Zemsta manitou - ebook
Zemsta manitou - ebook
Niepokonany Misquamacus powraca, by dokonać krwawej zemsty.
Nikt nie wierzy, gdy ośmioletni Toby mówi, że z szafy w jego pokoju wyłania się człowiek z drewna i że słyszy głosy. Wkrótce inne dzieci doświadczają podobnych koszmarów. Mimo to nikt nie chce dać im wiary. Tymczasem budzi się Misquamacus, siedemnastowieczny szaman, który pragnie wreszcie zemścić się na białych. Tym razem towarzyszą mu także duchy innych potężnych czarowników. Czoło mogą im stawić tylko ci, którym już raz udało się pokonać Misquamacusa. Czy jednak jasnowidz Harry Erskine i Śpiewająca Skała zdołają powtórzyć swój wyczyn…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-936-0 |
Rozmiar pliku: | 858 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudził się w nocy. Był pewien, że ktoś jest w sypialni. Zamarł. Nie śmiał nawet oddychać. Wczepiwszy palce w kołdrę w bladoniebieskie prążki, podciągnął ją pod sam nos. Wytężając słuch, wpatrywał się w ciemności, gotów wychwycić choćby najdrobniejszy ruch, najcichsze skrzypnięcie podłogowych desek. Serce jak oszalałe trzepotało mu w piersi, bezgłośnie pompując przerażenie do wszystkich żył i arterii ośmiolatka.
– Tato – wyszeptał, ale tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć.
Jego rodzice spali w przeciwległej sypialni, więc od ratunku dzieliło go dwoje drzwi i dziesięć metrów mrocznego korytarza, gdzie tykał stary zegar szafkowy i nawet za dnia odczuwało się dziwną samotność i dławiący bezruch.
Teraz nabrał pewności, że słyszy czyjeś westchnienia lub oddech. Ciche, stłumione wzdychanie jakby ze smutku lub bólu. Mógł to być jedynie szelest zasłon, którymi poruszał wiatr wpadający przez uchylone okno. Mogły to być szepczące fale morskie obmywające plażę oddaloną o niecały kilometr. Czekał i czekał, ale nic się nie działo. Minęło pięć minut. Dziesięć. Oderwał od poduszki głowę o blond lokach. Szeroko otwartymi oczami rozejrzał się po pokoju. Spojrzał w nogi łóżka, na rzeźbiony wspornik. Na drewnianą szafę. Na pudło z zabawkami z niedomkniętym wiekiem, które oparło się na upchniętych w nim dźwigach, czołgach i rękawicach do baseballu. Na ubranie, dżinsy i koszulkę na oparciu krzesła.
Poczekał jeszcze chwilę, wytężając wzrok. Potem ostrożnie wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz szarzało niebo zasnute porwanymi wiatrem chmurami. Czapla wrzasnęła niespokojnie, zwiastując świt. Z uporem gdzieś stukały drzwi. Spojrzał w dół na zaśmiecony ogródek i chylący się płot, który oddzielał dom Fennerów od porośniętych trawą wydm wybrzeża Sonomy. Nikogo nie zobaczył.
Wrócił do łóżka i naciągnął kołdrę na głowę. Wiedział, że to głupie, bo tata tak mu powtarzał. Dzisiaj jednak było inaczej, nie tak jak wtedy, kiedy bał się cieni albo za bardzo się przejął filmem o UFO. Tej nocy ktoś tu był. I ten ktoś wzdychał.
Leżał spięty prawie dwadzieścia minut. Drzwi na dworze nieustannie stukały z upiorną regularnością, ale poza tym niczego nie słyszał. Po chwili oczy same zaczęły mu się zamykać. Raz jeszcze się poderwał, ale potem znowu przymknął powieki i zasnął.
Przyśnił mu się najgorszy koszmar w życiu. Wydawało się, że to wcale nie był sen. Wstał z łóżka i obrócił się w stronę szafy, poruszał głową dziwnie sztywno. Słoje drewna orzechowego w drzwiach szafy zawsze go trochę niepokoiły, ponieważ dopatrywał się w nich lisich pysków. A teraz się ich przestraszył. Miał wrażenie, że w drewnianej płycie ktoś jest i go woła, rozpaczliwie pragnie mu coś powiedzieć. Ktoś, kto został tam uwięziony, a jednocześnie jest przerażający.
Usłyszał czyjś głos, jakby ktoś mówił do niego zza grubej szyby.
– Allen… Allen… na miły Bóg, Allen… na miły Bóg, pomóż mi… Allen – wzywał.
Chłopiec podszedł do szafy, jedną rękę wyciągając przed siebie, jakby zamierzał dotknąć drewna, aby odkryć, skąd dochodzi głos. Niewyraźna, ledwo widoczna, jedynie jako słaba poświata na lakierze, rysowała się szara twarz, której usta się poruszały, błagając o litość, o pomoc w wydostaniu się z niewyobrażalnego piekła.
– Allen… – Głos monotonnie powtarzał błaganie. – Allen… na miły Bóg…
– Kto to jest Allen? – wyszeptał chłopiec. – Jaki Allen? Jestem Toby. Toby Fenner. Kto to jest Allen?
Chłopiec obserwował, jak twarz znika. Jednak przez chwilę ogarnął go lodowaty strach nie do opisania, jakby zawiał zimny wiatr sprzed wielu, wielu lat. Odebrał wrażenie jakiegoś innego miejsca… znanego i znajomego, a zarazem przerażająco obcego. To odczucie pojawiło się i znikło tak szybko, że nie potrafił go zdefiniować.
– Kto to jest Allen? – zawołał, waląc dłońmi w szafę. – Kto to jest Allen?
Był coraz bardziej przerażony i krzyczał z całych sił.
– Kto to jest Allen? Kto to jest Allen?
Drzwi sypialni otworzyły się z trzaskiem.
– Toby? Toby, do diaska, co tu się dzieje? – zapytał tata.
Siedzieli przy kuchennym sosnowym stole. Na śniadanie były jajka na bekonie i naleśniki. Tata przeżuwał jedzenie, popijał kawą, jednocześnie uważnie przyglądając się synowi. Obok niego leżała złożona gazeta „San Francisco Examiner”. Toby, ubrany już do szkoły w dżinsy i letnią błękitną koszulę, koncentrował uwagę na naleśnikach. Dzisiaj widział w nich wyspy skarbów w morzu syropu, które stopniowo rozkopywał gigantyczny widelec.
Mama stała przy kuchence i sprzątała. Miała na sobie fartuszek w różową kratkę, blond włosy upięła w koński ogon. Była szczupła i młoda. Przyrządziła bekon dokładnie tak, jak Toby lubił. Tata miał ciemniejsze włosy, był spokojniejszy i mówił wolniej, ale łączyło ich głębokie uczucie, które nie potrzebowało zbyt wielu słów. Przez całe niedzielne popołudnie mogli puszczać latawce nad morzem albo łowić ryby z którejś z łódek z warsztatu szkutniczego i od obiadu po zmierzch zamienić najwyżej pięć słów.
Za oknem kuchni jaśniało niebieskie niebo z białymi chmurami. Był ciepły i wietrzny wrzesień na północnym wybrzeżu Kalifornii, pora, kiedy wiatr gna piasek przez szorstką trawę i targa praniem na sznurze.
– Chcesz jeszcze kawy? – zapytała Susan Fenner. – Świeżo parzona.
Neil Fenner podsunął kubek, nie spuszczając wzroku z syna.
– Tak. Chętnie.
Susan, nalewając kawy mężowi, zerknęła na Toby’ego.
– Zjesz te naleśniki czy nie? – zapytała nieco ostro.
Chłopiec podniósł wzrok.
– Jedz – polecił mu tata.
Toby posłuchał. Wielki widelec zagłębił się w wyspę skarbów, dźwignął ją i wprowadził do gigantycznej kruszarki.
– Jest coś ciekawego w gazecie? – spytała Susan.
Neil zerknął na gazetę i pokręcił głową.
– Nie będziesz czytał? – zdziwiła się, odsuwając sobie krzesło i siadając z kubkiem kawy. Sama nigdy nie jadła śniadania, jednak nie wypuszczała z domu Neila ani Toby’ego bez porządnego, ciepłego posiłku. Wiedziała, że mąż przeważnie zapomina o przerwie na lunch, a syn wymienia kanapki z masłem orzechowym na plastikowe żołnierzyki albo gumę balonową.
– Nie – odpowiedział Neil i podał jej gazetę.
Susan otworzyła ją na dziale gospodarstwa domowego.
– Uwierzyłbyś? – odezwała się. – Piszą, że sprzęt marki Cuisiart wychodzi z mody, a ja nadal nie mam żadnego ich urządzenia.
– W takim razie zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy – odparł mąż, ale najwyraźniej nie był zainteresowany tym tematem.
Susan spojrzała na niego i zmarszczyła brwi.
– Neil, coś się stało? – spytała.
Pokręcił głową i nagle chwycił syna za nadgarstek, a następny kęs naleśnika zawisł nad talerzem.
– Tato? – zdziwił się Toby.
Neil bacznie przyjrzał się synowi.
– Toby, wiesz, kto to jest Allen? – zapytał szorstkim głosem.
Chłopiec popatrzył na ojca, nic nie rozumiejąc.
– Allen? – powtórzył.
– Właśnie. Powtarzałeś to imię w nocy, kiedy śniło ci się coś strasznego. Mówiłeś: „Nie jestem Allen, jestem Toby”.
Toby zamrugał. Za dnia nie pamiętał zbyt dokładnie nocnego koszmaru. Wydawało mu się, że miało to związek z drzwiami szafy, ale nie wiedział, w czym rzecz. Przypomniał sobie, że się bał. Pamiętał, że tata położył go z powrotem do łóżka i szczelnie otulił kołdrą. Jednak imię „Allen” nic mu nie mówiło.
– Właśnie to mówił? „Nie jestem Allen, jestem Toby”?
Neil skinął głową.
– Dzieci mówią przeróżne rzeczy przez sen – powiedziała Susan do męża. – Moja młodsza siostra śpiewała rymowanki.
– To nie to samo – odpowiedział.
Susan spojrzała na syna i z powrotem na męża.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – dodała cicho.
Neil puścił nadgarstek Toby’ego. Popatrzył na stół, na swój pusty już talerz.
– Mój brat miał na imię Allen – oznajmił. – Wszyscy mówili do niego Jim, bo na drugie miał James. Ale na pierwsze imię miał Allen.
– Przecież Toby o tym nie wie.
– No właśnie.
Zapadło niezręczne milczenie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – odezwała się Susan. – Że Toby ma koszmary o twoim bracie?
– Nic nie chcę przez to powiedzieć. To mnie po prostu zaskoczyło, to wszystko. Pokój Toby’ego kiedyś należał do Allena. To znaczy Jima.
Susan odstawiła kubek z kawą. Spojrzała na Neila i zrozumiała, że z niej nie żartuje. Czasami to robił, a poczucie humoru miał miłe, chociaż toporne, odziedziczone po matce Polce. Poczciwe, środkowoeuropejskie żarty. Dzisiaj był jednak zdenerwowany i zaniepokojony, jakby przeczuwał niepewną przyszłość.
– Myślisz, że to duch? – zapytała.
Neil na moment spoważniał, a potem najwyraźniej zmieszany uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Duch? Sam nie wiem. Nie wierzę w duchy. To znaczy nie wierzę w duchy, które chodzą po nocy.
– Tato – zapiszczał Toby. – A duchy istnieją? Naprawdę?
– Nie, synu – odparł stanowczo Neil. – Nie ma żadnych duchów. Są tylko w bajkach i na tym koniec.
– W nocy słyszałem jakieś głosy – dodał Toby. – Czy to był duch?
– Nie, dziecko. To tylko wiatr.
– Ale co powiedziałeś o Allenie?
Neil spuścił głowę. Susan wzięła Toby’ego za rękę.
– Tatuś chciał powiedzieć, że śniło ci się coś bardzo wyjątkowego – wyjaśniała spokojnie. – To wszystko. Nie ma się czego bać. A teraz skończ naleśnika, bo już pora do szkoły.
Neil zawiózł Toby’ego pick-upem do Bodega Bay i wysadził przed samą szkołą. Dzwonek zawodził płaczliwie, a większość dzieci była już w środku. Toby wysiadł z samochodu, ale zamiast pobiec prosto do budynku, stał jeszcze chwilę obok pick-upa, spoglądając na ojca. Wiatr od oceanu rozwiewał mu blond grzywę.
– Tato? – odezwał się.
Neil spojrzał na syna.
– O co chodzi?
– Nie chciałem cię zdenerwować.
Neil się zaśmiał.
– Zdenerwować? Nie zdenerwowałeś mnie.
– Myślałem, że tak. Mama powiedziała, że nie wolno rozmawiać o Jimie.
Neil nie odpowiedział. Nadal z trudem przychodziło mu myślenie o bracie. Już nie nawiedzały go te straszne, wyraziste obrazy. Z czasem udało mu się je zamazać w pamięci, zapomnieć o nich. Ciągle jednak odczuwał ten ból zapierający dech w piersi, jakby wskoczył do oceanu w grudniowy dzień. Wciąż czuł się bezradny i zrozpaczony.
– Lepiej już biegnij. Pani będzie się o ciebie martwiła – powiedział.
Toby się wahał.
– No, leć – ponaglił go Neil, a Toby wiedział, że tata nie żartuje.
Zarzucił na ramię tornister, wziął pudełko z drugim śniadaniem, po czym ruszył powoli szarym, zakurzonym dziedzińcem. Neil obserwował, jak syn znika za poobijanymi, niebieskimi drzwiami, które się za nim zamknęły. Westchnął.
Wiedział, że powinien być z Tobym szczery i powiedzieć mu o Jimie. Ale nie potrafił, dopóki sam się nie upora ze wspomnieniami. Już parokrotnie zaczynał opowiadać Toby’emu o tym, co się wydarzyło, ale trudno mu było znaleźć właściwe słowa. Bo jakimi słowami można opisać scenę, gdy samochód powoli miażdży twojego brata, ponieważ przez nieuwagę zwolniłeś podnośnik? Jakie słowa mogły opisać własną winę?
Nawet dzisiaj miał przed oczami rękę Jima wyciągniętą w jego stronę. Widział błagającą, nabrzmiałą twarz brata, z krwią buchającą ustami i nosem. Jak powiedzieć o tym ośmiolatkowi?
Pojechał do centrum Bodega Bay i zaparkował samochód przed restauracją. Potem ruszył szarym, drewnianym pomostem do _White Dove_, żaglówki, którą naprawiał dla klienta. Mewy kołowały z trzepotem skrzydeł na wietrze, a takielunek jachtów zacumowanych w zatoce pobrzękiwał i trzeszczał.
Miejscowość leżała nad małą, płytką zatoką z półwyspem, który przypominał zakrzywiony palec wysunięty z wybrzeża Sonomy. Plaże wokół niej były szare i zaśmiecone popiołem i puszkami po piwie, ale dalej ciągnęły się zielone pagórki i ciche gospodarstwa. Turyści już się porozjeżdżali, a spowite mgłą wybrzeże ucichło, słyszało się jedynie krzyk mew i chlupot fal o pale kei.
Neil zeskoczył na wybielony solą pokład _White Dove_ i przeszedł na rufę. Właściciel używał łodzi przez całe lato, więc wymagała czyszczenia, konserwacji i malowania. Spojrzał na maszt i zobaczył, że kilka lin wystrzępiło się i zwisało luźno.
Miał właśnie zejść pod pokład i sprawdzić, jakie naprawy są konieczne w małej kabinie, kiedy wydało mu się, że usłyszał czyjś głos. Podniósł wzrok, ale nikogo nie było w pobliżu poza starym Doughtym, marynarzem z Bodega Bay, który siedział na koszu na homary jakieś dziesięć lub piętnaście metrów od niego.
Neil znieruchomiał na kilka sekund, ale doszedł do wniosku, że musiał się przesłyszeć, znów pochylił głowę, aby wejść do kabiny.
– Allen – wyszeptał czyjś głos.
Neil zamarł. Bez wyraźnego powodu ogarnął go strach, jakiego nigdy dotąd nie zaznał. Przez moment nie mógł się ruszyć, jakby ów szept całkowicie pozbawił go sił. Po chwili zdołał się odwrócić z szeroko otwartymi oczami i pobladłą twarzą.
Nie było nic poza zamgloną zatoką, mrocznym, szarym oceanem, kołującymi mewami. Nie słyszał żadnego głosu oprócz skrzypienia lin i desek, gdy _White Dove_ unosiła się na falach.
Neil wziął głęboki oddech i wszedł do kabiny. Były tu trzy wąskie koje ze zmiętą pościelą. Pośrodku stał lakierowany stół, zastawiony papierowymi kubkami i pustymi butelkami po bourbonie, z blatem przypalonym papierosami. Neil poczuł niesmak na myśl, że można tak traktować łódź. Nawet najzwyklejsza łódka chroni ludzi przed żywiołem i dlatego uważał, że każda, choćby bardzo skromna, zasługuje na troskę i szacunek.
Rozejrzał się, a potem odwrócił do schodków i wtedy rozległ się szept:
– Allen, pomóż mi… Allen, proszę, pomóż mi.
Obejrzał się kompletnie przerażony. To śmieszne, ale przez chwilę wydawało mu się, że przez zabrudzony przedni bulaj ktoś zagląda do środka, lecz twarz natychmiast przeobraziła się w zwoje lin i szekle.
Roztrzęsiony wydostał się z kabiny na pokład. Nie wiedział, co o tym myśleć. Może to sen Toby’ego zapadł mu w pamięć. Może był przepracowany. Wziął kilka głębokich oddechów i wrócił na keję po narzędzia i puszki lakieru.
W szkole słońce kładło się ukosem na ławki. Pani Novato, młoda brunetka z włochatą myszką na policzku, gustująca w zwiewnych hinduskich sari, zapowiedziała dzieciom wycieczkę, która miała się odbyć za tydzień. Każde dziecko musiało zapłacić za nią dolara i trzydzieści pięć centów i zabrać ze sobą suchy prowiant. Pojadą nad jezioro Berryessa w górach Vaca na lekcję przyrody i może nawet trochę popływają.
Toby siedział razem z Petrą Delgadą, poważną dziewczynką, która nigdy dużo nie mówiła i w niedzielę zawsze chodziła do kościoła. Nauczycielka przesadziła go, ponieważ za dużo rozmawiał i śmiał się, gdy dzielił ławkę ze swoim najlepszym kolegą, rudzielcem Linusem Hoplandem. Linus siedział teraz w pierwszym rzędzie, a jego włosy błyszczały niczym światło latarni morskiej na Point Arena.
– Jedziesz nad jezioro? – Toby szeptem zapytał Petrę. – Rodzice ci pozwolą?
Petra wzruszyła ramionami i z udawaną skromnością wydęła usta.
– Nie wiem. Od czterech dni jest mi niedobrze. Mama może mi nie pozwolić.
– Niedobrze? To znaczy, że rzygałaś?
– Nie mówi się „rzygać”. To nieładnie.
Toby się zarumienił. Nie chciał, aby Petra pomyślała, że nie jest duży i mądry. W końcu ona niedługo skończy dziewięć lat i ma szansę zostać przewodniczącą klasy.
– No to co ci jest? Masz odrę? – dopytywał się.
– Tak naprawdę to cierpię na bezsenność – wyjaśniła Petra.
– To zaraźliwe?
– Pewnie, że nie, głuptasie. Bezsenność to znaczy, że nie możesz spać. Widzisz, jakie mam podkrążone oczy? Mama mówi, że to przez napięcie przed dojrzewaniem.
Toby zmarszczył czoło. Nie chciał się przyznać, że nie ma najmniejszego pojęcia, o czym mówi Petra. Słyszał coś o „dojrzewaniu” i wiedział, że ma to jakiś związek z włosami rosnącymi na siusiaku – dziadek zawsze tak to nazywał – ale na tym kończyła się jego wiedza. Jak większość dzieci, dla których najważniejsze w życiu są deskorolki, _Aniołki Charliego_ i _Captain Cosmic_, zaraz zapominał, co mu mówiono.
– Co robisz całą noc, jak nie możesz spać? – zapytał. – Chodzisz po domu?
– Och, trochę sypiam – wyjaśniła Petra. – Tylko że ciągle miewam koszmary. Budzę się przez nie, a potem mija dużo czasu, zanim znowu uda mi się zasnąć.
– Koszmary? Wczoraj miałem koszmar.
– E tam, ja na pewno mam gorsze – odparła Petra. – Moje są po prostu straszne.
– Mnie się śniło, że ktoś utknął w mojej szafie – opowiadał Toby. W słonecznej sali zabrzmiało to dość słabo. Przeraźliwy strach na widok szarej twarzy w drzwiach szafy wyparował w cieple dnia.
Petra zadarła nos.
– To nic takiego. W moich snach jest pełno krwi. Śnią mi się ludzie cali we krwi.
Toby był pod wrażeniem.
– To naprawdę straszne – przyznał. – Ludzie zalani krwią… to straszne.
– Mama mówi, że to takie strachy w okresie dojrzewania – lekko dodała Petra. – Twierdzi, że to strach kobiety przed jej naturalną funkcją, a winni są mężczyźni, bo nie rozumieją kobiet.
– Petra! – zawołała pani Novato. – Ty rozmawiasz? To ci niespodzianka!
Dziewczynka rzuciła Toby’emu ostre spojrzenie.
– Przepraszam – powiedziała do nauczycielki. – Chciałam mu coś wytłumaczyć.
Dwadzieścioro dziewcząt i chłopców w wieku od ośmiu do dziesięciu lat odwróciło głowy w ich stronę.
– Jeżeli czegoś nie rozumiesz, Toby, zawsze możesz mnie zapytać – pouczyła go pani Novato. – Za to mi płacą. Poza tym w większości spraw jestem trochę lepiej poinformowana niż Petra.
Linus Hopland szczerzył się do Toby’ego i stroił miny. Chłopiec z trudem hamował śmiech, aż musiał ugryźć się w język, aby nie parsknąć głośno.
– Wstań, Toby – poleciła nauczycielka. – Jeżeli chcesz o coś zapytać, czegoś nie rozumiesz, to podziel się z nami swoim problemem. Po to są lekcje.
Toby podniósł się niechętnie. Wzrok wbił w blat ławki.
– No, słucham – ponaglała pani Novato. – Czego tak bardzo chciałeś się dowiedzieć?
Toby nie odpowiadał.
– To było tak ważne, że musiałeś omawiać to z Petrą w środku lekcji przyrody, a teraz nie możesz mi powiedzieć, co to takiego?
– Chodziło o jej sny – odparł Toby cichym, zachrypniętym głosem.
– Mów głośniej – poleciła nauczycielka. – Nic nie słyszę.
– Chodziło o sny Petry. Ona ma koszmary, tak jak ja.
Pani Novato zamrugała.
– Koszmary? Jakież to koszmary? – zapytała.
– Śnił mi się ktoś uwięziony w mojej szafie i wołał o pomoc. A Petrze śnią się ludzie cali we krwi.
Pani Novato powoli podeszła do ich ławki. Najpierw spojrzała na Toby’ego, a potem na Petrę. Na tablicy za nią widniało napisane kredą zdanie: „Drzewa w Skamieniałym Lesie zostały zamienione w kamień przez minerały”.
– Powiedzieliście o tym rodzicom? – spytała nauczycielka.
– Tak, proszę pani. – Dzieci skinęły głowami.
Pani Novato się uśmiechnęła.
– W takim razie wszystko będzie dobrze. Może jedzcie trochę mniej sera przed snem, a koszmary nie będą was męczyć. Teraz zapomnijcie o złych snach i zajmijcie się tym, co prawdziwe: drzewami w Skamieniałym Lesie.
Toby usiadł. Petra, zła, że pani Novato ją zganiła, uszczypnęła go w nogę z całej siły.
Podczas dużej przerwy na rozgrzanym, zakurzonym boisku ogrodzonym metalową siatką Toby usiadł na ławce z rozłupanej kłody i jadł kanapki z masłem orzechowym i dżemem. Dzisiaj, mimo że Ben Nichelini usilnie prosił o kanapkę w zamian za żywą jaszczurkę na sznurku, Toby był głodny i zjadł całe drugie śniadanie przygotowane przez mamę. Na sam koniec, przezornie, zachował batonik czekoladowy.
Andy Beaver, któremu zazdrościła cała klasa, bo wujek zabrał go do kina na _Gwiezdne wojny_, całkiem znośnie udawał teraz R2-D2, a Karen Doughty dyszała głośno, powtarzając: „Jestem Darth Vader! Jestem Darth Vader!”.
Daniel Soscol, jeden z najmłodszych chłopców w klasie, przeciął boisko i usiadł obok Toby’ego, z zainteresowaniem przyglądając się, jak ten pochłania kanapkę. Daniela nieszczególnie lubiano, ponieważ był mały i cichy. Miał wielkie, ciemne oczy, szczupłe ręce i nogi. Jego tata był hydraulikiem w Valley Ford, a mama zmarła w maju.
Toby nie przerywał jedzenia. Kiedy skończył, wyciągnął kwadratową, papierową serwetkę, którą mama starannie włożyła mu pod kanapki, i wytarł usta.
– Słyszałem, co mówiłeś o koszmarach – odezwał się Daniel.
Toby podniósł wzrok.
– No i? – rzucił, udając twardziela, ponieważ Soscol był klasowym popychadłem, więc nie chciał, aby Andy Beaver zobaczył, że jest miły dla kogoś takiego, bo wtedy banda Andy’ego mogłaby zacząć traktować go podobnie. Podkładaliby mu pinezki, chowali książki i robili inne podobne rzeczy.
– Mnie też śniły się koszmary – wyznał Daniel. – Naprawdę straszne. Śniło mi się, że idę przez las i nagle jakieś potwory spadają na mnie z drzew.
– I co w tym strasznego?
– A w tym, że ktoś ci siedzi w szafie?
– No, wtedy to było straszne – stwierdził Toby.
– U mnie też.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Toby odwinął batonik i zaczął jeść. Chłodny powiew wiatru z zachodu wzbił pył z boiska, a gdzieś w oddali zapiał kogut.
– Nie tylko nam śnią się koszmary – odezwał się Daniel. – Ben Nichelini też miał złe sny. Śniło mu się, że biegnie i biegnie, a jacyś źli ludzie chcą go złapać.
– Wszyscy mają takie sny – odparł Toby.
– Chyba tak – przyznał Daniel. – Tylko to dziwne, że wszystkie dzieci mają koszmary.
Zbliżył się do nich Andy Beaver, popiskując i bulgocząc jak R2-D2. Daniel nie miał ochoty zostać w tym towarzystwie. Kiedy Andy był w nastroju do zabawy, to przeważnie oznaczało, że albo wytarga Daniela za włosy, albo ściągnie mu spodnie. Rzucił tylko „Cześć” Toby’emu i pobiegł przez boisko do klasy.
– Rozmawiałeś z tym lizusem? – zapytał Andy. Miał blond włosy i był skory do bitki, pewnie jako dorosły całe życie będzie oglądał mecze baseballu i pił piwo.
Toby zmrużył oczy przed słońcem.
– A jeżeli tak, to co z tego?
– Po prostu nie gadaj z tym lizusem. To cykor. I tyle.
– Mama niedawno mu umarła. Może też byłbyś cykor, jakby ci mama umarła.
– Na pewno nie byłbym cykorem. O czym gadaliście?
Toby skończył batonik i zmiął papierek.
– A co cię to obchodzi?
Andy złapał go za rękę i wygiął palce do tyłu. Chłopiec krzyknął z bólu, ale Andy był o wiele silniejszy i Toby nie mógł się uwolnić. Zbiegło się kilkoro dzieci, wołając: „Biją się! Biją się!”. Toby i Andy przewrócili się w piach i zaczęli się turlać, wierzgać, postękiwać i zadawać sobie nawzajem ciosy.
W końcu Andy przygwoździł Toby’ego do ziemi i kolanami przygniótł mu ręce. Obaj byli cali brudni, zaczerwienieni i mieli łzy w oczach.
– Dobra… O czym gadaliście? Chcę wiedzieć! – wysapał Andy.
Toby zakaszlał.
– O tych koszmarach. I tak byś nie zrozumiał.
– Ach tak?
Toby zepchnął z siebie kolegę i dźwignął się na nogi. Na plecach koszula mu wyszła ze spodni, które na dodatek się podarły. Wyciągnął chusteczkę i wytarł twarz.
– Taki cwaniak jesteś? Myślisz, że tylko ty miałeś koszmary? – spytał Andy.
– To kiedy ostatnio śnił ci się koszmar? – zapytał Toby. – Pewnie wtedy, jak twoja matka ugotowała spaghetti.
– Nieprawda! – zdecydowanie zaprotestował Andy. – Wczoraj w nocy miałem koszmar i przedwczoraj też.
– Śniły ci się koszmary? – nie dowierzał Toby.
– Tak.
– To nie oglądaj _Gwiezdnych wojen_ – wtrącił Ben Nichelini. – Za mały jesteś na to.
– Zamknij się, co? – rzucił Andy. – Śnili mi się ludzie, którym wyrywano włosy z głowy. Całe mnóstwo ludzi. Wszyscy zawodzili i krzyczeli.
– Jejku, to straszne – odezwała się Debbie Spurr, chuda, zastraszona dziewczynka w sukience w brązową kratkę, z kokardkami we włosach. – To gorsze od mojego koszmaru.
– A to co? – zapytał Andy. – To, że Toby, Petra i ja mamy koszmary, nie znaczy, że wszyscy inni też muszą je mieć.
– David też miał – dodał Toby. – To już jest nas czworo.
– Ja też – upierała się Debbie. – Wydawało mi się, że nie śpię, ale spałam. Usłyszałam, jak ktoś woła. To było naprawdę straszne. Ktoś wołał bez ustanku, a ja nie wiedziałam, co zrobić. To była kobieta, strasznie przerażona.
Toby spojrzał na Andy’ego i po raz pierwszy w życiu patrzyli na siebie jak dorośli, nie jak koledzy z klasy ani jak dzieci. Młode twarze wyglądały śmiertelnie poważnie, jakby obaj rozumieli, że to, co się dzieje, jest niezwykłe i niebezpieczne. Andy to przerwał i uśmiechnął się lekko.
– To nic w porównaniu z moim snem. To co, że jakaś kobieta krzyczała? Podłożę pinezkę na krzesło pani Novato i wtedy się przekonacie, jak kobieta krzyczy.
Ich nauczycielka stanęła w drzwiach szkoły i dmuchnęła w gwizdek, ogłaszając koniec długiej przerwy. Skończyły się rozmowy o koszmarach i wszyscy powędrowali do klasy, a Andy Beaver znowu zaczął udawać R2-D2, zderzał się z dziewczętami i wydawał bulgoczące dźwięki. Toby wszedł do szkoły jako ostatni. W drzwiach coś kazało mu się zatrzymać, odwrócił się i spojrzał na szkolne boisko.
Na słońcu i wietrze, metr za bramą stał wysoki mężczyzna. Ubrany był w stare, znoszone i zakurzone rzeczy, a szerokie rondo brudnego kapelusza zasłaniało oczy. Toby miał wrażenie, że mężczyzna porusza ustami. Przysiągłby, że słyszy szept: „Allen…”.
Na oczach przerażonego chłopca mężczyzna zaczął blaknąć w popołudniowym żarze jak stara fotografia. Po chwili znikł i nic nie było widać poza wzgórzami wokół Bodega Bay i rozgrzaną szosą prowadzącą na zachód ku plaży.
Toby się poderwał, słysząc za sobą jakieś szuranie. Podniósł głowę i zobaczył panią Novato.
– Będzie pan łaskaw dołączyć do nas, panie Fenner? – zapytała z protekcjonalną cierpliwością. – Czy może spędzi pan resztę dnia na podziwianiu krajobrazu?
Chłopiec miał twarz pobladłą i zlaną potem. Pani Novato natychmiast pożałowała swojego sarkazmu.
– Nic ci nie jest? – zapytała.
Toby’emu wydawało się, że jego twarz wciśnięto w poduszkę. Okropnie brakowało mu powietrza, dusił się. Czuł, że ogarnia go ciemność, która pochłania jego ciało, a na końcu umysł. Pani Novato schwyciła chłopca, zanim upadł bez świadomości.
Tego wieczoru leżał w łóżku opatulony kołdrą. Mama przyszła na górę z talerzem zupy i krakersami. Już czuł się o wiele lepiej, ale doktor Crowder nalegał, aby dobrze wypoczął. Udało mu się dokończyć puzzle z bitwą morską, potem złożył i rozłożył model cadillaca eldorado, a teraz czytał komiks o przygodach Doktora Strange’a.
Mama usiadła na brzegu łóżka i postawiła jedzenie na nocnym stoliku. Za oknem zmierzchało i niósł się zapach eukaliptusa od strony rzędu drzew odgradzających ich działkę od państwa MacDean.
– Jak się czujesz, tygrysku? – zapytała.
Toby się uśmiechnął.
– Chyba już dobrze – odpowiedział.
– Chcesz o tym porozmawiać? Nie chciałeś nic powiedzieć lekarzowi.
Toby odwrócił głowę. Wiedział, co by usłyszał, gdyby opowiedział o mężczyźnie za szkolnym płotem. Powiedzieliby, że dostał udaru słonecznego albo zjadł za dużo kanapek z masłem orzechowym i dżemem. Najwyraźniej za wszystkie dziwy, które się w życiu przytrafiały, ponosiło winę jedzenie. Mama czekała cierpliwie, ale on odwracał od niej głowę, ponieważ wolał, żeby odeszła, nie chciał powiedzieć, co się wydarzyło.
W końcu mama wzięła go za rękę.
– Myślisz, że ci nie uwierzę? Tak?
Nadal nie odwracał głowy, ale przełknął ślinę i odparł:
– Trochę.
– Wcale nie musisz mówić – powiedziała łagodnie. – Masz prawo zachować w tajemnicy, co tylko zechcesz. Ale dzisiaj w szkole naprawdę się rozchorowałeś, a ponieważ cię kocham i jesteś dla mnie ważny, chciałabym wiedzieć, co się stało.
Toby zagryzł wargę. Potem spojrzał na mamę, a twarz miał tak smutną i nieszczęśliwą, że Susan do oczu nabiegły łzy. Przyciągnęła syna do siebie i mocno utuliła. Chłopiec usiadł w łóżku prosto, a po jego twarzy dwoma strumieniami spływały łzy.
– Jesteś głuptasem – zganiła go. – Wiesz, że możesz powiedzieć mi o wszystkim. Absolutnie o wszystkim.
Toby znowu przełknął ślinę i skinął głową.
– Wracałem do klasy po długiej przerwie – zaczął. – Odwróciłem się i zobaczyłem pana. Stał za ogrodzeniem.
Susan zmarszczyła brwi.
– Jakiego pana? Co robił?
– Nic nie robił. Tylko tam stał.
Lekko pogładziła jego zmierzwione włosy.
– Jesteś pewien? – zapytała. – Nie był na przykład nieubrany?
Toby pokręcił głową. Zapadła długa cisza, a mama głaskała go po głowie i próbowała dojść, co mogło tak bardzo przestraszyć jej synka.
– Jak ten pan wyglądał? – spytała w końcu. – Był przerażający?
Toby zacisnął powieki, zastanawiał się. Po chwili odpowiedział, powoli i bardzo starannie:
– Nie był taki straszny jak potwór. Nie gonił mnie. Ale chciał, żebym mu pomógł, a ja nie wiedziałem jak.
– Nie rozumiem. Jak miałeś mu pomóc?
Toby spojrzał na mamę z niepokojem.
– Nie mogłem mu pomóc – wyznał cicho. – Nie wiedziałem, co robić. – Milczał przez chwilę, a potem dodał cicho: – Nie wiem.
Susan ścisnęła go za rękę. Może Toby przechodził właśnie okres zmyślania. Może to przez te wszystkie głupoty, które ogląda w telewizji i w komiksach. Wiedziała, że niektóre matki cenzurują to, co ich dzieci oglądają i czytają, ale Neil zawsze się upierał, że kiedy sam był dzieckiem, Superman i Kapitan Marvel mu nie zaszkodzili, pozwalali więc Toby’emu oglądać wszelkie bzdury, na jakie miał ochotę. Jak się zresztą okazało, syn przeważnie wybierał dobre programy i książki, ale może Doktor Strange i Hulk namieszali mu w ośmioletniej głowie…
– On nie żył – dodał Toby.
– Co? – mruknęła Susan zajęta własnymi myślami.
– Ten pan, którego widziałem. Nie żył.
– Ależ, Toby, powiedziałeś, że stał przy płocie. Jak mógłby stać, gdyby nie żył?
Chłopiec spuścił oczy.
– Nie wiem. Ale on nie żył – wyszeptał.
Susan sięgnęła po talerz z zupą i podała mu.
– Posłuchaj – odezwała się spokojnym i zdecydowanym głosem. – Po prostu zapomnij o tym, co dzisiaj widziałeś. Nie ma się czym martwić. Zjedz zupę i krakersy, a za chwilę tatuś przyjdzie ci poczytać. Potem się wyśpisz i rano nic a nic nie będziesz z tego pamiętał.
Zostawiła drzwi uchylone i zeszła na parter. Neil wrócił pół godziny temu i siedział w kuchni, popijając piwo. Kiedy żona weszła, podniósł głowę znad gazety.
– Jak on się czuje? – zapytał.
Susan podeszła do kuchenki i zamieszała zupę warzywną w wielkim, czarnym garnku. Kuchnię wypełniła woń świeżo ugotowanej marchewki i porów.
– Trochę lepiej, ale mówi, że ten mężczyzna go przestraszył.
Neil odłożył gazetę.
– Mężczyzna? – zapytał. – Jaki mężczyzna?
– On sam nie wie. To nie było żadne napastowanie ani nic w tym rodzaju. Mężczyzna stał tylko przy płocie, a Toby przestraszył się go z jakiegoś powodu. Człowiek potrzebował pomocy, a on nie wiedział, jak mu pomóc.
– Pomocy? Jakiej pomocy?
Susan pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia. To mnie martwi. Mam nadzieję, że się nie rozchorował. Jakoś tak mówi, jakby miał gorączkę.
– Doktor Crowder zmierzył mu temperaturę?
– Oczywiście. Jest w normie. Powiedział, że nic mu nie jest.
Neil podrapał się po brodzie. Z jakiegoś powodu wracał myślą do chwili na żaglówce, kiedy usłyszał wyszeptane imię Allen. Wstał i podszedł do okna. Na dworze było ciemno i w szybie zobaczył własne upiorne odbicie.
– Toby się upierał, że on nie żył – ciągnęła Susan.
– Kto?
– Ten człowiek pod szkołą. Toby powiedział, że on nie żył.
Neil odwrócił się do żony.
– Wyjaśnił, co przez to rozumie?
Susan wzruszyła ramionami.
– Chyba że to był duch – odpowiedziała.
Zrezygnowany Neil westchnął przeciągle.
– Duch – powtórzył. – Więc to moja wina. Wszystko przez tę rozmowę o duchach przy śniadaniu.
– Hm, bardzo możliwe – odparła Susan. – Może powinieneś zadzwonić do pani Novato i zapytać, czy pod szkołą nie kręcą się jacyś włóczędzy, jak sądzisz?
Neil skinął głową.
– Najpierw porozmawiam z Tobym – zdecydował.
Wspiął się wąskimi schodami na piętro, gdzie korytarz wyłożony był boazerią. Wszedł do pokoju syna. Toby prawie skończył zupę i krakersy. Teraz jego policzki nabrały koloru. Neil przyciągnął krzesło z giętego drewna i usiadł na nim okrakiem, czule spoglądając na chłopca.
– Cześć – przywitał się łagodnie.
– Cześć.
– Jak ci smakowało? – zapytał.
Toby odstawił pusty talerz na stolik.
– Dobre. Teraz czuję się lepiej. Mogę wstać i pooglądać latającego robota?
– A może poleżysz w łóżku i odpoczniesz?
– Tato, nie jestem chory. Naprawdę. Tylko trochę zemdlałem.
Neil się uśmiechnął.
– Trochę zemdleć to już za dużo.
Toby pokazał tacie składanego cadillaca.
– Świetny, nie? Wcale nie trzeba kleju.
Neil przyjrzał się z podziwem.
– Kiedy byłem mały, sam musiałem wycinać elementy z drewna balsa – powiedział. – Trzeba było je wypolerować na gładko papierem ściernym i posklejać, wszystko od zera.
– To chyba było trudne – współczująco zauważył Toby.
Neil znowu się uśmiechnął i zmienił temat.
– Toby, ten pan, którego widziałeś… Możesz powiedzieć, jak wyglądał?
Chłopiec spuścił wzrok.
– To dość ważne – nalegał Neil. – Chodzi o to, że jeżeli naprawdę jakiś mężczyzna kręcił się wokół szkoły, to należy zawiadomić policję.
Toby milczał. Neil wziął go za rękę.
– Toby – powiedział. – Opowiedz mi, jak wyglądał ten pan. To nie zabawa. To jest bardzo ważne.
Toby przełknął ślinę.
– Był wysoki i miał kowbojski kapelusz, a do tego taki długi, biały płaszcz, jaki nosili kowboje.
– Masz na myśli prochowiec.
Chłopiec skinął głową.
– Chyba miał brodę. Jasną. To wszystko.
– Mam mówiła, że według ciebie on nie żył.
– Bo nie żył.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Po prostu nie żył. Wiem, że nie żył.
– Czy to był duch?
Toby znowu spuścił oczy. Zaczął się bawić palcami, a jego policzki bardziej się zarumieniły. Nic nie mówił, ale też nie wiedział, co powiedzieć. Pan pod szkołą nie był duchem takim, jak ludzie sobie wyobrażają. Nie przyszedł tam straszyć. Zjawił się, żeby prosić o pomoc w jakiejś straszliwej sprawie, której Toby nawet nie próbował pojąć. Paląca potrzeba, która emanowała od niego, była tak silna, że Toby, zanim zemdlał, poczuł, iż ten człowiek jest prawdziwy, a on sam należy do świata duchów, jest zaledwie cieniem dziecka.
– Chyba pora spać, nie sądzisz? – odezwał się Neil. – Gdy obudzisz się rano, zapomnisz o tym wszystkim.
– On już nie wróci, prawda? Bo nie wiem, co mam zrobić, jak się zjawi. Nie wiem, jak mu pomóc.
– Już nie przyjdzie. Przynajmniej ja tak uważam.
Toby zwinął się w łóżku, a Neil otulił go kołdrą. Wziął pusty talerz i postał chwilę, spoglądając na czuprynę syna wypłowiałą od słońca, powieki zaciśnięte w mocnym postanowieniu zaśnięcia, na policzki jeszcze pulchne i miękkie. Przyklęknął przy łóżku i dotknął czoła chłopca.
– Jeśli znowu zobaczysz tego człowieka, zawołaj mnie, słyszysz? Zawołaj mnie głośno, a ja przybiegnę.
Toby otworzył jedno oko.
– Dobrze, tato – zamruczał i zaczął zapadać w długi, ciemny sen.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki