ZeroZeroZero - ebook
ZeroZeroZero - ebook
W Zero zero zero Roberto Saviano sporządza mapę międzynarodowego kokainowego szlaku. Bada jak powstawał przemyt kokainy, poczynając od meksykańskich karteli narkotykowych do prania brudnych pieniędzy na Wall Street i w londyńskim City. Saviano nie tylko podąża kokainowym śladem – od Południowej Ameryki do piaszczystych plaż Miami i ulic Nowego Jorku, poprzez Afrykę i Europę, a nawet dalej do Chin i Indii, – ale również idzie śladem konsumentów, ofiar i handlarzy. Historie i wywiady z pierwszej ręki ukazują sposób, w jaki, przez ostatnie dziesięciolecia, miało to miejsce. Światowa sprzedaż i konsumpcja kokainy radykalnie zmieniła zarówno czarny rynek, jak i legalne gospodarki, a także, co nie jest bez znaczenia, jaki wpływ wywarło to na światową społeczność. Te opowieści sprawiają, że tajny świat staje się czytelny.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-157-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co do kokainy, to zażywa ją ten, kto właśnie siedzi obok ciebie w pociągu i wziął, żeby się obudzić dziś rano, albo szofer za kierownicą autobusu wiozącego cię do domu, bo chce zrobić nadgodziny, nie czując kłucia w szyjnym odcinku kręgosłupa. Co do kokainy, to zażywa ją ten, kto jest najbliżej ciebie. Jeśli nie twój ojciec ani matka, jeśli nie twój brat, w takim razie na pewno twój syn. Jeśli nie twój syn, to szef firmy. Albo jego sekretarka, która wciąga tylko w soboty dla rozrywki. Jeśli nie twój szef, to jego żona, która sięga po nią, żeby się zatracić. Jeśli nie jego żona, to jego kochanka, której on daje kokę w prezencie zamiast kolczyków, bo jest lepsza niż brylanty. Jeśli nie oni, to kierowca ciężarówki, który dostarcza tony kawy do barów w twoim mieście i nie dałby rady wytrzymać tyle godzin na autostradzie bez kokainy. Jeśli nie on, to pielęgniarka, która właśnie zmienia kroplówkę twojemu dziadkowi, kokaina zaś sprawia, że wszystko wydaje się jej lżejsze, nawet noce. Jeśli nie ona, to malarz, którzy właśnie odnawia pokój twojej dziewczyny i zaczął brać z ciekawości, a potem wpadł w długi. Zażywa ten, kto jest tutaj z tobą. Policjant, który zamierza cię zatrzymać, wciąga od lat – wszyscy zdążyli się już zorientować i piszą o tym w anonimach do zwierzchników w nadziei, że go zawieszą, zanim narobi idiotyzmów. Jeśli nie on, to chirurg, który właśnie się budzi, żeby zoperować twoją ciotkę, a dzięki kokainie potrafi otworzyć nawet sześć osób dziennie, albo adwokat, do którego masz iść w sprawie rozwodu. Sędzia, który wyda wyrok w twoim procesie cywilnym i nie uważa tego za występek, a jedynie za wspomagacz pozwalający cieszyć się życiem. Kasjerka wręczająca ci los na loterię, z którym łączysz nadzieję, że odmieni twoje życie. Stolarz robiący dla ciebie mebel, który kosztował cię całą miesięczną pensję. Jeśli nie on, to zażywa ją monter, który przyszedł do twojego domu, by złożyć ci szafę z Ikei, bo bez niego nie dałbyś sobie rady. Jeśli nie on, to zarządca twojej wspólnoty mieszkaniowej, który zamierza właśnie zadzwonić do ciebie przez domofon. Albo elektryk, który właśnie usiłuje przenieść ci gniazdko w sypialni. Albo bard, którego słuchasz dla relaksu. Co do kokainy, to zażywa ją proboszcz, do którego właśnie idziesz, by zapytać, czy możesz przystąpić do bierzmowania, bo musisz ochrzcić bratanka i głupio, że jeszcze nie byłeś bierzmowany. Kelnerzy, którzy będą cię obsługiwać na weselu w przyszłą sobotę – gdyby nie snifowali, nie mogliby mieć tyle energii w nogach przez tak wiele godzin. Jeśli nie oni, to radny, który dopiero co uchwalił nowe strefy dla pieszych, a kokainę dają mu gratis w zamian za przysługi. Zażywa ją parkingowy, który czuje radość już wyłącznie wtedy, kiedy wciąga. I architekt, który zrobił ci remont domku letniskowego, i listonosz, który doręczył ci list z nową kartą do bankomatu. Jeśli nie on, to dziewczyna z infolinii, która odpowiada dźwięcznym głosem, pytając, w czym może ci pomóc. Owa radość, identyczna przy każdej rozmowie telefonicznej, jest skutkiem białego proszku. Jeśli nie ona, to naukowiec, który właśnie siedzi po prawej stronie profesora i czeka, żeby cię przeegzaminować. Kokaina sprawiła, że stał się nerwowy. Albo fizjoterapeuta, który próbuje ci nastawić kolano – w jego przypadku kokaina sprawia, że staje się bardziej towarzyski. Zażywa ją napastnik, ten sam, który strzelił gola kilka minut przed końcem meczu, przez co przegrałeś zakład, chociaż wygraną miałeś prawie w kieszeni. Kokainę zażywa prostytutka, do której wpadasz przed powrotem do domu, kiedy musisz się wyładować, bo już dłużej nie możesz. Ona bierze kokainę, żeby nie patrzeć na tego, kogo ma przed sobą, za sobą, nad sobą, pod sobą. Bierze ją także żigolak, którego poderwałaś sobie na pięćdziesiąte urodziny. Bierze ją on i ty. Kokaina sprawia, że czuje się najbardziej męski ze wszystkich. Kokainę zażywa sparringpartner, z którym trenujesz na ringu, żeby schudnąć. Jeśli nie on, to instruktor jazdy konnej twojej córki, psycholożka, do której chodzi twoja żona. Kokainę zażywa najlepszy przyjaciel twojego męża, ten, który podrywa cię od lat i nigdy ci się nie podobał. Jeśli nie on, to dyrektor twojej szkoły. Kokainę wciąga woźny, agent nieruchomości, który spóźnia się akurat teraz, kiedy tobie udało się zwolnić z pracy, by obejrzeć mieszkanie. Zażywa ją ochroniarz, ten, który nadal nosi pożyczkę, chociaż wszyscy golą sobie włosy. Jeśli nie on, to notariusz, do którego nie chciałbyś pójść już nigdy więcej – zażywa kokainę, żeby nie myśleć o alimentach dla byłych żon, które porzucił. Jeśli nie on, to taksówkarz, który przeklina korki, ale potem wraca mu wesołość. Jeśli nie on, to inżynier, którego jesteś zmuszony zaprosić do domu, bo pewnie pomoże ci w karierze. I strażnik miejski, który wlepia ci mandat, podczas rozmowy zaś poci się niemiłosiernie, chociaż jest zima. Albo człowiek myjący szyby, który ma wpadnięte oczy i udaje mu się kupować kokainę, bo pożycza pieniądze, albo tamten chłopak, który upycha ulotki w pięciu autach równocześnie. I polityk, który obiecał ci pozwolenie na działalność gospodarczą, ten, który znalazł się w parlamencie dzięki głosom twoim i twojej rodziny i jest wiecznie nerwowy. I profesor, który oblał cię na egzaminie przy pierwszej chwili wahania. Albo onkolog, do którego właśnie się wybierasz – powiedziano ci, że jest najlepszy, i masz nadzieję, że zdoła cię ocalić. Kiedy wciąga, czuje się wszechmocny. Albo ginekolog, który zapomina wyrzucić papierosa przed wejściem na salę i zbadaniem twojej żony mającej pierwsze bóle porodowe. Albo twój szwagier, który nigdy nie ma humoru, chłopak twojej córki, który z kolei zawsze jest w humorze. Jeśli nie on, to sprzedawca ryb, który ładnie układa miecznika, albo pracownik stacji benzynowej, który rozchlapuje benzynę na samochody. Wciąga, żeby poczuć się młody, ale nie potrafi już wcelować pistoletem dystrybutora gdzie trzeba. Albo lekarz z ubezpieczalni, którego znasz od lat i który przyjmuje cię bez kolejki, bo zawsze wiesz, co mu podarować na Boże Narodzenie. Zażywa ją portier w twojej kamienicy, a jeśli nie on, to zażywa ją nauczycielka, która daje korepetycje twoim dzieciom, nauczyciel gry na pianinie twojego bratanka, kostiumolog z teatru, do którego wybierasz się wieczorem, weterynarz, który leczy twojego kota. Burmistrz, u którego byłeś na kolacji. Budowniczy domu, w którym mieszkasz, pisarz, którego czytujesz przed zaśnięciem, prezenterka telewizyjna, której będziesz słuchał, oglądając wiadomości. Lecz jeśli dobrze się zastanowisz i stwierdzisz, że żadna z tych osób nie może wciągać kokainy, to albo nie potrafisz patrzeć, albo kłamiesz. Albo po prostu osobą, która ją zażywa, jesteś ty.1
Lekcja
– Wszyscy siedzieli wokół stołu właśnie w Nowym Jorku, niedaleko stąd.
– Gdzie? – zapytałem odruchowo.
Spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć, że nie spodziewał się po mnie aż takich idiotycznych pytań. Słowa, które miałem zaraz usłyszeć, stanowiły wymianę przysług. Kilka lat wcześniej policja zatrzymała w Europie pewnego chłopaka. Meksykanina z amerykańskim paszportem. Odesłano go do Nowego Jorku, dostał wyrok w zawieszeniu, a w zamian za uniknięcie paki miał się zanurzyć w mętnych wodach miejskiej dilerki. Co jakiś czas dawał cynk, a w zamian go nie aresztowano. Ściśle rzecz biorąc, nie był kapusiem, raczej kimś, kto nie trzyma języka na wodzy, przez co nie czuł się zdrajcą, choć nie był również w pełni dyskretnym pewnym jak granit członkiem organizacji stosującym się do mafijnej zasady omerty. Policjanci pytali go o sprawy ogólne, nie o szczegóły, tak że mogli go wystawić razem z jego grupą. Chodziło o to, żeby przekazał jakiś zwiastun, nastrój, pogłoski o zgodzie lub wojnie. Nie dowody, nie wskazówki – pogłoski. Wskazówek mieli sobie poszukać później. Tylko że teraz to już nie wystarczało – chłopak nagrał na iPhone’a rozmowę podczas zebrania, w którym brał udział. Policjantów zaś ogarnął niepokój. Część z nich – ci, z którymi od lat byłem w kontakcie – chciała, żebym o tym napisał. Żebym gdzieś o tym napisał, narobił hałasu, aby sprawdzić reakcje, aby się przekonać, czy historia, której miałem wysłuchać, naprawdę potoczyła się tak, jak mówił chłopak, a nie była przedstawieniem, teatrzykiem wymyślonym przez kogoś, żeby nęcić Meksów i Włochów. Musiałem o tym napisać, by zamieszać w kręgach, w których słowa te zostały wypowiedziane i usłyszane.
Policjant czekał na mnie w Battery Park na małym molo bez nieprzemakalnej czapki czy okularów przeciwsłonecznych. Bez żadnego śmiesznego kamuflażu: przyszedł w pstrokatym podkoszulku, w klapkach i z uśmiechem kogoś, kto nie może się doczekać, by wyjawić tajemnicę. Jego włoski był pełen dialektalnych naleciałości, lecz zrozumiały. Mężczyzna nie próbował w żaden sposób się spoufalać, otrzymał rozkaz, by opowiedzieć mi o tym wydarzeniu, i zrobił to bez głębszego namysłu. Doskonale to pamiętam. Ta opowieść zapadła mi w pamięć. Z czasem nabrałem przekonania, że zapamiętanych rzeczy nie przechowujemy wyłącznie w głowie, nie wszystkie one znajdują się w tej samej strefie mózgu: nabrałem przekonania, że inne narządy też mają własną pamięć. Wątroba, jądra, paznokcie, układ kostny. Kiedy słuchasz końcowych słów, pozostają uczepione właśnie tam. Zapamiętując zaś, części te wysyłają do mózgu to, co zarejestrowały. Zauważam, że częściej zapamiętuję żołądkiem, który magazynuje to, co piękne i to, co okropne. Wiem, że pewne wspomnienia są tutaj, wiem, ponieważ żołądek się porusza. Czasami porusza się także brzuch. To przepona wytwarza fale: cienka powłoka, zamocowana tutaj błona z korzeniami wewnątrz ciała. To stamtąd wszystko bierze początek. Przepona wywołuje sapanie, dreszcze, ale także sikanie, defekację, wymioty. To stamtąd pochodzi skurcz podczas porodu. Jestem wręcz przekonany, że istnieją miejsca, które gromadzą gorsze rzeczy: przechowują odpadki. Nie wiem, gdzie się znajduje to miejsce u mnie, ale jest pełne. A teraz nawet przepełnione, tak nabrzmiałe, że nic więcej się tam nie mieści. Moje miejsce wspomnień – a raczej odpadków – pęka w szwach. Mogłoby się wydawać, że to dobra wiadomość: nie ma już przestrzeni na ból. Tylko że wcale tak nie jest. Jeśli odpadki nie mają się gdzie podziać, zaczynają się wciskać także tam, gdzie nie powinny. Wpychają się do miejsc, które przechowują rozmaite wspomnienia. Opowieść tamtego policjanta ostatecznie zapełniła całkowicie tę część we mnie, która zapamiętuje najgorsze rzeczy. Rzeczy, które wypływają na wierzch, kiedy sądzisz, że wszystko idzie ku lepszemu, kiedy masz przed sobą wspaniały poranek, kiedy wracasz do domu, kiedy myślisz, że w gruncie rzeczy było warto. W takich chwilach niczym beknięcie, niczym wyziew wyłaniają się skądś mroczne wspomnienia, są jak odpady na wysypisku przysypane ziemią, pokryte plastikiem, mimo to odnajdują drogę, by wychynąć na powierzchnię i wszystko zatruć. Otóż pamięć tych słów przechowuję właśnie w tej strefie ciała. Nie ma sensu szukać dokładnej lokalizacji, bo gdybym nawet odnalazł to miejsce, na nic by się nie zdało okładanie go pięściami, pchnięcie nożem, duszenie, żeby wycisnąć z niego słowa niczym ropę z wrzodu. Wszystko jest tam. Wszystko musi tam pozostać. Koniec, kropka.
Policjant opowiadał, że chłopak, ten jego informator, wysłuchał ostatniej lekcji, której warto wysłuchać, i po kryjomu ją nagrał. Nie po to, by zdradzić, tylko by ponownie jej wysłuchać. Lekcji na temat tego, jak należy postępować. I odtworzył ją policjantowi w całości: jedna słuchawka w jego uchu, druga w uchu chłopaka, który z łomoczącym sercem puścił nagranie przemowy.
– Teraz napisz o tym, zobaczymy, czy ktoś się wkurwi... To by znaczyło, że historia jest prawdziwa i mamy potwierdzenie. Jeżeli o tym napiszesz i nikt nic nie zrobi, to albo to jest wielka ściema jakiegoś aktora klasy B, a nasz Meks zrobił z nas balona, albo... nikt nie uwierzy w te twoje brednie, a w takim razie nas wykiwali.
I zaczął się śmiać. Ja przytakiwałem. Nie obiecywałem, próbowałem zrozumieć. Rzekomej lekcji miał udzielić stary włoski boss zgromadzeniu Meksów, Włochów, Amerykanów włoskiego pochodzenia, Albańczyków i byłych kaibilów, członków gwatemalskich szwadronów śmierci. Przynajmniej tak mówił chłopak. Nie było w tej lekcji żadnych informacji, liczb ani szczegółów. Nic do nauczenia się wbrew własnej woli. Wchodzisz do pokoju w określony sposób i wychodzisz w inny. Masz to samo ubranie, tę samą fryzurę, masz zarost na brodzie tej samej długości. Nie masz śladów tresury, rozciętych łuków brwiowych czy złamanego nosa, w głowie nie huczy ci od kazań. Wchodzisz i na pierwszy rzut oka wychodzisz taki sam, jaki byłeś, kiedy cię wepchnięto do środka. Ale taki sam jedynie z zewnątrz. Wewnątrz jest zupełnie inaczej. Nie wyjawili ci ostatecznej prawdy, tylko po prostu ułożyli na właściwym miejscu parę rzeczy. Rzeczy, którymi przed tamtą chwilą nie umiałeś się posługiwać, których nie miałeś odwagi otworzyć, uporządkować, zaobserwować.
Policjant czytał mi z notesu zapis przemowy. Zebrali się w pokoju niedaleko od miejsca, w którym teraz jesteśmy. Usiedli byle jak, bez żadnego porządku, nie w podkowę jak w czasie rytualnych obrzędów inicjacji. Usiedli tak, jak się siada w kółkach zainteresowań na południowowłoskiej prowincji czy w restauracjach przy Arthur Avenue, żeby obejrzeć mecz piłki nożnej w telewizji. Tylko że w tym pokoju nie było żadnego meczu piłki nożnej ani przyjacielskiego spotkania, byli wyłącznie ludzie należący do organizacji przestępczych i mający różne stopnie. Wstał stary Włoch. Wiedzieli, że to człowiek honoru i że przyjechał do Stanów Zjednoczonych po długim pobycie w Kanadzie. Zaczął mówić, nie przedstawiwszy się, nie było powodu. Używał niepoprawnego języka, mieszanki włoskiego z angielskim i hiszpańskim, niekiedy posługiwał się dialektem. Miałem ochotę poznać jego nazwisko, usiłowałem więc zapytać o to policjanta, udając, że ot, tak mnie to nagle zainteresowało. Policjant nawet nie próbował odpowiedzieć. Były jedynie słowa bossa.
„_U munnu de chiri ca cridanu de putì campà cu ra giustizia, con le leggi uguali pe tutti, cu na bona fatiga, la dignità, le strade pulite, le fimmine uguali agli uomini_ (Świat tych, którzy krzyczą, że mogą żyć sprawiedliwie, według zasad równych dla wszystkich, gdzie jest dobra praca, godność, czyste ulice, kobiety równe mężczyznom), to tylko świat pedałów, co to myślą, że mogą wykiwać samych siebie. A także tych, co kręcą się koło nich. Zostawmy idiotom te pierdoły na temat lepszego świata. Bogatym idiotom, którzy płacą za ten luksus. Luksus wiary w szczęśliwy świat, w sprawiedliwy świat. Bogaczom z poczuciem winy i z czymś do ukrycia. _Who rules just does it, and that’s it._ Kto rządzi, ten rządzi i basta. Albo może powiedzieć, że z kolei rządzi dla dobra, dla sprawiedliwości, dla wolności. Ale to są babskie sprawy, zostawmy je bogaczom, idiotom. Ten, kto rządzi, rządzi. Koniec, kropka”.
Usiłowałem się dowiedzieć, jak był ubrany, ile mógł mieć lat. Zadawałem pytania w stylu gliniarza, reportera, człowieka wścibskiego, ogarniętego obsesją, który myśli, że dzięki takim szczegółom zdoła poznać mentalność szefa wygłaszającego tego rodzaju przemowy. Mój rozmówca mnie ignorował i mówił dalej. Ja zaś słuchałem i przesiewałem słowa, jakby to był piasek, by znaleźć samorodek – imię. Słuchałem tych słów, jednocześnie szukając czegoś innego. Szukając wskazówek.
– Chciał objaśnić zasady, rozumiesz? – rzekł policjant. – Chciał, żeby dosłownie w niego weszli. Jestem pewien, że gość nie kłamał. Już ja gwarantuję, że ten Meksykanin nie jest szpanerem. Daję własną głowę za jego głowę, chociaż nikt mi nie wierzy.
Ponownie zatopił wzrok w notesie i czytał dalej:
„Zasady organizacji to zasady życia. Prawa państwa to zasady jednej części, która chce wydymać drugą. _E nui nun cci facimu futte e nessunu._ (A my nie damy się wydymać nikomu). Są tacy, co robią pieniądze bez ryzyka, i ci panowie zawsze będą się bali tego, kto robi pieniądze, ryzykując wszystko_. If you risk all, you have all_, jasne? Jeżeli natomiast uważasz, że musisz ratować skórę albo że możesz dać sobie radę, unikając więzienia, unikając ucieczek, unikając ukrywania się, to lepiej wyjaśnić to od razu: nie jesteś człowiekiem. A skoro nie jesteście ludźmi, wyjdźcie natychmiast z tego pokoju i nawet się nie łudźcie, _ca cchiu diventati uamini_ (że zostaniecie ludźmi), nigdy, ale to nigdy nie będziecie ludźmi honoru”.
Policjant popatrzył na mnie. Jego oczy były dwiema szparkami, trzymał je zmrużone, jakby zamierzał podpalić to, co doskonale pamiętał. Przeczytał to zeznanie i wysłuchał go dziesiątki razy.
„_Crees en el amor? El amor se acaba. Crees en tu corazón? El corazón se detiene. No? No amor y no corazón? Entonces crees en el coño?_ (Wierzysz w miłość? Miłość przemija. Wierzysz w swoje serce? Serce staje. Nie? Nie wierzysz w miłość ani w serce? Czyli wierzysz w cipkę?) Ale nawet cipka po jakimś czasie się znudzi. Wierzysz w swoją żonę? Jak tylko skończą się pieniądze, powie ci, że ją zaniedbujesz. Wierzysz w dzieci? Jak tylko nie dasz im kasy, powiedzą, że ich nie kochasz. Wierzysz w swoją matkę? Jeśli nie będziesz jej nadskakiwał, powie, że jesteś niewdzięcznym synem. _Escucha lo que digo: tienes que vivir_. (Słuchaj, co mówię: musisz żyć). Człowiek musi żyć dla samego siebie. Powinien umieć być szanowany i szanować właśnie dla samego siebie. Rodzina. Szanować tego, kto jest przydatny, i gardzić tym, kto nie jest przydatny. Szacunek zdobywa ten, kto może wam coś dać, traci ten, kto jest niepotrzebny. Może nie szanuje was ten, kto czegoś od was chce? Ten, kto się was boi? A kiedy nie możecie nic dać? Kiedy już nic nie możecie? Kiedy już nie jesteście przydatni? Traktuje się was _como basura_, jak śmiecie. Kiedy nie możecie nic dać, jesteście niczym”.
– Ja – mówił policjant – wtedy zrozumiałem, że boss, ten Włoch, to facet, który się liczy, który zna życie. Który naprawdę je zna. Meksykaniec nie mógł nagrać tej przemowy sam. Chodził do szkoły, dopóki nie skończył szesnastu lat, a w Barcelonie wyłowili go w jakiejś szulerni. A jak byle aktor albo blagier dałby radę gadać po kalabryjsku tak jak ten gość? Gdyby nie babka mojej żony, nawet ja bym nie zrozumiał tych słów.
Jeśli chodzi o filozoficzno-moralne wywody mafiosów, słyszałem ich dziesiątki podczas zeznań skruszonych, podczas podsłuchów. Tylko że ten wywód cechowało coś niezwykłego: sprawiał wrażenie tresury duszy. Była to krytyka mafijnego praktycznego rozumu.
„Mówię do was i nawet tego czy tamtego z was lubię. Komuś innemu natomiast _cci spaccarí a a faccia_, obiłbym mordę. Ale jeśli choćby najsympatyczniejszy z was ma więcej lasek i kasy ode mnie, chcę go widzieć martwego. Jeśli jeden z was stanie mi się bratem, a ja go wybiorę w organizacji na równego mnie, los jest przypieczętowany, będzie próbował _e me futte_, wydymać mnie_. Don’t think a friend will be forever a friend._ Zostanę zabity przez kogoś, z kim dzieliłem żarcie, sen, wszystko. Zostanę zabity przez kogoś, _da cu mi ha dato riciettu, da cu me fici ammuciari_ (kto mi udzielił schronienia, kto mnie ukrywał)_._ Nie wiem, kto to jest, bo inaczej już bym się go pozbył. Ale tak się stanie. A jeśli mnie nie zabije, to mnie zdradzi. Zasada to zasada. A zasady to nie są prawa. Prawa są dla tchórzy. Zasady są dla ludzi. Właśnie dlatego mamy honorowe zasady. Honorowe zasady nie mówią, że masz być sprawiedliwy, dobry, uczciwy. Honorowe zasady mówią, jak się rządzi. Co musisz zrobić, żeby zarządzać ludźmi, pieniędzmi, władzą. Honorowe zasady mówią, co zrobić, jeśli chcesz rozkazywać, jeśli chcesz wydymać tego, kto jest nad tobą, jeśli nie chcesz zostać wydymany przez tego, kto jest pod tobą. Honorowych zasad nie trzeba objaśniać. Po prostu są i basta. Narodziły się same z krwi i we krwi każdego człowieka honoru. Jak możesz wybrać?”
Czy to pytanie było skierowane do mnie? Szukałem najbardziej trafnej odpowiedzi. Ostrożnie jednak czekałem, zanim przemówiłem, myśląc, że pewnie policjant nadal powtarza słowa bossa.
„Jak możesz wybrać w ciągu kilku sekund, w ciągu kilku minut, w ciągu kilku godzin to, co musisz zrobić? Jeżeli źle wybierzesz, będziesz płacił latami za pochopny wybór. Zasady istnieją, zawsze istnieją, ale musisz umieć je rozpoznać i musisz wiedzieć, kiedy się liczą. A do tego prawa boskie. Prawa boskie są zawarte w zasadach. Prawa boskie, ale te prawdziwe, nie te _pe’ fa’ trema’ nu povaru cristu_ (stosowane dla zastraszenia byle nieszczęśnika). Ale zapamiętajcie następującą rzecz: mogą sobie istnieć dowolne honorowe zasady, lecz jest tylko jeden pewnik. Jesteście ludźmi, jeśli w środku wiecie, jaki was czeka los. _U povaru cristu_ (byle nieszczęśnik) płaszczy się dla wygody_._ Ludzie honoru wiedzą, że wszystko umiera, że wszystko przemija, że nic nie zostaje. Dziennikarze zaczynają z pragnieniem, żeby zmienić świat, i kończą z pragnieniem, żeby zostać dyrektorami. Łatwiej ich podporządkować, niż skorumpować. Każdy liczy się wyłącznie dla siebie i dla Czcigodnego Stowarzyszenia. Zaś Czcigodne Stowarzyszenie mówi, że liczysz się tylko wtedy, kiedy rządzisz. _Despues, puedes elegir la forma. Puedes controlar con dureza o puedes comprar el consentimiento_. (Wtedy możesz wybierać formę. Możesz twardo kontrolować albo kupować zgodę). Możesz rządzić, odbierając krew albo ją oddając. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że każdy człowiek jest słaby, ułomny, próżny. Wie, że człowiek się nie zmienia, oto dlaczego zasada jest wszystkim. Więzi oparte na przyjaźni bez zasady są niczym. Każdy problem da się rozwiązać, począwszy od żony, która cię porzuca, skończywszy na grupie, która się rozpada. A rozwiązanie zależy wyłącznie od tego, jak wiele się zaoferuje. Jeśli źle wam idzie, po prostu zaoferowaliście za mało, nie dość, nie szukajcie innych uzasadnień”.
Wyglądało to jak seminarium dla kandydatów na bossów. Tylko jak to możliwe?
„Chodzi o to, żeby zrozumieć, kim chcesz być. Jeżeli kradniesz, strzelasz, gwałcisz, handlujesz nielegalnie, przez jakiś czas będziesz zarabiał, potem cię złapią i rozgniotą. Możesz to robić. Tak, możesz to robić. Ale nie za długo, bo nie wiesz, co ci się może przytrafić, ludzie będą się ciebie bali jedynie wtedy, kiedy im wsadzisz lufę do ust. A jak tylko się odwrócisz? Jak tylko skok pójdzie źle? Natomiast jeżeli jesteś z organizacji, wiesz, że każda rzecz ma swoją zasadę. Jeżeli chcesz zarabiać, istnieją sposoby, żeby to zrobić, jeżeli chcesz zabijać, istnieją motywy i metody, jeżeli chcesz się wybić, możesz, ale musisz zasłużyć sobie na szacunek, zaufanie i stać się niezbędny. Istnieją zasady nawet wtedy, kiedy chcesz zmienić zasady. Cokolwiek zrobisz wbrew zasadom, nie możesz wiedzieć, jak to się skończy. Natomiast cokolwiek zrobisz zgodnie z honorowymi zasadami, dokładnie wiesz, dokąd cię to zaprowadzi. I dokładnie wiesz, jakie będą reakcje otoczenia. Jeżeli chcecie być byle jakimi ludźmi, róbcie tak dalej. Jeżeli chcecie zostać ludźmi honoru, musicie mieć zasady. A różnica między byle jakim człowiekiem a człowiekiem honoru polega na tym, że człowiek honoru zawsze wie, co się stanie, a byle jakiego człowieka robi w wała przypadek, pech, kretyństwo. Przytrafiają mu się różne rzeczy. Natomiast człowiek honoru wie, że te rzeczy się zdarzają, i przewiduje, kiedy się zdarzą. Dokładnie wiesz, co do ciebie należy, a co nie, będziesz dokładnie wiedział, jak daleko możesz się posunąć, nawet jeśli zechcesz przekroczyć wszelkie zasady. Wszyscy chcą trzech rzeczy: władzy, cipek i szmalu. Tak samo sędzia, kiedy skazuje złych, a nawet polityków, którzy pragną szmalu, cipek i władzy, ale chcą je zdobyć, pokazując, że są niezbędni, że są obrońcami porządku albo nie wiadomo kim jeszcze. Wszyscy chcą _money_, mówiąc, że chcą czegoś innego albo robiąc coś dla innych. Zasady Czcigodnego Stowarzyszenia to zasady, żeby rządzić wszystkimi. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że możesz mieć władzę, cipki i szmal, ale też wie, że o życiu wszystkich decyduje człowiek, który potrafi się wyrzec wszystkiego. Kokaina. Kokaina to jest to: _all you can see, you can have it_. Bez kokainy jesteś nikim. Z kokainą możesz być taki, jak chcesz. Jeśli wciągasz kokainę, dymasz się własnymi rękami. Jeżeli nie jesteś w organizacji, nic na świecie nie istnieje. Organizacja daje ci zasady, żebyś się wybił. Daje ci zasady, żebyś zabijał, ale daje także te, które ci mówią, w jaki sposób zginiesz. Chcesz prowadzić normalne życie? Chcesz w ogóle się nie liczyć? Proszę bardzo. Wystarczy nie widzieć, nie słyszeć. Ale zapamiętaj jedno: w Meksyku, gdzie możesz robić, co chcesz, ćpać, pieprzyć małolaty, wsiąść w samochód i pędzić tak szybko, jak ci się żywnie spodoba, naprawdę rządzi ten, kto ma zasady. Jeżeli robicie kretyństwa, nie macie honoru, a jeżeli nie macie honoru, nie macie władzy. Jesteście jak wszyscy”.
Po czym policjant rzekł, wskazując wyjątkowo pomiętą kartkę z notesu:
– Spójrz, spójrz tutaj... Ten facet naprawdę chciał wszystko objaśnić. Jak się żyje, a nie jak się zostaje mafiosem. Jak się żyje.
„Pracujesz, i to dużo. _You have some money, algo dinero_. Może nawet będziesz miał piękne kobiety. Tylko że potem _le fimmine_ cię zostawią dla bogatszego gościa, który ma więcej szmalu. Będziesz mógł wieść przyzwoite życie, mało prawdopodobne. Albo pewnie paskudne życie, jak wszyscy. Kiedy skończysz w pudle, ci na zewnątrz będą cię obrażać, ci, co to uważają, że mają czyste ręce, ale przedtem sobie porządzisz. Będą cię nienawidzić, ale przedtem obkupisz się w dobra, we wszystko, co chciałeś. Będziesz miał po swojej stronie organizację. Może się zdarzyć, że trochę pocierpisz albo nawet cię zabiją. To oczywiste, że organizacja stoi po stronie najsilniejszego. Dzięki zasadom mięsa, krwi i szmalu możecie przenosić góry. Jeżeli okażecie się słabi, jeżeli popełnicie błąd, wydymają was. Jeżeli popełnicie błąd, zawierając układ, wydymają was, jeżeli popełnicie błąd, prowadząc wojnę, wydymają was, jeżeli nie będziecie umieli utrzymać władzy, wydymają was. Tylko że te wojny są słuszne, _are allowed_. To nasze wojny. Możecie zwyciężyć i możecie przegrać. Ale przegracie zawsze, i to w najbardziej bolesny sposób, w jednym jedynym wypadku. Jeżeli zdradzicie. Ten, kto próbuje się sprzeciwić organizacji, nie ma co się łudzić, że przeżyje. Można uciec przed prawem, ale nie przed organizacją. Można nawet uciec przed Bogiem, _ca tantu Dio_ (ponieważ Bóg i tak) zawsze czeka na _u figghiu fujuto_ (syna marnotrawnego). Ale nie można uciec przed organizacją. Jeżeli zdradzisz i uciekniesz, jeżeli cię wydymają i uciekniesz, jeżeli złamiesz zasady i uciekniesz, ktoś zapłaci za ciebie. _They will look for you. They will go to your family, to your allies._ Zawsze będziesz na liście. I nic nigdy nie zdoła wymazać twojego imienia. _Nor time, nor money._ Będziesz skończony na wieczność ty i twoje potomstwo.
Policjant zamknął notes.
– Chłopak jakby wyszedł z transu – powiedział. Znał na pamięć ostatnie słowa Meksykanina. – A czy teraz ja dopuszczam się zdrady, czytając ci te słowa? Napisz o tym – dodał policjant. – Mamy go na oku. Wyślę za nim trzech ludzi, będzie miał ogon przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli ktoś spróbuje się do niego zbliżyć, będzie jasne, że nie bredził, że ta historia to nie była błazenada, że ten, który mówił, to był prawdziwy szef.
Opowieść ta wprawiła mnie w zdumienie. W moich stronach zawsze się tak robiło. Dziwnie było wszakże usłyszeć takie słowa w Nowym Jorku. W moich stronach człowiek nie wstępuje do organizacji wyłącznie dla pieniędzy, wstępuje przede wszystkim po to, by należeć do jakiejś struktury, by poruszać się jak na szachownicy. Aby dokładnie wiedzieć, który pionek przesunąć i kiedy. Aby rozpoznać, kiedy go szachują. Albo kiedy jest gońcem i razem ze swoim koniem wydymał króla.
– Myślę, że to ryzykowne – oznajmiłem.
– Zrób to – upierał się.
– Raczej nie – odparłem.
Bez końca przewracałem się w łóżku z boku na bok. Nie mogłem zasnąć. Opowieść sama w sobie nie zrobiła na mnie wrażenia. W zakłopotanie wprawił mnie cały łańcuch zdarzeń. Skontaktowano się ze mną, żebym napisał opowiadanie o opowiadaniu opowiadania. Instynktownie wyczuwałem, że źródło – mam na myśli właśnie włoskiego bossa – jest godne zaufania. Trochę dlatego, że kiedy jesteś daleko od własnego kraju, kogoś, kto mówi w twoim języku, mam na myśli właśnie twój język, z tymi samymi szyframi, tymi samymi wyrażeniami, tym samym słownictwem, tymi samymi niedomówieniami, rozpoznajesz od razu jako swojego, jako kogoś, kogo możesz wysłuchać. Poza tym dlatego, że przemowa miała miejsce w odpowiedniej chwili akurat przed ludźmi, którzy powinni jej wysłuchać. Jeśli słowa te były prawdziwe, oznaczałyby najgroźniejszy przełom z możliwych. Po raz pierwszy włoscy bossowie, ostatni ortodoksi Zachodu, ćwiczyliby nowe pokolenia Meksykanów i innych Latynosów, przestępczą klasę średnią zrodzoną z handlu narkotykami, najbardziej krwiożerczych i wygłodniałych rekrutów na świecie. Zbieraninę gotową kontrolować rynki, dyktować prawo w finansach, przejąć inwestycje. Fabrykantów pieniędzy, budowniczych bogactw.
Ogarniał mnie coraz większy lęk, nad którym nie umiałem zapanować. Nie potrafiłem spokojnie leżeć, łóżko wydawało się twardą deską, pokój – norą. Chciałem chwycić za telefon i zadzwonić do policjanta, tylko że była druga w nocy, więc uznałby mnie za wariata. Podszedłem do biurka i zabrałem się do pisania e-maila. Napiszę o tym, ale muszę się dowiedzieć więcej, chciałem sam posłuchać nagrania. Owe słowa szkolenia stanowiły sposób funkcjonowania w świecie nie tylko członka mafii, ale każdego, kto postanowi rządzić na tej planecie. Słowa, których nikt nie wypowiedziałby tak dobitnie, gdyby nie zamierzał nikogo szkolić. Kiedy mówisz publicznie o jakimś żołnierzu, twierdzisz, że chce pokoju i nienawidzi wojny, kiedy jesteś z nim sam na sam, szkolisz go w strzelaniu. Celem tych słów było przeniesienie tradycji organizacji włoskich do organizacji latynoamerykańskich. Ten chłopak wcale nie ściemniał. Dostałem SMS-a. Chłopak, informator, szybko jechał i roztrzaskał się o drzewo. To nie była żadna wendeta. Miał prześliczny włoski samochód, którego nie potrafił prowadzić. O drzewo. Szlus.