- promocja
Zemsta. Zapomniane powstania w obozach Zagłady: Treblinka, Sobibór, Auschwitz-Birkenau - ebook
Zemsta. Zapomniane powstania w obozach Zagłady: Treblinka, Sobibór, Auschwitz-Birkenau - ebook
W czasie II wojny światowej funkcjonowało na ziemiach polskich kilka obozów zagłady, których jedynym celem było wymordowanie ludności żydowskiej. Do dziś pokutuje przekonanie, że Żydzi się nie bronili, „szli jak barany na rzeź”. Tymczasem żydowski opór to mało znana karta tej wojny. We wszystkich tych obozach istniała konspiracja, która doprowadziła do zbrojnych wystąpień i buntów. Dzięki heroicznej postawie więźniów, walczących z minimalną ilością broni, często na noże i gołe pięści, dwa z nich uwieńczone zostały spektakularnym sukcesem. Również za sprawą kobiet – żydowskich bohaterek.
Dzięki wnikliwym badaniom Michał Wójcik, autor nagradzanej i wysoko ocenianej „Treblinki’43”, przedstawia w swoim intrygującym stylu te mało znane fakty. Niemniej interesujące są wątki poświęcone rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu oraz kontrowersyjna kwestia pomocy Żydom ze strony AK i struktur państwa podziemnego.
Żydzi nie szli jak barany na rzeź. Świadczą o tym bunty w Treblince, Sobiborze, Auschwitz-Birkenau. To książka o pragnieniu zemsty, o męstwie i walce. I o sile świadectwa potężniejszej niż Zagłada.
Jacek Leociak
Bywają okoliczności, kiedy niewolnicy się buntują, choć ryzykują przyśpieszenie zagłady. O tym pisze Michał Wójcik. Okrutnie szczerze, nie oszczędzając surowych ocen. Rzecz fascynująca: tragiczna, ale podnosi na duchu.
Marian Turski
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66736-85-6 |
Rozmiar pliku: | 6,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byli rówieśnikami, obaj rocznik 1906.
Jeden urodził się we Lwowie, ale życie związał z Warszawą. Drugi pochodził z Łodzi i tam też pracował na wysokościach. Był blacharzem, naprawiał dachy. Nigdy się nie spotkali, chyba że po wojnie na emigracji.
Pierwszy wyemigrował do Kanady i tam mieszkał do śmierci. A drugi zamieszkał w Londynie i na podróże długo nie było go stać. Dopiero w 1975 roku — już jako emeryt — wrócił do kraju, ale za ocean nigdy nie poleciał.
Zatem raczej się nie spotkali. Nie tylko ze względów, powiedzmy, geograficznych, ale z powodu zupełnie innej natury.
Otóż pan Oskar Strawczyński, łódzki rzemieślnik od dachów, był Żydem i pochodził z ortodoksyjnej rodziny, zaś pan Adam Smulikowski do Żydów miał stosunek raczej ambiwalentny. Czy był antysemitą? Na pewno nie wyniósł tego z domu.
Jego ojciec to człowiek Piłsudskiego. Działał we Frakcji Rewolucyjnej PPS-u, która antysemicka nigdy nie była. Również jako poseł I i II kadencji sejmu odrodzonej Rzeczypospolitej nigdy nie pozwolił sobie na jakąś antysemicką tyradę.
Z synem było jednak trochę inaczej. Przez wiele lat był nauczycielem w szkole powszechnej, zajmował się również dziećmi „moralnie zaniedbanymi” i chyba dlatego uznał, że w jakimś zakresie jest ekspertem od Żydów. W 1936 roku obronił nawet pracę dyplomową poświęconą zagadnieniom mniejszościowym w szkolnictwie.
Gdy wybuchła wojna, dzielnie walczył w kampanii wrześniowej, potem zszedł do podziemia i działał kolejno w Służbie Zwycięstwu Polski, Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Stał się zatem zawodowym konspiratorem, a wyspecjalizował się w organizowaniu przerzutów. Odpowiadał m.in. za bezpieczeństwo Jana Nowaka-Jeziorańskiego, słynnego „kuriera z Warszawy”. W końcu sam został kurierem. A ponieważ cieszył się absolutnym zaufaniem gen. Stefana Roweckiego, ten wysłał go do Anglii z misją szkolenia „cichociemnych”, czyli skoczków do kraju. Adam Smulikowski ruszył w trasę i w październiku 1942 roku dotarł do Szwajcarii, gdzie utknął na dłużej. Tu napisał analizę stosunków panujących w Polsce.
„Kwestię żydowską” — jak się wyraził — uznał za wartą poruszenia. Trzem milionom polskich obywateli poświęcił dwie strony. Ale to, w jaki sposób o nich napisał, jakich użył argumentów i do jakich wniosków doszedł, jest chyba wystarczającym dowodem na to, że pan Adam Żydów nie lubił. Nawet więcej: miał do nich awersję, która z czasem rozwinęła się w niezdrową obsesję.
Wróćmy jednak do pana Oskara.
O jego heroicznych czynach przed wojną kroniki milczą. Miał sześcioro rodzeństwa i był najstarszym z braci. Tak jak oni wszyscy, edukację zakończył zaraz po szkole powszechnej. Nie znaczy to wcale, że nie chciał się dalej uczyć. Wiele wskazuje, że bardzo chciał, tyle że nie mógł, bo ojciec potrzebował go w firmie. Pan Józef przekonał syna, że literatura i muzyka, którą ten podobno kochał — nie zapewnią mu dachu nad głową. Ostatecznie przejął zatem interes po ojcu i prowadził go z sukcesem aż do wybuchu wojny.
W 1932 roku poślubił Hannę Zandberg. Rok później urodziła mu się córka Guta, a pięć lat po niej Abyś, czyli Abraham. Na zachowanym zdjęciu chłopak patrzy poważnym wzrokiem w obiektyw i daje się czule obejmować przez uśmiechniętą siostrę.
Generalnie z relacji rodzinnych wynika, że Oskar był ciepłym i rodzinnym człowiekiem. Szczególnie silna więź łączyła go z młodszym o dwa lata bratem Zygmuntem. O nim z kolei wiadomo tyle, że — w odróżnieniu od brata — miał porywczy charakter i lubił ryzyko. Podobno nie było takich kłopotów, w które by się nie wpakował, a potem z gracją z nich wychodził. Ale co to konkretnie znaczy? Na podstawie powojennych zapisów Oskara wiemy, że Zygmunt był pewnym siebie optymistą i patrzył w przyszłość z uśmiechem.
We wrześniu 1939 roku Oskar nie został powołany do wojska. Rzeczpospolita uznała, że nie jest jej potrzebny, mimo że dziesięć lat wcześniej odsłużył obowiązkowe dwa lata, był przeszkolonym szeregowcem i mógł się przydać na froncie. Tak się jednak nie stało. Żeby być bliżej rodziny żony, przeprowadził się do Częstochowy, zabierając ze sobą swoich rodziców. Na początku okupacji nadal naprawiał dachy, wkrótce jednak był zmuszony firmę zamknąć i już tylko wegetował.
Ostatecznie jak wszyscy częstochowscy Żydzi został deportowany do Treblinki. Z nienumerowanego transportu wyszedł na tamtejszą rampę 5 października 1942 roku.
Dokładnie w tym czasie Adam Smulikowski został pracownikiem poselstwa w Bernie, w Szwajcarii, i zasiadł do pisania swojego elaboratu dla rządu RP w Londynie. Dziś dokument ten nie jest powszechnie znany, mimo że autor wnikliwie przedstawił w nim sytuację w okupowanej Polsce. A sam został uznany za bardzo utalentowanego analityka.
To i tak mało powiedziane. Jako ofiarny i odważny oficer został także odznaczony Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych za akcje na odcinku kurierskim, a także dwukrotnie Medalem Wojska i Krzyżem AK, już po wojnie.
Jak już wspomniałem, część swojej pracy pan Adam poświęcił Żydom. Krótki rozdział „Charakterystyka kwestii żydowskiej” to opis bestialstwa i kaźni. Autor nie owijał w bawełnę, już wiedział, że Niemcy przystąpili do całkowitej zagłady Żydów.
Na początku okupacji — pisał Smulikowski — utworzyli getta. Tam poddali ludność okrucieństwom na niewyobrażalną skalę. Wywołali głód, doprowadzili do epidemii i w efekcie osiągnęli wysoką śmiertelność. Potem, w zimie 1941/1942, zaczęli masowe egzekucje na terenach będących poprzednio pod okupacją bolszewicką. Dochodziło wtedy do mordów nawet dziesięciu tysięcy cywilów dziennie, czemu musiała się przyglądać aryjska ludność, bo Niemcom nie zależało wcale na utrzymaniu zbrodni w tajemnicy.
Wiosną zaczął się kolejny etap gehenny. Polegał na „masowych transportach w potwornych warunkach do kilku punktów, jak Treblinka koło Białej Podlaskiej, Włodawa , Bełżec, gdzie odbywa się masowe tracenie za pomocą gazów trujących i prądu elektrycznego”.
W chwili wyjazdu Smulikowskiego, czyli w sierpniu 1942 roku — podsumował wysłannik polskiego podziemia — getto warszawskie liczyło zaledwie 30 tysięcy mieszkańców. Już sama ta informacja musiała być dla odbiorców w Londynie szokująca. Przecież przed wojną Warszawa była stolicą polskiego żydostwa, mieszkało tu ponad 350 tysięcy Żydów, tu znajdowało się ich centrum kulturalne, polityczne i społeczne. Tu byli u siebie, a w Polsce od tysiąca lat. Tworzyli polską kulturę, gospodarkę, miał świadomość tego każdy, nawet największy antysemita.
Mimo to raport wieńczy tyrada, która musi uwierać. Ale nie była wówczas zaskakująca. Ani w korespondencji kurierskiej, ani żadnej innej. Nie mogła się również spotkać z jakimś szczególnym oburzeniem emigracyjnych elit. Smulikowski nie był pierwszy, który w ten sposób pisał.
„Obserwując zachowanie się samych Żydów zarówno w czasie pokoju w ghecie jak też i później w chwili wywożenia stwierdzić trzeba, że pokutujące u nas przeświadczenie o specjalnej solidarności rasowej żydów jest pojęciem jak najbardziej nieuzasadnionym. Nie zdobycie się na żaden opór, najdalej idąca uległość, bezwzględne posłuszeństwo względem siepaczy, następnie haniebna rola policji żydowskiej, prześcigającej się w gorliwości jeśli chodzi o uniemożliwienie ucieczki swoim współwyznawcom (…) wszystko to wskazuje, że żydzi zdemoralizowani z pokolenia na pokolenie specjalnymi warunkami swego życia nie reprezentują dziś tego co zwykliśmy określać mianem narodu”.
I jeszcze na sam koniec pada diagnoza, że do końca roku należy się liczyć z całkowitym „rozwiązaniem” kwestii żydowskiej. Nie tylko w stolicy Polski. W ogóle. Wszędzie. Potem kurier przechodzi do omawiania kwestii ukraińskiej.
Tyle o Smulikowskim. Więcej o nim można przeczytać w Polskim słowniku biograficznym.
Ta książka nie będzie o nim. Nie będzie także dotyczyć gen. Grota i największej armii podziemnej świata w całej II wojnie światowej, jak się dziś zwykło mówić o AK. Nie będzie również o polskiej kolaboracji, choćby o roli polskiej policji w czasie okupacji. Przecież zdecydowana większość polskich policjantów, prawie sto procent, po klęsce wrześniowej wróciła do pracy i gorliwie wykonywała polecenia nazistów.
Będzie o Oskarze Strawczyńskim, blacharzu z Łodzi i jego bracie Zygmuncie. Będzie o podobnych do nich rzemieślnikach, kupcach, lekarzach, inteligentach czy ludziach z kryminalnego marginesu, którzy trafili do obozów śmierci w Treblince, Sobiborze i Auschwitz. Będzie również o kobietach, które trafiły tam same lub z dziećmi, a po śmierci swoich bliskich toczyły walkę o przetrwanie. A potem o wolność.
Zresztą, nie tylko o to. I nie tylko ze swoimi oprawcami.
One i oni, o których tu będzie mowa, choć historia obeszła się z nimi okrutnie i bezwzględnie, zadali kłam dosłownie każdemu zdaniu w uczonej analizie Smulikowskiego.
Bo przyszło im walczyć w zupełnie innych warunkach niż on.
Nad dołami śmierci, dusząc się fetorem palonych ciał, obserwując codziennie masowe mordy, stworzyli sprawnie działającą konspirację, a potem wzniecili powstania, których nie znajdziemy dziś w oficjalnym kalendarzu historycznym Polski. Mimo że dwa z tych buntów zakończyły się spektakularnym sukcesem, co przecież w naszej historii jest absolutnie wyjątkowe. A także, mimo że same bunty i powstania to czysta i krystaliczna kwintesencja dziejów Polski. To sama — proszę zajrzeć do podręczników — esencja polskości.LEGENDA PIERWSZA:
MESJASZ OD ZAGŁADY
Jest koniec 1941 roku. W Nowej Kancelarii III Rzeszy trwają gorączkowe przygotowania do „ostatecznego rozwiązania”.
Ścierają się dwie koncepcje. Pierwsza jest mniej radykalna i właśnie dlatego szerzona jest dyskretnie. Chodzi o to, aby sprawę opóźnić. Najwyżej o dwa, trzy lata. Plemię Judy — twierdzą jej zwolennicy — może się jeszcze przydać. Historia na pstrym koniu jeździ, a co, jeśli szczęśliwa gwiazda zblednie i w niezwyciężonej machinie Wehrmachtu coś się zatnie? Sprawne żydowskie ręce to przecież setki nowych samolotów, tysiące pancernych pojazdów, miliony karabinów… Beznamiętny spokój korytarzy przy Voßstraße nigdy nie był poddany tak ciężkiej próbie.
Nie, strofuje swoich Führer. Tu nie ma i nie będzie żadnych wątpliwości. Ani opóźnień. Żydzi, jako rasa i lud, jako wróg i zły omen, muszą zniknąć, odejść w niebyt. To koniec. Ich karta z wielkiego tomu Dziejów zostanie wyrwana i rzucona na stos Historii. Obróci się w nicość. Absolutną i nieodwołalną. Ostatecznie!
Himmler, druga osoba w państwie, ma jednak opory. Żydzi, sączy do ucha szefowi, to nie tylko ręce, to również umysły. Semici posiadają moce, których nie zawahają się użyć. Tylko czekają chwili. To mogą być plagi rzucane na żołnierzy, okrutne fatum, które przerzedzi brunatne szeregi. To może być również…
Ale Hitler jest głuchy jak pień, jakby tego nie rozumiał. Opatrzność jest po naszej stronie, bębni pięścią w stół. Wszystkie proroctwa są tu zgodne.
„Taki jest właśnie sens epoki. Es muss sein!”
„Jawohl, mein Führer, ale…” — upiera się Himmler.
I tak bez końca. A może tylko kilka dni. Jedynie w wyjątkowych okolicznościach Reichsführer SS pozwalał sobie przy szefie zdejmować swoje pince-nez i poddawać je starannej higienie. Od tego tarcia już się porobiły cieniuteńkie rysy. Ale efekt był. Opór Wodza malał. Zrazu nieznacznie, ale z czasem… Bo to nieprawda, że w Berlinie tylko on miał rację, a inni słuchali go w pozycji na baczność. Proszę bardzo: tym razem osiągnięto kompromis.
Na przedstawienie swojej koncepcji Himmler dostał tydzień. I niech się nie ogranicza, zachęcał go złośliwie Wódz, każdy pomysł jest dobry. Pod warunkiem, rzecz jasna, że ta zmora zniknie.
„Nie-od-wo-łal-nie!” — Znowu walił pięścią w dębową okładzinę blatu.
Tymczasem problem był iście talmudyczny. Rachunki Eichmanna były dla Rzeszy bezlitosne: w samej Europie Żydów jest 11 milionów! O dwa miliony więcej niż wszystkich Węgrów na świecie! Jak mają zniknąć bez odciągania milionów żołnierzy na tyły?
Himmler podjął wyzwanie. Dlaczego miał tego nie zrobić? Dysponował przecież asem w rękawie. Był nim Hoeppeninger.
Przyjrzyjmy się mu zatem: to postać z innego wymiaru. W Berlinie cieszył się specjalnymi względami. Już po zdobyciu Francji ktoś, chcąc mu zaszkodzić, nazwał go „Einsteinem historii”. Nie minęło pół roku, a już złośliwiec śmiał się z własnej głupoty. Hoeppeninger był przecież geniuszem. Do tego wizjonerem, jasnowidzem, oficerem wyzbytym lęku. Całkowicie.
„Nie on należy do historii, ale historia do niego” — mówili jedni.
„Nie on ją zapisywał, on pisał ją na nowo” — wtórowali drudzy.
W Reichssicherheitshauptamt przy Prinz-Albrecht-Straße 8 Hoeppeninger zajmował mały gabinet na drugim piętrze. Nigdy i nikogo w nim nie przyjmował. W ciągu dnia wychodził z niego rzadko. Dopiero późnym wieczorem, gdy długie ministerialne korytarze już opustoszały — bezszelestnie zamykał za sobą drzwi i upewniwszy się, że drobny złoty kluczyk z jego inicjałami — jedyny egzemplarz w całym gmaszysku — leży bezpiecznie na dnie skórzanej aktówki, opuszczał budynek bocznym wyjściem.
Szef nigdy nie był z nim do końca szczery. Na przykład nie wyznał mu, jak bardzo boi się Żydów. Ale nie musiał. Bo Hoeppeninger był właśnie od tego: miał wiedzieć i nie zadawać pytań. A jeśli już jakieś padały, miał odpowiadać. Znaki zapytania prostować i zamieniać w wykrzykniki.
Zaczęło się pół roku wcześniej. Do sztabów armii na Wschodzie zaczęły napływać meldunki o dezercjach, odmowach wykonania rozkazów, wręcz buntach w niektórych dywizjach. Chodziło o to, że żołnierze mają opory natury moralnej. Nie chcą zabijać. To samo w sobie było śmieszne, ale… Himmler poczęstował go cygarem, wskazał wygodny fotel przy swoim biurku, po czym wręczył pękatą teczkę z odbitą w laku błyskawicą SS.
Tak, żywiołem pułkownika Hoeppeningera były problemy nie do rozwiązania.
Rozwiązanie tego problemu zajęło mu dni sześć. O jeden dzień krócej aniżeli Stwórcy dzieło stworzenia. Mawiali, że to właśnie wtedy pułkownik postanowił uzyskać boskie prerogatywy. Że postanowił stworzyć Boga.
Znowu usiedli w gabinecie Himmlera i znowu pod światło unieśli wypełnione szkło.
„Dramat Boga jest ciągły” — zaczął pułkownik, a potem kontynuował w tym stylu: Bóg umęczony jest stale. O ludzkie dusze walczy nieustannie. Tymczasem nie jest wcale wszechmogący. Jest sumą dobra. Jego siłą są nasze uczynki. Ale strach, pycha, nienawiść również się sumują. Gdy niszczymy siebie, powoduje to zachwianie porządku, narusza równowagę. Bieg Wszechświata zostaje zakłócony. Dzieło boskie zaczyna się rozpadać.
„Dlatego — mówił cicho, akcentując każde słowo — w porządku rzeczy muszą zajść pewne zmiany”.
„Jakie, mein Oberst?”
„Bóg musi dostać mundur, musi iść z nami”.
Czy Himmler się przesłyszał? A może miał do czynienia z wariatem? Skąd. Pomysł Hoeppeningera był prosty. Wymyślił, aby bogobojnych rekrutów z katolickich landów wyposażyć w tabliczki z napisem: „Gott mit uns”. Wystarczyło ich przekonać, że wręczone im uroczyście klamry, plakiety czy ryngrafy z sakralnym napisem nie są zwykłymi kawałkami blachy. To relikwiarze, pełne ukrytych mocy. Zażyły specjalnej kąpieli w rzekach Krainy Mgły.
I zdarzył się cud. To zadziałało. Przecież każdy niemiecki chłopiec znał podstawy nordyckiej mitologii.
Żołnierze — dotąd wątpiący, wystraszeni, bez wiary — szli teraz jak w ogień. I zabijali. Zabijali dzieci, kobiety i starców. Z szeroko otwartymi oczami. Bóg jest z nami. Czy to Rimtursir, Odyn, czy Jezus, syn Maryi Żydówki.
W rytm podkutych butów: Es muss sein! Es muss sein!!
Hoeppeninger pracował sam. Sam był burzą mózgów. Rozstrzygał sprawy, w których ideologia zderzała się z prawem. Jak traktować partyzantów z okupowanej Norwegii, którzy okazali się skoczkami alianckimi? Przecież obejmuje ich konwencja genewska, a zarazem dotyczy prawo o natychmiastowym rozstrzeliwaniu.
Pułkownik odpowiadał: „Jeśli będą konspirowali, dokonywali zasadzek i zamachów w mundurach alianckich, traktujcie jak jeńców. Ale tylko wtedy”.
Albo: „Czy należy przymuszać osoby narodowości niemieckiej do podpisania Volks- czy Reichslisty, jeśli tego nie chcą?”.
Orzekał: „Byłoby poniżej godności narodu niemieckiego zmuszać kogokolwiek. Takie osoby należy likwidować. Przecież nie pozwolimy, by to Niemcy udoskonalali podludzi, do których chcą się zaliczać”.
„A co z gwiazdami Dawida? Decyzją Urzędu ds. Rasy w setkach gett na wschodnich rubieżach Rzeszy Żydzi mają nosić opaski”.
„Odradzam” — sugerował pułkownik. „Niektórzy będą je nosić z dumą. Potraktują jak odpowiedź na nasze ze swastyką. Wystarczy żółta łata z przodu i z tyłu”.
Miał pełne ręce roboty. Gdy trzeba było rozważyć kwestię filozoficzną, rozstrzygał. Gdy w Berlinie brakowało odważnych teologów — pytano jego. Po zabójstwie ostatniego rabina to on stał się alfą i omegą żydowskich systemów i wiary. Pouczał generałów, strofował pułkowników, na baczność stawiał całe zastępy frontowych majorów.
Aż wreszcie przyszło TO zadanie. Szef Gestapo w Radomiu wysłał do Krakowa zapytanie, czy właściwym jest, by Polak, Aryjczyk, niezaszeregowany do żydowskiej zony, sam się doń udał? Czy Aryjczyk może mieszkać z Żydami dobrowolnie? Bez pozwolenia władz?
Kraków nie miał na to odpowiedzi, sprawa trafiła zatem do pułkownika.
Zaprawdę, słusznie mówili: Hoeppeninger był geniuszem i wizjonerem. Co wywróżył — spełniał. Spełniało się samo.
Podobno najpierw chciał odpowiedzieć, że jeśli Polacy chcą ginąć wcześniej, niż im to przeznaczono, na tego typu niesubordynację można przymknąć oko. Potem jednak cofnął pismo i zażądał pełnego dossier owego Aryjczyka. Gdy dostał dokumenty, trudno mu było ukryć zdumienie.
Aryjczykiem okazał się nauczyciel muzyki. To było łatwo ustalić, bo zarabiał w małomiasteczkowym getcie, ucząc grać Chopina. Mówiono także, że nauczyciela muzyki tylko udaje. To Żyd, który uciekł z Warszawy, gdy domykano tamtejsze getto. Inni twierdzili, że jeśli kogoś udaje, to właśnie Żyda. Bo to Polak. Ukrywa się przed swoimi. Uchyla się od walki. Gryzie go sumienie, bo patrzy na śmierć rodaków z założonymi rękoma. Ludzie różne rzeczy mówili, a szpicle to notowali. To fizyk, nie filozof — mówili jedni. Przeciwnie, mówili drudzy: to duchowny, który w chrześcijańskim credo dostrzegł niespójności. Zbiegł ze wspólnoty tuż przed święceniami, u rabinów szukał prawdziwej nauki. Ale i tu jej nie znalazł. A może znalazł, ale rabin M. za swego go nie uznał. Muzyk, nie muzyk, filozof, nie filozof skupił na sobie uwagę zarówno Niemców, jak i Żydów w całym okręgu.
W końcu do sprawy wzięli się fachowcy z Warszawy. Na wniosek pułkownika zrobili dyskretnie rozpoznanie.
Okazało się, że na imię miał Bruno. Już w szkole zwano go małym Chrystusem. Oczywiście, dla żartów, za jego plecami. Ten, kto zakpił otwarcie, szybko słowa żałował. Działy się dziwne rzeczy. On sam jednak nie dziwił się nikomu i niczemu. Gdy w M. utworzono getto, Bruno zamieszkał nad stajnią dekarza Kuperberga.
Pewnego grudniowego dnia zastało go tu Gestapo. Po kilkunastu godzinach przesłuchań był w domu z powrotem. Cały i zdrowy. Niemiecki szofer odwiózł go lśniącym mercedesem. Dla głodzonej i umęczonej ludności był to szok. A potem zaczęły się dziać jeszcze dziwniejsze rzeczy. Do Bruna zaczęły pielgrzymować tłumy interesantów. Każdy miał jakąś prośbę. Skoro Niemcy go słuchają, może potrafi coś załatwić. A to wyciągnąć kogoś z Gestapo, a to darować karę czy odsunąć długi. Przenieść z getta do getta, załatwić pracę po aryjskiej stronie. Bruno prośbom nie odmawiał. Rzeczywiście — powiadali — jakaś rodzina wyjechała z Przysuchy, już wprowadziła się do M. Ktoś pracy nie miał w Kocku, ale już dostał w starostwie. Może to jego robota, a może boskie zrządzenie, może przypadek lub szczęście, stanąć w kolejce do Bruna nie zawadzi.
Aż pewnego razu przyszedł rozkaz z Radomia. Za zabicie lokalnego żandarma życiem zapłaci stu mieszkańców miasteczka. Egzekucja miała się odbyć w sobotę, przed synagogą. Jest kilka opisów tego, co się stało. Wszystkie spójne są w jednym: gdy wytypowana setka stanęła pod ścianą, gdy pluton egzekucyjny zarepetował już broń, na plac wyszedł Bruno. Powolnym krokiem, jakby stąpał po wodzie, podszedł do kierującego akcją oficera i coś mu szepnął na ucho. Oficer nie tylko go nie zastrzelił, ale dał znak swoim, by wstrzymali akcję. Cała rozmowa trwała tylko chwilę. Krótki ułamek czasu na oczach całego miasteczka, rabina, katolickiego księdza i niemieckich władz. No i wojska, kilkuset żandarmów.
Tego dnia nikt w M. nie zginął. Ale zarówno na Żydów, jak i gojów czy Niemców padł blady strach. Kim jest ten mag? Jak tego dokonał? Jakich mocy użył?
Tego samego dnia również trzysilnikowy Junkers Ju-52 o znaku bocznym D-2599, należący do Himmlera, wystartował z berlińskiego Tempelhof. Lot do Radomia potrwał trzy godziny. Przez ten czas jedyny pasażer maszyny, pułkownik Hoeppeninger, zmienił się nie do poznania. Z maszyny na lotnisku wyszedł już jako kapitan Beeger, samotny uczestnik misji specjalnej.
Beeger pojawił się w M. wieczorem i od razu kazał przyprowadzić do siebie rabina. Ale nie samego. Rabin miał przynieść wszystkie święte księgi proroków, jakie mu jeszcze pozostały. Następnie rozkazał zamknąć go w pokoju i wydał jedno, jedynie polecenie.
Kazał wynotować wszystko, co dotyczyło przyjścia Mesjasza. Praca miała być gotowa nazajutrz. Rabin dostał jedzenie i picie, ale jak się potem okazało, niczego nie tknął. Za to tknięty złym przeczuciem, silnymi dłońmi połamał blaszany talerz i podzielił go na skrawki. Następnie poskręcał je w małe spirale i zaczął łykać. Z bólu krzyknął dopiero na koniec. Gdy wpadła straż, był w agonii. Hoeppeninger-Beeger całą robotę musiał wykonać za niego. Odpowiedź znalazł szybko, księgi pełne są przekazów:
Księga Izajasza 52:13,15 oraz 53:3–12
Genesis 49:10
Księga Daniela 7:13–14
Księga Ezdrasza
Tren Jeremiasza.
Jeszcze tego samego dnia przyszedł meldunek z samego Wydziału Żydowskiego. Rzeczywiście, jego przypuszczenia się potwierdziły: istnieje legenda, iż dni świata są policzone, a Mesjasz właśnie szykuje się do przyjścia. Już w zasadzie nadchodzi. Zjawi się poprzedzony cudami. To kwestia tygodni.
Pułkownik poprosił o mapę okolic i wykreślił wojskowym cyrklem mały okrąg. Na jego obrzeżu były miejscowości w dystrykcie lubelskim i kieleckim, gdzie działali dotąd najsławniejsi z cadyków. W środku był teren o największym zagęszczeniu żydowskich świętości, zaś w samym centrum kilka miejscowości między Przysuchą a Szydłowcem. Tak, teraz to było jasne: ów Mesjasz miał się pojawić w M.
Spotkanie z Brunem pułkownik ustalił na godzinę dziewiątą. Nie trzeba być uczonym rabinem, każdy chasyd to wiedział: liczba 9 w kabalistycznej gematrii ma swoje znaczenie. To liczba miesięcy, które upłynąć mają od poczęcia do porodu. Symbolizuje łagodność i umiejętność wybaczania. Dziewięć ma także swoje drugie oblicze: to odbicie takich wad, jak egoizm, zazdrość i skłonność do manipulacji.
Raport pułkownika po powrocie z Polski był kolejnym dowodem jego nadludzkich zdolności. Bo oto wola Führera zostanie wypełniona: wszystko zacznie się w M. Wszystko za sprawą Bruna Aryjczyka. Ten niczym Flecista z Hameln, który wyprowadził szczury — stanie na czele pochodu. Przyłoży usta do instrumentu i mury getta rozstąpią się same. Ludność wypłynie z nich szerokim strumieniem. Ten złączy się z kolejnym, powstanie rzeka, która wpłynie do innej, a te razem utworzą falę. Pułkownik miał wizję: oto ludzkie morze, które płynie na wschód i zalewa żydowskie połacie Ukrainy. Bez najmniejszego udziału niemieckiej administracji i wojska.
„Skierujemy ich na południowy wschód” — referował Himmlerowi. „Miliony ludzi, pieszo, drogą dłuższą niż z Egiptu na Synaj. Przez Lwów, Zbaraż i Winnicę. Przez grób cadyka Nachmana w Humaniu, przez Rostów nad Donem i Krasnodar. Ku wschodniemu wybrzeżu Morza Czarnego. Tędy — pokazywał Himmlerowi na wielkiej mapie rozłożonej w gabinecie ministra — minęliby Kaukaz i stanęliby u wrót Turcji. Przez wysokie góry przejdą do Persji, potem miną Liban, aż dojdą do Palestyny. Sześć tysięcy kilometrów. Cztery lata drogi”.
„I co dalej, drogi pułkowniku?”
„Nikt nie dojdzie celu. Umrą z wyczerpania, upału, braku wody i głodu”.
„Wspaniale!”
„Jeśli Führer zdecyduje wcześniej, można wysłać samoloty, które zbombardują ten mistyczny pochód. Można ich też zatrzymać na pustyni. Ogrodzić, a potem nie wypuszczać. Tak oto rozwiąże się kwestia żydowska, wypełni proroctwo Izajasza. Pełne męczeństwo. Bruno zgodził się wejść w rolę. Zostanie Mesjaszem!” — raportował Hoeppeninger.
Szóstego dnia rozpromieniony Himmler stanął przed Führerem. W ręku trzymał teczkę z napisem „Operacja Rattenfänger” (Szczurołap). Początek akcji: lato 1942…
* * *
Tyle. Nic więcej. To koniec.
Ta historia nigdy się nie wydarzyła.
Nie, nie było Bruno Mesjasza, w kancelarii Himmlera nie pracował żaden pułkownik Hoeppeninger. Po wojnie nie krążył po Polsce żaden chasydzki apokryf w stylu św. Jana.
Całą tę historię wymyślił Krzysztof Kąkolewski, znany w PRL-u dziennikarz i reporter. Gdy po opublikowaniu serii rozmów z esesmanami-emerytami, żyjącymi spokojnie w RFN-ie, zwaliła się na niego fala krytyki za pobłażliwe traktowanie katów i wstrzymano mu druk kolejnych książek, postanowił sięgnąć po fikcję. W nowy tom reportaży wplótł już tylko nieco prawdy. Resztę zamieszał w tyglu niesamowitości. W ten sposób powstała prawda zmyślona lub prawdziwe kłamstwo. Paweł Dunin-Wąsowicz nazwał ten gatunek „fantastyką nazigenną”.
Kąkolewski nigdy się nie przyznał, że Szukanie Beegera to nie efekt jego pracy reporterskiej, ale zwykłe, choć niezwykłe opowiadanie. W latach osiemdziesiątych doskonale wyczuł literacką koniunkturę, wstrzelił się w gusta czytelników. Sięgnął po legendę, która rzeczywiście była wówczas znana. Krążyła po bazarach, przekazywana z ust do ust. O żydowskim proroku Zagłady, przewodniku-kolaborancie. Coś jak ta o „czarnej wołdze” czy „mordzie rytualnym na Piaseckim-juniorze”. Podanie to również wychodziło naprzeciw ludzkim potrzebom, tłumaczyło istnienie żydowskich mocy. Koiło strach przed niewyjaśnionym, tajemniczym, a jednak groźnym.
Przecież pytania wisiały w powietrzu. Dlaczego Hitlerowi poszło z Żydami tak łatwo? Dlaczego dali się zamknąć w gettach, a potem — bez oporu — sami poszli do obozów zagłady? Dlaczego nie sięgnęli po broń?
Gdyby rzecz dotyczyła Polaków, nie dalibyśmy się wydusić gazem!
Legenda dawała nadzieję, a wszyscy potakiwali głowami.
Bo może Żydzi nie mogli walczyć? Może nie pozwalał im na to ich Bóg?
Szukanie Beegera to właśnie próba takiego wyjaśnienia. Próba, w którą pisarz wprzągł wiele motywów i znaków, a całość zamknął klamrą podtytułu: opowiadanie gojowskie. Kąkolewski dał sobie tym samym rozgrzeszenie. Wolno mu pytać, może nawet odpowiadać w imieniu tych, co już nie mogą. Zatem pytał: Dlaczego szli? I dodawał: …jak te barany.
W jego wersji legendy dokonuje się mistyczna metamorfoza. Żydzi to już nie barany na rzeź, zwierzyna pędzona do jatki. To barany ofiarne. Holokaust zaś to wypełnienie mitu. Bo wszystko ma swój porządek zapisany w Pismach. Również śmierć milionów. Tylko religią — u Kąkolewskiego wręcz religijnym amokiem — da się wytłumaczyć fenomen Holokaustu. Religijnym poddaństwem i nazistowskim spiskiem, z żydowską kolaboracją w tle. Ten ostatni motyw to zresztą ulubiony klucz-wytrych Kąkolewskiego. Nim otwierał i rozwiązywał — w kolejnych już książkach — inne problemy i zagadki świata.
Swoją „spiskową teorię wszystkiego” zamknął w ostatnim tomie, zatytułowanym Umarły cmentarz. Tu wszystko jest ze sobą powiązane. Zagłada, powojenne pogromy, antysemityzm i prowokacje UB. Zagęszczenie tropów jest tu tak duże, że można by — podczas lektury — wzruszyć tylko ramionami, ale…
Na tym właśnie polega niesamowita moc wszystkich „urban legend”. Bo każdy student etnografii, antropologii czy historii już na pierwszym roku nauki może się dowiedzieć, że z mitami i legendami sprawa nie jest wcale prosta. Że w niejednym eposie ukryte jest jakieś ziarno prawdy. Ukryte, zatarte, przywalone innymi wątkami. Czasami jest maleńkie i ledwo dostrzegalne, w innym wypadku to czytelne nawiązanie do faktów. Szukanie tego ziarna może być równie ryzykowne, jak dawanie mitom wiary. A jednak, w tej konkretnej historii o Bruno Mesjaszu, czyli podstawionym przez nazistów fałszywym proroku, który poprowadzić miał Żydów na śmierć — takie ziarenko chyba istnieje. Kąkolewski mógł je wyłuskać z tekstów, do których dotarł.
Ślad — jakby negatyw motywu fałszywego proroka — można odnaleźć w relacji więźnia obozu w Sobiborze, Herszela Cukiermana. Tekst znajduje się dziś w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego.
Cukierman trafił do obozu zagłady w roku 1942. Z początku jak inni Żydzi nie miał pojęcia, co to za miejsce. Napisał, że gdy pierwsi więźniowie — ci, którzy nie poszli „do gazu” — uświadomili sobie, po co jest Sobibór, do czego tak naprawdę służy, przeprowadzili zuchwałą operację.
Wysłali za druty specjalnego wysłannika. Kuriera z piekła. Prawdziwego proroka Zagłady. Był nim młody chłopak z Warszawy, który do tej misji zgłosił się na ochotnika. Zgodził się, by reszta towarzyszy ukryła go w stercie ubrań po zagazowanych i zamknęła w wagonie. Mimo że groziło to śmiercią (choć przecież on już był trupem „na urlopie”), chłopak przeżył kontrolę wagonu i wydostał się na zewnątrz.
„Kiedy przybyły świeże transporty z miasteczek, przekazano nam, że taki chłopak u nich był i przekazał o Sobiborze to, o co go proszono” — zeznał po wojnie Cukierman.
Ta wzmianka jest krótka, ale daje wielkie możliwości. Bo oto mamy śmiałka, który postanowił zmierzyć się z losem. Rzucił się w nurty Styksu — rzeki w krainie umarłych — i popłynął pod prąd. Jakby chciał zawrócić nurt historii. Pokonać los.
Chłopak alarmuje chasydzkie miasteczka, mieszkańców sztetli większych i mniejszych o bliskim końcu żydowskiego świata. Głosi „złą” nowinę. Apeluje, aby nie słuchać niemieckich zapewnień o transportach do pracy. One nie jadą gdzieś, hen, daleko, na wschód, one jadą nieopodal — miał krzyczeć.
A tam wszystko się kończy. Żydzi są mordowani. Nikt nie przeżyje!
Dlatego niech Żydzi się buntują, niech walczą o życie w każdy możliwy sposób, niech choćby chwycą za kamienie.
Możemy się domyślić — choć trąci to już nadinterpretacją — że jego słowa nie trafiały na podatny grunt. Nie wszyscy mu wierzyli, a znając inne relacje na ten temat, można zaryzykować twierdzenie, że nie uwierzył mu nikt.
„Został później wywieziony do Treblinki” — napisał Cukierman.
Czyżby poddał się w końcu i dołączył do współbraci w biernym czekaniu na nieuniknione? A może wręcz przeciwnie…CZĘŚĆ I
TREBLINKA
Hejnoch Brener, któremu jako fryzjerowi kazano strzyc kobiety przed kaźnią, wspomina, jak mu przyprowadzono jego siwą matkę, żonę i córkę i kazali mu je ostrzyc przez uduszeniem.
Brener mówi, że nie mógł spojrzeć w oczy matce. Ale ona sama położyła jego rękę na swojej głowie. Druga jednak ręka, w której trzymał nożyce, odmówiła posłuszeństwa.
Ciemne kręgi zaczęły mu latać przed oczami, wydało mu się, że to wszystko jest jakimś koszmarnym snem, który już za chwilę się skończy. Przypadł do głowy staruszki i zaszlochał, ale silne uderzenie SS-mana sprawiło, że się ocknął. Odtąd Brener postanowił żyć, żeby móc dokonać pomsty. I nie tylko on, tysiące więźniów Treblinki przysięgało sobie zemstę.PRZYPISY
A. Smulikowski, Spostrzeżenia dotyczące stosunków panujących obecnie w Polsce, w: A. Puławski, Wobec „niespotykanego w dziejach mordu”. Rząd RP na uchodźstwie, Delegatura RP na Kraj, AK a eksterminacja ludności żydowskiej od „wielkiej akcji” do powstania w getcie warszawskim, Stowarzyszenie Rocznik Chełmski, Chełm 2018, s. 611–612. (Wszystkie przypisy pochodzą od autora. W cytowanych relacjach i wspomnieniach zachowana została pisownia i interpunkcja dokumentów źródłowych).
Rozdział powstał na podstawie opowiadania Krzysztofa Kąkolewskiego Szukanie Beegera z tomu: Szukanie Beegera. Opowiadania gojowskie, Słowo, Warszawa 1993. Obszerne cytaty pochodzą ze s. 5–91.
P. Dunin-Wąsowicz, Hitlerowskie tajemnice w polskiej fantastyce, w: https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1523639,1,hitlerowskie-tajemnice-w-polskiej-fantastyce.read (dostęp 12.07. 2020).
„Relacja Herszela Cukiermana”, AŻIH 301/1187, s. 9.
„Treblinka — Fabryka śmierci. Tekst w piśmie »Stalinskij Udar« z dn. 25 sierpnia 1944 r.”, AŻIH 301/689.
Wszyscy Niemcy w obozach zagłady byli na żołdzie SS. W książce stopnie podajemy wymiennie: z lub bez SS.
S. Rajzman, Moìj pobyt w Treblince, w: Dokumenty i materiały z czasów okupacji niemieckiej w Polsce, t. 1, Obozy, oprac. N. Blumental, CKŻ, Łoìdzì 1946, s. 183.
Do Treblinki zostały deportowane trzy albo nawet cztery siostry Zygmunta Freuda: Adolphine (l. 80), Maria (l. 81), Rosa Graf (l. 82) i Pauline Winternitz (l. 78). Patrz: https://pamiectreblinki.pl/people_db/p25154/. W swojej relacji Rajzman nie wyjaśnia, o którą z nich mogło chodzić.
O. Strawczyński, Ten months in Treblinka, w: I. Cymlich, O. Strawczyński, Escaping Hell in Treblinka, Yad Vashem and The Holocaust Survivors Memoirs Project, New York–Jerusalem 2007, s. 131.
„Relacja Abrahama Kolskiego”, AYV 03/4102.
„Relacja Borysa »Kazika« Weinberga”, ACŻKH w Polsce, AYV, 03/ 565.
„Dziennik Mosze Klajmana”, z. 1–2, przeł. A. Szyba, AŻIH 302/118.
„Relacja Arona Czechowicza”, AŻIH 301/688, s. 1.
R. Glazar, Stacja Treblinka, przeł. E. Czerwiakowska, Ośrodek Karta, Warszawa 2011, s. 11.