- W empik go
Zemsta rodziny Omletów - ebook
Zemsta rodziny Omletów - ebook
10-letni Miłoszek Omlet podczas drogi powrotnej ze szkoły zostaje poturbowany przez swojego rozwydrzonego rówieśnika, Patryka Czujkę. Zbulwersowany ojciec Miłoszka poprzysięga krwawą zemstę bez względu na konsekwencje. Nie wie jednak, że małoletni rzezimieszek ma za sobą gotowych na wszystko, zdeprawowanych krewnych, którym nieobce są wymuszenia, rozboje oraz czyny lubieżne. W powietrzu wisi wojna dwóch zwaśnionych klanów o stawkę dużo wyższą niż nowy Polonez Caro…
Zawiążcie spodnie z lampasami, przyciszcie „Disco Relax” i naszykujcie miskę chrupek Star Foods. Ruszamy w podróż do drugiej połowy lat 90., w samo serce wielkomiejskiej, betonowej dżungli, gdzie na ulicach rządzi prawo pięści, a w domach - prawo pasa lub kabla od prodiża.
Małoletni skrytobójca siedział na swojej ofierze okrakiem, silnie obejmując ją udami. Znajdujący się w pozycji horyzontalnej Miłosz, po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, podjął gorączkowe próby wydostania się z tego niewesołego położenia. W tym celu jął miotać się jak piskorz, wykonując nieskoordynowane ruchy kończynami i plując wokół piachem, który dostał się do jego ust podczas niefortunnego upadku. Patryk, chcąc utrzymać przewagę zdobytą w wyniku ataku z zaskoczenia, jeszcze mocniej wczepił się w elementy ubrania swojego adwersarza, balansując ciałem niczym kałboj dosiadający szarżującego buhaja. Czujeczka ani myślał zrezygnować przy tym z wyprowadzania kolejnych razów w kierunku oszołomionego rywala.
Jakub Kaleta
Urodził się w 1986 roku w Łodzi i tam spędził prawie całe swoje życie. Jest absolwentem psychologii na Uniwersytecie Łódzkim. Przez dwanaście lat pracował jako dziennikarz radiowy w trzech łódzkich rozgłośniach: Radiu Łódź, Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, a także w nieistniejącej już Planecie FM. Obecnie realizuje się w zawodzie niezwiązanym z mediami. Interesuje się muzyką alternatywną, kinem grozy, szaradziarstwem oraz grami planszowymi.
Pod koniec nauki w liceum wpadł na pomysł napisania książki. Przez kolejne kilkanaście lat szlifował go, aż do uzyskania finalnego kształtu – powieści satyryczno-przygodowej, osadzonej w realiach połowy lat 90. Tekst ubogacił archaizmami i regionalizmami, a także doprawił dużą dawką kontrowersyjnego humoru.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-784-6 |
Rozmiar pliku: | 887 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bolesna lekcja gimnastyki
Było ciepłe wiosenne popołudnie. Promienie majowego słońca obficie doświetlały postkomunistyczne Osiedle im. Obrońców Przedpokoju. Docierały one nawet do skąpanych zazwyczaj w półmroku korytarzy Szkoły Podstawowej nr 306 pod patronatem Krystyny Andegaweńskiej i Młodzieży Wszechświata (oraz batutą przebojowej, acz łysiejącej już Ismeny Maszt). Tam wchodziły w reakcję z oparami pasty do podłóg, zalegającej warstwami na zakurzonych (i nadgryzionych zębem czasu oraz ludzkim) poliuretanowych kaflach, wywołując u uczniów młodszych klas omamy wzrokowe i zaburzenia równowagi, u starszych zaś – zachwiania gospodarki hormonalnej, skutkujące wzmożoną skłonnością do podejmowania tzw. innych czynności seksualnych.
W jednej z sal położonych na najniższej kondygnacji budynku rozpoczynała się lekcja wychowania fizycznego, pod przewodnictwem wiekowego nauczyciela Stana Klabzdrzaka, z udziałem klasy IV B.
Warto nadmienić, że pomieszczenie, w którym uczniowie doskonalili swą tężyznę fizyczną, znajdowało się naprzeciw rezydencji szkolnych konserwatorów, bogatej w kobiece akty z lat 80., licznie zdobiące zaplamione smarem ściany. Były one powodem częstych odwiedzin kanciapy przez młodocianych uczniów pod pozorem zasięgnięcia fachowej rady lub zgłębiania tajników stolarstwa, modelarstwa i hydrauliki.
Wróćmy jednak do sali gimnastycznej, wyłożonej żółtą matą z gumoleum i winylu, na wzór i kształt ringu sumo.
Po tradycyjnych komendach typu „w dwuszeregu zbiórka” oraz „kolejno odlicz” leciwy wuefista zarządził zawody w japońskich zapasach. Uczniowie przyjęli to obwieszczenie z nieukrywanym entuzjazmem, gdyż w tej auli brali udział przeważnie w przenoszeniu stopami i rzucaniu do celu woreczkami wypełnionymi grochem lub – w najlepszym wypadku – w rozgrywkach piłki chińskiej. Sparing sumo był natomiast idealną okazją do spożytkowania młodzieńczej energii oraz dokonania ewentualnych przetasowań w klasowej hierarchii stadnej.
Niektórzy zapaleńcy, w przypływie euforii, nie bacząc na polecenia nauczyciela, zabrali się za gorączkowe skręcanie i związywanie elementów garderoby, by następnie przywdziać je na gołe ciało, na wzór zapasek noszonych przez skośnookich wojowników.
Niestety, nie wszystkim uczniom dane było dostąpienie zaszczytu stanięcia w zapaśnicze szranki z kolegami ze szkolnej ławy. Do pechowców grzejących tego dnia ławę rezerwowych należał Miłosz, który nie zabrał z domu kostiumu gimnastycznego. Nie był to jednak efekt zapominalstwa, a świadoma decyzja młodego jegomościa, który wolał zwolnić w ten sposób miejsce w plecaku na dodatkową porcję trzeciego śniadania. Teraz jednak przeżywał on dysonans podecyzyjny i obficie pluł sobie w brodę, że przez swe pochopne działanie nie może zająć narożnika w okrągłym ringu i podjąć rękawicy rzuconej przez takich klasowych tuzów sportów walki jak Danił czy Sobak.
Nie chcąc marnować czasu na bezowocne wyczekiwanie na końcowy dzwonek, pojemny uczeń wygrzebał z tornistra, spod sterty kanapek, kasetę magnetofonową z kursem języka germańskiego wydawnictwa Prospectus, ukradzioną starszemu bratu z szuflady. Włożył ją do odtwarzacza marki Weißpunkt i zaczął wypełniać luki edukacyjne poprzez głośne wypowiadanie liczebników.
– Drajcyn, fircyn, fynfcyn… – zaintonował, chcąc dokładnie oddać charakter westfalskiej fonetyki. – …Ajnuncwancyś, cwajundrajcyś, drajunfircyś… – Zamknął oczy, starając się skupić na starannym akcentowaniu dyftongów i umlautów.
Skoncentrowany na szlifowaniu dykcji Omlet (bo tak brzmiał szkolny pseudonim Miłosza) zapomniał o otaczającym go świecie. Jego głos z każdą chwilą przybierał na sile i stopniowo przebijał się przez gwar towarzyszący zmaganiom młodocianych gladiatorów.
– Zamkniesz w końcu tą jadaczkę?! – Z dydaktycznego transu wyrwało Miłoszka silne szturchnięcie w bark.
Autorem kuksańca był Patryk Czujka, który tego dnia również zasilał grono niećwiczących. Powodem jego niedyspozycji były powierzchowne obrażenia odniesione po wczorajszej wywiadówce.
– O co ci chodzi?! – odparł zaskoczony Miłosz, poprawiając przekrzywione na skutek uderzenia słuchawki.
– Jeszcze jedno słowo, a roztrzaskam ci tą zabaweczkę w drobny mak! – huknął Czujka tubalnym (acz niezmutowanym jeszcze) falsetem, wskazując skinieniem głowy na czerwonego walkmana i wymachując w powietrzu pięścią, gotową do zadania kolejnego ciosu.
Powodem wzburzenia Czujeczki (jak zdrobniale zwykło się go mianować) była chęć odreagowania ubiegłodniowych stresów, a także fakt, iż jego kolega swoim pseudolingwistycznym dukaniem kaleczył i profanował język, z którym doskonale obeznana była jego rodzina, jeżdżąca co roku na Zachód, aby tam przez całe lato pracować na plantacji majonezu za garść kartofli i ciepłe wyrko, na chwałę i cześć Rasy Nadludzi i Zakonu Krzyżackiego.
Wtem ostrą wymianę zdań przerwał dźwięk gwizdka należącego do mgra Klabzdrzaka.
– Co tu się wyrabia?! Rozpiera was energia? Zaraz jeden z drugim będzie śmigał przysiady w kącie! – zgromił uczestników scysji wiekowy pedagog, który niepostrzeżenie wyrósł za plecami bojowo nastawionego Patryka.
– To nie ja, to on zaczął! – zakwilił Omlet, przyjmując postawę obronną.
– Nie interesuje mnie, kto zaczął – odparł nauczyciel, zaprawiony w rozstrzyganiu międzyuczniowskich sporów. – Macie się pogodzić, bo zaraz obu dam linijką po łapach.
– Niech pan go uciszy, bo za siebie nie ręczę! – fuknął, nie tracąc rezonu, młodociany agresor, próbując obarczyć odpowiedzialnością za całe zamieszenie Bogu ducha winnego kolegę.
Ten dyplomatyczny manewr okazał się jednak poważnym błędem. Podniesiony głos Czujki rozjuszył podstarzałego bakałarza urażonego okazanym mu wprost brakiem szacunku.
– Będziesz mi tu pyskował, gnoju jeden? – Wprawnym ruchem chwycił młodego hultaja za ucho. – Matka ci kultury nie dała? Już ja cię nauczę respektu do starszych! – To mówiąc, solidnie wytarmosił Patryka za narząd słuchu i odesłał go do kąta.
– Ała, nie w szczepionkę! – zawył zaskoczony takim obrotem spraw Czujka. – A z tobą, Omlet, policzę się po szkole! – rzucił na odchodnym, na chwilę przed otrzymaniem kary porządkowej w postaci nauczycielskiego ciosu w potylicę otwartą dłonią (czyli tzw. _blaszki_ lub _karczycha_).
Ten efektowny pokaz staromodnych metod wychowawczych zażegnał niebezpieczeństwo narosłe wokół osoby Miłoszka i pozwolił mu na kontynuowanie samokształcenia, brutalnie przerwanego na _firunzechcyś._
Reszta zajęć przebiegła już bez żadnych przykrych niespodzianek i zakłóceń miru domowego. Zaskoczeniem nie był też wynik finałowej walki, w której Sobuś bez większego trudu rozłożył na deskach oponenta, otrzymując w ten sposób ocenę celującą z wpisem do akt.ROZDZIAŁ 2
Krzyżowa droga do domu
Wychowanie fizyczne stanowiło ostatnią lekcję klasy IV B. Nie było to zresztą niczym nadzwyczajnym, gdyż plany zajęć w Szkole Podstawowej nr 306 od lat komponowano w ten sposób, by to właśnie gimnastyka zamykała uczniowski rozkład dnia.
Za praktykowanie tej nieformalnej tradycji odpowiadały przesłanki zarówno hydrauliczno-pragmatyczne, jak i socjologiczne. Do tych pierwszych należał brak odpowiedniej infrastruktury sanitarnej na terenie placówki. Do tych drugich – powszechna niechęć i brak zwyczaju młodzieży do zażywania kąpieli po wytężonym wysiłku fizycznym.
Efektem takiego stanu rzeczy były liczne skargi grona pedagogicznego na odór potu i innych płynów ustrojowych emitowany przez uczniów tych klas, którym na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności WF wypadał pomiędzy innymi lekcjami.
Chcąc uniknąć podobnych nieprzyjemnych incydentów, dyrekcja szkoły konsekwentnie aranżowała zajęcia z teorii i praktyki aktywności fizycznej na ostatnich godzinach lekcyjnych.
***
Po dzwonku obwieszczającym koniec zajęć uczniowie klasy IV B zgodnie i ochoczo zleźli do szatni, by następnie powlec się do domów i rozkoszować się urokami wiosennego popołudnia na rozlicznych podwyrkach (jak potocznie określano przyblokowe dziedzińce) okalających Osiedle lub przed odbiornikami radiotelewizyjnymi.
Omlet wracał ze swoimi dwoma najlepszymi i zarazem jedynymi kolegami: Szczepanem Mrużyńskim i Jackiem Sakwą, którzy zawsze towarzyszyli mu w jego długiej drodze do chaty. Ta codzienna wędrówka ostatnimi czasy dodatkowo wydłużyła się na skutek prób realizacji dziecięcych marzeń Miłoszka o karierze w handlu obwoźnym. Skąd u sztubaka taka żyłka do interesów? Spieszymy z wyjaśnieniem.
Na wstępie warto zaznaczyć, iż jednym z zainteresowań zażywnego młodzieńca były gry telewizyjne dostępne na konsoli _Hippocampus_, święcącej wówczas triumfy wśród niższych klas społecznych.
Po dziś dzień zresztą trwają spory nad prawidłową wymową nazwy handlowej owej maszyny. I tak, jednym z orędowników formy _pigzus_ był lokalny działacz społeczny Bartłomiej Żuk, który swego czasu intensywnie lobbował za uznaniem tej właśnie wersji za oficjalną w krajowej Radzie Języka Polskiego (niestety, bezskutecznie).
Tak czy inaczej, niebywała wręcz popularność konsoli związana była między innymi z jej niską ceną (wystarczyło bowiem wysupłać z proletariackiej sakwy marne 500 tysięcy Starych Złotych), adekwatną nierzadko do jakości owego technicznego wydawnictwa.
We współczesnych dla naszych bohaterów czasach owo niebiańskie urządzenie (przy którego składaniu poległ niejeden chiński niewolnik) gościło niemal w każdym polskim domu na honorowym miejscu, obok wytworów sztuki ludowej, suwenirów z wycieczek pracowniczych (sfinansowanych ze środków Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych) oraz monideł przedstawiających kluczowe postaci ze świata polityki z czasów Rzeczpospolitej Ludowej, oprawionych w barokowe ramy.
Ośmiobitowa konstrukcja przysparzała jej właścicielowi dumy, a jego sąsiadom – zazdrości. Była też sprawcą wielu niezapomnianych chwil przy takich grach, jak _Kulmhof: Last Transport 3D_ czy _Coal Mine ‚Uncle’ II – Shots in the Dark_.
Warto pamiętać, że nabycie samej konsoli stanowiło zaledwie połowę sukcesu (i to w dodatku mniejszą). Osiągnięcie pełni szczęścia wymagało ponadto posiadania gier zapisanych na nośnikach pamięci ROM umieszczonych w obwolucie z tworzywa sztucznego – zwanych powszechnie _cartridge’ami_. Można je było zakupić w salonach RTV i AGD oraz dobrych księgarniach, ale przede wszystkim na bazarach, targowiskach, poboczach dróg oraz przedsionkach sklepów samoobsługowych. To właśnie tam swoje stragany licznie rozstawiali nielegalni imigranci z krajów Bloku Sowieckiego przybyli nad Wisłę w celach handlowo-usługowych (a niekiedy również towarzyskich).
Rodzina Omletów, wyczulona na trendy i tendencje panujące wśród chłoporobotnicwa oraz szlachty zaściankowej, również zaopatrzyła się w ten krzemowy cud tajwańskiej techniki. W efekcie w niedługim czasie na półkach i podłodze pokoju Miłoszka zaczęły piętrzyć się stosy żółtych _cartridge’ów_ (przez wzgląd na skomplikowaną dla nieobytych z anglosaską artykulacją pisownię zwanych _kartlidżami_, _kasetkami_ bądź _dyskietkami_). Niektóre z nich, zalegające w niedostępnych zakamarkach sypialni, znajdowały się w stanie posuniętego rozkładu.
Wszystko dlatego, że zapalony gracz nabywał je w hurtowych wręcz ilościach u przemiłego obywatela Armenii wystawiającego się skoro świt ze swym majdanem pod pobliskim komisem spożywczym.
Pochłonięty elektronicznym hobby młodzian płacił za kolejne dawki cybernetycznej przyjemności niebagatelną cenę – 20 nowych (lub – jak kto woli – 200 tysięcy starych) złotych za przebój sezonu lub 15 złotych za składankę z klasyką gatunku.
Taki konsumpcyjny tryb życia sprawił, że Miłoszowi rychło zaczęło brakować aktywów państwowych na kolejne wirtualne atrakcje, zaklęte w niepozornym kawałku plastyku. Niestety, kosztów tego wystawnego żywota konesera nowości rynkowych ze świata gier telewizyjnych nie pokrywało skromne kieszonkowe. Rodzice wypłacali je korpulentnemu basałykowi w zamian za prace w przyblokowym ogródku (w którym to zwykł przechowywać również klucze do drzwi wejściowych do mieszkania) oraz ustne recenzowanie obejrzanych przezeń w telewizji (która stanowiła kolejne jego hobby) filmów dla dorosłych.
Pikanterii tej ekstremalnej sytuacji dodawał fakt, że na rynek (a konkretnie plac targowy w sercu osiedla) rzucono właśnie długo wyczekiwany hit wprost z fabryki w Gaoxiong: _Super Dario Bros: Invasion Over Berlin_ – do nabycia, dla niepoznaki, z etykietą gry _Necrocop V_ (deklarowany przez wydawcę rok produkcji: 2006).
Chcąc załatać luki w budżecie, zaradny otylec postanowił wyprzedać część kolekcji, by za zarobione w ten sposób środki móc pozwolić sobie na dokonywanie kolejnych zakupów. Po długich negocjacjach ze starszym bratem (o którym tu jeszcze wspomnimy) Miłoszkowi udało się wytypować kilkadziesiąt pozycji gotowych na znalezienie im nowego domu.
Kolejny krok polegał na stworzeniu bazy klientów. Szybko okazało się, że zamieszczenie stosownego anonsu w „Telegazecie” nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Odzew ze strony potencjalnych kupców był znikomy, a większość zainteresowanych – jak się okazywało – dzwoniła w sprawie ogłoszenia z rubryki „towarzyskie”, błędnie wybierając łudząco podobny numer telefonu grzecznościowego.
Dyżurujący po drugiej stronie słuchawki Miłoszek niestrudzenie usiłował namówić telefonicznych amantów na zakup chociażby najtańszego _cartridge’a_ (z grą _Ali Agca i 40 dostojników kościelnych_, obsługującą pistolet świetlny zamiast standardowego joysticka) – jednak bez większego powodzenia.
Dlatego też zdecydował się zmienić taktykę i postawić na bezpośredni kontakt jako najefektywniejszą formę budowania relacji z klientem. W tym celu sporządził spis mieszkańców Osiedla, bazując na danych z aktualnych książek telefonicznych, katalogu _Landszaft Przedsiębiorstw_ oraz analizie rejestrów lokalnego punktu bibliotecznego. Informacje z tego ostatniego źródła zostały pozyskane w sposób sprzeczny z prawem. Omlecik regularnie odwiedzał osiedlową książnicę i podstępnie odwracał uwagę jednoosobowego personelu, znajdującego się w wieku emerytalnym, na przykład poprzez przypadkowe zaprószenie ognia w dziale literatury kobiecej. W czasie, gdy leciwa bibliotekarka starała się ugasić płonące woluminy, przebiegły kawaler pospiesznie spisywał dane z kart bibliotecznych, by za kilka dni sprowadzić na miejscową wypożyczalnię kolejną plagę.
Nie nam oceniać moralność tych działań. Jednak faktem jest, że po kilku tygodniach tytanicznej pracy operacyjno-rozpoznawczej Miłoszek dysponował bazą danych, jakiej nie powstydziłaby się niejedna agencja wywiadowcza.
Następnym etapem tego przedsięwzięcia było mozolne odhaczanie kolejnych pozycji na powstałej w ten sposób liście. W praktyce wyglądało to tak, że nieletni przedsiębiorca dzień w dzień, po drodze ze szkoły, odwiedzał mieszkanie po mieszkaniu i oferował ich lokatorom nabycie używanych gier telewizyjnych w atrakcyjnych cenach.
Jak nietrudno się domyślić, w większości przypadków spotykał się on z mniej lub bardziej uprzejmą odmową, odłożeniem słuchawki od domofonu czy zamknięciem drzwi przed nosem. Od czasu do czasu udawało mu się wciągnąć potencjalnego nabywcę w krótką konwersację na temat zalet i korzyści płynących z obcowania z multimedialnymi wytworami architektury ośmiobitowej – jednak bez przełożenia na zysk liczony w złotówkach.
Sporadycznie zaintrygowany elokwencją młodego dewelopera rozmówca zapraszał go do mieszkania na krótką demonstrację możliwości technicznych gier znajdujących się w jego aktualnej ofercie. W końcu, na palcach jednej ręki policzyć można było przypadki, w których cały trud włożony w proaktywne poszukiwanie rynku zbytu, prezentację atutów oferowanego produktu, a w końcu – w zażarte negocjacje ceny – opłacał się i owocował dobiciem targu. W takich sytuacjach radość i duma młodzieżowego detalisty okazywały się znacznie cenniejsze niż kilkadziesiąt złotych, jakie łącznie udało mu się uzbierać od początku swojej domokrążczej działalności.
***
Owego dnia niepełnoletni businessman wizytował podwórko, na którego terenie swój zakład prowadził wiekowy fryzjer i stylista – pan Marian. Studio fryzur _Kaligula_ funkcjonowało w podpiwniczeniu jednego z bloków niemal od początku istnienia Osiedla, tj. od połowy lat 80. Schodziło się doń po schodach, bezpośrednio z podwórka, od strony jednej ze ścian szczytowych budynku. Za ciężkimi blaszanymi drzwiami rozpościerało się królestwo osiedlowego balwierza, będące w istocie rzeczpospolitą obojga narodów, gdyż w podziemnych pomieszczeniach operował również magiel.
Owym binarnym interesem zawiadywał wzmiankowany już pan Marian – duchowy spadkobierca przedwojennych wirtuozów nożyczek i pędzla golarskiego. Doświadczony cyrulik – pomimo niemłodego już wieku – czynił swą posługę wobec klientów skrupulatnie i solidnie. Jego gabinet opuszczali konsumenci ze starannie ufryzowanymi kokami, lokami, pekaesami, a także dredami, irokezami, osełedcami, plerezami oraz tonsurami. Pan Marian był nie tylko dokładny, ale i tani. Dla przykładu: za usługę polegającą na obgoleniu czaszki maszynką (do wyboru jedna z trzech długości: 3, 6 lub 9 milimetrów), wraz z uprzednim podmyciem włosów za pomocą spryskiwacza do kwiatów, leciwy felczer pobierał opłatę w wysokości 5 złotych – co nawet jak na ówczesne czasy było kwotą niebywale atrakcyjną. Logicznym zatem byłby wniosek, że przed blaszanymi wrotami do _atelier_ pana Mariana dzień w dzień powinien ciągnąć się ogonek chętnych, a na wykonanie usługi fryzjerskiej należałoby umawiać się z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Tak się jednak nie działo. Głębinowe studio fryzur odwiedzała głównie klientela posunięta w latach, a część usługobiorców kończyło swoją przygodę z _Kaligulą_ na pierwszej i ostatniej wizycie. Przyczyną takiego stanu rzeczy był specyficzny styl bycia właściciela tego interesu. Otóż pan Marian podczas wykonywania usługi strzyżenia lub farbowania włosów intensywnie ocierał się kroczem o podłokietniki fotela aktualnie okupowanego przez klienta. Sędziwy golibroda jako obiekt swoich ruchów frykcyjnych obierał szczególnie nieletnich bywalców swojego salonu (płci obojga).
Swe frywolne manewry wykonywał dyskretnie, przystępując do natarcia w momentach, gdy uwaga opiekuna prawnego obsługiwanego przez niego pacholęcia skupiona była na przykład na treściach oferowanych przez jeden z piętrzących się na pobliskim stoliku egzemplarzy czasopisma „Kurier Aryjski”. Z czasem jego metody działania stały się bardziej finezyjne. I tak, na umówiony wcześniej znak, pracująca w sąsiednim pomieszczeniu maglarka wypuszczała z obsługiwanej przez siebie maszyny gęsty obłok pary znacznie ograniczającej widoczność na terenie zakładu fryzjerskiego. To dawało swawolnemu staruszkowi kilkadziesiąt cennych sekund na zupełnie bezkarne manewry, wedle własnego, specyficznego gustu. W ten właśnie zmyślny sposób sędziwy stylista łączył przyjemne z pożytecznym – ku własnej uciesze, a ku zgubie dziatwy, której przyszło zająć miejsce na jego wysłużonym fotelu obrotowym.
Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że bezwstydne igraszki kosztem młodocianych klientów pozostaną przemilczane przez nich samych. Część z nich relacjonowało rodzicom niecodzienne zachowanie balwierza, gdy jeszcze nałożona przezeń brylantyna nie stężała dobrze na ich głowach. Reakcje dorosłych na te szokujące doniesienia były różne. Jedni zapowiadali, że ich noga więcej nie przekroczy piwnicznego progu salonu _Kaligula_ – i do tego samego namawiali rodzinę oraz znajomych.
Bojkot konsumencki nie szedł jednak w parze z powiadomieniem odpowiednich służb o możliwości popełnienia przestępstwa. Działo się tak, ponieważ w omawianych przez nas czasach istniała mała świadomość społeczna na temat przemocy seksualnej wobec dzieci. Również organa ścigania niechętnie podejmowały interwencje w tak delikatnych i trudnych do udowodnienia winy przypadkach, woląc skoncentrować swoje działania na walce z przestępczością zorganizowaną, wymuszeniami rozbójniczymi czy przemytem dzieł sztuki.
Wróćmy jednak do szerokiego spektrum reakcji rodziców na wieść o tym, że ich podopieczny najprawdopodobniej padł ofiarą nieobyczajnego starca. I tak, część z nich otwarcie bagatelizowała rewelacje małoletniego osobnika, nie dając im wiary i zarzucając konfabulację oraz urojenia, spowodowane najpewniej wyziewami wydobywającymi się z dysz maszyny maglującej.
Była także trzecia – i to wcale nie tak nieliczna – grupa rodziców, którzy owszem, dowierzali (skądinąd nieprawdopodobnym) zeznaniom niedorosłych poszkodowanych. Mało tego, okazywali im współczucie. Ale jednocześnie uznawali kryterium atrakcyjnych cen usług oferowanych przez pana Mariana za nadrzędne wobec zbrukanej niewinności ich potomstwa. W efekcie nie zaprzestawali posyłania najmłodszych na kolejne postrzyżyny wprost do jaskini lwa, którego paszcza lśniła ostrzami degażówek i ociekała śliną pomady do włosów.
W całej tej nieprzyjemnej sprawie nie wolno pominąć również samych pokrzywdzonych przez podstarzałego cyrulika. Niektórzy, by odreagować stresujące chwile, w okresie zimowym obrzucali kulami śniegu brązowe odrzwia prowadzące do nieszczęsnego zakładu. Następnie, ukryci za węgłem bloku, obserwowali jak matuzalem wychodzi ze swej kryjówki, by sprawdzić, co stanowiło źródło nieziemskiego łoskotu.
Inni zaś – nie będąc w stanie przepracować doznanej w dzieciństwie traumy – po latach zasilali szeregi pobliskich zakładów karnych i domów poprawczych.
***
Wróćmy jednak do Miłoszka i jego kompanii przemierzającej bezkresny step wspomnianego wcześniej osiedlowego dziedzińca. Tego dnia ich celem nie była bynajmniej wizyta w okrytym złą sławą salonie piękności. Omlecik miał bowiem do odhaczenia kolejne kilkadziesiąt pozycji ze swojej listy potencjalnych kontrahentów, rekrutujących się spośród lokatorów dwóch okolicznych bloków.
Początkujący przedsiębiorca liczył też po cichu na poczęstunek wieńczący zawarcie korzystnej dla obu stron transakcji. A przynajmniej na inhalację wonią obiadów gotowanych na odwiedzanych przezeń klatkach schodowych.
Drogę w kierunku jednej z nich urozmaicał sobie, głośno snując plany na temat tego, co zrobi z zarobionymi pieniędzmi, a także zdradzając towarzyszącej mu dwójce kolegów tajniki negocjacji i manipulacji przyszłym nabywcą. Owe rozważania, które wprawiły go w stan poetyckiego uniesienia, zostały jednak niespodziewanie i brutalnie przerwane.
W ułamku sekundy niespełniony _dealer_ poczuł gwałtowne szarpnięcie. Jego nogi ugięły się pod kilkudziesięciokilogramowym ciężarem, którym nagle zostały obarczone jego plecy. Miłoszek zatoczył się i stracił równowagę, potykając się o murek piaskownicy. Jak długi runął na hałdę piachu przypominającą z lotu ptaka sernik upstrzony rodzynkami psich ekskrementów oraz kapsli po piwie _Kołodziej_. Jego rumiana twarz zaliczyła bezpośrednie spotkanie z podłożem z mikroskopijnych drobinek skał osadowych, stanowiącym wyściółkę wnętrza betonowego ringu piaskownicy. W chwilę później jego otyłą osobę zasypał grad ciosów. Towarzyszący mu wściekły skrzek pozwolił na identyfikację napastnika.
– Doigrałeś się, Omlet! Mówiłem, nie prowokuj mnie! – wykrzykiwał Czujka, raz po raz miotając kolejne ciosy, na zmianę z przekleństwami.
Małoletni skrytobójca siedział na swojej ofierze okrakiem, silnie obejmując ją udami. Znajdujący się w pozycji horyzontalnej Miłosz, po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, podjął gorączkowe próby wydostania się z tego niewesołego położenia. W tym celu jął miotać się jak piskorz, wykonując nieskoordynowane ruchy kończynami i plując wokół piachem, który dostał się do jego ust podczas niefortunnego upadku. Patryk, chcąc utrzymać przewagę zdobytą w wyniku ataku z zaskoczenia, jeszcze mocniej wczepił się w elementy ubrania swojego adwersarza, balansując ciałem niczym kałboj dosiadający szarżującego buhaja. Czujeczka ani myślał zrezygnować przy tym z wyprowadzania kolejnych razów w kierunku oszołomionego rywala. Jednak z uwagi na dużą dynamikę klinczu, w jakim znajdowali się obaj uczestnicy starcia, zdecydowana większość uderzeń zamiast upragnionego celu sięgała sypkiej nawierzchni lub cembrowanego obramowania piaskownicy, zadając obrażenia autorowi ciosu.
Wokół wierzgających postaci w mgnieniu oka wytworzył się tuman kurzu wyglądający z daleka jak burza piaskowa – zjawisko niespotykane przecież w tej szerokości geograficznej. Cała szamotanina trwała raptem kilkanaście sekund.
W jednej chwili Czujeczka poczuł na sobie kilka par silnych ramion. Ktoś chwycił go za poły kapoty i odciągnął w przeciwległy narożnik piaskownicy.
– Co jest?! – fuknął gniewnie w kierunku sprawców jego niespodziewanego obezwładnienia.
Okazali się nimi kompani Miłoszka oraz wspomagający ich dwaj inni koledzy z klasy IV B, będący mimowolnymi świadkami całego zajścia.
– Czego się wtrącacie w nie swoje sprawy?! Wam też sypnąć?! – Nieco zbity z pantałyku Czujka usiłował zamaskować konsternację garścią opanowanych do perfekcji zwrotów wykorzystywanych podczas zastraszania uczniów z młodszych klas.
***
Bisurman używał ich do wyłudzenia korzyści majątkowych lub ukonstytuowania swojej pozycji w szkolnej hierarchii – oczywiście zawsze wobec jednostek młodszych i o cherlawej posturze.
Po kilku bolesnych pomyłkach nauczył się dodatkowo upewniać, że jego przyszłe ofiary nie dysponują starszym rodzeństwem gotowym do pospieszenia z odwetem.
Te kilkanaście chwytliwych _bon motów_ – składających się głównie z zaczepek i wulgaryzmów, oprawionych w garść prostych metafor – było na tyle silnie zakorzenionych w jego podświadomości, że wypowiadał je praktycznie bez większego zastanowienia, a co za tym idzie – bez zaangażowania ośrodków mózgu odpowiedzialnych za analizę wypowiadanych słów. Jak buddyjski mnich recytujący kolejną mantrę. Jak doświadczony kierowca wykonujący manewr zawracania z wykorzystaniem infrastruktury drogowej. Najprościej rzecz ujmując, w chwili wzburzenia emocjonalnego język niemal automatycznie serwował wiązankę mającą za zadanie zdekoncentrować i obniżyć morale oponenta.
Te słowne prowokacje były jednak mieczem obosiecznym. Zwłaszcza wypowiedziane w niesprzyjających ich nadawcy okolicznościach – tj. w urzędzie pocztowym, podczas kontroli biletów w środkach komunikacji zbiorowej czy też w czasie uroczystości pogrzebowych na terenie cmentarza komunalnego. I tak, młodego ulicznika – przez jego niewyparzony język – spotykały konsekwencje takie jak wyproszenie z danego miejsca użyteczności publicznej, nałożenie mandatu karnego za znieważenie funkcjonariusza na służbie lub wykluczenie ze wspólnoty wiernych.
***
Tymczasem w piaskownicy nagromadzone emocje nie opadały, tak jak wzniecony przez nieletnich kombatantów tuman kurzu.
– Co się lampisz?! Dawno nikt ci pyska nie obił?! – Oszołomiony Czujka wypluwał z siebie kolejne wykute na blachę inwektywy, bez większego ładu i składu, usiłując wyrwać się poskramiającym go kolegom.
Żaden z próbujących okiełznać dziarskiego drapichrusta, ani tym bardziej skulony w przeciwległym kornerze piaskownicy Miłoszek, nie miał pojęcia, do kogo adresowane są te obelgi.
– Co ci bije?! Najadłeś się szaleju, Czujka?! – zgromił niesfornego sztubaka Maksymilian Leżanko, jeden z przypadkowych świadków zdradzieckiej napaści.
– Nie twój zafajdany interes! Mam tu sobie do pogadania z tym kmiotem. – Gniewny Patryk skinął głową, czyli jedyną ruchomą w tym momencie częścią ciała, w kierunku przerażonego Omleta. – Śledziłem ciebie i tych dwóch obdartusów od samego wyjścia z budy – ciągnął, odzyskawszy dawny rezon. – Ostrzegałem, łachmaniarzu, żebyś ze mną nie zadzierał. Podjudzałeś mnie przez całą lekcję tym swoim kwękaniem. No i się doigrałeś! Znaj swoje miejsce, kundlu!
Wściekły wrzask Czujki odbił się echem pośród ścian pobliskich bloków. Zabezpieczający pole walki czterej chłopcy uznali, że najwyższy czas zakończyć tę absurdalną wymianę uprzejmości. Chwycili rozsierdzonego gagatka pod boki i wyprowadzili na chodnik.
– Uspokój się i zmiataj do domu, zanim napytasz sobie biedy. A kysz! – Mimowolni konwojenci jęli samoczwart przepędzać aroganckiego gałgana niczym psa z podkulonym ogonem.
– Jeszcze z tobą nie skończyłem, Omlet! Będziesz gnojony do końca świata i o jeden dzień dłużej! Przygotuj się na najgorsze! – odgrażał się na odchodnym Czujka, znikając za rogiem bloku.
Pomimo tych kasandrycznych pogróżek ze strony młodocianego hultaja wszystko wskazywało na to, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Upoceni i umorusani piachem czterej rozjemcy przycupnęli na skraju piaskownicy oraz na ławce pokrytej amatorskimi drzeworytami przedstawiającymi wyznania sympatii i antypatii pod adresem lokalnych klubów piłkarskich, groźby karalne kierowane w stronę osiedlowych drobnych rzezimieszków, a także aforyzmy pokroju: „Umyj dupę, zanim usiądziesz”.
– Ten Czujka to jest jakiś nienormalny. Co mu strzeliło do tego durnego łba? – westchnął Mateusz Karewicz, ostatni, niewymieniony dotąd z nazwiska, uczestnik zajścia.
– Niedorobiony świr – dodał Maksymilian, ocierając pot z czoła. – Regularnie odwala coś głupiego. Lepiej mieć się przy nim na baczności. – Wstał, chcąc otrzepać wymiętoszone portki z lampasami.
– Jak tam, Miłosz, mocno oberwałeś? – Mateusz zwrócił się do obolałego kumpla, jeszcze przed momentem liżącego rany na muldzie piachu.
Teraz jednak nie było tam po nim nawet śladu, nie licząc sporego zagłębienia w zwale kwarcowego kruszywa. Zaskoczeni nagłą dysparycją poturbowanego kompana, pozostali zgromadzeni jeszcze przez moment poutyskiwali na problemy wychowawcze, jakie stwarzał niedorosły kanalia. Ostatecznie zgodnie uznali, że cała sytuacja pewnikiem wyklaruje się następnego dnia w szkole. To mówiąc, rozeszli się do domów, pełni nadziei, że reszta dnia upłynie im już bez podobnych, przykrych epizodów.
***
W tym samym czasie, kilkanaście osiedlowych przecznic dalej, pokiereszowany Omlet rychłym krokiem zmierzał w stronę domu. Wstrząśnięty i przerażony całą sytuacją czmychnął z pola bitwy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie chciał ani sekundy dłużej uczestniczyć w tym nieprzychylnym dlań zdarzeniu. Wystawać na środku obcego, nieprzyjaznego podwórka i roztrząsać, dlaczego doszło do tego bezprecedensowego aktu agresji. Wysłuchiwać kolejnych kalumnii ciskanych przez klasowego łotrzyka. A przede wszystkim narażać się na kolejny wybuch furii ze strony tego diabelskiego pomiotu. Miłoszek pragnął jak najszybciej zapomnieć o całej sytuacji i spędzić resztę dnia na próbach podratowania wisielczego humoru, oddając się miłym jego sercu rozrywkom w bezpiecznym cieple domowego ogniska.
Wizja spędzenia reszty popołudnia przed szklanym ekranem, w miękkim fotelu i z miską smażonych we fryturze _Przysmaków Nadbiebrzańskich_ dodawała mu sił w trudnych chwilach i pozwalała odnaleźć najkrótszą drogę do matecznika, na przełaj przez otoczone czteropiętrowymi blokami dziedzińce. Zalegające w kącikach oczu ziarenka piachu, sącząca się z obitego nosa posoka, a przede wszystkim posttraumatyczny szok sprawiały, że otumaniony chłopiec momentami tracił orientację pośród dobrze znanych mu skądinąd żelbetonowych konstrukcji i raz po raz zataczał się od krawężnika do krawężnika niczym uczniowie klasy VIII F w ostatnim dniu wycieczki do Krzemionek Łopatowskich.
Do jego skołatanej głowy stopniowo docierała też kolejna paraliżująca myśl. Miłoszek powoli uświadamiał sobie, że jego niedawny oprawca najpewniej nie poprzestanie na tej jednej chuligańskiej szarży. Czujka działał bowiem niczym żarłacz tępogłowy, który – zwietrzywszy kroplę krwi – rzucał się w pościg za broczącą nią ofiarą, aż do utraty tchu. Omlecik wiedział, że odsłoniwszy przed bezlitosnym okupantem swą słabość, stanie się łatwym celem kolejnych eskalacji jego agresji.
Tak bowiem wyglądał cykl życiowy Patryka w placówce szkolnej: niskie oceny, warunkowe przepychanie do kolejnych klas, wielostronicowe uwagi w dzienniczku, lekceważenie autorytetu ciała nauczycielskiego, regularne interwencje szkolnego pedagoga, przemoc werbalna i fizyczna wobec młodszych i słabszych uczniów, eksperymenty z używkami, drobne kradzieże kieszonkowe, nieobyczajne zachowanie… Mówiąc krótko, najmłodszy przedstawiciel rodu Cz. stanowił podręcznikowy przykład trudnej młodzieży – butnej, zdegenerowanej i niewykazującej chęci resocjalizacji.
Dość powiedzieć, że alumni z niższych klas na widok obwiesia z IV B przezornie przechodzili na drugą stronę szkolnego korytarza, chwytali się za guzik i spluwali przez lewe ramię. Miłoszek czuł, że w sposób kompletnie nieświadomy i niezawiniony otworzył puszkę Pandory z groszkiem konserwowym.