiem. Możesz uczest­ni­czyć w życiu publicz­nym, wybie­rać i być wybie­ra­nym, słu­żyć w siłach zbroj­nych Repu­bliki, wyjeż­dżać i wjeż­dżać na tery­to­rium ojczy­zny, kiedy tylko zechcesz. Nie wolno ci jed­nak zawrzeć mał­żeń­stwa bez zgody Mini­ster­stwa Czy­sto­ści Gene­tycz­nej, i to pod groźbą kary śmierci. Czy posia­da­jąc tę wie­dzę, przyj­mu­jesz oby­wa­tel­stwo Wiel­kiej Repu­bliki Hel­donu z wła­snej i nie­przy­mu­szo­nej woli?

Feric gapił się na leżący na jego dłoni twardy, lśniący, gładki cer­ty­fi­kat. Na powierzchni pla­sti­ko­wej karty wydru­ko­wano jego dane i datę przy­zna­nia oby­wa­tel­stwa, znaj­do­wały się tam też wzór jego linii papi­lar­nych, kolo­rowe zdję­cie i pod­pis dok­tora Heimata. Doku­ment został gustow­nie ozdo­biony wolutą i czer­wono-czarno-bia­łymi swa­sty­kami, które doda­wały mu god­no­ści. Feric od bar­dzo dawna, od dzie­ciń­stwa nawet, marzył o chwili, w któ­rej ten święty doku­ment sta­nie się naj­cen­niej­szą z rze­czy, jakie kie­dy­kol­wiek posia­dał. Teraz jed­nak nie umiał się nim cie­szyć, gdyż wszystko stra­ciło sens w momen­cie, gdy surowe stan­dardy gene­tyczne stały się fik­cją. Bez nich ten cer­ty­fi­kat był zwy­kłym kawał­kiem zabar­wio­nego pla­stiku.

— Nie chcesz chyba odmó­wić przy­ję­cia oby­wa­tel­stwa? — zapy­tał hel­der­ski cel­nik, oka­zu­jąc po raz pierw­szy cień emo­cji, choć było to tylko zwy­kłe biu­ro­kra­tyczne roz­draż­nie­nie.

— Przyj­muję oby­wa­tel­stwo — wymam­ro­tał Feric, wsu­wa­jąc ostroż­nie doku­ment do solid­nego port­fela przy­pię­tego do pasa z gar­bo­wa­nej koń­skiej skóry. Masze­ru­jąc w kie­runku wyj­ścia, poprzy­siągł sobie, że ten doku­ment będzie miał dla niego znacz­nie więk­sze zna­cze­nie niż dla tych żało­snych dur­niów. Pomści tę znie­wagę po tysiąc­kroć, zanim da sobie spo­kój z Domami. Choć w tym aku­rat przy­padku nawet po milion­kroć byłoby za mało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: