Zeszyty don Rigoberta - ebook
Zeszyty don Rigoberta - ebook
Szarmancki świntuch Rigoberto, jego zmysłowa żona Lukrecja i mały manipulant Fonsito, bohaterowie skandalizującej Pochwały macochy, wracają w wielkim stylu.
Gdy Fonsito, pasierb doñi Lukrecji, posuwa się o krok za daleko i uwodzi macochę, małżonkowie się rozstają. Gniew mija jednak szybko, a pozostaje tęsknota, namiętność i erotyzm. Widząc, jak rozdzieleni kochankowie męczą się i szamoczą z własnym sumieniem, mały Fonsito przystępuje do akcji. Rozpoczyna serię intryg, by doprowadzić do pojednania.
Vargas Llosa nie spuszcza z tonu: zalewa czytelnika strumieniem zmysłowości i fantazji, każąc się domyślać, ile z jego historii jest prawdą, a ile erotycznym marzeniem. Bohaterowie kuszą się i uwodzą, prowadzą gierki i fantazjują, bez pruderii i z humorem opowiadając o swoich seksualnych przygodach - czy może tylko namiętnych marzeniach? Vargas Llosa każe nam od nowa przemyśleć to, co uważamy za miłość, seks i fantazję.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2142-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozległ się dzwonek do drzwi i doña Lukrecja poszła otworzyć. W obramowaniu framugi, jak na portrecie, na tle powyginanych, popielatych drzew ulicy Olivar de San Isidro jaśniały złote pukle i błękitne oczy Fonsita. Świat zawirował.
– Bardzo za tobą tęsknię, macocho – zabrzmiał śpiewny głos, który tak dobrze pamiętała. – Ciągle gniewasz się na mnie? Przyszedłem cię prosić, żebyś mi przebaczyła. Przebaczysz?
– Ty? Ty? – doña Lukrecja, kurczowo ściskając klamkę, próbowała oprzeć się o ścianę. – Jak ci nie wstyd pokazywać się tutaj?!
– Urwałem się z akademii – ciągnął chłopiec, pokazując szkicownik i kredki. – Tęskniłem za tobą. Naprawdę. Dlaczego tak pobladłaś?
– Boże, Boże – doña Lukrecja zachwiała się i zasłoniwszy oczy, biała jak papier, opadła na stojącą koło drzwi ławkę w stylu pseudokolonialnym.
– Nie umieraj! – krzyknął wystraszony chłopiec.
Czując, że rzeczywiście zaraz zejdzie z tego świata, doña Lukrecja ujrzała, jak dziecięca postać przekracza próg, zamyka drzwi, w oszołomieniu pada na kolana u jej stóp i chwyta za dłonie: „Nie umieraj, nie mdlej, błagam”. Z dużym wysiłkiem odzyskała panowanie nad sobą, zaczerpnęła głęboki oddech i odezwała się. Mówiła powoli, w obawie że w każdej chwili głos jej się załamie:
– Nic mi nie jest, już wszystko w porządku. Ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewała, to twoja wizyta w tym domu. Jak śmiałeś? Nie masz sumienia?
Wciąż na klęczkach Fonsito usiłował pocałować ją w rękę.
– Powiedz, że mi przebaczasz, macocho – błagał. – Oj, powiedz, powiedz… Od kiedy odeszłaś, w domu już nie jest tak, jak było. Tyle razy śledziłem cię po lekcjach… Chciałem wstąpić, ale nie śmiałem. Nigdy mi nie przebaczysz?
– Nigdy – odparła zdecydowanie. – Nigdy nie wybaczę ci tego, co zrobiłeś, łajdaku.
A przecież na przekór tym słowom jej duże, ciemne oczy z ciekawością i pewnym upodobaniem, z czułością nawet, rozpoznawały niesforne kędziorki, błękitne żyłki na szyi, rysunek uszu między jasnymi kosmykami, zgrabne ciałko wbite w mundurek złożony z błękitnej marynarki i szarych spodni. Jej nozdrza odnajdywały młodzieńczy zapach meczów futbolowych, ciągutek i lodów d’Onofrio, jej uszy łowiły ostre pokrzykiwania i modulacje głosu, nadal dzwoniące jej w pamięci. Dłonie doñi Lukrecji uległy dzióbkowi, który pokrywał je wilgotnymi pocałunkami:
– Bardzo cię kocham, macocho – Fonsito zrobił podkówkę. – I może w to nie uwierzysz, ale tata też.
W tym momencie pojawiła się zwinna postać w kolorze cynamonu: Justyniana, spowita w kwiecisty fartuch, w chustce na głowie i z miotełką z piór w dłoni. Weszła i zamarła w korytarzyku wiodącym z kuchni.
– Panicz Alfonso! – wymamrotała z niedowierzaniem. – Fonsito! Coś takiego!
– Sama popatrz! No, sama popatrz! – krzyknęła doña Lukrecja, starając się okazać więcej oburzenia, niż naprawdę czuła. – Jeszcze śmie pokazywać się w tym domu. Zrujnował mi życie, tak zranił Rigoberta, a teraz przychodzi prosić, żebym mu wybaczyła, wylewać tu krokodyle łzy. Widziałaś ty podobną bezczelność, Justyniano?
Ale nawet teraz nie wyrwała smukłych palców, które Fonsito, wstrząsany łkaniem, nadal całował.
– Wyjdź stąd, Alfonso – rzekła pokojówka, nie zauważając w zakłopotaniu, że zaczęła mówić do panicza na ty. – Nie widzisz, jak zezłościłeś panią? No, już cię tu nie ma, Fonsito.
– Pójdę, jak powie, że mi przebacza – poprosił chłopiec, chlipiąc prosto w dłonie doñi Lukrecji. – Nawet się nie przywitasz, Justysiu? Od razu mnie rugasz? A co ja ci zrobiłem? Przecież ciebie też bardzo kocham. Jak sobie poszłaś od nas z domu, to całą noc płakałem.
– Cicho bądź, kłamczuchu, nie wierzę w ani jedno słówko – Justyniana gładziła doñę Lukrecję po głowie. – Przynieść pani chusteczkę ze spirytusem?
– Raczej szklankę wody. Nie przejmuj się, już dochodzę do siebie. Jak zobaczyłam tu tego smarkacza, to aż się zatrzęsłam.
Wreszcie wysunęła łagodnie dłonie z rąk Fonsita. Chłopiec tkwił dalej u jej stóp. Już nie płakał, ale z trudem hamował się przed kolejną podkówką. Oczy miał zaczerwienione, a łzy pozostawiły mu ślady na policzkach. Z ust zwisała niteczka śliny. Jak przez mgłę doña Lukrecja widziała jego kształtny nos, ładnie wykrojone usta, mały, dumny podbródek z dołeczkiem i biel zębów. Miała ochotę uderzyć, podrapać tę twarzyczkę małego Jezuska. Hipokryty! Judasza! Wgryźć mu się w szyję i wypić krew niczym wampir.
– Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?
– Co ty mówisz, macocho! – odparł natychmiast konfidencjonalnym tonem. – Ale by mi za to dał! Chociaż nigdy o tobie nie wspomina, wiem na pewno, że tęskni do ciebie. O niczym innym nie myśli, dzień i noc, przysięgam. Przyszedłem potajemnie, wyrwałem się z akademii. Chodzę tam trzy razy w tygodniu zaraz po szkole. Pokazać ci moje rysunki? Macocho, powiedz, że mi przebaczasz…
– Niech pani nic nie mówi, tylko go wyrzuci – Justyniana wróciła ze szklanką wody. Doña Lukrecja wypiła kilka łyków. – Będzie panią mamił piękną buzią, ale to wcielony Lucyper, sama pani wie. Jeszcze pani napyta większej biedy niż przedtem.
– Oj, nie mów tak, Justysiu – Fonsito był o krok od ponownego wybuchu płaczu. – Przysięgam, że bardzo żałuję, macocho. Nie wiedziałem, co robię, zaklinam się na wszystkie świętości. Ja nie chciałem, żeby się stało coś złego. Myślisz, że zależało mi, żebyś sobie poszła z domu? I żebym został z tatą sam?
– Nie poszłam sobie z domu – skarciła go gniewnie doña Lukrecja. – Rigoberto wypędził mnie jak jakąś dziwkę. I to przez ciebie!
– Nie mów tak brzydko, macocho – chłopiec podniósł ręce z oburzeniem. – Nie mów tak, nie wypada.
Na przekór cierpieniu i złości doña Lukrecja o mało się nie uśmiechnęła. Nie wypada jej używać brzydkich słów? To sprytne ziółko, takie wrażliwe? Justyniana ma rację: żmija z twarzą aniołka, istny Belzebub.
Dzieciak nagle wybuchnął radością:
– Ty się śmiejesz, macocho! Czyli mi przebaczyłaś? Powiedz, oj, powiedz, że tak, macocho, proszę.
Klaskał, z błękitnych oczu gdzieś przepadł smutek, a zamiast niego pobłyskiwały dzikie ogniki. Doña Lukrecja spostrzegła na jego palcach plamy po farbie. Poczuła nagłe wzruszenie – wbrew własnej woli. Czy znowu zasłabnie? Coś podobnego… Zerknęła w lustro przy wejściu: odzyskała poprzedni wyraz twarzy, policzki zdobił jej lekki pąs, a pierś falowała ze wzburzenia. Machinalnie zasłoniła dekolt, mocniej zaciskając podomkę. Czy ten dzieciuch mógł być aż tak bezczelny, tak cyniczny, tak zepsuty? Justyniana czytała w jej myślach. Patrzyła na nią, jakby mówiła: „Niech się pani nie poddaje, proszę pani, niech mu pani nie wybacza! Niech pani nie będzie głupia!”. Chcąc ukryć zakłopotanie, sięgnęła po szklankę i pociągnęła znów kilka łyków. Zimna woda dobrze jej zrobiła. Chłopiec skwapliwie chwycił wolną dłoń macochy i zaczął na powrót całować, nie przerywając mówienia:
– Dziękuję, macocho. Jesteś taka dobra. Od razu wiedziałem, dlatego odważyłem się przyjść. Pokażę ci moje rysunki. Porozmawiamy o Egonie Schielem, o jego życiu i obrazach. Opowiem ci, kim chcę być, jak dorosnę, i jeszcze tysiąc innych rzeczy. Zgadłaś już? Malarzem, macocho! Chcę zostać malarzem.
Justyniana z niepokojem kręciła głową. Na dworze silniki i klaksony wypełniały zmierzch na San Isidro oszałamiającym hałasem. Poprzez firanki w jadalni doña Lukrecja dostrzegała przyjazne sąsiedztwo nagich gałęzi i sękatych pni drzewek oliwnych. Słabości – precz, trzeba podjąć zdecydowane kroki.
– No, Fonsito – odezwała się z surowością, jakiej serce już jej nie podpowiadało – a teraz bądź tak miły i idź już sobie.
– Dobrze, macocho – chłopiec podniósł się jednym ruchem. – Czego tylko sobie życzysz. Będę się ciebie słuchał, będę zawsze posłuszny. Zobaczysz, jaki jestem grzeczny.
Po jego głosie i wyrazie twarzy znać było, że zrzucił ogromny kamień z serca i że nie dręczą go już wyrzuty sumienia. Złoty kosmyk igrał mu na czole, a oczy iskrzyły wesołością. Doña Lukrecja patrzyła, jak sięga dłonią do tylnej kieszeni, wyciąga chusteczkę i wyciera nos, następnie podnosi z podłogi plecak, teczkę na rysunki i pudełko z kredkami. Zarzucił to wszystko na plecy i wycofał się ku drzwiom, nie spuszczając oczu z doñi Lukrecji i Justyniany.
– Jak tylko będę mógł, to znów się urwę i przyjdę do ciebie, macocho – rzucił śpiewnie od progu. – I oczywiście do ciebie, Justysiu, też.
Drzwi od ulicy zatrzasnęły się, ale obie pozostały jeszcze chwilę bez ruchu i nic nie mówiąc. Niebawem z oddali dobiegł dźwięk dzwonów kościoła Najświętszej Marii Panny. Gdzieś zaszczekał pies.
– Niewiarygodne – bąknęła doña Lukrecja. – Że też miał czelność się tu pojawić.
– Niewiarygodne, że pani była dla niego taka dobra – odparowała oburzona pokojówka. – Przebaczyła mu pani, tak czy nie? Po tym całym pasztecie, w który panią wpakował, żeby się pani pokłóciła z panem! Pani pójdzie prościutko do nieba, bez dwóch zdań!
– Nie jestem pewna, czy faktycznie w tej małej główce mógł się narodzić taki podstępny plan.
Szła do łazienki, mówiąc do siebie, usłyszała jednak, że Justyniana jej odpowiada:
– Oczywiście, że mógł. Fonsito jest zdolny do najgorszych rzeczy. Co, jeszcze się pani nie przekonała?
„Może” – pomyślała doña Lukrecja. Ale to przecież jeszcze chłopczyk, dziecko, czyż nie tak? Przynajmniej co do tego nie było wątpliwości. W łazience zmoczyła sobie czoło zimną wodą i przejrzała się w lustrze. Na skutek dzisiejszych przeżyć nos jej wysmuklał, nozdrza poruszały się niespokojnie, a pod oczami pojawiły się sinawe półksiężyce. W głębi wpółprzymkniętych ust widziała czubek chropawego kółka, w jakie przemienił się jej język. Pomyślała o jaszczurkach i legwanach z Piury – zawsze miały taki suchy język jak ona teraz. Od pojawienia się Fonsita w jej domu zastygła niczym te prehistoryczne skamieliny z pustyń na północy. Bez zastanowienia, całkowicie mechanicznie rozwiązała pasek i pomagając sobie ruchem ramion, zrzuciła podomkę. Jedwab ześliznął się pieszczotliwie po ciele i opadł szeleszcząc na podłogę. Pofałdowana podomka okrywała teraz jej stopy na podobieństwo ogromnego kwiatu. Nie wiedziała, co robi i co ma robić dalej. Oddychała niespokojnie. Jej nogi przemknęły nad kręgiem otaczającego je stroju i powiodły ją na bidet, gdzie usiadła, spuściwszy uprzednio koronkowe majteczki. Co się działo? Co teraz poczniesz, Lukrecjo? Ani śladu uśmiechu. Usiłowała wciągać i wypuszczać powietrze z maksymalnym spokojem, gdy tymczasem jej ręce swobodnie otwierały kurki, ciepły, zimny, manipulowały wodą, mieszały strugi, stopniowały natężenie, wzmacniały bądź osłabiały strumień letni, gorący, zimny, chłodny, słaby, gwałtowny, lekki. Poruszała ciałem do przodu, do tyłu, bujała się z prawa na lewo, by w końcu znaleźć odpowiednią pozycję. Tutaj. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją dreszcz. „Może nie zdawał sobie sprawy, może robił to ot tak, po prostu” – powtórzyła w myślach, litując się nad tym dzieciakiem, któremu tak często złorzeczyła przez ostatnie pół roku. Może nie był złym dzieckiem, może nie… Psotnym, złośliwym, cwanym fanfaronem, nieodpowiedzialnym, Bóg wie jakim jeszcze. Ale nie nikczemnym. „Może nie”. Myśli kotłowały jej się w głowie niczym wrząca woda w czajniku. Wspominała dzień, kiedy poznała Rigoberta, wdowca o ogromnych uszach Buddy i bezwstydnym nosie, wdowca, którego poślubiła niedługo potem, i chwilę, kiedy po raz pierwszy ujrzała swojego pasierba, cherubinka w granatowym marynarskim ubranku ze złotymi guzikami i w bereciku z kotwicą, a następnie wszystko, co odkrywała, czego się dowiadywała, całe to życie niespodziewane, bujne, nocne, intensywne, w owym domku w Barranco, który Rigoberto kazał dla nich zbudować, kłótnie między architektem a jej mężem, które legły u podstaw ich domowego ogniska. Tyle się wydarzyło od tamtego czasu! Obrazy pojawiały się i znikały, rozmywały się, zmieniały, mieszały ze sobą, ustępowały jeden drugiemu i czuła, jakby wilgotna pieszczota wartkiego strumienia dotarła do jej duszy.Wytyczne dla architekta
Nasze nieporozumienie ma swoje źródło w odmiennych koncepcjach. Pan wykonał piękny projekt mojego domu i mojej biblioteki, wychodząc z założenia – niestety szalenie rozpowszechnionego – jakoby w ognisku domowym najważniejsi byli ludzie, a nie przedmioty. Nie krytykuję faktu, że przyjął pan takie kryterium, niezbędne u człowieka pana zawodu, gdzie trudno ryzykować utratę klienteli. Jednakże moja koncepcja przyszłego domostwa jest całkowicie odmienna, mianowicie: na tej niewielkiej przestrzeni, którą nazwę moim światem, rządzić będą moje kaprysy, a pierwszeństwo przyznaję moim książkom, obrazom i rycinom. My, ludzie, będziemy obywatelami drugiej kategorii. Owe cztery tysiące tomów oraz setka płócien i kart pokrytych grafikami mają stanowić podstawę zleconego panu przeze mnie projektu. Im właśnie powinien pan zapewnić wygodę, bezpieczeństwo i przestronność, choćby kosztem ludzi.
Szczegółem koniecznym będzie kominek, który można by zaadaptować na piec krematoryjny dla zbędnych książek i sztychów – wedle mojego uznania. Z powyższego względu jego lokalizacja wypaść powinna jak najbliżej regałów i na odległość wyciągniętej ręki od mojego fotela, jako że zabawa w inkwizytora literackich i artystycznych ofiar sprawia mi przyjemność na siedząco, nie zaś na stojąco. Już wyjaśniam, o co chodzi. Otóż cztery tysiące książek i sto grafik, jakie są w moim posiadaniu, to liczby stałe. Nigdy nie będę miał więcej, chcę bowiem uniknąć nadmiaru i chaosu. Nie będę jednakże posiadał wciąż tych samych książek i rycin, dlatego też aż do śmierci będę bezustannie odnawiał moje zbiory. Oznacza to, że przyjmując nową książkę do biblioteki, muszę zrobić jej miejsce, eliminując inną, każdy zaś obraz – litografia, drzeworyt, ksylografia, rysunek, suchoryt, grafika wykonana techniką mieszaną, olej, akwarela itd. – który trafia do mojej kolekcji, usuwa z niej ten, który cieszy się u mnie najmniejszymi względami. Nie ukrywam, że dokonywanie wyboru ofiary jest czynnością nadzwyczaj trudną i nierzadko rozdzierającą, istnym dylematem hamletowym, który dręczy mnie całe dnie i tygodnie, a potem odżywa jeszcze w koszmarach nocnych. Początkowo zwykłem darowywać skazane książki i ilustracje bibliotekom i muzeom państwowym. Obecnie jednak palę je, stąd ważna rola kominka. Na tę drastyczną formułę, która udrękę wywołaną koniecznością wyboru skazańca przyprawia pieprzykiem świętokradztwa kulturowego i transgresji moralnej, zdecydowałem się w dniu, a ściślej – w nocy, kiedy postanowiwszy kolorową reprodukcję puszki zupy Campbell Andy’ego Warhola zastąpić pięknym Szyszlem powstałym pod wrażeniem morza w Paracas, pojąłem, jakim idiotyzmem byłoby narażać cudze oczy na widok tego, co w moich straciło rację bytu. Dlatego wrzuciłem Warhola w ogień. Widząc, jak płomienie trawią karton, przyznaję, odczułem lekkie wyrzuty sumienia. Teraz już mi się to nie zdarza. Oddałem na pastwę ognia dziesiątki poetów romantycznych i z nurtu ludowego, a także nie mniej malarzy konceptualistów, abstrakcjonistów, informelistów, pejzażystów, portrecistów i autorów dzieł sakralnych, utrzymując w ten sposób w bibliotece i pinakotece numerus clausus absolutnie bez bólu, mało tego – z ekscytującym przeświadczeniem, że oto uprawiam krytykę literacką i artystyczną we właściwy sposób: radykalny, nieodwracalny i wysoce energetyczny. Dodam jeszcze, by zakończyć tę dygresję, że zajęcie owo mnie bawi, ale zupełnie nie sprawdza się jako afrodyzjak, ma wtedy wymiar skromniejszy, ograniczony ledwie do sfery duchowej, bez interakcji z ciałem.
Ufam, że tego, co pan właśnie przeczytał na temat pierwszeństwa, jakie przyznaję obrazom i książkom przed istotami dwunożnymi z krwi i kości, nie potraktuje pan jako erupcji poczucia humoru bądź jako manifestacji cynizmu. Przeciwnie, jest to wyraz głęboko zakorzenionego przekonania, wynikłego zarówno z trudnych, jak i nader przyjemnych doświadczeń. Nie było mi łatwo przybrać postawę sprzeczną z wiekowymi tradycjami – nazwijmy je, nie bez pobłażliwego uśmiechu, humanistycznymi – opartymi na filozofiach i religiach antropocentrycznych. Wedle nich nie do pomyślenia jest, aby realną ludzką istotę o ciele przemijającym traktować z mniejszym zainteresowaniem i szacunkiem niż istotę wymyśloną, ukazywaną (jeśli to panu bardziej odpowiada, możemy użyć określenia: odbitą) w obrazach plastycznych i literackich. Oszczędzę panu szczegółów tej historii i zapraszam do wysłuchania wniosku, do jakiego doszedłem i jaki teraz z podniesionym czołem głoszę. Świat swobodnie poruszających się hultajów, którego pan i ja jesteśmy cząstką, nie obchodzi mnie, nie sprawia mi radości ani cierpień – czyni to natomiast owa mnogość istot ożywionych dzięki wyobraźni, talentom artystów, istot zamieszkujących obrazy, książki i ryciny, które z pieczołowitością i miłością przez lata gromadziłem. Dom, który mam zamiar wznieść w Barranco, a który pan powinien na nowo od początku do końca zaprojektować, ma być przede wszystkim domem dla nich, a dopiero potem dla mnie, dla mojej świeżo poślubionej żony czy dla mojego synka. Nasza – niech nie zabrzmi to jak bluźnierstwo – trójca rodzinna pełni funkcje usługowe wobec tych przedmiotów, co i panu radzę, gdy przeczytawszy już niniejsze uwagi, pochyli się pan nad deską kreślarską, by naprawić to, co pan zepsuł.
Mój list należy rozumieć dosłownie, a nie jako zagadkową metaforę. Wznoszę dom, by cierpieć i radować się wraz _z_ _nim_i_,_ przez _nie_ i dla _nic_h_._ Proszę uczynić wysiłek i upodobnić się do mnie przez ten krótki czas, kiedy będzie pan dla mnie pracował.
A teraz proszę zacząć rysować.Noc kotów
Zgodnie z umową Lukrecja pojawiła się o zmroku i zaczęła mówić o kotach. Sama wyglądała jak przepiękna perska kocica w swoich szeleszczących gronostajach, które sięgały jej do stóp, skrywając ruchy. Czy pod tym srebrzyście połyskującym okryciem była naga?
– Jak mówisz? O kotach?
– Raczej o kotkach – miauknęła i zrobiła kilka stanowczych kroków wokół don Rigoberta, przywodząc mu na myśl buhaja, który właśnie wyszedł z boksu na arenę i mierzy wzrokiem toreadora. – O kociakach, mruczkach, kiziach. Tuzin, może więcej.
Dokazywały na narzucie z czerwonego aksamitu. Wyciągały i chowały łapki w ostrym świetle, które niczym gwiezdny pył spływało na łóżko z niewidocznego sufitu. Atmosfera przesycona była zapachem piżma, a barokowa muzyka o kontrastowych tonach dobiegała z tego samego kąta, z którego teraz odezwał się władczy, suchy głos:
– Rozbierz się.
– Co to, to nie – zaprotestowała doña Lukrecja. – Ja? Tutaj? Z tymi zwierzakami? Za nic w świecie, nie znoszę kotów.
– Chciał się z tobą kochać między kotkami? – oczom don Rigoberta nie uchodziła ani jedna ewolucja doñi Lukrecji na mięciutkim dywanie. Serce już mu się budziło. W Barranco noc nabierała życia, znikała dotychczasowa wilgoć.
– Masz pojęcie? – mruknęła, przystając na sekundę, po czym na nowo podjęła wędrówkę w kółko. – Chciał mnie zobaczyć nago pomiędzy tymi kotami. A wiesz, jak się ich brzydzę! Aż mnie trzęsie na samo wspomnienie.
Don Rigoberto zaczął dostrzegać ich sylwetki, a jego uszy wyławiały ciche miauknięcia drobnej kociarni. Odgrodzone dotąd mrokiem wyłaniały się, nabierały kształtów, wreszcie odczuł zawrót głowy, widząc na rozpłomienionej kapie, pod deszczem światła, te błyski, te refleksy, to bure kłębowisko. Domyślił się, że na krańcach tych ruchomych migotań czają się jędrne, zakrzywione, dopiero co wykształcone pazurki.
– Chodź, chodź tu – rozkazał cicho mężczyzna z kąta. Jednocześnie chyba podkręcił gałkę głośności, bo klawikordy i skrzypce zaatakowały mocniej jego uszy. Pergolesi! – rozpoznał don Rigoberto. Pojął, skąd wybór tej właśnie sonaty: osiemnaste stulecie było nie tylko wiekiem przebieranek i pomieszania płci, ale w szczególności wiekiem kotów. A czyż i Wenecja nie była od zarania kocią republiką?
– Byłaś już naga? – wsłuchując się w siebie, pojął, że pragnienie zbyt szybko przejmowało władzę nad jego ciałem.
– Jeszcze nie. On mnie rozebrał, jak zwykle. Po co pytasz, skoro wiesz, że tak najbardziej lubi?
– A ty też? – przerwał jej słodkim tonem.
Doña Lukrecja odpowiedziała wymuszonym śmiechem.
– Zawsze wygodnie jest mieć waleta – szepnęła po chwili, uśmiechając się powściągliwie. – Aczkolwiek tym razem było inaczej.
– Z powodu kotków?
– A z czyjegoż by? Potwornie mnie rozdrażniły. Nerwy dosłownie mnie rozsadzały, Rigoberto.
Mimo to posłuchała polecenia kochanka ukrytego w kącie. Czekała, stojąc u jego boku, uległa, zaciekawiona i podniecona, choć ani na chwilę nie zapominała o gromadce posplątywanych kociaków, wijących się i liżących leniwie w nieprzyzwoitym żółtym kręgu, który więził je pośrodku płomiennego łoża. Gdy poczuła, jak dwie dłonie zjeżdżają od kostek do stóp i zdejmują jej buty, piersi napięły jej się niczym dwa łuki, a sutki stwardniały. Mężczyzna zsuwał jej teraz pieczołowicie pończochy, z pedanterią i bez pośpiechu całując każdy odsłaniany fragment skóry. Mruczał przy tym słowa, które doñi Lukrecji początkowo wydały się podyktowanymi namiętnością czułościami bądź wulgaryzmami.
– Ale nie, ani nie wyznawał miłości, ani nie gadał świństw, jak mu się to czasami zdarza – wybuchnęła ponownie tym sceptycznym śmiechem, stając w zasięgu ręki don Rigoberta. Ten nie próbował jej dotknąć.
– Co zatem? – wybełkotał, walcząc z opornością własnego języka.
– Objaśniał, urządził mi cały koci wykład – znów się śmiała, już na granicy krzyku. – Wiedziałeś, że kicie najbardziej na świecie uwielbiają miód? I że z tyłu mają woreczek, skąd roztaczają woń?
Don Rigoberto wciągnął noc w rozszerzone nozdrza.
– Tym pachniesz? Czyli to nie piżmo?
– Cybet, koci zapach. Jestem nim cała przesiąknięta. Przeszkadza ci?
Cała historia wymykała mu się, mieszała mu w głowie, sądził, że jest w jej centrum, a pozostawał poza obrębem. Don Rigoberto nie wiedział, co ma myśleć.
– A po co przyniósł naczynia z miodem? – spytał w obawie, że chodziło tu o jakąś grę, jakiś dowcip, który niweczyłby formalny charakter ceremonii.
– Żeby cię posmarować – odparł mężczyzna, przerywając pocałunki, po czym dalej ją rozbierał. Zdjął już pończochy, płaszcz, bluzkę. Teraz rozpinał spódnicę. – Przywiozłem go z Grecji. To miód pszczół z góry Imetos, o którym wspominał Arystoteles. Zachowałem go dla ciebie z myślą o tej nocy.
„Kocha ją” – pomyślał zazdrosny i rozczulony don Rigoberto.
– Co to, to nie – zaoponowała doña Lukrecja. – Nie i nie. Nie zgodzę się na żadne świństwo.
Mówiła to bez przekonania, tonem kogoś, kto wie, że musi się poddać. Wszelką zdolność do walki odebrała jej zaraźliwa wola kochanka. Ciało zaczęło wibrować, przestała więc zwracać uwagę na rozmiauczone łóżko, skupiając się na mężczyźnie, który wyswobodził ją już z ostatnich więzów i teraz, klęcząc u jej stóp, obsypywał pieszczotami. Nie oponowała, starając się zatracić w przyjemności, jaką w niej wzbudzał. Jego usta i dłonie znaczyły swoje szlaki płomieniami. Zielonkawobure kotki, te nieruchome, tamte ożywione, nadal marszczyły kapę na łóżku, miaucząc i bawiąc się. Pergolesi osłabł, był już tylko dalekim powiewem, wybrzmiewającą niemocą.
– Nasmarować ci ciało miodem pszczół z góry Imetos? – powtórzył don Rigoberto, sylabizując każde słowo.
– Żeby kotki mnie lizały, masz pojęcie? Z moim wstrętem, moją alergią na koty, moją odrazą do lepkich plam („Nigdy nie żuła gumy” – pomyślał don Rigoberto z wdzięcznością), nawet na czubku palca. Wyobrażasz to sobie?
– To było wielkie poświęcenie. Robiłaś to tylko dlatego…
– Dlatego, że cię kocham – przerwała mu w pół słowa. – Ty też mnie kochasz, prawda?
„Z całej duszy” – pomyślał don Rigoberto. Miał zamknięte oczy. Nareszcie osiągnął stan pełnej jasności umysłu. Bez trudu orientował się w tym labiryncie gęstych cieni. Bardzo wyraźnie – i ze szczyptą zawiści – widział, z jaką zręcznością, bez pośpiechu i nie tracąc panowania nad palcami, mężczyzna uwalniał Lukrecję z halki, stanika, majteczek, a jego usta delikatnie całowały atłas jej ciała, wyczuwając gęsią skórkę – z zimna, niepewności, obawy, ze wstrętu czy pożądania? – i gorące tchnienia, które jego pieszczoty wyczarowały na tych wymarzonych kształtach. Kiedy poczuł na języku, zębach i podniebieniu kochanka kędzierzawą gęstwinkę włosów, a ostry aromat jej soków uderzył mu do mózgu, zadrżał. Czy zaczął ją smarować? Tak. Pędzelkiem malarskim? Nie. Ręczniczkiem? Nie. Własnymi dłońmi? Tak. Ściślej mówiąc, wszystkimi długimi kościstymi palcami, jak wykwalifikowany masażysta. Rozprowadzały po skórze krystaliczną substancję – jej słodki zapach dochodził do nozdrzy don Rigoberta, mącąc mu w głowie – sprawdzały twardość ud, ramion i piersi, podszczypywały te biodra, przemierzały te pośladki, zanurzały się w te zaciśnięte zagłębienia, rozsuwając je. Kapryśna muzyka Pergolesiego znów powróciła. Jej dźwięki zagłuszyły ciche protesty doñi Lukrecji i niecierpliwość kotków, które zwęszyły już miód i w przewidywaniu tego, co miało nadejść, zaczęły skakać i piszczeć. Biegały po łóżku z otwartymi pyszczkami, całe rozgorączkowane.
– Raczej wygłodniałe – uściśliła doña Lukrecja.
– Byłaś już podniecona? – dyszał don Rigoberto. – Czy on się rozebrał? Też nasmarował się miodem?
– Też, też, też – zanuciła monotonnie doña Lukrecja. – Nasmarował mnie, nasmarował siebie, wymógł na mnie, żebym posmarowała mu plecy tam, gdzie nie dosięgał ręką. To, rzecz jasna, bardzo podniecające igraszki. Ani on nie jest z drewna, ani ty byś nie chciał, żebym ja była, prawda?
– Jasne, że nie – przytaknął don Rigoberto. – Kochanie ty moje.
– Oczywiście całowaliśmy się, dotykaliśmy się, pieściliśmy się – uzupełniła jego żona. Podjęła na nowo okrężną wędrówkę, a do uszu don Rigoberta z każdym jej krokiem docierał szelest gronostajów. Czy wspomnienie ją rozpalało? – To znaczy cały czas w kącie pokoju. Przez dobrą chwilę. Aż do momentu, kiedy mnie dźwignął i całą w miodzie zaniósł na łóżko.
Obraz był tak jasny, tak wyrazisty, że don Rigoberto się przestraszył: „Mogę od tego oślepnąć”. Jak ci hipisi z czasów psychodelii, którzy w wyniku synestezji spowodowanych przez kwas lizerginowy rzucali wyzwanie kalifornijskiemu słońcu, aż promienie zwęglały im siatkówki, skazując na postrzeganie życia za pomocą słuchu, dotyku i wyobraźni. Oto widział, jak, lśniący, cali w miodzie i tryskający humorem, jakże helleńscy w swojej nagości i gracji, zmierzają ku kociemu zamętowi. On był średniowiecznym włócznikiem uzbrojonym do bitwy, ona zaś leśną nimfą, porwaną Sabinką. Machała rozzłoconymi stopami i protestowała: „Nie chcę, nie lubię”, ale jej ramiona miłośnie obejmowały porywacza za szyję, jej język za wszelką cenę starał się wcisnąć w jego usta, by z rozkoszą zakosztować jego śliny. „Zaczekaj, zaczekaj” – poprosił don Rigoberto. Doña Lukrecja posłusznie stanęła i nagle jakby zniknęła we współwinnych cieniach, a jej mężowi przypomniała się wątła dziewczynka Balthusa (Nu avec chat), jak siedzi na krześle z głową lubieżnie odrzuconą do tyłu, jedną nogę trzyma wyprostowaną, drugą zgięła, opierając drobną piętę na brzegu siedzenia, i wyciąga rękę, żeby pogłaskać rozwalonego na komodzie kota, który na wpół przymknąwszy ślepia, oczekuje rozkoszy. Szukając gorączkowo, przypomniał sobie także, że przelotnie widział – może w książce animalisty holenderskiego Midasa Dekkersa – Rosalbę Botera (1968), olej przedstawiający skulonego na łożu małżeńskim czarnego kotka, gotowego dzielić posłanie z bujnych kształtów prostytutką o kręconych włosach, która właśnie dopala papierosa – a także drzeworyt Feliksa Vallottona (czyżby Gnuśność, z około 1896?), na którym dziewczyna o żwawych pośladkach, leżąc na pierzynie w geometryczne wzory wśród kwiecistych poduch, drapie erogenną szyję wyprostowanego kota. Poza tymi niepewnymi aluzjami żaden inny obraz z arsenału pamięci nie kojarzył mu się z tym, co teraz widział. Był zaintrygowany jak dziecko. Podniecenie zmalało, ale nie znikło zupełnie, unosiło się na horyzoncie jego ciała na podobieństwo chłodnego słońca europejskiej jesieni, wymarzonej pory na podróże.
– I? – zapytał, powracając do rzeczywistości przerwanego snu.
Mężczyzna złożył Lukrecję w kręgu światła, stanowczo uwolnił się z powstrzymującego go uścisku i nie zważając na jej prośby, cofnął się o krok. Podobnie jak don Rigoberto, przyglądał się jej teraz z mroku. Przedstawienie było niezwykłe i – gdy minęła pierwsza konsternacja – niewyobrażalnie piękne. Zrazu odsunąwszy się z przestrachem, żeby zrobić jej miejsce i przyjrzeć się, zwierzątka – skulone, niezdecydowane, ciągle w pogotowiu niczym zielone i żółte iskierki z nastroszonymi wąsikami – chwilę wietrzyły, wreszcie rzuciły się na słodką zdobycz. Wdrapywały się, oblegały, zajmowały powleczone miodem ciało, popiskując z uciechy. Koci rejwach stłumił urywane protesty, zduszone chichoty i okrzyki doñi Lukrecji. Skrzyżowała tylko ramiona na twarzy, chroniąc usta, oczy i nos przed gorliwymi liźnięciami, i zdała się na ich łaskę. Spojrzenia don Rigoberta towarzyszyły mieniącym się, gorliwym stworzonkom, wraz z nimi ześlizgiwały się po jej piersiach i biodrach, spadały z kolan, przywierały do jej łokci, wspinały się po udach i, tak samo jak te języczki, napawały się ową płynną słodyczą rozlaną na pełnym księżycu jej brzucha. Lśnienie miodu doprawionego kocią śliną sprawiało, że białe kształty robiły wrażenie półpłynnych, a lekkie podrygi, w jakie wprawiały je zwinne gonitwy i kółeczka, przydawały im owej ruchliwej miękkości ciał zanurzonych pod wodą. Doña Lukrecja unosiła się, była statkiem prującym niewidzialne fale. „Ależ jest piękna!” – pomyślał. Jej ciało, obdarzone twardymi piersiami i wspaniałymi biodrami, świetnym rysunkiem ud i pośladków, stanowiło szczyt tego, co najwyżej cenił w kobiecej sylwetce: obfitości zatrzymanej o krok od niepożądanej nadwagi.
– Rozchyl nogi, kochanie ty moje – poprosił mężczyzna bez twarzy.
– Rozchyl je, rozchyl – błagał don Rigoberto.
– Są malutkie, nie gryzą, nic ci nie zrobią – nalegał mężczyzna.
– Czułaś już rozkosz? – zapytał don Rigoberto.
– Nie, skąd – odparła doña Lukrecja, wznowiwszy swój hipnotyczny spacer. Szmer gronostajów pobudził jego podejrzenia: czy pod tym okryciem była naga? Tak, bez wątpienia. – Dostawałam szału od łaskotek.
W końcu jednak zgodziła się i dwa, może trzy kocurki przystąpiły z zapałem do wewnętrznej strony jej ud, by wylizać kropelki miodu iskrzące się pośród jedwabistych, czarnych włosków wzgórka łonowego. Chór języczków wydawał się don Rigobertowi muzyką iście niebiańską. Powrócił Pergolesi, tym razem bez impetu, pojękując powoli i ze słodyczą. Okazałe ciało, na powrót bez miodu, spoczywało w głębokim, spokojnym bezruchu. Jednak doña Lukrecja nie spała – do uszu don Rigoberta docierało dyskretne pomrukiwanie, które bezwiednie wydawała z siebie.
– Przeszła ci odraza? – dociekał.
– Pewnie, że nie – odpowiedziała. A po chwili dodała z humorem: – Ale już mi to tak nie przeszkadzało.
Zaśmiała się – tym razem był to śmiech jasny, jaki rezerwowała tylko dla niego na noce wspólnej intymności, nieokiełznanych fantazji, które dawały im tyle szczęścia. Don Rigoberto pożądał jej wszystkimi otworami ciała.
– Zdejmij futro – błagał. – Pójdź, pójdź w me ramiona, moja królowo, moja bogini.
Rozproszyło go wszakże widowisko, które dokładnie w tym momencie ujrzał ze zdwojoną siłą. Mężczyzna przestał już być niewidoczny. W obraz wkomponowało się bezszelestnie jego wysokie, namaszczone ciało. I on też teraz tam był. Padł na czerwoną kołdrę i przylgnął do doñi Lukrecji. Bębenki don Rigoberta ugodził rozdzierający wrzask kotów zgniecionych pomiędzy ciałami kochanków, z wywalonymi na wierzch języczkami szamoczących się w poszukiwaniu drogi ucieczki, zdezorientowanych. Zatkał uszy, ale nadal go słyszał. I chociaż zamknął też oczy, ujrzał, jak mężczyzna mości się na doñi Lukrecji. Niemal zanurzał się w białych, mocnych biodrach, a te przyjmowały go z wielką ochotą. Całował ją z tą samą zachłannością, z jaką wcześniej lizały ją kotki, i poruszał się na niej, z nią, spętany jej ramionami. Dłonie doñi Lukrecji zaciskały się na jego plecach, jej uniesione nogi opadły na jego nogi, a jej wyniosłe stopy spoczęły na jego łydkach – w miejscu, które rozpalało don Rigoberta do białości. Westchnął, z ogromnym trudem powstrzymując się od płaczu, który go rozsadzał. Zdołał jeszcze ujrzeć, że doña Lukrecja wymknęła się w stronę drzwi.
– Wrócisz jutro? – zapytał rozpłomieniony.
– I pojutrze, i popojutrze – odparła cicha sylwetka, niknąc w mroku. – A czy ja kiedy odeszłam?
Kotki otrząsnęły się już z zaskoczenia, znów zajęły się sobą i ostatnimi kropelkami miodu, nie zwracając uwagi na zmagania dwojga ludzi.Fetyszyzm na punkcie imion
Jestem fetyszystką na punkcie imion, a twoje imię mnie pociąga i doprowadza do szaleństwa. Rigoberto! Jest takie męskie, eleganckie, takie z brązu i takie włoskie… Kiedy je wymawiam po cichutku, tylko dla siebie samej, po plecach przechodzą mi ciarki i nagły chłód chwyta mnie za te różowe pięty, którymi obdarzył mnie Bóg (lub, jeśli wolisz, Natura, ty niedowiarku). Rigoberto! Roześmiana kaskada przezroczystych wód. Rigoberto! Żółta wesołość szczygła radującego się ze słońca. Gdzie jesteś ty, tam jestem i ja. Cichuteńka i zakochana, jestem. Podpisujesz swoim czterosylabowym imieniem zlecenie przelewu albo weksel? Ja jestem kropeczką nad i, ogonkiem od g i rożkiem na t. Plamką atramentu na twoim kciuku. Chcesz się ochłodzić szklaneczką wody mineralnej? Ja jestem bąbelkiem, który koi twoje podniebienie, i kosteczką lodu, która zmraża twój język-żmijkę. Ja, Rigoberto, jestem sznurowadłem twoich butów i wafelkiem nadziewanym ekstraktem śliwkowym, który bierzesz co wieczór na zatwardzenie. Skąd znam ten szczegół twojego życia gastroenterologicznego? Kto kocha, ten wie i pielęgnuje wiedzę o wszystkim, co dotyczy jego ukochanego, uświęcając jego najbanalniejsze cechy. Przed twoim portretem żegnam się i modlę. Chcąc poznać twoje życie, sięgam po twoje imię, po numerologię kabalistyczną i po sztuki wróżbiarskie Nostradamusa. Kim jestem? Kimś, kto kocha cię, jak piana kocha falę, jak chmura poranną zorzę. Szukaj, szukaj i znajdź mnie, ukochany.
Twoja, twoja, twoja
Fetyszystka na punkcie imion