- promocja
- W empik go
Zenga zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki - ebook
Zenga zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki - ebook
„Zenga, zenga” to podwójny obraz ogarniętej wojną domową Libii oraz barwnego środowiska korespondentów wojennych. Andrzej Meller od maja do września 2011 objechał wszystkie możliwe fronty, towarzysząc powstańcom walczącym z reżimem Muammara Kadafiego. Jako jedyny reporter obywał się bez hełmu i kamizelki kuloodpornej. Choć był pod niejednym ostrzałem, wrócił z tej krwawej wojny bez szwanku, co zdaniem jego libijskich przyjaciół było zasługą Allaha. Samą książkę napisał już bez pomocy sił nadprzyrodzonych.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9958-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Wszyscy jesteśmy bandą zwariowanych lunatyków” – zwykł mawiać Chris Stevens, gdy do oblężonej Misraty przybywał kolejny spragniony wrażeń dziennikarz.
A zdarzały się przypadki naprawdę zastanawiające. W sumie miał rację londyński dziennikarz-wiarus, bo czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach pchałby się tam, skąd wszyscy cywile chcą jak najszybciej uciec? Wiedział, że reporterzy wojenni w większości kochają swoją pracę, inaczej by się jej nie podjęli, nie przyjechaliby do strefy konfliktu. Nie baliby się też „normalności” – monotonii zwykłego życia. Tak, wojna ma swój czar – nie tylko odpycha, lecz także uwodzi.
Spotkałem wielu ludzi – zarówno młodych zawadiaków, jak i matki – którzy nie chcieli wracać z wojny. Być może bali się życia codziennego – po doświadczeniu wojny, dostarczającym tylu emocji…
Ja, kiedy zaczęła się arabska wiosna, zabierałem się właśnie do mojej pierwszej książki: Miraż. Trzy lata w Azji. Mieszkałem na malutkiej wysepce Weh, koło indonezyjskiej Sumatry, prawie codziennie nurkowałem i wydawało mi się, że ten arabski spektakl odbywa się gdzieś na końcu świata i w ogóle mnie nie dotyczy. Powtarzałem sobie: „Nie, nie masz siły, tak jak podczas konfliktu na Kaukazie w 2008 roku, by miesiącami biegać po jakichś dziwnych miejscach, nie masz tej adrenaliny, kopa, nie dałbyś teraz rady”. Jak bardzo się myliłem! Kiedy dziewiętnastego marca 2011 roku siły NATO zaatakowały wojska pułkownika Kaddafiego, karmiłem akurat orangutany w dżungli. Zobaczyłem w telewizorze płonące czołgi lojalistów wjeżdżające do już powstańczej stolicy Bengazi i natychmiast uświadomiłem sobie wagę tych wydarzeń. Zacząłem gorączkowo myśleć; dotarło do mnie, że jeżeli jest coś, czym powinien się teraz zajmować reporter, to na pewno nie jest to karmienie małpek. „Pakuj się i jedź, chłopie!” – powiedziałem do siebie, nie wiedząc, czy i jak dostanę się do ogarniętej wojną domową Libii.
Kiedy ląduję w Kairze, jest początek maja. Przylatuję z gorącej i parnej Azji, więc tutejsze chłodne i suche powietrze mnie zaskakuje. Wychodzę przed lotnisko, a wokół mnie zaczyna się gromadzić grupka nachalnych taksówkarzy, którzy wysiedli właśnie ze swoich starych peugeotów 504. Mam wrażenie, jakbym przeniósł się do lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Już nie jestem w Kuala Lumpur w XXI wieku. Jadę do centrum. Taksówkarz, śmiejąc się, pokazuje pustą siedzibę byłego prezydenta Hosniego Mubaraka. „Tęsknię za nim – mówi nieoczekiwanie. – Mubarak i jego rodzina to skorumpowani łajdacy, ale przynajmniej wiadomo było, jak żyć. Teraz jest zupełny bałagan i wielka niewiadoma”.
Wokół placu Tahrir, który jest sercem egipskiej rewolucji, dziś jest spokojnie. O zimowej rewolucji przypominają gołe trotuary; wciąż nie wstawiono płyt chodnikowych w miejsce tych, które posłużyły rewolucjonistom za broń w starciach z policją.
W jednej z bocznych uliczek, w okolicy placu Talaat Harb, siadam przy plastikowym stoliku. Tak jak inni mężczyźni, zamawiam kawę i sziszę, wodną fajkę. Dosiada się Hassan, miejscowy cwaniak, których w Kairze jest pełno. Od tematu rewolucji w Egipcie przechodzimy do problemu wojny w Libii. Hassan obiecuje, że od miejscowych Libijczyków uzyska dla mnie informację o tym, jak wygląda przekraczanie granicy egipsko-libijskiej. Mamy następnego dnia iść na kawę. Cwaniak jeszcze mnie przy okazji wykorzystuje. Idziemy do sklepu bezcłowego i na moją egipską wizę w paszporcie kupuję (za jego pieniądze) parę litrów whisky i stos papierosów.
Następnego dnia okazuje się, że nie dowiedział się niczego konkretnego, za to jego egipski „kontakt”, który wozi warzywa do Bengazi – stolicy libijskiego powstania – za przerzut do tego miasta zażądał astronomicznej kwoty. A może to Hassan doliczył wysoką prowizję? „To teraz skomplikowane, my friend. Po drodze stoją posterunki egipskiej armii, która przeszukuje każdy pojazd. Mimo to da się przejechać. Płacisz tysiąc dolarów i dostarczamy cię bezpiecznie do Bengazi” – rzecze Hassan.
Krztuszę się sziszą, dziękuję Hassanowi za te cenne informacje i postanawiam pojechać do Aleksandrii. Ale tu, na śródziemnomorskim wybrzeżu, ludzie nie wiedzą wiele więcej. Spotykam kolejnych cwaniaków, którzy oferują usługi przemytnicze. To chyba taki typ Egipcjanina: gdyby zapytać go o dostanie się na Księżyc, bez mrugnięcia okiem nakreśliłby kosztorys podróży…
Próbuję najprostszego rozwiązania. Na dworcu autobusowym dyspeczer informuje mnie, że chociaż do samego Bengazi nic teraz nie jeździ, to nie ma problemu z dotarciem do granicy, do miejscowości As-Sallum. Wypada sprawdzić. Bilet kosztuje siedem dolarów. Autobus jest pełen. Pasażerowie to albo Libijczycy, albo żołnierze egipscy służący na granicy. Kamień spada mi z serca, bo mężczyźni tłumaczą, że przekroczenie granicy jest jak najbardziej możliwe.
Sulejman – sobowtór Jeana-Paula Belmondo, niemówiący słowa po angielsku – pokazuje mi na migi, bym trzymał się blisko niego. Granicę mamy przekroczyć razem. Nie dowiem się, co robił w Aleksandrii; wiem tylko, że nie ma bagażu, a po libijskiej stronie granicy zostawił swoje renault, którym dotrzemy do powstańczej stolicy.
Autobus często staje: jest piątek, dzień święty muzułmanów, i pasażerowie modlą się w dworcowych meczetach. Tuż nad moją głową znajduje się jedyny w autobusie głośnik; imam recytujący modlitwy z kasety nie pozwala się zdrzemnąć.
Gdy jesteśmy już blisko granicy, z okna autobusu dostrzegam czołgi armii egipskiej, wozy pancerne piechoty, posterunki. Wydaje się jednak, że kontrola będzie formalnością. Chyba miał rację niejaki Muhamad, menedżer z hotelu w Aleksandrii, który zapewniał, że egipska armia sympatyzuje z powstańcami. Dlaczego nie miałaby więc wpuścić do Libii dziennikarza? Albo samochodów podarowanych powstańcom przez Katar? Oczywiście typu pick-up, bo ten model auta osobowo-ciężarowego, rodem ze Stanów, najlepiej sprawdza się na libijskim froncie.
Na granicy spory ruch. Naturalnie większość ludzi i pojazdów przekracza ją w kierunku z Libii do Egiptu. Przy okienku egipskiej kontroli paszportowej kłębią się tłumy Afrykanów, głównie czarnych Algierczyków. Koczują tu od wielu dni w prowizorycznych namiotach. Egipskie władze nie bardzo wiedzą, co z nimi począć. „Oni często nie mają dokumentów, pogubili je w zawierusze lub nigdy ich nie mieli. Do domu nie mogą wrócić inną drogą, bo na granicy z Tunezją i Algierią toczą się walki, równie intensywne jak w Misracie” – powie mi później Heżyr Al-Hasi, szefowa obozu dla uchodźców w Bengazi, prowadzonego przez Libijski Czerwony Półksiężyc (odpowiednik Czerwonego Krzyża w krajach islamskich).
Egipscy pogranicznicy wstawiają mi tylko pieczątkę wyjazdową z Egiptu. Z kolei Libijczycy wymagają jedynie legitymacji prasowej. Są niezwykle serdeczni, dziękują mi za to, że przyjechałem, by napisać o ich powstaniu. Z wdzięcznością Libijczyków spotkam się jeszcze wiele razy. Od różnych ludzi usłyszę, że Zachód interweniował tylko dzięki zagranicznym korespondentom, a bez tej pomocy wojska Kaddafiego zrównałyby Bengazi z ziemią, doprowadzając do przelewu krwi.
Mając w pamięci opowieść Hassana z Kairu, jestem naprawdę zdziwiony łatwością, z jaką przekraczam granicę kraju ogarniętego wojną. Sulejman śmieje się, gdy po raz piąty pytam, czy jesteśmy już na libijskiej ziemi. Oui, vous êtes en Libye – duka w końcu po francusku. Na widok mojego aparatu fotograficznego dzieciaki w tumanach kurzu wciągają na maszt wieży telekomunikacyjnej powstańczą flagę. Oui, vous êtes en Libye. Czuję, że rozpala mnie żar, którego dawno nie czułem. Zżera mnie ciekawość i zastanawiam się, co się wydarzy, jaka przygoda mnie czeka.
Nad pustynią zachodzi słońce, robi się naprawdę zimno. Zafrasowany Sulejman grzebie w swojej trzydziestoletniej renówce, ale z akumulatora nie wydobywa się nawet iskra. Gorzej: po chwili na Libijczyka leżącego teraz pod podwoziem wycieka cała benzyna. Sulejman coś wykrzykuje. Podejrzewam, że klnie, na czym świat stoi.
Szczęśliwie miejscowy młodzieniec oferuje nam przejazd do Tobruku nowym hyundaiem. Wsiadamy. Droga świetna. Manif – tak ma na imię – nie schodzi poniżej stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, nucąc melodię z płyty Habibi, habibi. Pod Tobrukiem słychać po raz pierwszy serie z broni maszynowej – ten odgłos to w powstańczej Libii codzienność. Amunicji najwyraźniej nikomu nie żal. Wygląda to tak, jakby cały kraj strzelał: do wroga, w powietrze na wiwat, na pogrzebach, na weselach (bo i one mimo wojny się odbywają).
Na parkingu w Tobruku Manif przekazuje nas znajomemu. To może dwudziestoletni otyły hiphopowiec imieniem Kasim. Chłopak wykręca numer i daje mi telefon. „Witamy w Wolnej Libii! Jestem ojcem Kasima – słyszę w słuchawce. – Kazałem mu pana zawieźć do Bengazi. Pojedziecie Pustynną Autostradą, tak jest bezpieczniej. Proszę dzwonić jakby co, w Wolnej Libii telefony są bezpłatne” – tłumaczy.
Zgadza się: telefony są bezpłatne, odkąd powstańcy przejęli telefonię komórkową Libyana. Ale karty SIM, jak się niedługo przekonam, można kupić jedynie na czarnym rynku i kosztują 150–200 dolarów. Poza tym działają jedynie między Salluma Bengazi, czyli na terytorium w pełni kontrolowanym przez powstańców.
Pędzimy więc przez pustynię. Mijamy kolejne posterunki. Powstańcy sprawdzają co chwila mój paszport i powtarzają między sobą z uznaniem: „Bolanda, Polska”. Kilka razy zatrzymujemy się na mocną kawę i kanapki z wątróbką baranią. Nikt nie chce pieniędzy: ludzie proszą tylko, żeby dziennikarz napisał prawdę, jak najwięcej prawdy.
Pośrodku pustyni, może trzy godziny przed Bengazi, zatrzymują nas ludzie z powstańczej milicji. Ku mojemu zaskoczeniu są dość szorstcy, każą wysiąść z samochodu. Oglądają prawo jazdy kierowcy i wyraźnie coś im nie odpowiada. Głosy podnoszą się po obu stronach, arabski temperament daje o sobie znać. Okazuje się, że Kasim ma sfałszowane prawo jazdy. Na dodatek nie przyznaje się do tego, tylko idzie w zaparte, jest agresywny i dwa razy stawia się starszym. Wtedy dziarskim krokiem podchodzi do niego dowódca i bez słowa uderza bezczelnego młokosa w policzek. Profilaktycznie, na otrzeźwienie. Skutkuje. Hiphopowiec, jak niepyszny, kładzie uszy po sobie. Jeden z powstańców zjeżdża naszym samochodem na pobocze.
Podchodzę do dowódcy. Tłumaczę, po co tu jestem. Proszę, żeby nas puścił, że muszę się dostać jak najszybciej do Bengazi. No i go przekonuję. Skruszony kierowca obiecuje, że po wojnie zda egzamin na prawdziwe prawo jazdy.
O czwartej nad ranem docieramy do powstańczej stolicy. Jedziemy wolno przez miasto. Co chwila mijamy nadpalone budynki; wszędzie widać ślady ostrzału artyleryjskiego, dziury po kulach. To pamiątki po walkach – najpierw z lutego, gdy zaczęło się powstanie, a potem z dziewiętnastego marca, kiedy zagony pancerne Kaddafiego już niemal weszły do centrum miasta, zanim zostały zatrzymane i rozbite przez lotnictwo francuskie, brytyjskie i amerykańskie.
„Możesz czasem kogoś oszukać, ale nie możesz oszukiwać wszystkich przez cały czas. Teraz więc, kiedy ujrzałeś światło, wstań i walcz o swoje prawa” – na jednym z osmalonych budynków widnieje graffiti z podobizną Boba Marleya i cytatem z utworu Get Up, Stand Up. Co tutaj, w Bengazi, znaczy tyle, że lud powstańczego miasta uważa pułkownika Kaddafiego za notorycznego drania, kłamcę i oszusta.
Muezini zaczynają wzywać do porannej modlitwy. Ich głosy rozchodzą się po pustym o tej porze mieście. Prawie na każdym skrzyżowaniu wystawiony jest posterunek.
– Welcome to Free Libya. Your country, sir? – pyta uzbrojony powstaniec.
– Free Bolanda – odpowiadam.
– Jak sze masz? Jesztem komandosz, kocham Urszynów – popisuje się swoją znajomością polskiego żołnierz.
Powstaniec rutynowo sprawdza zawartość bagażnika. Plotka głosi, że w mieście operują trzy dziesięcioosobowe komanda kaddafistów, przysłanych tu w celach dywersyjnych. W istocie tydzień temu jakieś sto metrów od centrum prasowego wybuchł samochód – eksplozja miała siłę dziesięciu kilogramów trotylu. Kilka dni wcześniej powstańcy zatrzymali na rogatkach kaddafistów z ośmiuset kilogramami ładunków wybuchowych w ciężarówce.
Tuż przed świtem wchodzę do starego centrum prasowego, gdzie teraz siedzibę mają powstańcy. Przy wejściu dziesiątki uzbrojonych chłopaków, w mundurach, w dresach. Jeden, długowłosy i brodaty – każe się nazywać „Che Guevara” – przesłuchuje mnie. Chce wiedzieć, skąd jestem, dla kogo pracuję, jakie mam plany. Nagle do pokoju wpada kilku innych. Są nerwowi, krzyczą „Muammar, Muammar!”. Po chwili prowadzą korytarzem skutego kajdankami mężczyznę, solidnie już obitego – to prawdopodobnie ujęty kaddafista. Temperatura w pomieszczeniu rośnie tak bardzo, że mam obawy, iż sytuacja wymknie się spod kontroli i ktoś otworzy ogień. Do takich wojennych emocji człowiek się szybko przyzwyczaja.
Che każe mi się zameldować rano w centrum prasowym, gdzie mam wyrobić akredytację. W końcu – po dwudziestu godzinach podróży – można odpocząć. Długo szukam hotelu na moją kieszeń. Większość zachodnich dziennikarzy zagnieździła się w hotelu Tibesti, ale dla mnie sto pięćdziesiąt dolarów za noc to suma astronomiczna, zwłaszcza że mam określoną ilość gotówki, a czuję, że zostanę w Libii nie dwa tygodnie, a wiele miesięcy. Ląduję więc w hotelu Africa, który ponoć przed wybuchem wojny służył panom do schadzek z egipskimi prostytutkami, ale teraz, kiedy dziewczyny uciekły do domów, stoi pusty.
Centrum prasowe mieści się w starym budynku sądu, niedaleko portu i głównego midanu, czyli placu, na którym wybuchła rewolucja. Jest poranek, Bengazi jeszcze śpi. Pospieszyłem się niepotrzebnie, centrum otwierają dopiero o dziesiątej. Czerwono-czarno-zielone flagi łopoczą na wietrze od morza: tak wyglądała libijska flaga, zanim w 1969 roku władzę objął Kaddafi, i takie też barwy przyjęła powstańcza Libia. Namioty „miasteczka rewolucyjnego” są zamknięte, urzędujący w nich od trzech miesięcy rewolucjoniści śpią. W porcie nad innymi jednostkami góruje należący wcześniej podobno do syna libijskiego dyktatora Saifa al-Islama tankowiec, który został uprowadzony przez powstańców z greckiego wybrzeża.
Centrum już otwarte. Dina, jedna z dziewczyn, które w niezwykle profesjonalny sposób organizują tu pracę dziennikarzom, wyrabia mi akredytację (nr 1671). Ma dziś urodziny, więc składam życzenia i wyrażam nadzieję, że następne będzie obchodzić w wolnej Libii, już bez Kaddafiego. Uśmiecha się i pyta, czy jestem pewien, że to możliwe. Oglądam centrum prasowe: rewolucyjne plakaty, zdjęcia uprowadzonych dziennikarzy. Clare Morgana Gillis, Anton Hammerl, James Foley i Manuel Brando zostali pod koniec kwietnia zatrzymani pod Adżdabiją przez kaddafistów. Należący do nich samochód spalono, a ich samych przewieziono do więzienia w Trypolisie, gdzie siedzą do dziś w charakterze zakładników. To wszystko, co na razie wiadomo o ich losie (po paru dniach okaże się, że Hammerl został zastrzelony w czasie szamotaniny przy zatrzymaniu). Na liście zaginionych jest także Amerykanin Matthew Van Dyke. Spotkam go pół roku później, kiedy powstańcy uwolnią tego wychudzonego, przerażonego faceta z więzienia Abu Salim w Trypolisie. Nagle w pobliżu słychać dudniącą serię i nie jest to automat kałasznikowa ani nawet ciężki karabin maszynowy. Wychylam się z okna i widzę pick-upa z zamontowaną sowiecką „zenitką”: szybkostrzelnym działkiem przeciwlotniczym, które strzela na całego w stronę morza. Za „zenitką” szpaler z trzema trumnami, owiniętymi w czerwono-czarno-zielone flagi. I tłum mudżahedinów z bronią wycelowaną ku niebu. (Używam terminu „mudżahedini”, bo tak mówią o sobie sami powstańcy. „Mudżahedin” to „święty wojownik”, pojęcie kojarzące się z radykalnym islamem, ale tu, w Libii, ma inne znaczenie – rewolucjoniści nie powstali przeciw Kaddafiemu pod sztandarami Proroka, ich celem jest wolny kraj, nie państwo islamskie).