- W empik go
Zeszyt do historii - ebook
Zeszyt do historii - ebook
Zamkniętą w sobie i chorobliwie nieśmiałą Zosię wciąż prześladują bolesne wspomnienia z gimnazjum, gdzie była ofiarą mobbingu. Kiedy trafia do szkoły średniej, odkrywa dla siebie dwie formy terapii: prowadzenie pamiętnika i miłość do muzyki, która sprawia, że dziewczyna postanawia dołączyć do zespołu złożonego z jej kolegów z klasy. Chociaż Zosia wciąż nie potrafi przezwyciężyć lęku przed ludźmi, coraz wyraźniej zaczyna uświadamiać sobie, że jeśli chce poukładać sobie życie, musi najpierw spróbować pokonać najtrudniejszych przeciwników – własne słabości i uprzedzenia.
Czy pomoże jej w tym Max, charyzmatyczny pół-Amerykanin po przejściach? Czy Zosia znajdzie w sobie siłę, by mu zaufać? I czy ta znajomość stanie się początkiem zaskakującego uczucia, które pozwoli im spojrzeć na siebie z zupełnie nowej perspektywy?
Miałam przy sobie pusty zeszyt, więc wyjęłam go ukradkiem, a zagryzmolony notatnik, z którego właśnie niechcący zrobiłam pamiętnik, schowałam do torby.
W ten sposób powstały dwa zeszyty do historii, z których jeden opisywał dzieje Polski, a drugi wydarzenia z mojego życia. Okładka z podpisem „Zeszyt do historii” okazała się niezłą kryjówką dla moich myśli.
Angelika Jędryka (ur. 1991 r.) – absolwentka filologii polskiej. Dzięki swojej pracy i pasji od zawsze związana jest z książkami. Serce dzieli na pół między rodzinnymi Damienicami a Tarnowem, gdzie mieszka wraz z mężem. Lubi podróże po Polsce, dobrą kawę i nocne rozmowy na każdy temat.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-373-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jaką wolność poczułam po zakończeniu roku, wie każdy, kogo dręczono przez całą podstawówkę i gimnazjum. Pamiętam doskonale ten dziki taniec radości wykonany w kuchni i dumę mamy, gdy oglądała moje świadectwo. Nie. Nie było z paskiem. Nigdy nie byłam orłem, raczej przeciętniakiem. Oceny nie były jednak dla mnie tak istotne, jak przetrwanie w tym miejscu.
Jako że do gimnazjum chodziłam z tą samą, znaną mi już klasą, mogłam tylko pomarzyć o spokojnej nauce i grupie przyjaciół, bo już od pierwszego dnia szkoły byłam zepchnięta na margines – miejsce, które grzałam wcześniej przez sześć lat.
A wszystko zaczęło się w pierwszej klasie podstawówki, w mojej małej rodzinnej wiosce. Wtedy jeszcze byłam wesołą i odważną dziewczynką. Przez całe dzieciństwo bawiłam się ze starszym rodzeństwem i kuzynostwem, a ponad wszystko uwielbiałam mojego brata – Adama, więc nie wstydziłam się bawić z chłopcami z klasy. Podczas długiej przerwy zaproponowałam jakąś grę. Koledzy chętnie na to przystali i po chwili biegaliśmy po szkolnym boisku. Po jakimś czasie zauważyłam, że coś jest nie tak. Dziewczyny siedziały w grupce poza boiskiem i rozmawiały szeptem, patrząc na mnie nieprzyjemnym wzrokiem. Nie spodziewałam się jednak, że tego dnia zawarły pakt, którego skutki noszę w sobie do dziś.
Już następnego poranka zaczęło się wyśmiewanie, złośliwe docinki i głupie żarty. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W krótkim czasie dawni dobrzy kumple odwrócili się ode mnie, a pojedyncze osoby, które nie chciały się za nikim opowiadać, stały na uboczu i nie reagowały na to, co się dzieje. Nie miałam właściwie żadnych przyjaciół. Wcześniej trzymałam się z moją kuzynką, ale teraz była główną prowodyrką szykan.
Przez szkolnych dręczycieli z radosnej i otwartej na świat dziewczynki przeobraziłam się szybko w chorobliwie nieśmiałego, zamkniętego w sobie tchórza. Bałam się ludzi i unikałam ich towarzystwa. Doszło do tego, że samodzielne zakupy lub załatwienie jakiejkolwiek sprawy w mieście stały się dla mnie katorgą. Gdy kilka dziewcząt dla żartu zamknęło mnie po lekcjach w nieużywanej toalecie, nie byłam nawet w stanie krzyczeć. Siedziałam zapłakana na podłodze przez godzinę, dopóki nie usłyszałam na korytarzu rozmowy woźnych i nie zaczęłam rozpaczliwie walić w drzwi.
Ukojeniem dla samotności była dla mnie muzyka. Kochałam śpiewać i samodzielnie nauczyłam się grać na gitarze. Kilka razy przełamałam strach i wystąpiłam na koncertach szkolnych, ale pewnego dnia przed apelem kilka osób obrzuciło mnie śmieciami. Rodzice byli wściekli. Zrobili w szkole nieziemską awanturę i na pewien czas klasa dała mi spokój, niestety na krótko, a ja zrezygnowałam z jakichkolwiek występów.
Aż do szkoły średniej nie byłam w stanie nikomu zaufać. Obawiałam się kolejnych krzywd i z każdej strony spodziewałam się następnych ataków. Byłam więc w szoku, gdy w liceum zauważyłam, że ludzie w nowej klasie mnie lubią. Po raz pierwszy poznałam też smak przyjaźni.
Najwcześniej z całej paczki poznałam Donię. To było w pierwszym dniu szkoły. Zaraz po apelu rozeszliśmy się do klas, by odebrać plan zajęć. W ławce usiadłam sama, bo nikogo nie znałam i już zaczynałam się martwić, że będę miała powtórkę z gimnazjum – tam też nikt nie chciał ze mną siedzieć – gdy nagle do sali weszła chuda i blada, ale szeroko uśmiechnięta dziewczyna.
Miała długie, lekko rozczochrane brązowe włosy i sporo piegów. Nosiła czarne, trochę już sprane dżinsy, lekko znoszoną białą bluzkę i trampki. Wpadła do klasy, rzucając grzeczne przeprosiny w stronę nauczycielki. Pani R. (skrót od „rottweiler”, bo usposobienie baba ma straszne) zmarszczyła brew i obrzuciła krytycznym spojrzeniem nowo przybyłą. Natychmiast poczułam niechęć do tej kobiety, bo nie znoszę ludzi, którzy patrzą tylko na wygląd. Uśmiechnęłam się więc do nowej, na co ta szybko odpowiedziała tym samym i usiadła obok mnie. To mi wystarczyło. Już wiedziałam, że się dogadamy.
Jak się spodziewałam, Dominika nie była nieporządna. Dom utrzymywała tylko mama, więc dziewczyna nosiła ciuchy tak długo, jak się dało. Niestety Donia miała spore kłopoty z nauką, bo po rozstaniu rodziców obowiązki domowe i opieka nad młodszymi siostrami spadły na nią. Spełnił się czarny scenariusz – Dominika nie wyrobiła się z nauką i musiała powtarzać klasę. Na szczęście ich mamie udało się zmienić godziny pracy i odciążyć córkę. Miała żal do siebie, że to przez nią wpadła w tarapaty, ale zdolna dziewczyna dość szybko nadrobiła zaległości. W tym roku podchodzimy do matury i jestem pewna, że Donia zda z palcem w nosie.
Do naszej dwójki szybko dołączył Damian, któremu nauczyłam się ufać, gdy opowiedział mi o swoim gimnazjalnym piekle. Można powiedzieć, że połączyły nas przykre wspomnienia. To świetny kumpel, na którego zawsze można liczyć. Mogliśmy pogadać dosłownie o wszystkim i nie – nie był to przykład friendzone! Nigdy nie pałaliśmy do siebie żadnym głębszym uczuciem, a ilekroć próbowaliśmy się nad tym zastanawiać, poziom zażenowania rósł do maksimum. Toż to by było prawie kazirodztwo! Niedługo potem do naszej paczki dołączyli inni: Natalia – roztrzepana i zakręcona pasjonatka stylizacji, ironicznie usposobiona Sandra oraz Kuba i Krzysiek – miłośnicy muzyki wszelakiej. To właśnie dzięki nim zaczęłam się zmieniać.
Na początku liceum bardzo cieszyłam się nową klasą. Po pięknym locie na skrzydłach radości przyszedł jednak czas na bolesne lądowanie na zadku. Ludzie w klasie byli co prawda świetni, ale nie wszyscy. Praktycznie od początku o stery w naszej klasie zaczęły się starać dwie grupki. Do pierwszej należała Ilonka, Dagmara, Karolina i Anka S. – nieoficjalna liderka całej paczki. Dość szybko określiliśmy je mianem Piekielnej Czwóreczki.
Ilonka to szkolna gwiazda. Odkąd ją znam, interesowała się wyłącznie modą, urodą i chłopakami. Jest całkiem sympatyczna, pomijając momenty, gdy stara się być w centrum uwagi całej klasy/szkoły/świata (niepotrzebne skreślić). Niestety odmienne zdanie wyrobiłam sobie o pozostałej części Piekielnej Czwóreczki. Dziewczyny były wyjątkowo złośliwe i nieprzyjemne, ale i tak wolałam je od mojej poprzedniej klasy.
W drugiej grupce znajdowali się Przemek i Nika. Przemek to irytujący „spadochroniarz”, który kilka razy zmieniał klasę i próbował jakoś skończyć szkołę, choć nie zauważyłam nigdy, żeby mu w jakikolwiek sposób na tym zależało. Naukę całkowicie olewał, ale zawsze miał wokół siebie wianuszek wielbicieli, w obecności których filozofował niczym tania podróbka Sokratesa. Nieprzyjemny typek, którego jedynym plusem był fakt, że rzadko bywał na zajęciach.
Podobnie rzecz się miała z Niką – żeńską wersją Przemka. To bez dwóch zdań najbardziej irytująca, złośliwa i – nie bójmy się tego słowa – po prostu głupia osoba w mojej klasie. Dziewczyna wredna, rozdarta i zawsze w centrum uwagi. Uczyła się fatalnie, o ile w ogóle kiedykolwiek wzięła do ręki książkę. W stosunku do nauczycieli i ludzi w klasie zawsze chamska i bezczelna. Znosił ją tylko jej kuzyn Przemek i jego „kółko wzajemnej adoracji”.
Moja praca nad sobą trwała dwa lata, ale nie wiem, czy kiedykolwiek dobiegnie tak naprawdę końca. W trzeciej klasie liceum byłam już inna – śmielsza, weselsza, szczęśliwsza, ale jednocześnie nadal wycofana i nieśmiała. Do nowo poznanych ludzi odnosiłam się z rezerwą. Obawiałam się, że znów ktoś mnie skrzywdzi. Z biegiem czasu doszłam do wniosku, że mojej wady nie da się całkiem zlikwidować. Można było ją tylko zagłuszyć i próbować nad nią zapanować.
Usiłowałam na różne sposoby przebić pancerz nieśmiałości. Zawzięłam się. W głowie tkwiła mi myśl, że powinnam zabawić się w aktorkę i zagrać osobę odważną. Dzięki temu nie myślałabym o paraliżującym mnie strachu. Wykorzystałam ten pomysł. Robiłam wszystko, by pokazać sobie i innym moją pewność siebie, a jednocześnie pozostać sobą.
Powiodło mi się dopiero w drugiej klasie, gdy na osiemnaste urodziny dostałam od rodziców sprzęt do nagrywania. Postanowiłam założyć kanał na YouTube i wrzucać tam wykonane przez siebie covery piosenek. Co prawda we wszystkich blokowałam możliwość dodawania komentarzy ze strachu przed krytyką, ale i tak był to dla mnie ogromny wyczyn.
Pół roku później Krzysiek dowiedział się o moim kanale. Siedzieliśmy właśnie w garażu u Kuby, gdzie chłopcy trzymali swój sprzęt muzyczny i w wolnym czasie grali dla siebie. Donia śpiewała z Kubą w duecie Dumkę na dwa serca. Chłopak grał na gitarze akustycznej, a dziewczyna zajęła miejsce tuż obok na krześle. Miała piękny, mocny głos.
– Donia i Kuba zachowują się prawie jak para – odezwałam się. – Pasują do siebie.
Siedzieliśmy na schodkach prowadzących do domu Kuby i pochłanialiśmy żelki.
– Od początku coś między nimi iskrzy, ale żadne nie chce się do tego przyznać – stwierdził cicho Krzysiek.
– Moglibyśmy im jakoś pomóc.
– Nie trzeba. – Krzysiek pokręcił głową. – Kuba sam to rozegra.
– Ty coś wiesz. – Spojrzałam na kumpla podejrzliwie.
– Nic ci nie powiem, bo wszystko powtórzysz Doni – mruknął z uśmiechem. – Już ja znam tę waszą babską solidarność.
– Za kogo ty mnie masz?! – burknęłam z oburzeniem. – Powiedz mi… Nie wygadam się!
Krzysiek uśmiechnął się tajemniczo, po czym pochylił się nad moim uchem.
– Kuba planuje zrobić ognisko w październiku, akurat w dzień urodzin Doni – wyszeptał. – Chce zagrać jej przy ognisku piosenkę, którą sam napisał. O miłości oczywiście. Ona lubi romantyczne sytuacje, więc ta powinna jej się spodobać.
– Na pewno – potwierdziłam z przekonaniem. – Nie mogę się doczekać!
– Widziałem twój kanał na YouTube – powiedział nagle. – Czemu nic nie mówiłaś, że nagrywasz?
Natychmiast spłonęłam ognistym rumieńcem. Śpiewanie do kamery i dzielenie się tym z internautami było moją małą bronią w walce z nieśmiałością. Na ten pomysł wpadłam w drugiej klasie i długo prosiłam rodziców, by kupili mi na urodziny sprzęt do nagrywania. Od tej pory regularnie starałam się wrzucać covery popularnych piosenek i chociaż ze strachu przed opinią ludzi wyłączyłam możliwość komentowania filmików, pokazywanie swoich umiejętności nadal stanowiło dla mnie wyzwanie. Nikt ze znajomych nie wiedział o moim kanale i miałam nadzieję, że tak pozostanie.
– Nagrywam dla siebie – przyznałam cicho. – Dzięki temu wydaje mi się, że jestem odważna.
– Zosiek, tobie nie musi się wydawać – powiedział poważnie Krzyś. – Odkąd cię poznałem, bardzo się zmieniłaś. Jesteś już dużo odważniejsza niż dawniej.
– Serio? – Ucieszyłam się.
– Powiem więcej – świetnie grasz! Powinnaś do nas dołączyć. Nagrywanie na YouTube to nie to samo, co występy w zespole.
– A od kiedy wy macie jakiś zespół? – Zdumiałam się.
– Zośka jest na YouTube? – Kuba odezwał się w tym samym momencie, wyrastając przed nami jak spod ziemi. Nawet nie słyszałam, kiedy skończyli śpiewać.
– Muszę to zobaczyć! – zawołała Donia. – Jaki masz nick?
– MajkaZosievska – burknęłam. – Z dużych liter, przez „v”. Błagam, jeśli już musicie oglądać, to zróbcie to, jak pójdę do domu.
– Czego się wstydzisz, Zosiek? – zawołał Kuba, błyskawicznie wyszukawszy na smartfonie mój kanał. – Z tego, co widzę, masz całkiem niezłą ocenę!
Włączył na cały głos mój cover piosenki Go For Gold Kyle’a Patricka. Naturalnie, jak to osoba nieśmiała, nie znosiłam krytyki, ale nie przepadałam też za zbyt dużą ilością pochlebstw. Siedziałam czerwona jak burak, dopóki filmik nie dobiegł końca. Przyjaciele słuchali w skupieniu, a ja w duchu obiecałam sobie, że skasuję ten idiotyczny kanał, jak tylko wrócę do domu.
– Chłopcy, Zosia przyda nam się w zespole – odezwała się Donia, gdy tylko piosenka się skończyła.
– O co chodzi z tym zespołem? – zapytałam niecierpliwie.
– Chcemy razem grać – wyjaśnił krótko Krzysiek. – Rozmawialiśmy o tym z Kubą już od dłuższego czasu. Donia zgodziła się dzisiaj śpiewać. Masz ochotę dołączyć?
Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekująco. Normalnie pewnie nigdy bym się nie zgodziła, ale patrząc na instrumenty i czując przyjemną atmosferę wspólnej pasji, przytaknęłam natychmiast. Nie obawiałam się już występów, a nawet tęskniłam za nimi, jeśli tylko nie byłoby widowni. Na szczęście wkrótce okazało się, że jedynym naszym fanem był pan Urbański – tata Kuby, więc mogłam być spokojna.
Założenie zespołu było świetnym pomysłem, ale wypadało jakoś go nazwać. Długo zastanawialiśmy się nad mocnym i chwytliwym hasełkiem. Koniec końców powstała kretyńsko głupia nazwa – Bez Nazwy, która była efektem braku jakiegokolwiek lepszego pomysłu. Szybko jednak dorobiliśmy sobie do niej teorię – Bez Nazwy symbolizuje naszą niezależność i walkę z zasadami w show-biznesie! To, że śpiewaliśmy głównie covery, bo żadne nie planowało nigdy wiązać się na dłużej z branżą muzyczną, uznaliśmy za mało istotny szczegół.DWIE HISTORIE
Pierwsza lekcja historii w tym roku nie różniła się zupełnie niczym od zajęć sprzed dwóch lat. Na „dzień dobry” pani Królikowska – nasz „ulubiony” nauczyciel – tradycyjnie nawrzeszczała na nas, że nie stoimy w równym rzędzie pod salą. Gdy już usiedliśmy w ławkach, sprawdziła obecność. Wywoływała każdego, czekała, aż delikwent wstanie, po czym przez kilkanaście sekund wpatrywała się w niego nienawistnym wzrokiem. W końcu doszła do Roksany, która od pierwszej klasy nie miała z Królikowską łatwego życia. Wywołała ją do tablicy, a na widok bladej twarzy mojej koleżanki stanął mi przed oczami podobny obraz sprzed dwóch lat.
Roksana jest spokojną i bardzo miłą dziewczyną. Orłem nigdy nie była, ale uczyła się na miarę swoich możliwości, nigdy nie przeszkadzała na zajęciach i wszystko byłoby okej, gdyby nie jej charakterystyczne nazwisko, imię i sweter, w którym przyszła na lekcje dwa lata temu. Ciuch jak ciuch. Zasłaniał wszystko, co trzeba i wyglądał schludnie. Był tylko kanarkowożółty.
– Rożek Roksana! – rzuciła wtedy Królikowska, a dziewczyna wstała. Nauczycielka zmierzyła ją wzrokiem i zatrzymała go na swetrze.
– Więc pani w pięknym żółtym sweterku powie nam, w którym roku doszło do podpisania unii polsko-litewskiej.
Roksana zbladła. Nie spodziewała się, że ktokolwiek będzie pytał nas na pierwszej lekcji. Wszyscy zaczęliśmy w popłochu przeglądać podręczniki, a Roksana usiłowała wyjąkać cokolwiek na zadane pytanie.
– Proszę nie otwierać podręczników! – powiedziała Królikowska, uśmiechając się nieprzyjemnie. – Czekam na odpowiedź, pani Rożek.
Po chwili ciszy nauczycielka wzięła do ręki długopis.
– Co to? – zaczęła. – Pani Rożek się nie przygotowała? To wpisujemy pani Rożek jedyneczkę? A może przygotuje się pani na następną lekcję?
– Przygotuję się – wyjąkała cicho Roksana.
– Pełnym zdaniem, proszę!
– Przygotuję się na następną lekcję, pani profesor – wydukała spłoszona dziewczyna.
Królikowska odłożyła długopis i wywołała następną osobę. Roksana usiadła z ulgą.
– Czy pozwoliłam pani usiąść, pani Rożek? – odezwała się nagle Królikowska. Roksana zerwała się z miejsca. Wszyscy byliśmy w szoku. Nauczycielka przyjrzała się ponownie Roksanie i wycedziła:
– Szkoda, że nie jest pani taka szybka w odpowiadaniu jak w siadaniu. Na przyszłość proszę poczekać na pozwolenie albo o nie poprosić. Może pani usiąść.
Roksana opadła na krzesło i zwiesiła głowę. Nie podniosła jej do końca lekcji, a gdy zadzwonił dzwonek, zebrała szybko swoje rzeczy i pobiegła do toalety. Klasa wyszła w ciszy i osłupieniu z sali. Każdy spotkał już w swoim życiu niejednego złośliwego belfra, ale ta kobieta przesadziła. Dopiero miała pokazać, na co ją stać.
Od pamiętnej pierwszej lekcji nasza koleżanka na każdą historię przychodzi w czarnych ciuchach, ale to niczego nie zmienia. Królikowska zawsze ośmiesza ją przed klasą, przepytuje na każdych zajęciach i każdy semestr kończy z zagrożeniem. Nie pomagało ciągłe kucie i uważanie na lekcjach. Rozmowa mamy Roksany z panią R. też niczego nie dała, bo nasza wychowawczyni zwykła zamiatać każdy problem pod dywan, a Roksana zaczęła prosić mamę, by nic już nie robiła, ze strachu przed zemstą Królikowskiej.
Po dwóch latach dziewczyna nadal trzęsie się przed każdą historią i recytuje nam fragmenty podręcznika, a dziś przekonałam się, że w tym roku będzie dokładnie tak samo. Roksana podczas odpowiedzi recytowała jak szalona kilka lekcji z podręcznika do drugiej klasy i znała dobrze kilka tematów, których jeszcze nie zaczęliśmy przerabiać. Usiadła jednak z banią, bo Królikowska stwierdziła, że Roksana „klepie bezmyślnie, zamiast uczyć się ze zrozumieniem”.
Na historii wszyscy staramy się być skupieni (spróbuj tylko pokazać, że nie uważasz!), tym razem jednak za nic w świecie nie mogłam się zmobilizować. Cały ranek myślałam tylko o tym, że może tego dnia po raz pierwszy od dwóch miesięcy zobaczę Patryka. Na apelu rozpoczynającym rok nie udało mi się go spotkać, choć jestem pewna, że stał niedaleko mojej klasy. Co mi jednak z tego, skoro znalazłam się w samym środku naszej grupy i wszyscy zasłaniali mi cały świat? Niskim być…
Patryka ujrzałam po raz pierwszy dwa lata temu. Od początku liceum unikałam jak ognia świetlicy szkolnej, zwłaszcza podczas długiej przerwy, gdy roiło się w niej od obcych mi ludzi. Jednak któregoś dnia skręcający się z głodu żołądek wygrał i odważyłam się wkroczyć do jaskini lwa. Brnęłam przez hałaśliwy tłum z opuszczoną głową, walcząc z ogarniającą mnie paniką i chęcią jak najszybszej ucieczki na zaciszne drugie piętro, gdy nagle wpadłam z impetem na coś miękkiego.
Podniosłam głowę i z przerażeniem odkryłam, że otaczają mnie sami faceci, a przede mną stoi zdumiony brunet o ciemnych oczach, w których natychmiast utonęłam. Musiałam mieć bardzo głupią minę, bo chłopak roześmiał się serdecznie.
– Uważaj na siebie, malutka – odezwał się ciepło.
– Przepraszam – mruknęłam cicho, wyrywając się z otępienia i natychmiast oblałam się szkarłatnym rumieńcem.
Spuściłam szybko głowę, z trudem panując nad zdenerwowaniem. Wszyscy kolesie stojący wokół przewyższali mnie znacznie wzrostem, więc czułam się jak krasnoludek w zbożu.
– Patryk, zasłaniasz koleżance dojście do sklepiku. – Któryś z chłopaków roześmiał się.
– Faktycznie! Zaraz to naprawię – zawołał brunet, po czym podszedł do tłumu ludzi i utorował mi drogę do okienka.
Drżącym głosem wydukałam prośbę o drożdżówkę i sok, po czym odwróciłam się nieśmiało, by podziękować przystojnemu chłopakowi, ale niestety już go nie było.
Mimo że dopiero zaczęłam liceum i nie znałam jeszcze prawie nikogo, ten jeden chłopak zadziałał na mnie jak magnes. Od tego momentu zaczęłam ciepło o nim myśleć. Niestety na myśleniu się skończyło, bo byłam zbyt nieśmiała, by do niego zagadać, a on sam, mimo akcji przy sklepiku, kompletnie mnie nie dostrzegał. Chłopak chodzi do technikum i szkoli się na mechanika. Jest w moim wieku, ale niestety ja w tym roku zdaję maturę, a on zostaje jeszcze na kolejny rok w szkole. Jest to więc ostatni moment, by ostatecznie pokonać nieśmiałość i jakoś się do niego zbliżyć. Póki co próbowałam się przełamać, uśmiechając się do niego, będąc w pobliżu jego klasy, ale obawiam się, że w jego oczach wyglądam raczej jak psychopatka. No i mam idiotyczny nawyk ciągłego rysowania go w szkolnych zeszytach, więc jestem w szoku, że jeszcze go sobie nie obrzydziłam, bo rysuję paskudnie.
Siedząc na historii, zaczęłam więc bezwiednie gryzmolić w zeszycie. Wypisałam sobie plusy i minusy „zagadania” do Patryka. Ilościowo wychodziło więcej plusów, ale waga minusów była zdecydowanie cięższa.
Jestem pewna, że nie zniosłabym, gdyby mnie wyśmiał albo uznał za namolną gówniarę. Mógł też mieć już dziewczynę, o której do tej pory nie wiedziałam, a wtedy miałabym konkurencję, która dosłownie by mnie zmiażdżyła. A co, jeśli jego kumple nie daliby mi spokoju do końca roku? Niby to tylko kilka miesięcy, ale świat jest mały i na pewno jakaś większa gafa odbijałaby mi się czkawką jeszcze przez długi czas, gdziekolwiek wyjechałabym na studia.
Z drugiej jednak strony mogłabym wreszcie mieć chłopaka. Spośród wszystkich moich koleżanek ja jedna nigdy jeszcze z nikim się nie spotykałam. Od czasu do czasu piszę z kimś przez internet, ale nie było jeszcze okazji spotkać się na żywo. Gdybym wreszcie zagadała do Patryka i zaczęła się z nim spotykać, miałabym też z automatu partnera na studniówkę. Przyznam, że perspektywa tańczenia z nim poloneza siedzi mi w głowie już od dłuższego czasu. Codziennie przed zaśnięciem wyobrażam sobie, że Patryk przychodzi po mnie do domu i zabiera na imprezę. Co prawda na żywo nie będę miała balowej sukni z trenem, ale marzyć można o wszystkim.
Zapisałam już dwie strony w zeszycie, gdy nagle zauważyłam, że Nika siedząca w ławce przede mną odwraca się i bezczelnie usiłuje odczytać moje przemyślenia. Szybko zamknęłam notatnik.
– Co ty tam gryzmolisz? – zapytała zaczepnym szeptem.
– A co cię to interesuje? – odburknęłam.
– To raczej nie było związane z lekcją – zauważyła chytrze. – Królikowska nie byłaby zadowolona.
– Z twojego gadania na zajęciach też nie będzie – mruknęłam.
– Nic jej nie powiem, ale za to pożyczę sobie później twój zeszyt. Na pewno masz najlepsze notatki – powiedziała z pewną miną.
Pożyczać jej zeszyt! I co jeszcze? Nika to klasowy pasożyt. Nigdy nie skalała się nauką, a notatki robi jedynie u Królikowskiej, oczywiście tylko wtedy, gdy babeczka patrzy jej na ręce. A że Królikowska rzadko wychodzi zza biurka, Nika nie robi na zajęciach nic prócz gapienia się po klasie i kombinowania, jak zaliczyć najbliższą kartkówkę, sprawdzian bądź odpytywanie bez nauczenia się. Pod tym względem w ciągu dwóch lat nic się nie zmieniło.
Już miałam jej powiedzieć, co o tym wszystkim myślę, gdy zauważyłam, że Królikowska podniosła głowę znad biurka i rzuciła Nice mrożące krew w żyłach spojrzenie.
– Macie jakiś problem?! – Historyczka zabrzmiała jak dresiarz pod sklepem i wywołała taki sam efekt, bo natychmiast zrobiło mi się gorąco. Oczywiście Nika siedziała cicho jak dupa w trawie, czym tylko wywołała większe zainteresowanie nauczycielki. Musiałam ratować sytuację.
– Nika chciała tylko sprawdzić, czy dobrze sobie zapisała ostatnie zdanie – odpowiedziałam szybko, robiąc minę niewiniątka.
Na szczęście zawsze się uczyłam, więc Królikowska przyjęła moje wyjaśnienia i powtórzyła ostatnie zdanie notatki. Natychmiast udałam zainteresowanie tematem, notując skrupulatnie jej wywody. Miałam przy sobie pusty zeszyt, więc wyjęłam go ukradkiem, a zagryzmolony notatnik, z którego właśnie niechcący zrobiłam pamiętnik, schowałam do torby.
W ten sposób powstały dwa zeszyty do historii, z których jeden opisywał dzieje Polski, a drugi wydarzenia z mojego życia. Okładka z podpisem „Zeszyt do historii” okazała się niezłą kryjówką dla moich myśli. Nigdy nikogo nie dziwiło, że ciągle gryzmolę w zeszycie, bo i tak każdy miał mnie za kujona, więc łatwo było ukryć mój pamiętnik.
W mojej klasie nikt nie lubił historii, ale każdy skrupulatnie się jej uczył, więc nikomu nie przyszło nigdy do głowy wziąć mój zeszyt do ręki, bo każdy miał swoje notatki. Wyjątkiem były dni przed sprawdzianami i oczywiście Nika. Szybko przyzwyczaiłam się gryzmolić w pamiętniku w wolnym czasie i chować go do torby, gdy zbliżała się lekcja z Królikowską.
Po wyjściu z lekcji ruszyłyśmy z Donią korytarzem w stronę klatki schodowej. Miałyśmy zamiar pójść na dziedziniec, ale niestety uniemożliwił nam to deszcz. Włóczyłyśmy się więc bez celu, plotkując zawzięcie.
– Jak się mają sprawy z Kubą? – podpytywałam.
Donia westchnęła cicho.
– Ja się chyba nigdy nie doczekam, aż on zrobi coś więcej! – powiedziała z żalem. – Cały czas daję mu do zrozumienia, że mi się podoba, a on nic!
– Chyba nie jest aż tak źle – zauważyłam z uśmiechem. – Gdy jesteśmy razem, nie spuszcza z ciebie wzroku. A poza tym ostatnio śpiewaliście razem miłosną balladę…
– I na śpiewaniu się skończyło – przerwała mi Donia. – Widzę, że on też coś do mnie czuje, ale chciałabym, żeby sam wykonał kolejny krok.
– Dlaczego ty go nie zrobisz? – zapytałam.
– A ty podeszłabyś do Patryka i powiedziała, co czujesz?
– Pewnie nie… – przyznałam z westchnieniem.
– Więc sama widzisz. – Donia uśmiechnęła się. – Łatwo się mówi, ale gorzej z wykonaniem.
– Szkoda, że nie jestem Kaśką – mruknęłam. – Ona nie ma takich kłopotów. Faceci cały czas się przy niej kręcą. A właściwie gdzie ona jest?
– Nie wiem… – Donia zastanowiła się. – Może poszła do toalety. W każdym razie zniknęła po wyjściu z sali.
Skierowałyśmy się do mało uczęszczanej łazienki na parterze, w pobliżu biblioteki. Prawie nikt tam nie chodzi, bo kibelek składa się z maleńkiego korytarzyka i tylko jednej kabiny o starym wyposażeniu, ale dzięki temu człowiek ma odrobinę więcej prywatności. Naturalnie Kaśka stała przy lustrze i poprawiała makijaż.
Drodzy panowie, istnieją różne teorie wyjaśniające, dlaczego kobiety chodzą razem do toalety. Otóż pozwólcie, że wyłożę wam moją. Nie chodzi tu tylko o poprawianie makijażu czy trzymanie drzwi na wypadek uszkodzenia zamka. Według mnie najbardziej pociąga nas poczucie intymności tego miejsca.
Brzmi absurdalnie, ale czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego nawet w publicznej toalecie człowiek czuje, że jest sam na sam ze swoją prywatnością? Choćby to był przenośny kibel w środku miasta albo kabina w galerii handlowej. Dziewczyny chodzą razem do toalety, bo czują, że to najbardziej dyskretne miejsce, jakie istnieje. Mogą w nim pogadać swobodnie o wszystkim (zwłaszcza w mało uczęszczanej toalecie w naszym liceum) i nikt prócz przyjaciółki o niczym się nie dowie. Dlatego też, gdy tylko zobaczyłyśmy z Donią zaróżowioną z emocji Kaśkę, natychmiast zamknęłyśmy drzwi i wypytałyśmy, co się stało.
– Spotkałam się dziś rano z takim jednym… – zaczęła niepewnie, ale z wielkim uśmiechem.
– Poproszę szczegóły dla cioci Zosi. – Wyszczerzyłam zęby.
– Przyszłam godzinę przed lekcjami pod szkołę. Byliśmy za garażami, tam, gdzie palą na długiej przerwie. I gadaliśmy sobie… i tego… – urwała. Wyjęła z torebki puderniczkę i usiłowała ukryć szkarłatny rumieniec.
– No cóż… pomięta bluzeczka świadczy o udanej rozmowie – ironizowała Dominika.
– Oj tam… zepsuło mi się żelazko. Nie mogłam rano wyprasować ciuchów. – Wymigiwała się.
– Jak ma na imię to zepsute żelazko? – podpytywałam uparcie.
– No… Darek – odrzekła krótko.
Poznałam Kasię w pierwszym miesiącu po rozpoczęciu liceum. Dołączyła do naszej paczki w momencie, gdy dziewczyna, z którą siedziała w ławce, przepisała się do innej klasy. Była miła, spokojna i dyskretna. Jej minusem jednak był fakt, że podczas dni wolnych od szkoły rzadko kontaktowała się z przyjaciółmi.
Mówiąc o przyjaciołach, mam na myśli tylko Donię i siebie, bo prawdę mówiąc, reszta naszej paczki tolerowała jej obecność, ale bez szaleństw. Klasa też za nią nie przepadała. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego. Pytałam też Damiana, ale nie potrafił na to jednoznacznie odpowiedzieć.
– Nie przepadam za nią i już – zwykł mówić. – Nie wzbudza mojego zaufania, trzyma się zawsze na uboczu… Taka aspołeczna.
– Może to nieśmiałość? – pytałam wtedy.
– Nieśmiałość? – powtarzał drwiąco Damian. – Widziałaś kiedyś, żeby nieśmiała dziewczyna miała co chwilę innego faceta?
Coś w tym jest. Kaśka zawsze miała wyjątkowe szczęście do chłopaków i nikt nie wiedział, z czego to wynikało. Owszem, była dość ładna, choć przy Ilonce – klasowej miss – i tak wypada raczej słabo (trzeba oddać Ilonce, co jej). Kasia dbała o siebie, miała wyjątkowo kobiece kształty, zawsze staranny makijaż, modne ciuchy, ale była jednak przeciętną dziewczyną. Sama twierdziła, że nie ma żadnych konkretnych pasji i zainteresowań, ale faceci zawsze mieli o czym z nią pogadać. Nie lubiła jej tylko część chłopców z naszej klasy i większość dziewczyn.
Gdy Kaśka skończyła osiemnaście lat, nastąpiła w niej dziwna zmiana. Wcześniej była cicha i spokojna, sporo się uczyła i dużo o sobie mówiła. Natomiast ostatnio rzadziej widywałam ją z książką, za to coraz częściej biegała na dyskoteki. Zwykle odwiedzała lokalny klub Żuk, przez złośliwych zwany „żul”. Niestety w parze z tą zmianą pojawiło się też ochłodzenie naszych relacji. Rozmawiałyśmy dużo mniej niż przedtem, zwykle o mnie i Doni. Kasia nie zwierzała się już ze swoich spraw, chyba że ciągnęłyśmy ją za język. Nie sądziłam, że w ciągu kilku miesięcy można aż tak się zmienić, ale najwyraźniej jeszcze wielu rzeczy w życiu nie wiedziałam.WINO, KOBIETY I KOŃ
Obsesyjnie myślę o akcji przy schodach. Co prawda nie rozmawiałam z Patrykiem od tego czasu, ale mijając mnie na korytarzach, zawsze wita się ze mną z tym swoim uśmiechem modela, a to wystarcza, bym była w siódmym niebie. Kaśka bez przerwy docina mi, że jestem mało wymagająca, ale do niej faceci lgną jak pszczoły do miodu, więc nie potrafi zrozumieć mojej radości z drobiazgów.
Na dzisiejszej próbie Bez Nazwy mieliśmy sporą niespodziankę. Zafundowała nam ją Donia. Gadaliśmy sobie wszyscy w najlepsze, gdy dziewczyna wyszła na scenę. Cóż... To tylko miejsce pomiędzy rozstawionymi wiaderkami po farbie, ale uczucie przebywania na scenie jest nieziemskie. Choć może to tylko zapach farby tak na nas działa…
– Słuchajcie! – zaczęła. – Gadałam dziś z babeczką ze świetlicy. Organizują otrzęsiny dla pierwszaków. Mówiła, że przydałby się jakiś zespół do przygrywania, więc zaproponowałam nas. Mamy wystąpić trzydziestego września.
– To prawie jak granie „do kotleta” w knajpie! – żachnął się z godnością Kuba.
– Przypomnę ci, że do tej pory nie graliśmy nawet „do kotleta”. Ciesz się z tego, co masz! – zgasiła go Donia.
– Nie marudź! – poparł ją Krzysiek. – Jak na pierwszy koncert, to i tak super. A ty, Zosiu? Co o tym myślisz?
– Będę się strasznie denerwować, ale z wami będzie mi raźniej. Szkoda tylko, że nie mogę założyć maski, żeby mnie nikt nie poznał – odpowiedziałam cicho.
Donia zrobiła dziwną minę.
– Co się stało? – Krzyś natychmiast to dostrzegł.
– No… – zająknęła się Dominika. – Chodzi o to, że pierwsze klasy przygotowują jakieś wspólne przedstawienie i mamy w nim uczestniczyć. Świetlicowa mówiła, że to jakaś mieszanka bajek, więc musimy się przebrać. Mamy kostiumy czarownicy, elfa, konia...
– Nie, no bez jaj! – zawyli natychmiast Kuba i Krzysiek. – Jakie przebieranie?! Nie ma mowy!
– Ale już wszystko jest załatwione – zajęczała smętnie Dominika. – Jak się zgadzałam, to nie wiedziałam nic o przebraniach. Serio! Zresztą to mimo wszystko zawsze jakaś możliwość pokazania się szerszej publiczności.
– Ale przebrania?! Jak w podstawówce?! – Krzysiek złościł się.
– Jeszcze elfy i konie! Mutanty też są?! – mruczał Kuba.
– Jeden jest. Ma na imię Kuba – wycedziła Donia. – Widzisz?! Wcale nie musisz się przebierać! Załatwiłam nam występ, a wy tylko narzekacie! O, Zosia się cieszy! Chociaż ona potrafi docenić moje starania!
– Skoro tak ma wyglądać nasz koncert, to może i lepiej, że będziemy przebrani. Może nikt nas nie pozna. – Płakałam ze śmiechu, bo oczami wyobraźni widziałam już Kubę wywijającego na keyboardzie w gumowej głowie konia.
Faktycznie czułam ulgę. Kostiumy może i były głupie, ale miałam jakąś szansę na zasłonięcie twarzy, a dzięki temu nie bałabym się tak bardzo występu przed całą szkołą. O ile nie będę musiała być elfem albo – co gorsza – koniem, na którym pewnie skupi się cała uwaga…
– Zamawiam czarownicę! – Zerwałam się nagle z miejsca i rzuciłam do worka z kostiumami, który przyniosła Donia.
– Nie ma mowy! – zawołała moja przyjaciółka i zaczęliśmy sobie wszyscy wyrywać kostiumy z rąk.
– Uważaj, bo się podrze!
– Ja pierdzielę! Co to ma być?!
– Zabieraj te łapy!
– Fuj! Ile lat ma ta peruka?!
– Nie będę koniem!
W końcu, po długiej bitwie i przerzucaniu sobie głowy konia z rąk do rąk, zarekwirowałam kostium czarownicy. Uparłam się na niego, bo miał wielką perukę, która zasłaniała pół twarzy. Dorobię sobie wąsy i nikt mnie nie rozpozna. Donia została elfem, Krzysiek marchewką, a Kuba, ku swojej rozpaczy, koniem.
Repertuar i scenografia wkurzyły chłopaków do reszty. Zamiast ambitnych kawałków mieliśmy grać disco polo i dwie piosenki Britney Spears. Wokół nas miały stać butelki po winie, bo w przedstawieniu występował Dionizos.
– Tak jest w scenariuszu. Chodzi o to, by maksymalnie rozśmieszyć publiczność – tłumaczyła cierpliwie Dominika.
– Publiczność umrze ze śmiechu już na sam nasz widok – orzekł Krzysiek. – Wino, kobiety i koń! Więcej obciachu nam nie trzeba.
– Pozabijamy się o te butelki! Na scenie powinno być miejsce. A ta maska strasznie śmierdzi. Nie wiadomo, kto w niej chodził! – marudził Kuba.
– Dajcie spokój, chłopaki – powiedziałam. – Przecież to całe przedstawienie to tylko żarty. Wyluzujcie! Nikt nas nie będzie traktował poważnie. Zresztą jak nam dobrze pójdzie, to zagramy na następnym przedstawieniu i się odkujemy.
– Na jedenastego listopada termin jest już zaklepany – powiedział Kuba. – Gadałem z Darkiem, tym z technikum mechanicznego. Gra na apelu ze swoją ekipą.
– To zorganizujemy koncert noworoczny – podsunęłam, starając się zignorować rumieniec, który pojawił się na moich policzkach, gdy usłyszałam słowa „technikum mechaniczne”.
– Niezła myśl – poparła mnie Donia. – Moglibyśmy zaprezentować swoje możliwości.
– Okej, niech wam będzie – zgodził się Krzysiek. – Może to faktycznie niezły projekt. Ale przysięgam, że po tych otrzęsinach nigdy więcej nie tknę marchewki.
Kuba siedział milczący i naburmuszony. Rozweselił się dopiero, gdy zagraliśmy kilka kawałków na rozgrzewkę. Niestety szybko pojawił się nowy problem.
Na próbach korzystaliśmy ze starego sprzętu kupionego przez internet. Zrzuciliśmy się wszyscy razem i udało się. Niestety sprzęt, jak sugerowała jego cena, był kiepski i zniszczony. Nie stać nas było na nic lepszego, więc przez jakiś czas z niego korzystaliśmy. Niestety dzisiaj szlag go trafił.
Próbowaliśmy właśnie grać w przebraniach, co okazało się trudniejsze, niż przypuszczaliśmy. Kuba przez maskę prawie nic nie widział i musiał założyć ją na zniżoną głowę tak, by mógł pod nią zobaczyć klawisze. Niestety wtedy nie widział nut, więc zarządziliśmy zmianę. Kuba z dziką satysfakcją przywdział kostium marchewki, a niezadowolony Krzysiek założył koński łeb. On przynajmniej mógł walić w bębny na pamięć. To znaczy Krzysiek mógł. Nie łeb. Ja plątałam się ciągle w łachmany czarownicy, co utrudniało mi manewrowanie przy gryfie gitary, a kłaki peruki właziły mi do oczu. Jedynie Donia mogła śpiewać bez kłopotu, choć nie była zadowolona. W wielkich elfich uszach i pluszowych butach wyglądała żenująco.
Graliśmy jako tako, gdy nagle po kablu poszły iskry. Rzuciłam się szybko do przedłużacza i wypięłam gitarę oraz keyboard. Kuba zaczął odpinać mikrofony, ale właśnie w tej chwili wybiło korki. Gramy w garażu u Kuby. Jego tata jest świetny i ma ogromną cierpliwość, bo zszedł do nas z mieszkania z latarką i pomógł włączyć prąd.
– No to nieźle, dzieciaki. – Westchnął. – Macie po nagłośnieniu.
– Może jeszcze trochę podziałają... – jęknął Kuba i z kablem w ręce ruszył w stronę kontaktu. Ojciec zatrzymał go szybko.
– Ani mi się waż, elektryku za piątkę! – rzucił. – Nie mam zamiaru dzwonić na pogotowie!
– I co teraz zrobimy? – zapytała cicho Donia. – Niedługo występ. Nie mamy innego nagłośnienia.
– Spróbuję wam coś kupić, ale to chwilę potrwa – powiedział tata Kuby.
Staliśmy zmieszani i patrzyliśmy po sobie. Pan Urbański dobrze wiedział, że nie mamy kasy. Nieźle zarabia i nie widzi problemu w finansowym wspieraniu poczynań naszego zespołu, ale Kuba nie lubi brać od niego pieniędzy. Prawdę mówiąc, żadne z nas za tym nie przepada. Zwykle staramy się sami zarobić na wydatki związane z muzyką.
– Dajcie spokój! – żachnął się pan Jacek. – Lubię, jak gracie. A już wolę wam sam coś kupić, niż drżeć o elektrykę w całym domu.
– Dzięki, tato – wyjąkał Kuba.
– Tylko obawiam się, że do trzydziestego września nie zdążę, marchewo – rzucił do syna, który właśnie siłował się z zamkiem błyskawicznym pod nacią. – Będziecie musieli pożyczyć gdzieś nagłośnienie. Może w szkole będą coś mieli?
Godzinę wiszenia na telefonie później Kuba obwieścił, że udało mu się pożyczyć sprzęt od Darka. Było nam trochę głupio, ale nie było innej rady. Od jutra mieliśmy wrócić do ćwiczeń.
Wieczorem usiadłam przed aparatem i nagrałam kolejny cover na mój kanał. Zazwyczaj śpiewam to, co akurat odzwierciedla mój nastrój. Tym razem na warsztat poszła więc piosenka Nice zespołu LemON. Skończywszy śpiewać, siedziałam jeszcze bardzo długo w ciszy przed włączonym aparatem i rozmyślałam nad swoim życiem.