Zen wędrowny. Jak odnaleźć spokój w czasie życiowych burz - ebook
Zen wędrowny. Jak odnaleźć spokój w czasie życiowych burz - ebook
Uspokój umysł
Wyostrz zmysły
Poczuj więź z naturą
Bez względu na to, czy wychodzisz rano na balkon, wracasz po pracy do domu, spacerujesz po parku, czy wybierasz się na wielodniową wędrówkę po górach, liczy się świadomość, że droga, którą masz do pokonania, może być istotniejsza niż cel, do którego zmierzasz. Ważne, by doceniać każdy krok.
Christopher Ives zabiera czytelnika w niezapomnianą podróż, która pomoże poczuć wewnętrzny spokój, a także dostrzec i docenić niepowtarzalne piękno otaczającego świata.
Czerpiąc z wielowiekowej tradycji buddyzmu zen i własnego doświadczenia, autor pokazuje nam, jak bardzo koncentracja na tu i teraz – każdym geście, kroku i spojrzeniu, pozwala pozbyć się niepotrzebnych napięć, spowolnić gonitwę myśli i odkryć znaczenie przynależności do natury, poczuć się jej integralną częścią.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6560-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na rok przed publikacją tej książki uznany poeta i wizjoner ekologii Gary Snyder uprzejmie zgodził się skreślić parę słów tytułem komentarza. Ułożył wtedy krótki utwór:
Wędrując żyjąc
Stanie, siedzenie, chodzenie, leżenie. „Cztery godności”. Każda istota obdarzona ciałem uczy się w nich swojego życia. Świat stoi nam przed oczami i są ludzie, którzy przemierzyli go wzdłuż i wszerz pieszo. Ale tego wszystkiego można też dokonać, po prostu siedząc. Świadomość, że prawdziwie oddychasz i prawdziwie idziesz – albo siedzisz – albo, a niech tam, leżysz – czyni cię pielgrzymem. Pomnażanie istnienia, aby potem można je było porzucić.
11.12.2017
Dziękuję Gary’emu za ten podarunek. Przywołując to, co w zen uznaje się za cztery najważniejsze czynności cielesne, zwraca on uwagę na to, że zen rozciąga się poza _zazen_ – siedzącą medytację – na wszystkie nasze działania, w tym na chodzenie, wędrowanie, życie. Wskazuje również, że samo życie można przeżywać jako pielgrzymkę.
Pragnę też podziękować utalentowanym i życzliwym pracownikom Wisdom Publications, którzy byli akuszerami tej książki: wydawcy Danielowi Aitkenowi; specjalistce ds. produkcji Lindsay D’Andrei; redaktorowi technicznemu Benowi Gleasonowi oraz redaktorowi wykonawczemu Joshowi Bartokowi. Znakomitym umiejętnościom redakcyjnym Josha książka ta zawdzięcza swój elegancki kształt, jakiego w pojedynkę nigdy nie zdołałbym uzyskać.
Wyrazy wdzięczności kieruję pod adresem Lena Rosena i Jacka LaForte, którzy czytali wczesne redakcje tekstu i przekazywali mi wnikliwe sugestie, jak również setek studentów pierwszego roku Stonehill College, którzy w ostatnich latach towarzyszyli mi w moich rozważaniach o pielgrzymowaniu podczas zajęć poświęconych związkom tej praktyki z religijnymi poglądami na naturę.
Opisana tutaj piesza wyprawa jest zbitką kilku wędrówek doliną Dry River i szlakiem Crawford Path, zarówno samotnych, jak grupowych. Dziękuję mojej żonie, Mishy Lesser; mojemu bratankowi Joshowi Ivesowi; kuzynowi Christopherowi Halstedowi oraz mojemu sąsiadowi Davidowi Meshoulamowi za wspólne jednodniowe piesze wycieczki. Dziękuję również moim bratankom i siostrzeńcom: Ryanowi Ivesowi, Samowi Mossowi, Maxowi Mossowi i Zackowi Mossowi za wspólne wędrówki innymi szlakami w Górach Białych w północnej części stanu New Hampshire.
Trzy ukłony składam plemieniu Abenaków, którzy otaczali te góry opieką i znajdowali w nich swój święty dom na długo przed tym, jak biali Europejczycy – wśród których byli moi przodkowie – zajęli tę ziemię i narzucili osadniczy kolonializm.
Za wszelkie błędy w identyfikacji roślin lub inne nieścisłości wyłączną odpowiedzialność ponosi autor.
Książkę tę dedykuję Mishy, która swoją mądrą i gorącą miłością wspierała mnie we wszystkich moich wypadach, zarówno do lasów New Hampshire, jak i dalej. Uważam się za szczęśliwca, mając ją u swego boku w wędrówce ścieżkami życia.Pewnego grudniowego popołudnia 1998 roku linią kolejową Keihan wracałem do Kioto po wycieczce do Fushimi Inari, chramu shintō poświęconego bóstwu ryżu, znanego z wizyt biznesmenów z Osaki, którzy w Nowy Rok wrzucają tu do puszki na datki banknoty o nominale dziesięciu tysięcy jenów, wierząc, że te odpowiedniki banknotów studolarowych przekonają bóstwo do pomnożenia ich zysków. Na ścianie końcowej wagonu wisiał plakat informujący, że za kilka godzin mnisi na górze Hiei odprawią rytuał ognia w intencji pokoju na świecie, bezpieczeństwa rodzin, dobrego zdrowia i innych rzeczy, o które zwykle modlą się wierni. Choć miałem na sobie jedynie lekką koszulę i bawełniany sweter, czujność nieustraszonego badacza buddyzmu kazała mi natychmiast wybrać się na tę górę i zobaczyć to wydarzenie na własne oczy.
Zostałem w pociągu aż do stacji końcowej Demachi-yanagi. Skład miękko i cicho zatrzymał się, drzwi otworzyły się ze świstem. Wymijając zygzakiem idących wolniej pasażerów, przemknąłem na koniec peronu i schodami dotarłem do automatów z biletami linii Keifuku, wrzuciłem czterysta pięćdziesiąt jenów i w mig capnąłem bilet, wiedząc, że najbliższe połączenie mam za minutę – punktualnie, bo przecież jestem w Japonii. Przebiegłem przez bramkę biletową i wsiadłem do „one-mana”, które to określenie stanowi ciekawe zapożyczenie z angielszczyzny i odnosi się nie do samotnego konduktora w niebieskim mundurze, lecz do jednowagonowego pociągu, w którym tenże wykonuje swoje obowiązki. Ów rozklekotany zabytek kolejnictwa z terkotem przewiózł mnie przez gęsto zaludnione dzielnice północno-wschodniej części Kioto, z widokami na rzekę Yase, odzianymi w fartuchy gospodyniami domowymi na rowerach i garstką zachowanych w dawnej stolicy starych zagród, reliktów wciśniętych między bezpłciowe trzypiętrowe apartamentowce i rozmigotane uliczne automaty.
Moimi współpasażerami było dziewięcioro starszych wycieczkowiczów, wszyscy wystrojeni w klocowate buty trekkingowe, podkolanówki, pumpy, koszule w stylu safari, bandany, płócienne czapki i obwisłe plecaki.
Przez chwilę zastanawiałem się, który z piechurów ma najmniejsze szanse na samodzielne zejście z powrotem zalesionymi zboczami góry – mimo że wędrówka na Hiei nie jest żadną wyprawą w Himalaje. Bądź co bądź, ta święta góra jest o osiem tysięcy metrów niższa niż Mount Everest. Mimo to posiwiali uczestnicy jednodniowej pieszej wycieczki – zwłaszcza mężczyzna o kredowobiałej twarzy niespokojnie bawiący się paczką mild sevenów i jednorazową zapalniczką – wydawali się pozbawieni wytrzymałości, do jakiej dochodzą poważni wspinacze czy sławni asceci, których chciałem zobaczyć na szczycie góry.
Gdy dojechaliśmy do Yase, „one-man” zatrzymał się ze szczękiem. Raźnym krokiem wyszedłem przed emerytów w butach trekkingowych, by znaleźć się wyżej i nie być zmuszonym wdychać dymu papierosowego. Przy ścieżce do stacji kolejki linowej minąłem niewielki lunapark. Zimujące w cieniu góry karuzele pokrywała lepka patyna pleśni. Kilka kroków za tą miniaturową wersją Disneylandu znalazłem się przy dolnej stacji.
Uiściłem w jenach równowartość dziesięciu dolarów, żeby uzyskać wstęp w okolicę szczytu. O dziwo, wycieczkowicze także wsunęli do automatu biletowego banknoty o nominale tysiąca jenów. Wbrew pozorom seniorzy nie zamierzali wchodzić na szczyt, a jedynie z niego zejść.
Gdy kolejka linowa telepała się w górę diabelskiej stromizny, pomyślałem o świętym miejscu, do którego zmierzałem. Na szczycie góry Hiei znajduje się Enryakuji, główna świątynia szkoły tendai buddyzmu japońskiego. Znani buddyjscy myśliciele, tacy jak Dōgen (1200–1253) i Nichiren (1222–1282), zaczynali tu swoje studia, by ostatecznie opuścić to miejsce i wykorzystać swoją charyzmę do zakładania nowych szkół japońskiego buddyzmu.
Świątynię Enryakuji założył w 788 roku mnich Saichō przy wsparciu swojego patrona, cesarza Kammu. Stosunek Kammu do buddyzmu był w najlepszym razie ambiwalentny – chcąc odseparować się od tradycyjnie popieranych przez państwo starszych szkół buddyjskich, _de facto_ próbujących przejąć ster władzy, przeniósł swój dwór z Nary do nowej siedziby. Mimo to w 803 roku władca poparł wyprawę Saichō do Chin, z której ów mnich wrócił z tekstami i rytuałami tiantai, które w przekonaniu Kammu mogły przynieść korzyści Heian-kyō, jego nowej stolicy u podnóża góry Hiei.
Wróciwszy do kraju, Saichō umocnił pozycję Enryakuji jako głównej świątyni szkoły tendai w Japonii. W zamian za objęcie działalności Saichō cesarskim patronatem Kammu uzyskał korzyści religijne i polityczne: obrzędy odprawiane w klasztorze miały nie tylko zapewnić cesarzowi zbawienie, ale także chronić go przed niewidocznymi zagrożeniami. Góra Hiei wznosi się na północny wschód od Heian-kyō, obecnie zwanego Kioto, i to właśnie ten kierunek jest „bramą demonów”, przez którą złe duchy i nieszczęścia nawiedzają Japończyków. Tradycyjne domy nie mają drzwi ani okien skierowanych na północny wschód, podobnie jak charakterystyczne domy Nowej Anglii zwane solniczkami zwrócone są na południe lub południowy wschód, aby ich opadające nisko dachy mogły zatrzymywać zimne wiatry z północnego zachodu. Lokując swoją stolicę w zaciszu wyniosłej góry chroniącej ją od niebezpiecznej strony północno-wschodniej oraz fundując klasztor odprawiający ochronne rytuały w pobliżu szczytu, cesarz chciał powstrzymać złe duchy przed zakłócaniem biegu spraw cesarstwa.
Na przestrzeni stuleci zakres obowiązków ośrodka Enryakuji nie ograniczał się do zapewniania ochrony. W czasach swojej świetności klasztor prowadził lombardy, udzielał pożyczek, zarządzał nieruchomościami zwolnionymi z należności podatkowych i udzielał bezpiecznego schronienia członkom rodziny cesarskiej, którzy znaleźli się po przegranej stronie w walkach o sukcesję. Książęta, którzy chronili się w jego murach, przywdziewali mnisie szaty, podobnie jak inne jednostki zmuszone odsunąć się od społeczeństwa. Wielu z tych outsiderów, jak również świecki personel klasztoru przełożeni zbroili w miecze i glewie, a ilekroć cesarz lub jego urzędnicy wprowadzali w życie politykę poważnie zagrażającą interesom mnichów, opat posyłał hordy tych klasztornych wojowników do miasta. Zazwyczaj nosili oni wtedy _mikoshi_, miniaturowy przenośny chram shintō, co miało służyć pozyskaniu przychylności tymczasowo przebywającego w nim bóstwa. Po przybyciu do stolicy stawiali _mikoshi_ w strategicznym miejscu, czekając na spełnienie swoich żądań – rodzaj religijnego wymuszenia.
Przez ponad siedemset lat ośrodek w Enryakuji był tak mocno zaangażowany w działalność polityczną, że w 1571 roku dowódca wojskowy Oda Nobunaga po zajęciu stolicy wysłał swoje wojska, by przedarły się przez zarośla pokrywające zbocza góry i puściły z dymem trzy tysiące budynków znajdujących się na terenie klasztoru wraz z większością zamieszkujących je mnichów.
Na przystanku końcowym kolejki jedno spojrzenie na zardzewiałą gondolę, która czekała, by zabrać mnie w dalszą drogę na górę, wystarczyło, by moją uwagę przykuł odchodzący w bok szeroki szlak. Pozostałą część drogi, około mili, przemierzyłem pieszo wśród wysokich cedrów. Szlak doprowadził mnie do parkingu u podnóża głównych zabudowań klasztoru. Miejsce to wyglądało inaczej niż w weekendy, kiedy to parking zaludnia się szukającymi romantycznego miejsca na przejażdżkę młodymi parami w nissanach z przyciemnionymi szybami. Zamiast nich zastałem tam zwarty krąg ludzi zgrupowany wokół obszaru ze stołami, buzujący ogień i toczący się już od jakiegoś czasu skomplikowany obrzęd. Wypowiadając zaklęcia i wykonując dłońmi symboliczne gesty, kapłani palili niewielkie drewniane tabliczki, na których wierni wypisali modlitwy. Na ten mający zasadnicze znaczenie dla ezoterycznych nurtów japońskiego buddyzmu obrzęd ognia, _goma_, składa się śpiewna recytacja mantr, wykonywanie mudr oraz, gdy rzecz odbywa się we wnętrzu świątyni, mandali.
Pomimo całej swojej powagi i trzaskających płomieni rytuał nie był główną atrakcją wieczoru. Tym, co przyciągnęło mnie oraz kilka tysięcy japońskich turystów-pielgrzymów na szczyt tej góry, byli mistrzowie ceremonii. Rytuał ów sprawowała grupa odzianych w paradne szaty mnichów, z których największym prestiżem cieszyli się „mnisi długodystansowcy”, gorliwi asceci, którzy ukończyli wyczerpującą praktykę okrążania góry poprzez pokonywanie dziennych pętli o długości nawet osiemdziesięciu kilometrów przez sto dni, a w niektórych przypadkach łącznie przez tysiąc dni, podzielonych na stu- i dwustudniowe okresy, w ciągu siedmiu lat. Każdego dnia taki mnich wstaje zaraz po północy i przez godzinę odprawia buddyjskie nabożeństwo. Następnie, po prostym posiłku złożonym z kulek ryżowych i zupy miso, zakłada białe getry, szaty i słomiane sandały i wyrusza na wyznaczoną trasę wiodącą zboczami dookoła góry2. Idąc, a właściwie biegnąc zalesionymi stokami – w niektóre zaś dni przez Kioto – uczestnik obrzędu zatrzymuje się przy setkach świątyń, grobowców, posągów, skał, drzew, źródeł i wodospadów, na każdym z tych przystanków intonując modlitwę lub mantrę.
Na drugim krańcu parkingu, służącego tamtego dnia za świętą przestrzeń, zahartowani mnisi, schowani przed spiekotą pod pasiastym pawilonem ogrodowym, popijali wodę lub zaciągali się papierosami. W pełnym słońcu turyści kupowali amulety, pocztówki, książki o górze Hiei, kadzidełka do swoich domowych ołtarzyków i tabliczki modlitewne do spalenia przez mnichów. Stoiska z jedzeniem oferowały mlecznobiałą słodką sake o nazwie _amazake_, krakersy ryżowe wielkości dłoni i napoje bezalkoholowe. Nad otoczeniem górował wysoki na dwadzieścia stóp betonowy posąg Saichō, na oko równie subtelny jak rzeźba potwora zwanego Il Gigante, który sterczy ze skał Cinque Terre na liguryjskim wybrzeżu Włoch. Mniej więcej co godzinę mnisi wychodzili z namiotu, aby powtórzyć rytuał dla kolejnego autobusu turystów.
Znajomy z Kioto opowiedział mi kiedyś o przemówieniu „mnicha długodystansowca”, który dwukrotnie ukończył tysiącdniowy bieg (takiego wyczynu już chyba nikt nie zdoła powtórzyć). Podczas spotkania ze studentami Yūsai Sakai niewiele mówił o medytacji, osiąganiu wyższych stanów świadomości czy obcowaniu z naturą, a więc o rzeczach, które sprawiają, że większość z nas szuka działu religii Wschodu w księgarni za rogiem (jeśli takowa wciąż utrzymuje się na rynku). Bardziej przypominał instruktora musztry – zachęcał słuchaczy do hartowania się, odraczania gratyfikacji i do wytrwałości w realizowaniu zamierzeń. Przyziemne, praktyczne wartości, które dla przesiąkniętych nimi Japończyków są „zdrowym rozsądkiem”.
Po raz pierwszy przyjechałem do Japonii w 1976 roku z wyobrażeniem, że będzie to kraj egzotyczny, tajemniczy i mistyczny, w przeciwieństwie do zmilitaryzowanej i materialistycznej kultury, z której pochodziłem. W tamtym czasie podczas wizyt na górze Hiei i w innych świętych miejscach Kraju Kwitnącej Wiśni szukałem rzeczy nie skażonych przez smog i supermarkety, ezoterycznych niczym uczepione skał pustelnie z pejzaży Sesshū.
Japończycy wysiadający na parkingu z niebieskiego autobusu wycieczkowego wyglądali na nie skażonych wzniosłością. W pośpiechu podeszli do ognisk, wciskając ów rytuał w swoje napięte terminarze. Zatrzymali się tu po to tylko, by pstryknąć pamiątkową fotkę oraz zapewnić sobie pomyślność, dobre zdrowie lub nowy samochód, korzystając z mocy i zasług płynących z praktyk ascetycznych mnichów. Po pewnym czasie umundurowana przewodniczka w białych rękawiczkach pomachała flagą i z powrotem wtłoczyli się do autobusu.
Tak wygląda „selfieturystyka”, nie ograniczona do tej świętej góry, czy nawet Japonii. Pobieżne zaliczanie kolejnych miejsc, zamykanie się w kokonie z przewodnikami, bezpiecznym jedzeniem i ograniczoną do minimum potrzebą rozmowy z mieszkańcami – zbyt wielu z nas decyduje się podróżować w ten sposób. Na całym świecie ponowocześni turyści odhaczają kolejne zabytki z listy „tysiąca miejsc, które warto zobaczyć przed śmiercią”, nieświadomi generowanego przez siebie śladu węglowego, popychani do uganiania się po świecie przez huraganowe kampanie reklamowe, takie jak ta, która przykuła moją uwagę wcześniej tamtego dnia w ekspresie z Osaki.
W Japonii przedmiotem tego rodzaju turystyki stały się tradycje religijne, które z myślą o łatwej konsumpcji poddaje się utowarowieniu, zwłaszcza dziś, kiedy trwa w najlepsze boom na nostalgię. Od dziesięcioleci wyobcowani Japończycy z wielkich miast poszukują swoich kulturowych korzeni, często udając się na wycieczki do położonych w głębi kraju obszarów wiejskich, reklamowane przez przewoźników kolejowych jako „powrót do rodzinnego miasta” (_furusato-gaeri_). Rzecz jasna, to lansowanie złotego wieku rolniczych społeczności uprawiających ziemię w żyznych dolinach zręcznie pomija skrajną nędzę chłopów w minionych stuleciach. Rzekomo podstawowe elementy japońskiej kultury – ryż, sushi, kąpiele – mają nieoczywistą przeszłość. W epoce przednowoczesnej większość Japończyków nigdy nie miała w ustach białego ryżu, nigdy nie skosztowała surowego tuńczyka na nasączonych octem kulkach ryżowych z wasabi i nigdy nie zażywała nocnych kąpieli w rodzinnej wannie. Uprawiając ryż tylko po to, by płacić uciążliwe podatki, chłopi żyli na granicy przetrwania, próbując wyżywić się bardziej prymitywnymi zbożami, takimi jak proso i sorgo. A za wannę często służył im najbliższy strumień.
Kiedy siedziałem, obserwując, jak turyści wracają do autobusu, zdałem sobie sprawę, że z powodu wieczornych zobowiązań mam za mało czasu, aby zejść z góry na nogach. Podszedłem do jednego ze straganów i kupiłem amulet, prawdopodobnie pobłogosławiony przez samego Sakaia, po czym udałem się na pobliską pętlę autobusową, z której mogłem wrócić do Kioto. Usiadłem przy oknie i skierowałem wzrok na świat za szybą, odwracając swoją uwagę od Japończyków w autobusie – na ostrych zakrętach spoczywający w mojej kieszeni amulet dawał mi niejasne poczucie bezpieczeństwa. Zrobiło mi się głupio przed samym sobą, że poszedłem na łatwiznę i wracam do miasta w taki sposób.
Po kilku minutach jazdy w dół zbocza minęliśmy posiwiałych piechurów. Stali półkolem przy kapliczce, przy której szlak pieszy przecina się z drogą. Kilkoro z nich wycierało twarze ręcznikami, podczas gdy reszta modliła się, z różańcami zwisającymi im z nadgarstków. Kiedy autobus pokonał następny zakręt, obejrzałem się przez ramię – zniknęli w głębi lasu, kontynuując pielgrzymkę. Ja zaś pędziłem w dół asfaltem.
Ta wycieczka do Enryakuji podsunęła mi myśl o pielgrzymowaniu do świętych gór. Uzmysłowiłem sobie, że sama piesza wędrówka może być formą pielgrzymki. Skłoniło mnie to też do refleksji nad szerszą kwestią: jak chodzić po szlakach lub po prostu przebywać w plenerze w medytacyjnym skupieniu, jak pogłębiać żywą i świadomą więź z naturą.
Jakiś czas później jako uczony, z charakterystycznym dla mojego zawodu zamiłowaniem do definiowania terminów, sformułowałem definicję pielgrzymki. Oto ona: „podróż z domu do odległego miejsca świętego, niosąca ze sobą niewygody i okazje do spotkań, mająca na celu zbliżenie się do czegoś potężnego i uzyskanie jakiejś korzyści w rodzaju doświadczenia religijnego, spokoju ducha, uzdrowienia, rozwiązania problemu, a nawet zbawienia”. Odezwała się we mnie etymologiczna żyłka i postanowiłem pogrzebać w słowniku Webstera, gdzie odkryłem, że pielgrzymka pochodzi od łacińskiego słowa _peregrinus_, oznaczającego cudzoziemca, które z kolei wywodzi się od _pereger_, „przebywający za granicą” (jak sokół wędrowny, _Falco peregrinus_), które można podzielić na _per_, „przez”, i _ager_ lub „ziemia, pole”. A zatem pielgrzym to ktoś, kto odbywa peregrynację, wędruje po ziemi jako cudzoziemiec, a więc jest _sans terre_, bez ziemi i domu, i może dotrzeć do _sainte terre_, ziemi świętej. W zen można to porównać do _fujū_ (), „niezamieszkiwania” lub „niezakorzenienia”, kiedy to poprzez stan nieprzywiązania unikamy uwikłania i dzięki temu możemy swobodniej wędrować przez życie.
W takim ujęciu pielgrzym wyrusza z domu, aby drogą lądową lub morską dotrzeć do odległego miejsca, które uchodzi za święte, potężne lub niezwykłe, a przez to obdarzone mocą sprawczą. Może ono słynąć z boskich objawień, jak góra Synaj, na której Najwyższy przemówił do Mojżesza z tajemniczego płonącego krzewu, a później dał mu Dziesięć Oświadczeń3, lub grota Massabielle w Lourdes, gdzie w 1858 roku Dziewica Maryja objawiła się Bernadetcie. Celem pielgrzymki może być miejsce dające poczucie boskiej obecności, jak klasztor Świętej Katarzyny u podnóża góry uważanej za biblijny Synaj, Al-Kaba w Mekce, Ściana Płaczu w Jerozolimie, Ganges w Waranasi lub góra Wutai w Chinach. Pielgrzymi wędrują też do miejsc słynnych doświadczeń religijnych, takich jak drzewo, pod którym Budda doznał oświecenia. Pątnicy mogą również wędrować do miejsc związanych z wybitnymi postaciami swojej religii, takich jak Golgota w bazylice Grobu Świętego; Santiago de Compostela w północnej Hiszpanii; groby patriarchów w Hebronie; Dżetawana w pobliżu Śrawasti, gdzie Budda schronił się w porze deszczowej; Góra Miłosierdzia, na której Mahomet wygłosił swoje ostatnie kazanie; lub Kopuła na Skale na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie, skąd Mahomet wstąpił do nieba podczas swojej nocnej podróży i gdzie według żydów i chrześcijan Abraham chciał złożyć w ofierze swojego syna Izaaka.
W Japonii pielgrzymi udają się na święte góry, takie jak Hiei, lub do buddyjskich świątyń i sanktuariów shintō poświęconych bóstwom, które mogą obdarzać wiernych łaskami. Jednym z najsłynniejszych celów pielgrzymek buddyjskich są trzydzieści trzy świątynie w pobliżu Osaki i Nary poświęcone bogini Kannon i trzydziestu trzem formom, w których manifestowała się, by pomagać ludziom. Kannon, znana w Chinach jako Guanyin, to wschodnioazjatycka wersja bodhisattwy Awalokiteśwary, który w wierzeniach Tybetańczyków jest postacią męską, a jego wcieleniami są kolejni dalajlamowie. Dwa sinojapońskie znaki składające się na słowo „Kannon” oznaczają tę, która „słyszy dźwięki” cierpiącego świata. Ta współczująca postać czasami jest przedstawiana z tysiącem rozchodzących się promieniście niczym pawi ogon ramion, z oczami umieszczonymi na dłoniach. Owe oczy symbolizują wejrzenie na niedolę istot cierpiących, podczas gdy ręce symbolizują współczującą pomocną dłoń wyciąganą przez bodhisattwę do tych istot.
We wszystkich religiach pielgrzymka wyprowadza wędrującego poza ramy codzienności. W swojej klasycznej pracy _Proces rytualny_ antropolog Victor Turner opisuje, jak rytuały przejścia dzielą się na trzy etapy, a jego ujęcie odnosi się również do pielgrzymek. Pierwszym etapem jest separacja (wyłączenie), kiedy to wtajemniczony lub pielgrzym opuszcza społeczeństwo i porzuca wszystkie związane z nim role, zasady, ograniczenia i troski. Następnie, na drugim etapie czynności rytualnych, osoba wchodzi w sferę liminalną, od łacińskiego słowa _limen_, „próg, granica”, spokrewnionego z greckim _leimōn_, „łąka”. W fazie liminalnej zwyczajne życie zostaje ujęte w nawias, a jednostka albo znajduje się w stanie zawieszenia między dwoma statusami społecznymi – na przykład przechodzący inicjację młodzieniec sytuuje się w strefie przejściowej między chłopcem a mężczyzną – albo po prostu w czasie lub miejscu wyłączonym z ram normalnego życia. Kiedy pielgrzymi opuszczają struktury powszednich interakcji społecznych i wchodzą w sferę liminalną, istnieją w czymś, co Turner nazywa „antystrukturą”. Właściwe normalnym strukturom społecznym rozróżnienia statusu tracą wtedy znaczenie, ponieważ pielgrzymi nie mają przy sobie zbyt wielu przedmiotów osobistych, noszą skromne ubiory, przyjmują postawę pokory i naśladują swoich towarzyszy podróży. Ta faza przejściowa jest zwykle naznaczona surowością i wymaga wstrzemięźliwości, poświęcenia i wytrwałego znoszenia zmęczenia i bólu4.
Zrównanie ze sobą jednostek wyłączonych poza ramy zwyczajnego życia społecznego może prowadzić do wytworzenia się _communitas_, ekstatycznego poczucia więzi wspólnotowej, które da się zaobserwować, gdy pielgrzymi w Lourdes idą w nocnej procesji z zapalonymi świecami i śpiewają pieśni maryjne, gdy dwa miliony pątników przemieszcza się z Mekki na równinę u podnóża góry Arafat albo kiedy kibice drużyny Red Sox wyśpiewują piosenkę _Sweet Caroline_ na stadionie Fenway Park. W ostatnim czasie badacze wskazywali, że pielgrzymi, różniący się pochodzeniem społecznym, oczekiwaniami i motywami peregrynacji, niekoniecznie tworzą tak zwartą wspólnotę, jak utrzymywał Turner, choć łączy ich co najmniej przekonanie o transformującym działaniu podejmowanych przez siebie podróży.
Gdy zachodzi owa przemiana, to jej źródłem może być nie tyle miejsce święte, ile raczej czas spędzony w stanie liminalnym, poza ramami zwyczajnego życia w społeczeństwie. Carol Winkelmann pisze: „Siła pielgrzymek w znacznej mierze wypływa z doświadczenia liminalności – niepewnej, przelotnej natury podróży, chwilowości, obcości lub rozszerzania się przestrzeni, wyłamania się tożsamości z jej zwyczajowych więzów. Sama podróż staje się metaforyczną podróżą samorealizacji”5. Transformacja wynika również z otwartości i nieustannego zaciekawienia. „W twojej podróży – mówi nam Phil Cousineau – najważniejsze jest to, jak głęboko patrzysz, jak uważnie słuchasz, jak intensywnie twoje serce i dusza przeżywają spotkania”6. Lub, by przytoczyć słowa Hustona Smitha, „Istotą pielgrzymki jest otwartość, uważność i wrażliwość”7.
Trzecią, ostatnią fazę procesu rytualnego Turner nazywa „włączeniem”. Przeszedłszy przemianę, inicjowani i pielgrzymi powracają do normalnego życia w społeczeństwie, bogatsi o nową wiedzę, opowieści i status.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
1Występujące w książce nazwy i terminy japońskie zapisane zostały w międzynarodowej transkrypcji Hepburna. Zgodnie z nią samogłoski _a_, _i_, _u_, _e_, _o_ oraz większość spółgłosek wymawiane są podobnie jak w języku polskim. Niektóre samogłoski mogą występować w postaci wydłużonej, np. _ō_, _ū_ – należy je wymawiać z podwójnym iloczasem: _oo_, _uu_. Inaczej niż po polsku wymawiamy spółgłoski: _ch=ć_, _sh=ś_, _j=dź_, _ts=c_, _z=dz_, _y=j_, _w=ł_ (przyp. red.).
Daisetz T. Suzuki, _Sengai: The Zen Master_, New York Graphic Society, Greenwich, CT 1971, s. 25 (cytat częściowo zmieniony).
2 John Stevens, _The Marathon Monks of Mount Hiei_, __ Shambhala, Boston 1988, s. 67.
3 Tak w tradycji żydowskiej, a w chrześcijańskiej dziesięcioro przykazań (przyp. red.).
4 Victor Turner, _The Ritual Process: Structure and Anti-Structure_, __ Routledge, New York 1995, s. 106–107.
5 Carol L. Winkelmann, _A Sakyadhita Pilgrimage: Frames, Images, and the Liminal Imagination_, http://americanbuddhistwomen.com/carol-winkelmann.html (dostęp 13 czerwca 2017).
6 Phil Cousineau, _The Art of Pilgrimage: The Seeker’s Guide to Making Travel Sacred_, __ Conari Press, San Francisco 2000, s. xxix.
7 Huston Smith, przedmowa do książki Cousineau, _The Art of Pilgrimage_, s. xi.