- promocja
- W empik go
Zemsta i przebaczenie. Tom 1: Narodziny gniewu - ebook
Zemsta i przebaczenie. Tom 1: Narodziny gniewu - ebook
Pierwszy tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Julian Chełmicki i Emil Lewin są przyrodnimi braćmi, ale oprócz wspólnego ojca dzieli ich wszystko – pozycja społeczna, stopień zamożności, wyznawane wartości. Dzień, w którym dwaj młodzi chłopcy dowiadują się o swoim istnieniu, diametralnie zmienia ich życie, kładzie się cieniem na ich losie i wpływa na przyszłe pokolenia. Bracia muszą zmierzyć się z rzeczywistością, wzajemną niechęcią i trudną historią swojego kraju. Na drodze Juliana i Emila staną także miłość i namiętność. Czy uczucie pozwoli zapomnieć o zadrze w sercu i zemście, czy wyzwoli kolejne demony? Alicja Rosińska i Hanna Lewin to przyjaciółki, które pewnego dnia opuszczają prowincję, by szukać szczęścia w metropolii i realizować swoje marzenia. Wybuch II wojny światowej niweczy ich plany i wpływa na ich postrzeganie świata oraz to, co w życiu najważniejsze. To uniwersalna opowieść o poszukiwaniu szczęścia i cenie, jaką się płaci za popełnione błędy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-553-3 |
Rozmiar pliku: | 633 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna z trudem wstał z niskiego zydelka, podpierając się drewnianymi kulami. Nie był w stanie dłużej znieść dźwięków dochodzących z sąsiedniej izby. Ze złością przesunął niedokończony wiklinowy kosz, zdjął z gwoździa czapkę i pokuśtykał przed chałupę. Rozejrzał się dookoła i głośno westchnął. Po chwili przełknął ślinę, nie chcąc się rozpłakać. Postanowił odpędzić dręczące go myśli, omiatając wzrokiem zdezelowaną ławeczkę, kury dziobiące ziarna z wydeptanego podwórza, kulawego kundla przywiązanego do łańcucha i polną drogę, wzdłuż której rosły powykrzywiane wierzby.
Niebawem z ochronki miała powrócić jego śliczna córeczka, Hania. Była jeszcze mała, ale mężczyzna był przekonany, że wyrośnie na tak piękną kobietę, jak jej matka. Przypomniał sobie moment, gdy zobaczył po raz pierwszy swoją żonę. Anna Sobala była równie urodziwa, co dumna. Chodziła wyprostowana, z wysoko podniesioną głową, niczym szlachcianka, a nie córka ubogich chłopów. Gruby, jasny warkocz sięgał jej niemal pasa, a w niedziele i święta zamieniał się w upiętą wysoko koronę. On też był biedny, ale miał muskularne ciało, siłę tura i zniewalające szare oczy. Wodziły za nim wzrokiem wszystkie młode dziewczyny ze wsi, a nawet damy mieszkające w majątku Chełmice. Zapewne właśnie to szalone powodzenie i wygląd przypominający rzeźby herosów sprawiły, że Anna Sobala po kilkunastu rozmowach i kilku spotkaniach nad rzeką zgodziła się na ślub.
Ich skromne, ale szczęśliwe życie przerwał wybuch wojny. Mężczyzna opuścił gospodarstwo, swoją piękną żonę, malutką Hanię i wyruszył wraz z innymi młodymi chłopakami na front, walczyć w Legionach. Ta cholerna wojna, pełna trupów i ludzkiej krwi, pozbawiła go nóg. Wyjechał zdrowy i silny, powrócił jako kaleka. Nie mógł pracować w polu i nie miał po co jechać do Ameryki, by zdobyć majątek. Skończył jak starcy w jego wsi – wyplatał kosze, palił najtańszą machorkę i patrzył na pogardliwą minę swojej wciąż pięknej i ponętnej małżonki.
– Masz syna, Lewin. Syn to błogosławieństwo. – W drzwiach chałupy stanęła Harmoniowa, stara, otyła kobieta, która od czterdziestu lat pomagała przychodzić na świat dzieciom z Chełmic.
– Tak, syn to błogosławieństwo – bąknął Ignacy Lewin i uśmiechnął się smutno.
– Coś się nie cieszysz, Lewin? Jak Hanka się urodziła, to trzy dni gorzałkę piłeś i śmiałeś się tak głośno, że cię we dworze słychać było – przypomniała podejrzliwie akuszerka.
Ignacy zmieszał się i machnął od niechcenia ręką.
– Widzisz, Harmoniowa, kaleka jestem, pracować nie mogę, a dzieci wykarmić trzeba.
– Ale do tej roboty to siły znalazłeś. – Zarechotała, ukazując sczerniałe zęby, po czym dodała: – Odkąd Anka do dworku pracować poszła, żyje wam się lepiej niż niejednemu chłopu w Chełmicach. Nie musisz myśleć o żniwach, gradobiciach i jak przezimować.
– To chłop powinien zarabiać na chleb, a baba w domu siedzieć i dzieci pilnować. A Hanka musi do ochronki chodzić, jak sierota jakaś. Teraz to nawet Anka bez roboty zostanie, bo kto się synem zajmie?
– Chełmicki to porządny człowiek, pomógł wam, jak na wojnie byłeś. Słyszałam, że Anka będzie mogła z małym do dworu przychodzić i piastunka się nim zajmie. – Harmoniowa próbowała pocieszyć Lewina.
– Tak… To porządny człowiek – westchnął Ignacy.
– Idź, Lewin, zobacz syna. Dorodny dzieciak – mruknęła Harmoniowa i ruszyła w stronę drewnianej furtki zagrody Lewinów.
Ignacy zacisnął zęby, poczekał, aż Harmoniowa oddali się od domu, po czym, nie oglądając się za siebie, pokuśtykał w stronę pól żyta.
Lubił kiedyś spacerować po polach, wdychając zapach siana, przyglądając się makom i chabrom, dotykać pełnych i twardych kłosów wypełnionych ziarnem. Wsłuchiwał się wówczas w cykanie świerszczy i szczebiot ptaków. A gdy nadchodziła zima i przykrywała wszystko białą pierzyną, lubił patrzyć na oszronione gałęzie i skrzące się w słońcu płatki śniegu.
Odkąd stracił nogi, już nie chodził zimą na spacery, a i latem była to raczej męcząca wędrówka przypominająca mu o jego niemocy. Tego dnia jednak pragnął uciec jak najdalej od domu i zapomnieć o jego istnieniu. Nie chciał myśleć o kolejnym dniu naznaczonym żalem do świata i Boga, że zabiera mu po kawałku wszystko, niczym Hiobowi, a rozdaje tylko wybrańcom, szastając swoją szczodrością niczym cesarz obdarowujący klejnotami swoje nałożnice. Kiedy zabrał mu wszystko, co materialne i cielesne, postanowił zabrać mu teraz godność, wypełniając serce goryczą, a głowę pytaniami i wątpliwościami. Ignacy zastanawiał się nad sensem swojego istnienia i szukał w sobie odwagi, by skończyć marny żywot na tym świecie.
***
– Drze gębę, jakby ją ze skóry obdzierano. Kawał cholery z niej wyrośnie. A dla dziewuchy to niedobrze. Takie to potem sufrażystkami zostają i chłopom usługiwać nie chcą – powiedziała babka Alicja, przez wszystkich nazywana Alutką.
– Myślałby kto, żeś mi usługiwała – mruknął dziadek Bronek i skubnął wąsa. – Tylko się ciebie głupie żarty trzymały. Śmichy-chichy, krzyż pański, babo, z tobą mam.
– Bo ja taka się urodziłam. Widziały gały, co brały. Na szczęście Bóg wiedział, że kiepska ze mnie żona i matka, to dał cierpliwego chłopa i jedną, spokojną córkę. – Alutka roześmiała się rubasznie. – Ale powiedz, śliwki pierwsza klasa – dodała i sięgnęła do miski po kolejną węgierkę.
– Bóg cię za złodziejstwo skarze, a i jeszcze mundurowi swoje dołożą – bąknął.
– A nie przejmuj się, stary, nikt nie pomyśli, że to babka Rosińska na szaber poszła.
– Może cię kto widział? – zatroskał się dziadek i mimo zdegustowania niecnym czynem małżonki sięgnął po kradzione owoce.
– A gdzie tam… Wszyscy w synagodze siedzieli. Klamkę kołkiem podparłam, pewnie do tej pory wyjść nie mogą. A te owoce aż się prosiły, żeby się nimi poczęstować.
– Mamo, ukradłaś ze dwadzieścia kilo, to nie poczęstunek – odezwała się córka Alutki, Michalina, jednocześnie kołysząc trzymane na rękach dziecko.
– A czy ja ci wypominam, że dziecko urodziłaś bez chłopa? Nie! To odczep się od moich śliweczek – mruknęła Alutka.
– Martwię się, że do kozy w końcu pójdziesz – jęknęła Michalina.
– E tam. – Babka machnęła ręką i dodała: – Nie wiem, czy to dobrze, że mała imię po mnie dostała. Jak będzie taką wariatką jak jej babka, to osiwiejesz przed trzydziestką.
– Odpukaj w niemalowane i spluń trzy razy przez lewe ramię – zaśmiała się Michalina.
– Tylko jak opluję ojca, to nie sarkajcie znowu – zupełnie poważnie powiedziała Alutka i splunęła za siebie.
– Tak, druga Alicja Rosińska na tym świecie to prawie jak katastrofa Titanica – dodał Bronisław z głośnym westchnieniem.
Okna niewielkiego salonu Rosińskich w jednopiętrowej kamienicy wychodziły na błotnistą drogę, po której z trudem poruszały się wozy i od czasu do czasu jakaś dorożka. Ulica prowadziła na targ, gdzie w każdy wtorek i piątek zbierali się okoliczni mieszkańcy chcący coś kupić albo coś sprzedać. Było to także miejsce wymiany wszelkich informacji i plotek na temat mieszkańców Chełmic i okalających miasteczko wsi. Oczywiście, najwięcej emocji budziła rodzina Chełmickich, bogatych ziemian, których przodkowie założyli w XVI wieku Chełmice. Opowieści o tym rodzie, ich bogactwie i życiu obyczajowym były niczym opasła powieść w odcinkach, ciągnąca się latami, a kolejne części można było usłyszeć z ust mieszkańców w każdy wtorek i piątek. Chełmiccy walczyli z tym, co jakiś czas wymieniając niedyskretną służbę, ale wszystko na nic. Zawsze znalazł się ktoś, kto coś szepnął, coś napomknął, a inni snuli domysły, dorabiając do zasłyszanych informacji intrygującą historię.
Na targowisku zbierali się wszyscy. Chłopi, krawcy i piekarze, służba z majątku, a niekiedy nawet jego właściciele. Status społeczny ujawniał się jedynie w dokonywanych przez nich zakupach.
Gdy młodzi mężczyźni trafili do Legionów, plotek zrobiło się jeszcze więcej, bo rynek odwiedzały głównie kobiety, targając worki ziemniaków, prowadząc dorodne prosiaki i wożąc drewnianymi wózkami kanki z mlekiem. Damy najczęściej siedziały w dorożkach, wysiadając jedynie przy straganach z rękodziełem, chustami czy obrusami. Stąpały delikatnie na palcach, by nie pobrudzić pantofli i sukien, a konwersacje prowadziły ze swoich pojazdów, blokując drogi i bramy wjazdowe. Te gorzej urodzone, z bruzdami na twarzach, w pocerowanych, skromnych sukniach, przystawały w grupkach i albo szeptały, albo przekrzykiwały się wzajemnie. A gdy wymieniały się informacją o kolejnym poległym mężczyźnie z okolicy, lamentowały, zawodziły i chwytały się za owinięte chustkami głowy.
– Dajże mi już spokój – odpowiedziała babka i klepnęła po dłoni męża. – Zostaw śliwki. Przecież kradzione. I zbieraj się, bo zaraz kuternoga przyjdzie na przymiarkę. Chrzciny już w tę niedzielę. Szkoda mi go, pamiętam, chłop był na schwał i nawet panny miastowe wodziły za nim oczami.
– Niedługo i Chełmiccy będą swojego pierworodnego chrzcić – powiedziała Michalina. – Całe korowody dorożek zjadą się do kościoła.
– A drugi syn furmanką przyjedzie. Taka to boska sprawiedliwość – mruknęła Alutka.
– Nie powtarzaj plotek – burknął Bronisław. – To, że pracowała w majątku, jeszcze nie znaczy, że kochanicą Chełmickiego była.
Alutka zachichotała.
– Nie od dziś wiadomo, że on pies na baby, a Lewinowa też święta nie jest. Chłop na wojaczce, a jej brzuch urósł. Pewnie zielonych jabłek się objadła i ją tak wydęło, tylko skąd dzieciak potem się wziął. Niby że przed czasem się urodził i takie tam bajki, ale Harmoniowa mówiła, że chłopak duży.
– Nie nasza to zgryzota – mruknął Bronisław i wskazał brodą w kierunku Michaliny. – Mamy swoją.
– Teraz to ludzie mordy zamkną, bo nad Lewinowym dzieciakiem będą się pastwić. A naszej bajki sprawdzać nie będą, bo i jak nie mają. Wojna się porobiła, chłop był i chłopa nie ma.
Bronisław wstał z krzesła, wziął z komody pęk kluczy i ruszył w stronę drzwi. Na parterze znajdował się jego mały zakład krawiecki, w którym spędzał większość dnia. Teraz miał jeszcze wnuczkę i zastanawiał się, czy podoła utrzymaniu trzech kobiet jedynie z szycia. Chełmice były biedne, a wojna jeszcze bardziej wydrenowała kieszenie mieszkańców. Głównie łatał ubrania albo przerabiał i tylko od czasu do czasu trafiał mu się kąsek w postaci zlecenia na uszycie surduta czy płaszcza.
Gdy mężczyzna opuścił mieszkanie, Michalina usiadła na jego miejscu i westchnęła.
– Moja dziewczynka jest taka śliczna, może wyrośnie na piękną pannę i jakiś arystokrata straci dla niej głowę?
– Życia nie znasz? Oni tracą głowy na jedną noc. A gdy osiągną swój cel, wraca im na swoje miejsce. Moja droga, są drzwi, których nie da się otworzyć – powiedziała Alicja ze spokojem.
Nie wierzyła w szczęśliwe zakończenia takich bajek, co to kobieta z nizin robiła karierę przy dobrze urodzonym mężu.Nie zamartwiała się jednak, jej córka jeszcze miała trochę czasu, żeby się rozczarować światem i z hukiem powrócić z obłoków na ziemię, gdzie jedynie pogoda ducha była za darmo.
***
Izabela Chełmicka była drobną, bladą kobietą o wątłym ciele i sile kanarka. Poród pierworodnego niemal pozbawił ją życia, a powrót do normalnego funkcjonowania ciągnął się od tygodni. Kobieta nieco przesadzała z rekonwalescencją, traktując urodzenie dziecka jako proces nadający jej status męczennicy. Nie chodziła na spacery, nie przyjmowała gości i nie uczestniczyła w spotkaniach towarzyskich. Najczęściej siedziała w saloniku albo ogrodzie, owinięta pledem, i wpatrywała się tępo w brzozowy las, staw z łabędziami czy drewnianą huśtawkę, która delikatnie kołysała się pod wpływem silniejszych podmuchów wiatru. Synem Julianem zajmowały się piastunki i mąż Izabeli.
Antoni Chełmicki zbliżał się do wieku, kiedy zostaje się raczej dziadkiem niż ojcem, dlatego narodziny syna przyjął z nieopisaną radością. Żeniąc się z dwadzieścia lat młodszą Izabelą Wołoszyńską, miał nadzieję na szybkie pojawienie się potomstwa, ale los okazał się nierychliwy i kazał czekać Antoniemu na tę chwilę prawie dwanaście lat. On sam był przekonany, że jest mężczyzną zdolnym do spłodzenia dzieci, dlatego nie gardził stosunkami z gorzej urodzonymi pannami, które pełniły w dworku rolę służących, kucharek i ogrodniczek. Nie miał zamiaru się zajmować ewentualnymi skutkami swojej chuci, a jedynie udowodnić, że jest prawdziwym mężczyzną. Gdy więc Anna Lewin poinformowała go, że oto zostanie ojcem, zaproponował jej jedynie niewielką rekompensatę finansową. Być może gdyby w podobnym czasie nie dowiedział się o brzemienności swojej prawowitej małżonki, jego reakcja byłaby inna. Jednak niemal równocześnie Izabela oznajmiła mu, że oto ich modlitwy zostały wysłuchane i spodziewa się dziecka.
Po przyjściu na świat syna Antoni oszalał. Nosił na rękach małego Julianka niemal bez przerwy, zakupił dla niego złoconą kołyskę, a żonie sprawił naszyjnik z pereł. Jego marzenie w końcu się spełniło.
– Antoni – jęknęła słabym głosem Izabela – nie noś go ciągle na rękach, bo w kołysce spać nie będzie chciał.
– Jestem taki szczęśliwy, Izabelo, że najchętniej nie wypuszczałbym go z rąk! – wykrzyknął.
– A ja się boję. Znowu jakaś wojna. Wiecznie jesteśmy jak nie u siebie – powiedziała cicho.
– Nie interesuje mnie polityka, a na wojaczkę za stary jestem. Zanim Julian dorośnie, wojna na pewno się skończy i będzie spokój. A czy tutaj będą Prusy, czy carat, to już wszystko jedno. Bylebyśmy jakoś się w tym umieli odnaleźć – mruknął Antoni.
– Wszyscy mówią tylko o wojnie i polityce, a ty jesteś taki spokojny – westchnęła.
– Bo żyję dobrze ze wszystkimi. I z Prusakami, i z pułkownikiem Łyszkinem. Ktokolwiek nastanie, mnie krzywdy nie dadzą zrobić. Byle jak najmniej nam rozkradli, bo wszystko wywożą albo niszczą. Cholera jasna, wojny im się zachciało, a my znowu będziemy chłopcem na posyłki…
– A jak cię za szpiega wezmą albo za zdrajcę? – zatroskała się Izabela.
– Dajże spokój, jedyne tajne informacje, jakie posiadam, to gdzie posiać pszenicę, żeby były dobre plony, i dlaczego po moją gorzałkę i Rosjanie, i Niemcy do Galicji przyjeżdżają. – Chełmicki parsknął śmiechem.
W duchu nie było mu do śmiechu. Nie chciał jednak straszyć i tak przerażonej żony. Nie wiedział, co będzie. Trzy mocarstwa, które podzieliły Polskę, teraz chwyciły się za łby. Piłsudski utworzył Legiony pod sztandarem Austro-Węgier, a Dmowski upatrywał szansy w dogadaniu się z Rosją. Chełmicki obawiał się, że jedni i drudzy będą chcieli okpić Polskę, a teraz szukali jedynie sprzymierzeńca w walce z wrogiem. Prawdą jednak było, że oficjalnie Chełmicki nie angażował się w żadne polityczne dyskursy, a jego majątek, znajdujący się na rubieżach Galicji, radził sobie całkiem dobrze.
Chełmicki robił interesy z rodakami, ale też i z Niemcami, i z Rosjanami. Otwarta kilka lat wcześniej gorzelnia miała do zaproponowania niezłe trunki w bardzo przystępnych cenach, którymi zachwycano się zarówno w zaborze pruskim, jak i rosyjskim. Przymykano więc oko na nie do końca zgodne z prawem kwestie celne i ograniczenia stawiane w poszczególnych zaborach. To dawało świetne zyski Chełmickiemu, który nie chciał ich stracić poprzez branie udziału w spiskach, tajnych akcjach sabotażu czy sporach polskich polityków. Chciał mieszkać i pracować w wolnym kraju, swojej ojczyźnie, prawdziwej Polsce, ale uważał, że ważniejsze są spokój i dobrobyt jego rodziny.
Chełmicki lubił wieczorami siadać na tarasie, popijać herbatę i patrzyć na zachód słońca, które powoli chowało się za zagajnikiem. Niekiedy nurtowało go pytanie, czy warto wytrzebić młode brzozy i sosny, aby móc dłużej napawać wzrok widokiem słońca. Przeważnie jego myśli nie zajmowały ani sprawy zniewolonego kraju, ani nie zastanawiał się nad sensem życia. Jego dni wypełniały rozważania na temat cen alkoholu, nowych inwestycji i dylematy związane z kosztownym hobby, jakie miał. A były to wyścigowe konie, które przynosiły niemałe zyski, a jego napawały dumą i radością. Tak, Antoni chciał zarabiać na wszystkim. Na obrazach, starych monetach, złocie i klejnotach. Wciąż zliczał swój majątek, tracąc humor za każdym razem, gdy wymyślony przez niego interes nie okazywał się tak intratny, jak zaplanował. Zdarzało się to jednak rzadko. Miał nosa do dobrych inwestycji i cieszył się, że nie był jednym z tych rozpróżniaczonych arystokratów, którzy trwonili majątki, zamiast je powiększać, i płakali za każdym razem, gdy wiry historii i ekonomii pozbawiały ich kolejnych areałów ziemskich.
***
Chełmice były miasteczkiem jakich wiele. Z okalającymi je polami i wiejskimi zagrodami. Był oczywiście też dworek, należący do Chełmickich, o których bogactwie krążyły legendy. Życie koncentrowało się przy rynku, a w niedziele i święta w kościele albo synagodze. Były sklepiki i zakłady usługowe opanowane przez sprytnych Żydów i gorzelnia Chełmickich, która dawała pracę mieszkańcom. Niewielka szkoła, ochronka i mała lecznica dopełniały małomiasteczkowy obrazek. Ludzie rodzili się i umierali, kochali i nienawidzili, co zawsze stanowiło pożywkę do rozmów, plotek i domysłów. Tym fascynowali się mieszkańcy Chełmic, zamknięci we własnym kręgu, gdzie życie innych zawsze zdawało się bardziej interesujące niż ich własne.