Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zemsta Czokołdowa. Z podań szlacheckich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zemsta Czokołdowa. Z podań szlacheckich - ebook

W tej barwnej powieści autor Józef Ignacy Kraszewski zabiera czytelników w podróż przez pełną przygód i tajemnic polską szlachecką przeszłość. „Zemsta Czokołdowa” to bardzo ciekawy zbiór podań szlacheckich, które ożywają w rękach mistrza opowieści. Kraszewski snuje historie pełne namiętności, intryg, miłości i zemsty, ukazując obyczaje i tradycje dawnej szlachty. „Zemsta Czokołdowa” to lektura niezwykła i wciągająca, która pozwoli oderwać się od codzienności i przenieść w świat odległej epoki. Autor w swoim charakterystycznym stylu maluje pełne barw obrazy, które zostaną z czytelnikiem na długo. Przekonaj się o tym sam, sięgając po tę książkę.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-465-7
Rozmiar pliku: 359 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM I.

Część górzystego i malowniczego kraju, ciągnąca się po nad granicą węgierską i zowiąca ziemią Spizką, najobojętniejszego nawet na obrazy natury człowieka pociągnąć musi czarownym widokiem... Piętrzące się wzgórza, rozlane szeroko i wstęgami wijące się wody Dunajca, zielone łąki, ciemne lasy poczepiane po gór stokach, gdzie niegdzie na wyżynie sterczące ruiny zamków i strzelające ku niebu wieżyce kościołków, Tatry w dali z jednej, Pieniny z drugiej strony, tworzą szeroki krajobraz, nad którym mimowolnie zadumać się trzeba.

A gdy obłokami pozawieszane niebo w dzień jasny i słoneczny rzuci plamami cieniów i snopami świateł na wody, góry i lasy i umaluje to złotem a zielenią, szafirem i powietrznemi barwami, oku się od tego oderwać trudno. Majestatyczny, wielki to a rozległy pejzaż, wszakże smutny nieco i pusty.

Świat ten tak pięknie ubarwiony nie roi się ludem a pracą spokojną; zwierza i człowieka rzadko tu spotkasz. Po nad głowami przeciągnie ci czasem szary orzeł, płynący powoli, ospale, jakby od niechcenia z wiatrem gdzieś na żer i zdobycz, a na gościńcu czarny, opalony przesunie się cygan od Węgier, góral lub Słowak, śpieszący niewiadomo gdzie i po co i oglądający się po pustyni nieśmiało...

W końcu XVIII w. kraj ten jeszcze może dziczej a straszniej wyglądał; był to kąt jak pobojowisko opuszczony, pełen starych wspomnień o bojach i łupieżach, mało zamieszkały i niepowabny. Po nad nim mury odrapane odwiecznego Czorsztyna, już naówczas stały na pół rozbite, osmalone i zczerniałe. Nie był on jeszcze jak dziś kupą gruzu i ruiną, ale się na tę śmierć gotował. Jak w owę górę nad San Germano, na której stoi klasztor Monte Cassino, zwykły przechodzące burze zrzucać wszystkie swe pioruny, tak na Czorsztyn co lat kilka padał ów ogień z nieba, i ledwie dachy oprawiono, palił je lub rozbijał.

Podania ludu różnie tłómaczyły ten gniew boży; to pewna, że ani w Niedzicę, ani w okoliczne po górach zameczki, ani w Dunajec nie spadały pioruny tak często jak tutaj. W tych też czasach po dwukrotnym pożarze stał Czorsztyn już czekając tylko rychło też się rozpadnie. Nikt nie myślał o naprawie zamku, w którym nie było komu mieszkać. Gniazdo to dla innego rodu ptaków założone, na nic się nowym nie zdało. Niegdyś z tej góry czatował rycerz może po nad węgierskim gościńcem na kupiecką karawanę, aby się na nią rzucić z wysoka; dumny panek nagrzeszywszy zamykał się tu pewien że go nie łatwo sprawiedliwość doścignie i pochwyci; spokojnym ludziom po nim mieszkać już smutno było i straszno.

Mury wyglądały jakby pobryzgane krwią zaschłą, ściany jakby podrapane rozpaczliwemi dłońmi, okna zdawały się otworami rozburzonego więzienia... Ludzi już tu nie było, ptactwo i zwierz powoli po nich obejmowały puściznę. Kiedy niekiedy stoczony głaz wzięto w dół na nową budowę, stary Czorsztyn wszakże jeszcze dumnie sterczał po nad okolicą, a przy nim i Niedzica i cały przestwór wzgórz wydawały się bardzo pokornie i ubogo. Arystokratyczna ruina, naga, odarta, z wyłupionemi oczyma, trupio pusta królowała jeszcze po staremu krajowi, którego niegdyś była postrachem.

Jeżeli we dnie nie łatwo tu było kogo spotkać, gdy zapadła noc, gdy nadszedł mrok, wielki gościniec węgierski i okolica milczały jak cmentarz. Rzadko kiedy cygańska banda rozpaliła sobie ogień pod lasem i koczowała tem bezpieczna, że tu była sama. Podróżni zmuszeni udawać się tą drogą do Czerwonego klasztoru, do Krościenka lub też ku Krakowu, mierzyli tak dni swoje, aby zawczasu stanąć w gospodzie nim noc nadeszła. Niebezpieczeństwo od ludzi i zbójców włóczących się po nad granicą, równało się utrapieniu, jakiego doznawano przebywając złe drogi, na których po ciemku nie trudno było o przypadek. Gościniec bowiem sam Pan Bóg utrzymywał, wybiły go wozy, wydeptały konie, wychodzili ludzie, zresztą ręka i praca do poprawy się nie przyłożyła. Po deszczach i ulewie, gdy wody ze wzgórz popłynęły drogą, często w niej wymyły przepaści, niejeden kamień co siedział w ziemi opłókany dobył się na wierzch, a byle mrok jużeś tego nie dostrzegł. Po tych więc wertepach chyba znaglony a zuchwały wędrowiec, któremu o gardło szło, puścił się przeciw nocy. W gospodzie lichej zawsze bezpieczniej było niż w polu, choć tutejsze zajazdy, nawet przy osadach, dobrej sławy nie używały. Po nad granicami wszędzie włóczy się tałałajstwa dosyć i wszelakich podejrzanych ludzi, którzy żyją z tego żeru, jaki po gościńcach łapią; gospody ich domowem, schronieniem, a gospodarze pomocnikami, boć to jedno drugiego warte. Szczególniej u granicy Węgier zawsze tego było dosyć, bo co się ztamtąd chronić musiało od miecza i postronka, szło tutaj, a ze Spiżu inni zmykali na Węgry dla bezkarności. Dodawszy cyganów, na których tu nigdy nie zbywało, bo im góry i dziury a lasy wielce smakowały, można sobie wystawić, jak miłym pobyt być musiał. To też nie mieszkał tu nikt po dobrej woli, ani jechał dla satysfakcyi i ów wspaniały obraz boży oglądały ino takie oczy pono co go nie były warte.

Trafiło się wszelako czasem, że się tędy i komuś lepszemu przemykać było potrzeba, ale nie bawił długo, a jak najrychlej mógł ten zakąt opuszczał.

Komu z dalszych stron przyszło się wlec tym gościńcem, zwykle tak mierzył czas, ażeby na noc albo do gospody u Czorsztyna nad Dunajcem zaciągnął, lub do Czerwonego Klasztoru pod Pieninami nadążył.

Właśnie nadchodziła już noc, a miało się ku jesieni i pora jakoś była mglista, gdy wóz ładowny na przedzie, z uczepionym za nim koniem pod deką, zatrzymał się u karczemki nieopodal od Czorsztyna stojącej. Na wozie oprócz dorodnego mężczyzny, dobrej tuszy, marsowego oblicza, z sumiastym wąsem, był olbrzymiego wzrostu woźnica i takiż człek ze służby, także szerokich ramion, nie licząc małego chłopaka, który uczepiony na drążku siedział rozpatrując się ciekawie do koła. Wóz był końmi pięknemi i zażywnemi zaprzężony, a snadź ich w drodze szczędzono, bo gładkie były i podróży na nich trudnoby kto poznał. Wóz, uprząż, ludzie i pan wyglądali zamożno i porządnie. Rzadko się, widać, podobni goście tutaj trafiali, bo ledwie wóz przystanął, z karczemki i głowy i cali ludzie przez wszystkie otwory wyglądać zaczęli... a sam arendarz pośpieszył z obowiązku przeciw podróżnym z respektem wielkim. Nikt nie wątpił, zwłaszcza że już dobrze ciemniało, iż bryka ta zanocować musi. Ale oprócz chłopaka, który z drążka zeskoczył, drudzy się nie brali jakoś do złażenia, a pan się jeno raz oglądnąwszy, skinął na arendarza. Ten przystąpił submittując się.

— Daleko do Czerwonego klasztoru? Zapytanie to o porze spóźnionej tak dziwnie brzmiało w uszach żyda, iż mu je powtórzyć było potrzeba, nim je zrozumiawszy, ruszając ramionami, odpowiedział:

— Do Czerwonego klasztoru? Aj! aj! drogi kawałek! a kto tam po nocy pojedzie!

— Co za noc! odparł podróżny z wozu: ledwie zmierzch... konie wypoczęły.... godzina a choćby półtorej... A droga dobra?

Żyd jakby mimowolnie ramionami zżymał; zdawało mu się czemś osobliwszem, by kto o tej porze, nieznajomym krajem chciał się puszczać dalej.

— Czy jasny pan chce jechać? zapytał złamanym językiem.

— Nietylko chcę, ale muszę, zawołał z wozu podróżny... a jeśli droga nic potem, przecież przewodnika znajdę.

Arendarzowi wszystko to musiało się niezmiernie dziwnem wydawać, a snadź łatwiej mu było ramionami ruszać niż się rozmówić.

— Tu nigdy nikt przewodników nie bierze, bo w dzień nie ma jak zbłądzić, a po nocy, przepraszam pana, ktoby tu jechał?....

Pan się rozśmiał i splunął jakby z gniewu.

— Hryszka! zawołał, skocz mi pierwszego lepszego chłopca weź, to nas przewiedzie.... a dłużej bałamucić szkoda czasu. Chcesz, bym u ciebie zanocował! śmiejąc się dodał: a toż wolę trochę się przejechać, przynajmniej w Czerwonym klasztorze izbę ludzką mieć będę.

Żyd ruch ręką uczynił, jakby mu to było wszystko jedno, i krok odstąpił; chłopak, który się Hryszka nazywał, już miał skoczyć do wsi, gdy do wozu zbliżył się w kapeluszu góralskim stary człek z kijem w ręku... pomarszczony, żółty, z włosami długiemi jakby przylepionemi do głowy, i kiwnąwszy na bryce siedzącemu półukłonem, spytał:

— Pan do Czerwonego klasztoru chcesz? Po nocy!

— Co mi to za noc? ledwo wieczór.

Chłop popatrzał po niebie i po podróżnych..

— A wy to zkąd? zapytał pan.

— Niedaleko, ze Sromowiec paneńku.

— Znacie drogę?

— Ktoby jej tu nie znał!

— To prowadźcie....

Zadumał się stary... poskrobał po brodzie, spojrzał na żyda, westchnął, nieraźno mu było odpowiedzieć... Żyd na niego popatrzał, czy mu dał znak, czy się tak zdawało, zawahał się stary.

— A jużci, jak pan zapłaci! czemu nie?

— Zapłacę... siadaj na wóz... bo się ciemni.

— Ino węzełek zabiorę, szepnął chłop ciągle jakoś niepewny... Hryszka go popchnął żywo, poszedł trochę śpieszniej do gospody, a żyd jakby nie było też tu co robić, pociągnął za nim.

Woźnica się obejrzał ku panu.

— Ej! jaśnie panie, rzekł... to czartowskie drogi.. a i chłopa... kto zna? a na biedę nie wiele potrzeba.....

— Czyż ty stchórzysz Janku! rozśmiał się pan...

Woźnica się obejrzał, wąsa pokręcił tylko....

Tymczasem na bryce siedzący pomacał koło nogi, brzęknęła szabla, ujął się za pas, widać było parę pistoletów za nim... Służący też roztworzył płaszcz, jakby się chciał poprawić i ręką swoje pistolety oba do góry nieco wysunął.... Hryszka patrzał i jakoś mu te nieme przygotowania dziwnemi się zdały.... A chłop też długo się w karczemce zabawiał....

Wyszedł wreszcie z głową spuszczoną, a choć podróżni nie widzieli tego, jeszcze wprzódy nim on, tyłami, ogrodem wysunął się żydziak przychylając się, i zbliżył co żywo nad Dunajec. Co się dalej z nim stało, dostrzedz było trudno... Chłopa wsadzono na brykę, i choć coraz ciemniało na dworze, woźnica cmoknął i konie dobrym kłusem ruszyły.

— Hej! hej! ozwał się chłop zaraz... O kłusie nie myśleć, droga powyrywana, noga za nogą, bo będziemy leżeli.. jak lepsza nastanie... ja oznajmię...

Nic nie odpowiedziawszy woźnica liców zwolnił i stępo szły poważne konie, gościńcem po nad Dunajcem, a krok miały tak spory, że wkrótce wioskę i zamek zostawili za sobą i wjechali w pustą okolicę... a wielkie milczenie otoczyło ich na pustkowiu.. Noc coraz się stawała ciemniejsza, chmury czarne, poszarpane gnały się po niebiosach, i wicher niekiedy jakby w złości coś zawył.

Wszyscy milczeli, oprócz samego pana, który niekiedy poświstywał. Po niejakim czasie przewodnik siedzący na wozie, mimo iż znaczniejszy gościniec szedł prosto, kazał się wciąż kierować na lewo, a pod kołami czuć było można zaraz, że na mniejszą i nieubitą drogę skierowano, Woźnica Janek miał jakąś wątpliwość, zawahał się zwracając ku panu, który ręką tylko skinął, i jechał dalej... Wkrótce owa drożyna jakby wąwozem wymytym, weszła w zarośla gęste. Tuż zaczynał się jodłowy las, rzadki, ale ciągnący się gdzieś daleko po obu stronach. W lesie stało się ciemniej jeszcze. Konie musiały iść noga za nogą i pryskały jakoś jakby wystraszone. Woźnica czuł, że mu co chwila nie śmiejąc się wstrzymać, przystawały, jakby niepewne co począć z sobą. Przewodnik milczał.

— Ale coś ja tej drogi i tego lasu nie pamiętam, ozwał się wreszcie poruszając się na siedzeniu pan, i uderzył po ramieniu przewodnika, który drgnął i aż pochylił się ze strachu, jakby wyskoczyć myślał. Przytrzymał go ręką silny sługa.

— Kędy to ty prowadzisz? Co to jest? Ja dalipan tej drogi nie pamiętam...

Było milczenie przez moment, chłop się zawahał nieco, ale wnet zuchwałą nadrabiając fantazyą, począł wołać:

— Prowadzę was drogą, jaka jest! Dokądże miałbym prowadzić? To najprostsza.. najkrótsza.. A kiedyś pan drogę pamiętał, po co było przewodnika brać?

— Hę? tak mówisz? spytał siadając podróżny. No! to dalej jechać...

Znowu tedy milczeli, aż chłop ni z tego ni z owego, jakby się dopiero przebudził, począł poświstywać..

Woźnica się odwrócił ku panu, a sługa do chłopa, który głowę miał spuszczoną w dół.

— Daj ino pokój temu świstaniu, rzekł pan.

— E! bo mi też markotno, taka czarna noc, gdyby garnek smoły... bąknął przewodnik. Obejrzał się po za siebie dokoła lękliwie, a nim się siedzący na bryce opatrzyli, zsunął się z woza i... przepadł.

— Ha! coś się tu niedobrego święci! zawołał podróżny. Chłopcy, baczność!

Jeszcze nie domówił tych wyrazów, gdy po nad głowami ich z lasu kilka kul świsnęło i ogień błysnął z luf, a konie się żachnęły okrutnie i dyszel u wozu trzasł. Woźnica z całej siły trzymając bystre szkapy, ledwie je zdołał powściągnąć, aż wszystkie postawały słupa, ale na bryce było pogotowiu, pistolety dobyte.

Jeden Hryszka pod wóz się zapakował, bo i bronić się nie miał czem. Razem z hukiem broni ozwały się i wołania z węgierska:

— Stój! poddaj się...

Jakaś ręka z ciemności pochwyciła konie, a inne tuż do wozu już się brały. Wśród nocy nic nie widać było, tylko jakieś postaci migały ze wszech stron, otaczając podróżnych do koła. Natychmiast na bliższych dano ognia, sługa, pan i woźnica lice ściągnąwszy, poczęli się odstrzeliwać. Hałas i wrzawa powstały okrutne.

Wpośród nich rozeznać było można i jęki, bo dwóch ludzi osunęło się na ziemię po wystrzale, a podróżny pistolet drugi dobywszy, szablę też trzymał w pogotowiu. Napastników liczby dojrzeć nie było podobna, ale się roili, bo gdy dwóch padło pod wóz ranionych, tuż skoczyli inni. Dano do nich ognia powtórnie, i znowu z krzykiem się zbóje odrzucili precz na chwilę, ale położenie było ciężkie, bo nabijać w nocy ani czasu, ani możności nie mieli, a tu rwano bryczkę zewsząd i siła widocznie przeważająca napastowała. Podróżny wszakże nie tracąc przytomności, płaszcz zarzucił na rękę i szabli dobył z pochwy, gotując się do obrony, gdy jakby Opatrzność sama czuwała nad nim, z dala ozwał się głos donośny na drożynie, zdający dodawać otuchy. Z razu nie można było wiedzieć jeszcze czy nie zbójom posiłek przybywa... ale ci odskoczyli od wozu spłoszeni i puścić się chcieli w las, gdy szlachcic nie mogąc wytrzymać palnął za nimi, sługa też, a o kilka kroków z tyłu dwa strzały razem huknęły na nich. W popłochu napastnicy z rannymi pospołu pchali się w krzaki, a tuż sługa zeskoczywszy z wozu, choć się potknął na trupie, jednego z uchodzących pochwycił, a z tyłu nadbiegło dwóch konnych, wołając:

— Dobra nasza! dobra nasza! nie dajta się!

O ile poznać było można po nocy, szlachcic konno nadbiegał właśnie, mając za sobą jezdnego. Skoczył wnet z konia i jął pomagać słudze, by rannego pochwycić, mimo oporu zbójców, którzy już nie śmiejąc stawić czoła, zostawili go w rękach, a sami pierzchnęli.

Jakiś czas nie można się było opamiętać i rozpatrzyć co się stało. Sługa padł na ziemię na zbója i wiązał go, własny pas z siebie zerwawszy. W ciemnościach gdzie niegdzie para kłaków od wystrzałów kurzyła się jeszcze. Wszyscy pod wrażeniem tej walki nocnej stali drżący i niemi. Przybyły tylko szlachcic się krzątał krzycząc, ale wesoło i raźnie, jakby niepomiernie był rad z tego:

— A! juchy, wołał, a kanalie!... padłoż tam co? jest który schwytany? Naniecić trzeba ognia, bo tu się omackiem nic nie zrobi, a paskudztwo jeśli gdzie przyczajone leży koło wozu, to się porozłazi.

Podróżny też począł krzyczeć na skrytego ze strachu pod wóz Hryszkę.

— Hryszka! gdzieżeś tam zalazł?... Ognia naniecić, masz tam kłak co się kurzy, weź siarnika i suchych liści, albo choć siana z wozu. Jest latarnia podróżna.

Dopóki było ciemno, ani się obaczyć, ani rozmówić, ani podziękować, ani przywitać, ani o czem pomyśleć nie było sposobu; dopiero gdy Hryszka, który obok padłego w napaści dogorywającego złodzieja leżał pół żyw sam, dobył się z pod bryki i drżącemi rękami jakoś rozdmuchał światło, rozpatrzyli się zbłąkani co się z nimi stało.

Bryka zatrzymana w wąwozie ze złamanym dyszlem, przechylona trzymała się na kołach, ale dyszel strzaskany leżał między końmi, które się poplątały, i gdyby nie silna dłoń woźnicy, poszłyby były pozrywawszy się, w las rozbijać. Dokoła ciemna jedlina słupiasto w górę strzelała, spuszczonemi w dół gałęziami gdzie nie gdzie jakby sposobne do ukrycia tworząc namioty... Około bryki leżał niemal pod kołami konający zbój, czarna bestya, ogorzała, a że był w piersi strzelony i koszulę na sobie z boku poszarpał, całego oblewała posoka... oczy miał wywrócone i białe zębiska zacięte, a włos czarny ze łba na ziemię rozległ szeroko. Drugiego, ale chmyzowatszego wiązał rannego sługa, trzeci jęczał nieopodal pod krzem. Chcieli go byli unieść swoi, ale siły nie miał i legł bezwładny.

Szlachcic, który w pomoc na strzały nadążył ze sługą, był chudy, szpakowaty już i nie wyglądał wcale pańsko; twarz miał podługowatą, nos orli i wąs spuścisty. Sługa krępy i gruby co konie trzymał, patrzał dysząc. Patrzali też i pan i woźnica z bryki, jak przybysz nim się przywitał z nimi, poszedł zaraz w oczy zaglądać zbójom na pobojowisko. A pilno mu snadź było, bo świecąc naprzód podglądnął pod wóz i rzekł tylko:

— A no! dobrze, temu się już nie należy wiele, diabli duszę wezmą jak swoją. Hej! hej! Janasz, nie trza ci było poczciwych ciemiężyć, zdrówbyś chodził po świecie.

Poszedł potem pod krzak do dyszącego i zaśmiał się mu w oczy.

— Dobry wieczór Kuźma! hej! a no! dobry, boś na swego trafił... nie łypaj oczami, już mnie nie zjesz! cha! cha!

Aż zbliżył się do związanego i począł mu się przyglądać. Ten wyglądał na cygana i pewno nim był.

— Ten, rzekł, to w gościnę na polowanie przybył czy co? bo go nie znam, ale jak się zawiezie do Czerwonego klasztoru, dowiemy się co zacz. Tych ichmościów już na brykę ładować żal się Boże, bo to trupy, niech tu sobie na wolnem powietrzu zdychają.

Obejrzawszy tak wszystko, odwrócił się do stojącego na wozie podróżnego, który fantazyi nie straciwszy pistolety wydmuchywał, podniósł czapeczkę i popatrzywszy nań, począł się uśmiechać.

— Mój bracie, panie a dobrodzieju, podając mu rękę począł ów z wozu: pan Bóg sam cię tu przyniósł nam na pomoc, niech ci podziękuję, niech uściskam.

— Ale kogoż miałem honor? spytał szlachcic.

— A! prawda, w tym rozgardyaszu anim się wam dał poznać. Jestem Podlasiak rodem, więc z daleka, ani mnie ani mojej familii znać nie możecie, zowię się Lambert Cieszym Kobyliński z Ćwikłów.

Chciał mówić dalej, gdy słuchający go cofnął się jak rażony w tył parę kroków; zdało się, że z czemś wybuchnie, potem czy się powstrzymał, czy mu to przeszło, z usty otwartemi dalej słuchał.

— Matka mej żony z Węgier była...

Wtem szlachcic machnął ręką i przerwał:

— Co mi mówić będziecie, już to wiem wszystko, a chociaż acindzieja nie miałem honoru znać... te strony i nazwiska nie są mi obce.

— A waćpan dobrodziej zkąd jesteś i jakże?

— Długoby o tem gadać, odłóżmy na potem, chmurno odparł szlachcic; pilniejsze są rzeczy do roboty... Zowię się...

Tu się się zająknął, podumał, podniósł głowę i rzekł:

— Nazywam się Jan Czokołd... i kwita, niegdyś bene natus et possessionatus, bywało Litwin, dziś włóczęga... co o tem gadać!

— A coż tu robicie? spytał zdumiony podróżny.

— Co? hę! po nocach się włóczę i ludzi od zbójców ratuję, jak widzicie, gorzko się uśmiechając zawołał stary szlachcic. Dajmy pokój rozmowie.

Obejrzał się na dyszel.

— Hę! dyszel diabli wzięli! rzekł.

— A tak, proszę pana, ozwał się woźnica: jeszcze dobrze, że sworzeń utrzymał, bo dyszel...

— Niewielka rzecz, musicie przecięż w drodze mieć siekierę i postronki...

— Mój panie a bracie, cóż tandem dalej począć, czy nocować w lesie przy trupach?

— Ale! co zaś! zawołał szlachcic, jeno mi dajcie się rozgospodarować, pojedziemy na noc do Czerwonego klasztoru, księdza tam znajomego mam, nocleg jeszcze będzie niczego.

— Ale wy?

— A ja was przeprowadzę, wesoło rzekł Czokołd: nie mam nic lepszego do roboty.

To rzekłszy jął się sam ku ludziom, koniom i do dyszla. Dopieroż wszyscy też ruszyli się, inaczej zabiegając, aby prędzej z tej dziury wyleźć.

Hryszka ognia pilnował, a że się okrutnie ciemności przy trupach lękał, naniecił ognisko, przy którem wołuby upiec było można, i cały obóz oświecił. Dorzucał coraz suchych gałęzi, a las w ich blasku bardzo pięknie wyglądał; ale bliższy oka obraz nie był wcale wdzięczny. Ludzie za nogi zbójców wyciągnąwszy kładli ich kopą, związanego żywego rzucili na tego, który już zastygał i drugiego co chrypiał dogorywając. Dalej krzątano się przy wozie, stały konie, ten co był przywiązany z tyłu i dwa Czokołdowe, wąchając się a strzygąc uszami. Sam szlachcic o mało nie jak prosty chłop z ludźmi podróżnemu pomagał, a dokładając ręki, gwarzył i pytał.

— Jakżeście się u kaduka w nocy tu dostali?.................................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: