Zemsta 2020 - ebook
Zemsta 2020 - ebook
Antoni Langer kreśli niepokojąco realistyczny obraz nowoczesnej wojny, od starć pancernych po ataki dronów, od bitew w powietrzu po partyzanckie walki Wojsk Obrony Terytorialnej.
W 1920 roku Wojsko Polskie odparło ofensywę bolszewicką, chroniąc Europę przed komunizmem. Wiele lat później Polska wstąpiła do NATO, zaś rosyjska strefa wpływów skurczyła się. Polacy obarczani winą za przemiany geopolityczne stali się dla Moskwy wrogiem, a odwet na nich - priorytetem.
W roku 2020 Rosja rządzona przez dawnych czekistów rozpoczyna kolejną wojnę. Dezinformacja i dywersja okazują się tylko wstępem do konfliktu na pełną skalę. A sojusze nie są tak pewne, jakimi mogłyby się wydawać…
Do czego zdolny jest sąsiad ze Wschodu, by pokazać swoją przewagę? I czy Polska ma szanse w takim starciu?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-93-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbigniew Bednarski – generał, dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych
Paul Buckmaster – doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego
Witalij Iwanowicz Bujanow – major Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej
Jerzy Julian Marek Butrymowicz – polityk, agent wpływu wywiadu rosyjskiego w Polsce
Jack Clark – generał, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych
Rafał Gajewski – generał broni, dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych
Olga Gertner – porucznik, 41 Batalion Lekkiej Piechoty Wojsk Obrony Terytorialnej
Siergiej Bogdanowicz Jermołajew – generał porucznik Federalnej Służby Bezpieczeństwa
Marta „Kali” Kalińska – porucznik pilot, 21 Baza Lotnictwa Taktycznego
„Klaus” – chorąży, Jednostka Wojskowa Komandosów
Julia Koebner vel Julia Bednarek – kapitan, oficer operacyjny Agencji Wywiadu
Sebastian Kwapisz – członek organizacji terrorystycznej Aryjski Narodowy Front Oporu
Michał Ligocki – generał broni, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i Naczelny Dowódca Wojska Polskiego w czasie wojny
Jan Majewski – ambasador Polski przy NATO
Agnieszka Niedźwiedzka – porucznik (później kapitan), warmińsko-mazurski oddział Straży Granicznej
Maria Raczyńska – żołnierz – ochotnik czasu wojny, kapral organizacji paramilitarnej Narodowa Organizacja Strzelecka
Mariusz Trojanowski – kapitan pilot, 41 Baza Lotnictwa Taktycznego
Adam Wróbel – żołnierz – ochotnik czasu wojny, plutonowy organizacji paramilitarnej Narodowa Organizacja Strzelecka
Bartosz Zakrzewski – generał broni, dowódca generalny Rodzajów Sił ZbrojnychROZDZIAŁ I
13 listopada 2018 roku, Morze Bałtyckie
Szare okręty przecinały fale wzburzonego morza. Ciężkie, ołowiane chmury zwiastowały deszcz, a może nawet deszcz ze śniegiem.
Komandor Wein wyszedł na skrzydło pomostu okrętu desantowego ORP „Poznań”. Trzy bliźniacze jednostki szły w pobliżu. Każda z nich przewoziła na swoim pokładzie po siedem Rosomaków, załadowanych w nocy w Świnoujściu. Towarzyszyły im dwie fregaty rakietowe, stanowiące wraz z sojuszniczymi okrętami eskortę konwoju.
Niska pokrywa chmur nie oznaczała bezpieczeństwa. Dzwonki alarmowe zwiastowały kolejny epizod ćwiczeń. Komandor wrócił na swoje stanowisko. Wiedział, że już teraz radary na jednej z fregat zostały uruchomione, wysyłając w przestrzeń wiązki fal radiowych. Pierwsze cele wykryto w odległości niecałych czterdziestu mil.
Wtedy wyłączono radar. Jeśli napastnicy wykryli emisję promieniowania, znali pozycję zespołu. Okręty zmieniły kurs i prędkość, poza jedną z fregat, której przypadło w udziale niewdzięczne zadanie śledzenia przeciwnika. Kolejna wiązka fal potwierdziła obecność dwunastu samolotów, lecących sto metrów ponad falami. I jednego, dużego i powolnego, krążącego w o wiele większej odległości.
Urządzenia elektroniczne na pokładach okrętów zarejestrowały nowy sygnał – radar dalekiego zasięgu na pokładzie amerykańskiego P-8 „Posejdon”, znajdującego się poza zasięgiem obrony przeciwlotniczej konwoju. Z jego pokładu pilotom maszyn bojowych przekazano przez radio wiadomość o aktualnym położeniu celów.
Po chwili radar na pokładzie drugiej fregaty podjął pracę. Nie było już sensu się ukrywać. Wyrzutnie na pokładach okrętów, załadowane ćwiczebnymi pociskami, przesuwały się, śledząc pozycje celów. To rakiety SM-1 miały zapewnić pierwszą linię obrony. Do walki gotowe były też dwie niemieckie korwety z pociskami o mniejszym zasięgu.
Trzy klucze szturmowych Su-22 z hukiem silników przeleciały nisko nad wykonującymi manewry unikowe okrętami. Atak był efektowny, ale też efektywny. Wprawdzie rozjemcy, czyli oficerowie specjalnie oddelegowani do roli sędziów podczas ćwiczeń, mieli dopiero wydać swój wyrok, lecz nie ulegało wątpliwości, że stare, pozbawione radarów i kierowanych pocisków przeciwokrętowych Su-22 nie miałyby większych szans.
Mimo to, zgodnie z logiką ćwiczeń, gdy naprzeciwko sobie stawały pododdziały różnych rodzajów wojsk wzajemnie ćwiczące swoje możliwości, kolejne pozorowane ataki były ponawiane. Konwój w trakcie swojej drogi do portu w Gdyni miał być brany na cel przez duńskie i niemieckie lotnictwo, polskie okręty rakietowe i nadbrzeżne dywizjony rakietowe. Ćwiczenie Anakonda-18 trwało już od kilku dni. Mimo że pierwsze skrzypce miały grać w nim siły lądowe, ćwiczyły wszystkie rodzaje wojsk. Nie zawsze podział na „Czerwonych”, czyli siły przeciwnika, i „Niebieskich”, a więc siły ćwiczące obronę Polski, był stały. Eskadry lotnicze na przemian miały wspierać obrońców i pozorować naloty przeciwnika. Na luksus posiadania odrębnych jednostek do tego celu stać było nielicznych.
– Na dwanaście maszyn zaliczyliśmy aż osiem zestrzeleń. – Rozjemca podszedł do komandora. – Na ich konto poszedł „Kraków”. – Wskazał ręką na kołyszący się na falach bliźniaczy okręt desantowy.
– Aż tyle? – zdziwił się komandor. – Ile trafili nasi?
– Dwa. Oba z fregat. Resztę zgarnęli Niemcy ze stotrzydziestek – miał na myśli dwie korwety typu 130. Ich pociski małego zasięgu RIM-116 były niezwykle groźną bronią, jeśli ktoś zbliżył się na odległość poniżej pięciu mil morskich. Sęk w tym, że Rosjanie mieli rakiety o zasięgu siedemdziesięciu mil. Zresztą nie tylko oni.
– Za dwanaście godzin to my będziemy celami dla rakiet – zauważył komandor. – Pewnie podziurawią nas jak sito.
Znał założenia kolejnego etapu ćwiczenia. Dwa polskie okręty rakietowe miały zająć pozycje w pobliżu Helu, niedaleko brzegu, pod osłoną przemieszczonego na półwysep pododdziału rakiet przeciwlotniczych. Jednocześnie oba dywizjony Morskiej Jednostki Rakietowej czekały w rozproszeniu pośród kaszubskich wzgórz. Namiary na cele miały podać im śmigłowce Mi-14PŁ i patrolowe Bryzy, które zamiast z bazy w Darłowie podczas tych ćwiczeń startowały z polowych lądowisk. Wszystko miało przebiegać tak jak podczas wojny. Tylko same strzelania rakietowe były symulowane. Potem wszystkie wyniki miały być użyte w kolejnych ćwiczeniach, tym razem sztabowych, gdzie planowano też uwzględnić inne okręty, innych typów i z innym uzbrojeniem.
– Szkoda, że za dwa lata nie będzie mnie tutaj – powiedział rozjemca. – Będzie co oglądać, jak przyjdą Adelajdy.
– Podobno wybrali już nazwy – odparł komandor. – Przynajmniej tyle.
– Będą ORP „Conrad” i ORP „Tobruk”. Ktoś uznał, że podkreśliłyby więź Polski z Brytyjską Wspólnotą Narodów. Dyplomatyczny ukłon, skoro sprzedali je nam po okazyjnej cenie – dodał.
– Trochę jednak odbiegały od tradycji. „Conrad” był krążownikiem, a miana „Tobruk” nie nosił dotąd żaden okręt. Miejscami bitew nazywano kiedyś okręty desantowe.
– A „Grom”, „Piorun” i „Orkan” to niszczyciele? – odpowiedział rozjemca, mając na myśli małe okręty rakietowe.
Obaj oficerowie, służąc w marynarce, traktowali tradycję poważnie. A tradycja dotyczyła także imion okrętów. Nazwy zjawisk atmosferycznych zawsze nosiły niszczyciele – duże, silnie uzbrojone, wielozadaniowe okręty, a nie małe jednostki rakietowe. Z tego powodu fregaty rakietowe, przejęte od australijskiej marynarki, także powinny zostać nazwane w ten sposób.
– Niezależnie od nazw Rosjanie będą mieli z nimi problem.
*
Teraz mamy problemy, pomyślał major pilot Stachowiak, prowadząc formację w kierunku lądu. Zgodnie z planem ćwiczeń nie wracali do Świdwina, gdzie Su-22 bazowały na co dzień. Zamiast tego maszyny czekało rozśrodkowanie. Poszczególne klucze miały wylądować na lotniskach w Siemirowicach, Gdańsku i Gdyni, tam uzupełnić paliwo i przygotować się do dalszych zadań.
Klucz majora skierował się na południe, do Siemirowic. Szturmowce opuściły szyk i pojedynczo podchodziły do lądowania. Będąc już na pasie, wypuszczały spadochrony hamujące, pomagające wytracić prędkość, i kołowały na płytę postojową.
Technicy otaczali samolot, przystawiając drabinki i podstawki pod koła, przyłączając przewody. Tymczasem piloci zebrali się przy maszynie dowódcy.
Major wiedział, że czeka ich kolejny lot, i domyślał się, jakie to będzie zadanie. Cztery samoloty skierowane do Siemirowic mogły przenosić zasobniki rozpoznawcze. Widok wózków z tymi właśnie zasobnikami, jakie podtoczono pod dwa ze stojących samolotów, był tylko potwierdzeniem jego domysłów.
Wszystko wyjaśniło się podczas odprawy. Lot rozpoznawczy miał być wykonany nad Mazurami, w kierunku Suwałk.
– Póki pogoda sprzyja, a za Wisłą jeszcze nie ma zachmurzenia, należy wykonać lot w celu wzrokowo-fotograficznego rozpoznania sytuacji na drogach od Suwałk do Orzysza. – Dowódca wskazał rejon na mapie. – Prawdopodobna trasa kolumn nieprzyjaciela to Suwałki–Bakałarzewo–Olecko–Ełk–Orzysz – wyjaśnił. – Wysokość lotu dwieście metrów, zaczynamy od Orzysza i do Olecka, lecimy, trzymając się drogi. Potem skręcamy na wschód i nad Bakałarzewem odskakujemy na południe. Uwaga, lądowanie będzie w Powidzu, nie wracamy tutaj. Na ten lot lecę ja i Beta. – Wskazał na podporucznika Bujnowskiego. – Beta z zasobnikiem rozpoznawczym, ja z zakłócającym. Kali i Orion mają inne zadanie. Należy rozpoznać lotniska i lądowiska Orneta, Kętrzyn i Suwałki. To samo zadanie. Kali robi zdjęcia, Orion zakłóca. Zdjęcia mają być dobrej jakości. Wysokość także dwieście. Lecimy w szyku do Kwidzynia, potem się rozdzielamy. Mamy być z powrotem w powietrzu za trzydzieści minut. Jak w czasie wojny – dodał.
– A kto nas osłoni? – spytała porucznik Marta Kalińska, o znaku wywoławczym Kali.
– Wymiatanie myśliwskie jest planowane na dużej wysokości – wyjaśnił. – Nasi i sojusznicy nie powinni mieć kłopotów.
Dla trójki młodych pilotów były to pierwsze tak duże ćwiczenia. Na szczęście lot miał być spokojny. Warunki jeszcze były dobre, mieli tylko przelecieć po trasie i robić zdjęcia. Potem będą ich czekać bardziej wymagające zadania. Sobie zostawił trudniejsze. Młody pilot mógł mieć problemy, rozpoznając ruch na drogach, i dobrze byłoby, aby czuwał nad nim doświadczony dowódca. Kalińska miała łatwiejsze zadanie, ale samodzielnie musiała je zaplanować i jeszcze pilnować młodego.
Obciążone wyposażeniem i paliwem samoloty startowały z pasa parami, pod wiatr, w kierunku zachodnim. W kręgu ponad lotniskiem uformowały szyk klucza i skierowały się nad Wisłę. Leciały nisko, nie przekraczając trzystu metrów. Przestrzeń powietrzna nad całą północną Polską była na czas lotów maszyn bojowych zamknięta.
I nie tylko ona. Porucznik Kalińska przenosiła wzrok z tablicy przyrządów na otoczenie. Zauważyła, że ruch na drogach jest mniejszy, a w kierunku Wisły zmierzają kolumny pojazdów o dziwnym, pękatym kształcie. Pewnie posłużą do zbudowania przeprawy, uznała.
Nie mogła porozmawiać o tym z nikim przez radio. Od początku lotu obowiązywała ich cisza na łączach. Tylko w nadzwyczajnym przypadku, takim jak awaria, można było ją przerwać.
Za Wisłą prowadzący pochylił maszynę na lewe skrzydło, potem na prawe i znów na lewe, dając znak do rozejścia się.
*
W tym samym czasie siły 12 Brygady Zmechanizowanej przemieszczały się różnymi drogami na wschód. Dwie kompanie transportowano morzem, kilka innych pododdziałów Rosomaków jechało drogami, a jeden na lotnisku w Goleniowie oczekiwał na przylot ciężkich transportowców. Jednocześnie na platformach kolejowych wyruszył z Żagania wysłany z 10 Brygady Kawalerii Pancernej wzmocniony batalion pancerny. Wcześniej do Polski przybyli niemieccy saperzy. Ich wozy amfibijne miały posłużyć do wybudowania mierzącego dwieście metrów długości mostu pontonowego na Wiśle.
To był kolejny raz, gdy ćwiczono ten sam manewr wojsk, polegający na jak najszybszym przerzucie sił z głębi kraju na wschód, tam, gdzie w czasie wojny byłyby potrzebne. Laicy mogliby uznać, że w takim wypadku wszystkie dywizje powinny stacjonować nad wschodnią granicą. Ale to oznaczało wiele komplikacji, przede wszystkim oddalenie od dużych, wykorzystywanych na co dzień poligonów. Ponadto, choć uważano to za mało prawdopodobne, garnizony na wschodzie mogły zostać zaatakowane z zaskoczenia przez rosyjską artylerię rakietową, a po kilku latach wojny na Ukrainie wiedziano już, że trzeba się z nią liczyć.
*
O rosyjskim zagrożeniu nie trzeba było wiele mówić pilotom z baz lotniczych z Mińska i Malborka. Ich myśliwce MiG-29 stacjonowały na co dzień blisko granicy, a do tego regularnie z obu baz wysyłano kontyngenty na Litwę w ramach sojuszniczej operacji ochrony przestrzeni powietrznej tych państw. Tam przechwycenia rosyjskich samolotów kręcących się blisko granic były codziennością.
Teraz także dwa klucze – jeden z Mińska, drugi z Malborka – brały udział w ćwiczeniu. Symulując warunki wojenne, przebazowano je na zamknięte na ten czas lotnisko w Bydgoszczy. Stamtąd wysyłano je nad Mazury, by z powietrza przygotować zakładaną przez scenariusz kontrofensywę.
Kapitan Mariusz Trojanowski wykonywał już trzecią misję podczas ćwiczenia. Tym razem była nietypowa. Jego cztery samoloty, na co dzień używane do walki z innymi maszynami, przenosiły niekierowane pociski rakietowe, które miały zostać odpalone na poligonie w Orzyszu. Drugi klucz MiG-ów pełnił rolę osłony. Każda z maszyn miała sześć kierowanych R-73. Z ziemi wyglądało to groźnie, ale pilot zdawał sobie sprawę, że tych pocisków o małym zasięgu uda się skutecznie użyć tylko przy sporej dozie szczęścia. Nie obiecywał sobie wiele także po niekierowanym uzbrojeniu, jakim dysponowały samoloty. Mimo wszystko, siedząc w kokpicie, był w lepszym położeniu niż żołnierze piechoty, których miał osłaniać i wspierać.
14 listopada 2018 roku, Mazury
Na ziemi było faktycznie nieciekawie. Zimno i ponuro. Tereny na wschód od Wisły znalazły się pod chmurami, ciemnoszarymi od nagromadzonej w nich wody. Jeszcze nie padało, ale nie trzeba było meteorologa, by wiedzieć, że niedługo zacznie. W żołnierzach, którzy właśnie opuścili ciężarówki i mieli rozpocząć pieszy patrol, nie wzbudzało to entuzjazmu.
– _A hard rain’s a-gonna fall,_ jak by to opisał Bob Dylan – powiedziała porucznik Gertner półgłosem.
Jej żołnierze, obciążeni oporządzeniem i plecakami, zajęli pozycje po obu stronach wąskiej lokalnej szosy. Kryli się za rosnącymi przy drodze drzewami, klęcząc na jedno kolano i trzymając w gotowości karabinki Grot i karabiny maszynowe – jedyną wydaną im cięższą broń. Podzielono ich na sekcje liczące po osiem osób. Skromna grupa dowodzenia, składająca się oprócz Gertner z pomocnika dowódcy plutonu, ratownika medycznego i radiooperatora wraz z przydzielonymi w roli obserwatorów dwoma funkcjonariuszami Straży Granicznej i strzelcami wyborowymi, znajdowała się pośrodku ugrupowania. Na czoło wysunęły się dwie sekcje, trzecia stanowiła tylną straż i odwód jednocześnie.
– Co takiego, pani porucznik? – spytał klęczący obok plutonowy Młynarski.
– A, nic – zbyła go – taka piosenka.
Spojrzała na mapę. Cały batalion otrzymał zadanie patrolowania obszaru przygranicznego, jaki na użytek ćwiczenia wyznaczała rzeka Pasłęka. Działali daleko od swojego rejonu odpowiedzialności, ale tak zakładał scenariusz ćwiczeń. Jej pluton miał sprawdzić obszar wzdłuż drogi biegnącej na północny wschód od rzeki w poszukiwaniu ewentualnych dywersantów. Najpierw należało przejść przez mostek, potem najprościej było po prostu iść przed siebie, wypatrując podejrzanych osób.
– Sierżancie – powiedziała do dowódcy sekcji strzelców – dwie pary ubezpieczenia przy tym mostku, sami wybierzcie sobie pozycje. Panie plutonowy, przekaże pan dowódcy pierwszej sekcji, że na sygnał przechodzą przez most i zajmują przyczółek. Następnie przechodzi druga sekcja wraz z dowództwem, a po niej trzecia. Jednocześnie pary snajperskie w miarę możliwości przemieszczają się równolegle, w kierunku kolejnych stanowisk. Później idziemy wzdłuż tej szosy i skręcamy w lewo, z tym, że chcę, aby druga sekcja szła nie drogą, ale wzdłuż rzeki. Trzecia sekcja idzie górą, sprawdzi te kępy drzew i osłania nas.
– Nie za bardzo to skomplikowane? – spytał plutonowy. – To nie desant w Normandii.
– Póki ja dowodzę, chcę, żeby wszystko było zrobione dobrze – powiedziała z naciskiem porucznik.
– Rozkaz. – Plutonowy udał się do dowódców drużyn.
Ciekawe, czy przez pogodę ktoś zrezygnuje, pomyślała Gertner. Trzy osoby przysłały zwolnienia lekarskie. Zdarza się. Wiedziała już, że zła pogoda i nużące ćwiczenia odsiewają skuteczniej niż wyrafinowane metody. Zostawali ci, którzy naprawdę chcieli.
Żołnierze pierwszej kompanii 41 Batalionu Obrony Terytorialnej ruszyli powoli wśród pierwszych kropel deszczu przed siebie, obserwując otoczenie. Dwie pary snajperskie ze świeżo dostarczonymi, długolufowymi Grotami kalibru siedem sześćdziesiąt dwa milimetra stanowiły ubezpieczenie przemarszu. Wąską rzekę przekroczyli bez przeszkód. Sekcje rozeszły się na podobieństwo palców u dłoni, przeczesując teren.
– Wasze patrole na granicy też tak wyglądają? – spytała Gertner przydzielonych do nich oficerów Straży Granicznej.
– Trochę inaczej – odpowiedziała kapitan Agnieszka Niedźwiedzka. – Mniej ludzi, ale więcej sprzętu – wyjaśniła.
– To znaczy? – indagowała żołnierka.
– Wszystko. Quady, wozy z kamerami, może nawet dron.
Huk strzałów przerwał rozmowę. Gertner rzuciła się w lewo, przywierając do pnia drzewa. Służyła w wojsku krótko, ale dobrze znała ten odgłos. Kałasznikowy. Strzelcy byli gdzieś blisko kępy drzew na północ od drogi.
– Kontakt, kontakt! – zaskrzeczał radiotelefon. – Siły nieznane, cofają się na południowy wschód.
Z kępy drzew padły kolejne strzały. Długie serie ślepaków zakłócały spokój wiejskiej okolicy.
Gertner poczuła skok adrenaliny. Wycelowała w stronę kilku uciekających sylwetek i tak jak pozostali wystrzeliła serię z Grota. Ochłonęła, przypominając sobie, że ma dowodzić plutonem. Zgani siebie za ten błąd później. Machnęła ręką, przywołując radiooperatora.
– Wywołaj Alfę Sześć, przekaż wiadomość o kontakcie!
Nakazała nawiązać łączność z dowództwem, a potem sięgnęła po osobisty radiotelefon.
– Alfa Trzy-Jeden, podaj status – zażądała informacji od dowódcy sekcji.
– Alfa Jeden, jesteśmy w tych cholernych krzakach, przeciwnik zerwał kontakt.
– Podjąć pościg – rozkazała. – Alfa Jeden-Jeden, biegiem naprzód wzdłuż drogi w kierunku lasu, Alfa Dwa-Jeden, naprzód wzdłuż rzeki, jest możliwe, że będą próbowali przez nią przejść – rozkazała.
Nagle coś ją tknęło. Pozoranci byli ustawieni bez sensu. Uciekali przez puste pole, jakby szukali schronienia w lesie. Tylko że las przecinała szosa, którą szli jej żołnierze.
– Alfa Jeden-Jeden, stop! – zmieniła rozkaz. – Obejść las od południa. Alfa Dwa-Jeden, zatrzymać się i powoli przemieszczać się nakazaną trasą. Za chwilę do was dołączymy. Alfa Sierra, także dołączyć do Alfa Dwa-Jeden. Alfa Trzy-Jeden, pościg prowadzić ostrożnie.
Niemal słyszała…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej