- promocja
Zew Kalahari - ebook
Zew Kalahari - ebook
Bestseller „New York Timesa” uhonorowany nagrodą National Geographic Special oraz Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, opisujący przygody Marka i Delii Owensów (autorki światowego fenomenu literackiego „Gdzie śpiewają raki”).
Para młodych amerykańskich zoologów, Delia i Mark Owensowie, w 1974 roku wsiada na pokład samolotu do RPA, mając przy sobie niewiele ponad zmianę ubrania i lornetkę. Kupują land rovera z trzeciej ręki i jadą w głąb pustyni Kalahari. Tam, na dotąd niepoznanym terenie, gdzie w promieniu setek kilometrów nie ma dróg, ludzi ani wody, Owensowie zaczynają badania zwierząt, które nigdy wcześniej nie widziały człowieka.
Międzynarodowy bestseller „Zew Kalahari”, nagrodzony w 1985 roku Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, jest opowieścią o życiu Owensów wśród lwów, hien brunatnych, szakali, żyraf i wielu innych stworzeń, które stały się im bliskie. To także przejmująca relacja ich walki z niebezpieczeństwami życia na jednym z ostatnich nieskalanych cywilizacją miejsc na ziemi.
„Ta książka cię zahipnotyzuje, po czym rzuci cię na kolana.” Los Angeles Times
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-813-2 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
_Mark_
Lewe ramię i biodro rozbolały mnie od leżenia na twardej ziemi. Przewróciłem się na prawy bok, wiercąc się na kępach trawy i kamykach, ale nie mogłem znaleźć wygodnej pozycji.
Skulony w śpiworze, chroniącym mnie przed chłodem świtu, usiłowałem złapać jeszcze parę chwil snu. Poprzedniego wieczora przejechaliśmy doliną na północ, kierując się rykami stada lwów, ale o trzeciej nad ranem ucichły – prawdopodobnie upolowały ofiarę. W ciszy nie mogliśmy ich namierzyć, więc położyliśmy się na ziemi pod krzakami na małej trawiastej polance. Teraz nasze pokryte rosą nylonowe śpiwory lśniły w porannym słońcu jak dwie wielkie dżdżownice.
_Wraauuu!_ Zaskoczony uniosłem powoli głowę i spojrzałem przed siebie. Oddech ugrzązł mi w piersi. Lwica była wielka – ważyła ponad sto pięćdziesiąt kilo – ale z poziomu ziemi wydawała się jeszcze potężniejsza. Szła ku nam, oddalona o jakieś pięć metrów, kołysząc głową na boki. Czarny pędzelek na końcu jej ogona drgał w skupieniu. Zacisnąłem palce na kępie trawy i zamarłem. Lwica zbliżała się, wielkie łapy unosiły się i opadały w idealnie miarowym rytmie, kropelki wilgoci jak klejnoty wisiały na jej grubych wibrysach. Głębokie bursztynowe oczy wpatrywały się we mnie. Chciałem obudzić Delię, ale bałem się poruszyć. Lwica dotarła do stóp naszych śpiworów, po czym odwróciła się lekko.
– Delia! Pssst! Zbudź się! Lwy przyszły!
Delia powoli uniosła głowę i szeroko otworzyła oczy. Wielki kot, mierzący blisko trzy metry od czubka nosa po pędzelek na ogonie, przedefilował przed naszymi stopami i zniknął w krzakach trzy metry dalej. Delia chwyciła mnie za ramię i bezgłośnie wskazała coś po prawej stronie. Lekko odwróciłem głowę i cztery metry ode mnie ujrzałem inną lwicę, stojącą po drugiej stronie krzaków obok nas. A potem drugą… i trzecią. Otaczało nas całe Błękitne Stado, w sumie dziewięć sztuk. Większość spała. Spędziliśmy noc dosłownie wśród dzikich lwów z Kalahari. Błękitka leżała na grzbiecie jak przeskalowana domowa kicia, z zamkniętymi oczami, tylnymi łapami sterczącymi w górę nad kosmatym białym brzuchem, z przednimi łapami złożonymi na puchatej piersi. Obok niej spał Kostek – wielki samiec z kudłatą czarną grzywą i wypukłą blizną nad kolanem – pamiątką po pospiesznej operacji po ciemku parę miesięcy temu. Wraz z Dziczką, Psotką, Frygą i innymi pewnie dołączył do reszty przed świtem. Mieliśmy wiele innych spotkań z lwami z Kalahari, nie zawsze przyjaznych, ale Błękitne Stado zaakceptowało nas tak totalnie, że sypiało obok nas, co traktowaliśmy jak najpiękniejszą nagrodę, odkąd rozpoczęliśmy badania na wielkiej pustyni Kalahari w Botswanie, w sercu południowej Afryki. Nie stało się tak od razu. Jako młodzi, idealistycznie nastawieni studenci pojechaliśmy do Afryki na własną rękę, by rozpocząć badania nad miejscową fauną. Po miesiącach poszukiwań w dziewiczym terenie w końcu znaleźliśmy dostęp do „Wielkiego Pragnienia” – ogromnej połaci dziczy, tak oddalonej od cywilizacji, że na terenie większym od Irlandii byliśmy jedynymi ludźmi, nie licząc paru grup Buszmenów. Ze względu na upał, brak wody i materiałów do budowy schronienia, środkowa część Kalahari pozostaje niemal całkiem niepoznana i niezamieszkana. W pobliżu naszego obozu nie było żadnej wioski. Nie było nawet drogi. Musieliśmy wozić ze sobą wodę przez setki kilometrów, a bez chaty, prądu, radia, telewizji, szpitala, sklepu spożywczego czy jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi byliśmy czasem przez wiele miesięcy z rzędu odcięci od świata zewnętrznego. Większość napotykanych zwierząt nigdy dotąd nie widziała człowieka. Nikt do nich nie strzelał, nie ścigał samochodem, nie łapał w sidła i pułapki. Dlatego mieliśmy wyjątkową okazję, by poznać je w sposób niedostępny dla większości ludzi. W poranki pory deszczowej po przebudzeniu często widywaliśmy trzy tysiące antylop, pasących się wokół naszego namiotu. Lwy, lamparty i hieny brunatne odwiedzały w nocy nasz obóz. Budziły nas, szarpiąc za linki namiotów, od czasu do czasu wpadały z niezapowiedzianą wizytą do kąpielowej _bomy_ i wypijały wodę po zmywaniu naczyń, jeśli zapomnieliśmy ją wylać. Czasem siadywały z nami w świetle księżyca, a nawet obwąchiwały nam twarze. Napotykaliśmy niebezpieczeństwa – i to codziennie – a czasem ocieraliśmy się o katastrofy, z których na szczęście wychodziliśmy z życiem. Stawaliśmy oko w oko z terrorystami, kończyła nam się woda, szarpały nami burze i podtapiały nas powodzie. Walczyliśmy z pożarami, które pożerały tereny, na których rozbijaliśmy obozowiska – i spotkaliśmy starego mieszkańca pustyni, który pomógł nam przetrwać. W naszych początkach, z land roverem z trzeciej ręki, ogniskiem i w dolinie nazywanej podstępną, nie mogliśmy przewidzieć, że dowiemy się nowych, fascynujących faktów o zamieszkujących Kalahari lwach i hienach brunatnych: o tym, jak potrafią przetrwać susze bez wody i prawie bez pożywienia, gdzie migrują, uciekając przed złymi warunkami życia, i jak przedstawiciele każdego z tych gatunków współpracują ze sobą przy wychowywaniu młodych. Udokumentowaliśmy jedną z największych na świecie migracji antylop i odkryliśmy, że ogrodzenia odbierają Kalahari życie.
* * *
Naprawdę nie wiem, kiedy postanowiliśmy pojechać do Afryki. Chyba oboje zawsze tego chcieliśmy. Odkąd pamiętamy, szukaliśmy dzikich miejsc, z których czerpaliśmy siłę, spokój i wytchnienie i chcieliśmy je ochronić przed zniszczeniem. Nadal pamiętam smutek i zdziwienie, których doświadczyłem w dzieciństwie, gdy z dachu wiatraka patrzyłem, jak tabun buldożerów przebija się przez lasy na naszej farmie w Ohio, niszcząc je, by na ich miejscu powstała wielopasmówka, i zmieniając moje życie. Delia i ja poznaliśmy się na zajęciach z protozoologii na Uniwersytecie Georgii i wkrótce przekonaliśmy się, że dążymy do tego samego celu. Pod koniec semestru wiedzieliśmy już, że gdy pojedziemy do Afryki, musimy się tam wybrać razem. W tamtych czasach słyszało się od naukowców o znikającej dzikości Afryki: ponad dwie trzecie jej dzikiej fauny już znikło bądź zostało wypędzone z naturalnych habitatów przez wielkie farmy i rozrastające się miasta. W południowych rejonach zabijano i łapano tysiące drapieżników, by chronić trzodę. W niektórych afrykańskich krajach w ogóle nie dbano o przyrodę. Były to przerażające wiadomości. Zapragnęliśmy badać afrykańskie drapieżniki w rozległych, dziewiczych terenach i wykorzystać nasze badania do opracowania programu ochrony tego ekosystemu. Może także po prostu chcieliśmy zobaczyć na własne oczy, że takie dzikie miejsca nadal istnieją. Ale musieliśmy wyruszyć natychmiast, żeby w ogóle mieć co badać.
Wyjazd do Afryki w ramach studiów podyplomowych oznaczał lata zwłoki, a ponieważ nie napisaliśmy doktoratów, wiedzieliśmy, że mamy niewielką szansę na otrzymanie grantu z organizacji ekologicznej. Postanowiliśmy wziąć czasowy – dość długi – urlop i zarobić pieniądze potrzebne na sfinansowanie ekspedycji. Sądziliśmy, że gdy wybierzemy miejsce i badania ruszą, ktoś z pewnością da nam fundusze na dalsze prace. Po pół roku nauczania mieliśmy zerowe oszczędności. Zmieniłem zawód i przekwalifikowałem się na operatora kruszarki w kamieniołomach, a Delia pracowała to tu, to tam. Pod koniec drugiej połowy roku mieliśmy zaoszczędzone 4900 dolarów plus pieniądze na bilety lotnicze do Johannesburga w RPA. Za mało, żeby zacząć program badawczy, ale był koniec roku1973 i Arabowie właśnie zakręcili kran z tanią benzyną. Ceny wystrzeliły pod niebo. Musieliśmy lecieć teraz albo nigdy. Rozpaczliwie starając się wygrzebać jeszcze trochę pieniędzy, zapakowaliśmy cały dobytek – stereo, radio, telewizor, wędkę z kołowrotkiem, garnki i patelnie – do naszego małego kombi i pojechaliśmy rano do kamieniołomu, gdy robotnicy schodzili z nocnej zmiany. Stanąłem na dachu samochodu i poprowadziłem aukcję, w której sprzedałem wszystko łącznie z kombi za 1100 dolarów. Czwartego stycznia 1974 roku, rok po naszym ślubie, wsiedliśmy do samolotu z dwoma plecakami, dwoma śpiworami, jednym małym namiotem, zestawem do gotowania, aparatem fotograficznym, po jednej zmianie ubrań na osobę i sześcioma tysiącami dolarów. Tylko tyle potrzebowaliśmy, by rozpocząć badania.
* * *
Ta książka nie jest szczegółową kroniką naszych naukowych odkryć – te publikujemy gdzie indziej. Jest to historia naszego życia wśród lwów, hien brunatnych, szakali, ptaków, ryjówek, jaszczurek i wielu innych stworzeń, które tam poznaliśmy, i tego, jak przetrwaliśmy i prowadziliśmy badania w jednym z ostatnich i największych nieskalanych przez człowieka rejonów Ziemi. Ta historia pochodzi z naszych dzienników i wszystko w niej jest prawdą, włącznie z imionami i dialogami. Choć każdy rozdział ma innego narratora, nad książką pracowaliśmy wspólnie na wszystkich etapach jej powstawania.2. WODA
2
WODA
_Mark_
_…tego, kto zmierza w kierunku swoich marzeń i dąży do życia życiem, które sobie wyobraził, spotka sukces, jaki trudno osiągnąć na jawie… Jeśli budujesz zamki w chmurach, twoje dzieło nie musi przepaść; właśnie tam powinny się znajdować. Teraz połóż pod nimi fundamenty._
Henry David Thoreau
_Drobinki wody powoli, godzina za godziną przesiąkały przez płatki rdzy pod wpływem ciśnienia z góry. Zbierały się na powierzchni; kropla rosła. Obrzmiała i ciężka spłynęła po zniszczonej krawędzi. W końcu oderwała się i cicho skapnęła w zagłębienie spragnionego piasku. Zniknęła. Na krawędzi powyżej jej miejsce zajęła już inna._
_Mijały dni. Krople nieustannie przeciekały przez rdzę na krawędź, by spaść na piasek. Rana beczki otwierała się coraz bardziej… krople wyciekały szybciej, kap-kap-kapiąc w ciemną, ukrytą przed słońcem plamę._
Gdy otworzyłem oczy i spojrzałem w sufit land rovera, ogarnęła mnie niemal całkowita cisza. Chwilowa dezorientacja: gdzie ja jestem? Spojrzałem w okno. Na zewnątrz gruźlasta akacja unosiła konary wyraźnie odcinające się na tle szarzejącego nieba. Za drzewem piaszczyste wydmy spływały miękkimi, łagodnymi liniami ku korytu rzeki. Daleko za nimi niebo rozjaśniał nasz pierwszy świt w Deception Valley.
Delia także już nie spała. Słuchaliśmy budzącej się Afryki. Na akacji gruchał gołąb, gdzieś drżąco zawodził szakal, a z północy dobiegł nas daleki ryk lwa, chrapliwy i natarczywy. Pustułka trzepotała na niebie, które zabarwiło się odcieniem płomiennego oranżu.
Z zewnątrz rozległo się prychanie i węszenie – bardzo blisko. Usiedliśmy cicho, powoli i wyjrzeliśmy przez okno. Tuż przy naszym obozie stało stado liczące co najmniej trzy tysiące skoczników – małych gazel z trzydziestocentymetrowymi, zwróconymi do środka rogami. Pyski miały poznaczone śmiałymi, biegnącymi od oczu do chrap krechami czerni na tle bieli. Wyglądały teatralnie, jak marionetki, gdy tak skubały mokrą od rosy trawę, niektóre oddalone od nas o zaledwie piętnaście metrów. Parę młodych samic spoglądało na nas głębokimi, lśniącymi oczami, cicho przeżuwając źdźbła traw. Ale większość zwierząt pasła się, strzepując ogonkami i nie patrząc na nas. Powoli usiedliśmy na posłaniu i przyglądaliśmy się, jak dwa roczniaki ścierają się rogami w potyczce.
Choć wydawało się, że antylopy się nie ruszają, w ciągu dwudziestu minut odsunęły się o ponad sto metrów. Zacząłem mówić, usiłując wyrazić swoje uczucia, gdy Delia przerwała mi, wskazując na wschód. Szakal czaprakowy², bliski kuzyn amerykańskiego kojota, ale mniejszy, o chytrym, lisim pyszczku i z czarnym siodłem na grzbiecie, zbliżył się truchtem do naszego drzewa i obwąchał wczorajsze ognisko. Szakale – w Afryce uważane za szkodniki i zabijane bez zastanowienia – na ogół uciekają, gdy tylko zobaczą człowieka. Ten podszedł do blaszanego kubka z fusami po kawie, który zostawiliśmy przy palenisku, chwycił go zębami za krawędź i ścisnął tak, że kubek nakrył mu nos.
Szakal rozejrzał się na prawo i lewo, po czym spokojnie przeszedł przez obozowisko, przyglądając się naszemu skromnemu dobytkowi. Rzucił nam spojrzenie, jakby mówił: „Wrócę po więcej”.
Trudno opisać przejęcie i radość, jakie nas ogarnęły. Znaleźliśmy nasz Eden!
A jednak bardzo baliśmy się zakłócić złożone zależności życia, które kwitło wokół nas. W tym miejscu zwierzęta nie znały zbrodni człowieka przeciwko naturze. Może gdybyśmy byli wrażliwi na wolność tych zwierząt, moglibyśmy wkraść się niezauważeni w tę prastarą dolinę i ostrożnie zbadać jej skarby, nie robiąc im krzywdy. Byliśmy zdecydowani chronić przed samymi sobą ten jeden z ostatnich nietkniętych zakątków Ziemi.
Tętent kopyt, tysięcy kopyt – ziemia zadrżała. Stado skoczników galopowało wzdłuż koryta rzeki na południe. Chwyciłem lornetkę polową, odrzuciliśmy śpiwory i wyskoczyliśmy z land rovera w wysoką, mokrą trawę.
Osiem likaonów pędziło doliną za antylopą. Gdy znalazły się w okolicach obozu, dwa z nich skręciły w naszą stronę. Delia szybko otworzyła tylne drzwi samochodu, ale wtedy drapieżniki były już o pięć metrów od nas. Zmierzyły nas od stóp do głów śmiałym, surowym spojrzeniem. Znieruchomieliśmy; minęło kilka sekund. Likaony stały wychylone ku nam, z drgającymi nozdrzami i uniesionymi kudłatymi ogonami. Potem zadarły wysoko pyski i zaczęły się zbliżać, ostrożnie stawiając łapę za łapą. Delia powoli przysunęła się do drzwi. Ścisnąłem jej dłoń – nie była to pora na ucieczkę. Likaony stały już niemal na wyciągnięcie ręki, wpatrując się w nas, jakby nigdy wcześniej nie widziały czegoś takiego. Jeden, z luźną fałdą złocistej sierści pod brodą, wydał gardłowy warkot. Zadrżał i rozdął czarne nozdrza. Oba likaony odwróciły się, wspięły się na tylne łapy, a przednie oparły sobie na barkach, jakby tańczyły w parze. Potem uciekły wielkimi susami, ścigając resztę sfory.
Ubraliśmy się, uruchomiliśmy silnik i pojechaliśmy za nimi. Wataha działała zespołowo: podzieliła stado gazel na trzy mniejsze grupy i każdą z nich zaczęła ścigać po korycie rzeki. Przywódca zauważył roczniaka, który najwyraźniej wydawał się słabszy od innych. Po przeszło dwukilometrowym pościgu skocznik, zdyszany i przerażony, zaczął uciekać ostrymi zygzakami. Likaon chwycił swoją prawie pięćdziesięciokilową ofiarę wysoko za zadnią nogę i ściągnął ją na ziemię. Osiem minut później zwierzę było pożarte, a likaony oddaliły się truchtem w cień kępy drzew, gdzie mogły odpoczywać do końca dnia. Nie było to nasze ostatnie spotkanie z Bandytą i jego watahą.
Wróciliśmy do obozu, zwinęliśmy śpiwory ze skrzynek, na których leżały, zjedliśmy prosto z pojemnika mleko w proszku i surowe płatki owsiane, po czym popiliśmy je wodą z manierki. Po śniadaniu wyruszyliśmy zbadać teren pod kątem przydatności do naszych badań. Skoczniki już się uspokoiły po polowaniu i znowu skubały trawę. Jadąc powoli i zatrzymując się, gdy tylko któreś ze zwierząt zaczynało się niepokoić, powoli torowałem sobie drogę w stadzie. Powinniśmy je objechać, ale antylopy były wszędzie, więc bardzo się staraliśmy utrzymać prędkość nie większą niż pięć kilometrów na godzinę i unikać gwałtownych ruchów i odgłosów, które mogłyby je spłoszyć. Ani człowiek, ani jego pojazdy jeszcze nie budziły w nich negatywnych skojarzeń, a my bardzo dbaliśmy, żeby nie stało się to za naszą sprawą.
Deception Valley to pozostałości prastarej rzeki, która płynęła przez Kalahari szesnaście tysięcy lat temu, w czasach gdy opady były tu obfitsze. Ale ta ziemia i jej klimat zawsze były zmienne; klimat stał się pustynny, tak jak to było już przynajmniej trzy razy wcześniej, i po rzece pozostało tylko wyschnięte koryto w piasku, widoczne z zadziwiającą szczegółowością – wąska wstążka trawy wijąca się wśród wydm. Było tak dobrze zachowane, że jadąc nim, mogliśmy bez trudu wyobrazić sobie wodę płynącą tam, gdzie dzisiaj rosły falujące na wietrze trawy. Ponieważ na Kalahari często spada ponad dwadzieścia centymetrów deszczu, nie można jej uznać za prawdziwą pustynię. Nie były to nagie, przesypujące się piaszczyste diuny, charakterystyczne dla Sahary i innych wielkich pustyń. Zdarzały się lata, gdy opady przekraczały pięćdziesiąt – a raz nawet sto – centymetrów, budząc magiczny zielony raj. Z drugiej strony, o czym dowiedzieliśmy się później, cała wilgoć wkrótce ulatniała się albo przez parowanie z piasku, albo poprzez roślinność. Czasami zdarzało się, że deszcz nie padał przez kilka lat. Dlatego rzadko mieliśmy zapasy wody: nie było tam ukrytych źródeł, jezior ze stojącą wodą, strumieni. Kalahari jest pod tym względem miejscem wyjątkowym, krainą wielkich kontrastów, półpustynią bez oaz. Nie ma na niej znanych nam pór roku. Są za to trzy wyraźne okresy: deszczowy, który może się rozpocząć od listopada do stycznia i trwać przez marzec, kwiecień i maj, suchy i zimny od czerwca do sierpnia oraz suchy i gorący od września do grudnia bądź do ponownego nadejścia deszczu. My przybyliśmy do Deception Valley po deszczach, a przed suchą zimną porą.
Po obu stronach dawnej rzeki, od brzegów aż po wydmy wznosiły się piaszczyste pochyłości porośnięte trawą i kolczastymi krzewami, ciągnęły się na ponad dwa kilometry. Wydmy porastały drzewa z rodzaju _Combretum_, _Terminalia_ i _Acacia_, które wraz ze splątanymi krzakami i kępami traw sięgały głęboko w piasek, nie pozwalając mu się przemieszczać. Różne pasy roślinności leżały jak warstwy tortu między trawami w korycie rzeki i zagajnikami na wydmach, a każda z nich miała coś innego do zaoferowania licznym ptakom i zwierzętom. Rozmaite gatunki antylop, głównie skoczników i oryksów, pasły się na krótkiej, pożywnej trawie w korycie rzeki. Antylopiki, grymy szare, gnu i elandy posilały się wyższą, bardziej włóknistą trawą i liśćmi wzdłuż zbocza wydmy. Nieco wyżej, w pobliżu szczytu, żyrafy i kudu wielkie skubały liście i leśne owoce. Z całą pewnością nagromadzenie antylop na tak małym obszarze przyciągało drapieżniki takie jak lwy, lamparty, gepardy, szakale i hieny cętkowane. Podczas pierwszej przejażdżki nadaliśmy nazwy pewnym punktom orientacyjnym, dzięki którym mogliśmy opisać ważne obserwacje i liczebność badanych zwierząt. Kępy akacji i jujub wyglądały jak małe, okrągłe wysepki w morzu traw i wkrótce zaczęliśmy je nazywać Wyspą Orłów, Wyspą Drzew, Wyspą Krzaków i Wyspą Lwa. Porośnięty krzakami piaszczysty jęzor zagłębiający się w wyschnięte koryto stał się Akacjowem; krzak, w którym sypiała rodzina otocjonów wielkouchych otrzymał miano Krzaka Wielkouchów. W końcu każde wyróżniające się miejsce zyskało nazwę – dla orientacji w terenie i ułatwienia rozmowy. Deception Valley wydawała się idealna do rozpoczęcia badań nad życiem drapieżników. W przeciwieństwie do Makgadikgadi, habitat prastarej doliny rzeki zapewniał nakierowanie na populację antylop, umożliwiając nam zlokalizowanie drapieżników i ich konsekwentną obserwację. Trudności i niebezpieczeństwa prowadzenia badań na tak odosobnionym terenie były oczywiste. W przeciwieństwie do projektów badawczych w innych częściach Afryki, nie mieliśmy w pobliżu dostępu do wody i żywności. Nie było tu także osad, żadnego kontaktu z innymi ludźmi, żadnej szansy na ratunek w trudnej sytuacji. Gdybyśmy umarli, minęłyby miesiące, zanim ktoś by to zauważył. Choć odosobnienie nigdy nie wydawało nam się minusem, musieliśmy znaleźć rozwiązanie poważniejszych problemów logistycznych: gdy nasza beczka się opróżni, czeka nas kosztowna dwustudwudziestopięciokilometrowa podróż do Boteti i z powrotem. Choć od opuszczenia Maun staraliśmy się wydzielać sobie galon wody dziennie, wykorzystaliśmy już połowę zapasów ze zbiornika na land roverze i sporo z kanistrów. Cieszyłem się, że mamy znowu pełną beczkę. Zwłaszcza po doświadczeniach w Makgadikgadi zdawaliśmy sobie sprawę, że dwoma najbardziej potrzebnymi nam do przetrwania rzeczami są woda i samochód. Mimo tych trudności byliśmy pewni, że nasze badania nad życiem drapieżników, a także ekologiczna analiza gleby, roślin i sezonowych schematów opadów i poziomu wilgotności ukaże dynamikę całego dawnego systemu rzecznego. Tak szerokie podejście było konieczne, ponieważ nikt dotąd nie prowadził badań tej okolicy i nie mieliśmy dostępu do żadnych informacji. Czuliśmy się uprzywilejowani, mogąc dokonywać przełomowych odkryć na nowym terenie, ale oznaczało to mnóstwo ciężkiej pracy, oprócz obserwacji drapieżników. Zważywszy na krytyczny brak funduszy operacyjnych, podstawowy obiekt badań powinien należeć do gatunku łatwego w obserwacji, żebyśmy nie musieli go ścigać po całej okolicy, spalając przy tym cenną benzynę. Musiałoby to też być zwierzę mało poznane, dzięki czemu nasze badania stałyby się bardziej atrakcyjne dla potencjalnych sponsorów. Od wielu dni rankami i popołudniami siadywaliśmy na dachu land rovera, obserwując stada antylop w różnych punktach koryta rzecznego i czekając na sygnały zdradzające obecność drapieżnika. Choć widzieliśmy lwy, szakale, gepardy i likaony, żaden się nie nadawał – z tego lub innego powodu. Ponieważ wszystkie one były badane w innych częściach Afryki, martwiliśmy się, że nie wystarczą, by nam załatwić grant. Likaony i gepardy były rzadko spotykane i bardzo ruchliwe; byłoby trudno regularnie odnajdywać je i obserwować. Co więcej, napotkane gepardy zachowywały się bardzo nieufnie – prawdopodobnie nie bez powodu. Później usłyszeliśmy, że Buszmeni często odpędzają je od zabitych zwierząt, które zabierają dla siebie. Robiliśmy notatki na temat każdego napotkanego zwierzęcia, by zdecydować, którego drapieżnika powinniśmy wziąć pod lupę. Dzięki temu uświadomiliśmy sobie coś, co określiło kierunek naszych przyszłych badań: noc należy do drapieżników Kalahari.
* * *
Fioletowoczarne, ciemniejsze od nieba wydmy spały obok prastarej rzeki. W górze skrzyły się punkciki gwiazd i śmigały meteoryty. Poniżej trawy – suche i zbrązowiałe jeszcze przed suchą porą – odbijały niebiańskie światło, jakby korytem znowu popłynęła rzeka. Wyłączyłem silnik; reflektory przebiły ciemności. Oczy, tysiące oczu zalśniły jak kulki fosforu. W mroku odpoczywało stado skoczników. Nad trawą majaczyły krzywizny ich rogów i wyraźne białe pasy na pyskach. Niektóre wstawały, nerwowo kiwając głowami. Skierowałem promień latarki na drzewo. Kolejne oko, większe i lśniące jak szklana kulka, patrzyło z czubka korony w dół. Żyrafa przebierała wśród liści akacji. Wkrótce nauczyliśmy się rozpoznawać w nocy zwierzęta po kolorze i ruchach oczu, a także po tym, jak wysoko wystawały nad trawę. Oczy szakala odbijały żółte światło i poruszały się tuż nad źdźbłami traw. Oczy lwa także były żółte, ale większe i wyżej zawieszone, i kołysały się na boki, gdy zwierzę szło. Pewnej nocy wracaliśmy z obserwacji, wpatrzeni w promień reflektorów, usiłując dostrzec w mroku sylwetki naszych obozowych drzew. Nagle w świetle błysnęły oczy, których nigdy dotąd nie widzieliśmy – szmaragdowozielone i szeroko rozstawione. Mroczna niedźwiedzia postać, pokryta długą, powiewającą sierścią, przemieściła się poza granicą światła. Była dość wysoka i miała wielką, kanciastą głowę i długi, włochaty ogon, ale jej zadnie nogi były krótkie, jakby skarlałe. Oddalała się od nas szybko. Położyłem stopę na pedale gazu i oboje patrzyliśmy przez spękaną i pożółkłą przednią szybę, usiłując nie tracić stworzenia z oczu. Przyspieszało, jakby sunęło po sawannie niczym mroczna, rozczochrana zjawa. Potem znikło. W obozowisku przejrzeliśmy atlas większych zwierząt Afryki. Protel grzywiasty? Hiena cętkowana? Mrównik? Na pewno nie kot. Żaden opis nie pasował. Nie zdołaliśmy się dobrze przyjrzeć temu stworzeniu, ale na pewno nie było często spotykane. Siedząc po turecku na śpiworach na tyle land rovera, kartkowaliśmy atlas w tę i z powrotem przy świetle wiszącej nad nami lampy naftowej. Mniejsze niż hiena cętkowana, większe niż mrównik, niewłaściwy teren jak na hienę pręgowaną, ale sądząc na podstawie proporcji ciała, była to z pewnością jakaś hiena. W końcu uznaliśmy, że to może być tylko _Hyaena brunnea_, hiena brunatna, jeden z najrzadziej występujących i najmniej poznanych dużych drapieżników. Co za uśmiech losu! Oto gatunek zagrożony, nigdy dotąd nieobserwowany w swoim środowisku naturalnym i praktycznie nieznany! Wszystko, czego dowiedzielibyśmy się na jego temat, byłoby wkładem w naukę, ważnym dla zachowania rzadkich i zagrożonych gatunków. Uznaliśmy, że to idealne zwierzę, na którym moglibyśmy skupić nasze badania. Choć hieny brunatne są aktywne wyłącznie w nocy i zachowują się bardzo płochliwie, nadal je widywaliśmy, choćby przez parę ulotnych sekund, gdy przebiegały przez koryto rzeki. Ze względu na tryb życia były trudnymi obiektami badań, ale coraz bardziej nas ciekawiły. Co noc, poczynając od zmierzchu, przeczesywaliśmy okolicę koryta rzeki i wypatrywaliśmy ich, jeżdżąc land roverem z reflektorem wystawionym przez okno. Lewo-prawo, lewo-prawo – godzinami obracałem światło, gdy samochód powoli sunął przed siebie. Było to frustrujące zajęcie. Wszędzie w gęstej trawie kryły się szakale, otocjony wielkouche, dropie, sieweczki i dzikie koty. Od czasu do czasu dostrzegaliśmy te szeroko rozstawione, szmaragdowe oczy, ale zawsze pozostawały poza zasięgiem reflektora i szybko znikały w ciemnościach.
* * *
Wczesnym rankiem pod koniec maja, po długiej nocy nieudanych poszukiwań hien, dotarliśmy do obozu zesztywniali i obolali, pragnąc tylko spać. Obok resztek ogniska stał szakal na szeroko rozstawionych łapach, z pyskiem głęboko zanurzonym w czarnym żelaznym saganie z gulaszem. Wyzywające żółte oczy spojrzały na nas nad krawędzią garnka; z jego wąsów skapywał sos. Szakal wylizał sagan do czysta, uniósł nogę, obsikał go i niedbałym truchcikiem opuścił obozowisko. Gdy znikał w mroku, po plamie w kształcie kotwicy na jego ogonie rozpoznaliśmy Kapitana – wielkiego samca o szerokiej piersi, którego często widywaliśmy. Miał na grzbiecie plamę kruczoczarnej, przetykanej srebrem sierści i bujny, kudłaty ogon. Siedem nocy później siedzieliśmy, patrząc na resztki oryksa porzuconego przez lwy po skończonej uczcie. Mieliśmy nadzieję, że ich zapach zwabi jakąś hienę brunatną. O wpół do czwartej nad ranem nie potrafiłem już dłużej walczyć z opadającymi powiekami. Zostawiłem Delii obserwację hien i cicho rozwinąłem śpiwór na ziemi obok land rovera. Ustawiwszy buty w trawie obok, wśliznąłem się do śpiwora i oparłem głowę na zwiniętej koszuli. Właśnie zapadłem w twardy sen, gdy nagle uderzyłem głową o twardą ziemię. Usiadłem, na oślep szukając latarki. Pięć metrów ode mnie ujrzałem wycofującego się pełnym gazem szakala z wyciągniętą mi spod głowy koszulą w zębach.
– E! Rzuć to! – krzyknąłem, trochę rozbawiony, trochę zły i nadal senny. Wygramoliłem się ze śpiwora, wyrzucając sobie, że podniosłem głos; mogłem spłoszyć jakąś hienę. Potem zacząłem szukać w trawie butów. Także znikły. To już była poważniejsza sprawa, bo nie miałem drugiej pary. Pokuśtykałem za szakalem. Ostre źdźbła kłuły w bose stopy. W promieniu światła latarki widziałem wpatrzone we mnie świecące ślepia złodzieja wlokącego moją koszulę w trawę. Stopy mnie piekły. W końcu dałem za wygraną i do świtu kuliłem się w land roverze. Potem odzyskałem obśliniony czubek jednego buta i poszarpane szczątki koszuli. Kapitan, szakal-chuligan, znowu zaatakował.
Tego dnia przez parę godzin szyłem sobie mokasyny z dwóch kawałków spłowiałego płótna.
Przy śniadaniu oboje wpadliśmy na tę samą myśl. Skoro i tak co noc jeździmy godzinami wokół koryta rzeki, czekając, aż płochliwe hieny brunatne przywykną do nas, czemu by przy okazji nie dowiedzieć się wszystkiego, co możemy o szakalach? Nigdy dotąd nie były badane w takim środowisku jak Kalahari, więc wszystko, co byśmy odkryli, stanowiłoby nowość.
Codziennie o zachodzie słońca zaczęliśmy parkować land rovera na Wzgórzu Gepardów – porośniętym krzakami piaszczystym wybrzuszeniu, wcinającym się w koryto rzeki na północ od obozu. Uzbrojeni w lornetkę polową, notatniki i puszkę peklowanej wołowiny siedzieliśmy, każde z nas umoszczone w zapasowej oponie na dachu samochodu, obserwując, jak w dolinie budzi się nocne życie.
Czasem, tuż przed zapadnięciem zmroku, Kapitan wstawał ze swojego ulubionego miejsca koło Północnego Drzewa, unosił pysk do nieba i wzywał swoich sąsiadów-szakali. Potem, unosząc uszy, nasłuchiwał piskliwych, wibrujących skowytów, które odpowiadały mu z daleka. Drapał się, otrząsał gęstą sierść, a w gasnącym świetle srebrne włoski lśniły na tle czarnej, przypominającej siodło plamy na jego grzbiecie. Przeciągnąwszy się mocno, ruszał truchtem, węsząc gorliwie wśród traw za myszami. Siedząc na Wzgórzu Gepardów, odnotowywaliśmy kierunek, w którym odchodził, a potem ruszaliśmy za nim.
Lewą ręką prowadziłem i zmieniałem biegi, prawą trzymałem reflektor za oknem, usiłując nie zgubić z oczu Kapitana i pozostając od piętnastu do dwudziestu pięciu metrów za nim. Gdy zbliżaliśmy się bardziej, oglądał się na nas, najwyraźniej zaniepokojony; gdybyśmy zostali w tyle, zginąłby w trawach. Tymczasem Delia, z latarką wycelowaną w notes i z kompasem na kolanach, notowała szczegóły jego zachowania, kierunki, które wybierał, odległości i rodzaje habitatów. Lornetka leżała na siedzeniu między nami, by każde z nas mogło ją chwycić i opisać, co się dzieje. Przy pewnej wprawie ta technika całkiem dobrze się sprawdzała. Mogliśmy określić gatunek złapanego przez Kapitana ptaka, a często także szczura lub myszy, zanim znikły w jego paszczy. Podjeżdżając do miejsca, gdzie węszył w trawie, zwykle odkrywaliśmy szereg spanikowanych termitów lub mrówek, które właśnie chlasnął językiem.
Pewnej nocy na początku czerwca, tuż po kradzieży moich butów, podążaliśmy za Kapitanem, który nagle, bez ostrzeżenia, z niewiarygodną prędkością ruszył za młodym antylopikiem. Przyspieszyłem i zdołaliśmy nie stracić go z oczu podczas długiego pościgu. Zatoczyliśmy kilka pełnych kółek, zanim zniknął. Potem, bez względu na kierunek, w którym się udaliśmy, nie mogliśmy dostrzec latarni, którą powiesiliśmy wysoko na gałęzi w obozie, by wskazywała nam drogę po zmroku. Kapitan wyprowadził nas z dobrze nam znanego odcinka koryta rzeki i tak często zmieniał kierunki, że straciliśmy rachubę kilometrów i pomyliliśmy odczyty kompasu. Nie mogliśmy wrócić po swoich śladach. Zgubiliśmy się.
Mieliśmy w samochodzie niespełna kwartę wody i nie mogliśmy zaryzykować, że jeszcze bardziej oddalimy się od obozowiska, więc postanowiliśmy przenocować w miejscu przymusowego postoju. Następnego ranka z dachu land rovera dostrzegliśmy Północne Drzewo o jakieś dwa kilometry od nas; nasze obozowisko znajdowało się mniej więcej w takim samym odstępie na południe. Wracając do niego, postanowiłem, że od tej pory zawsze będę woził w samochodzie kanister wody.
Od tygodni nie padało. Każdy dzień był bezchmurny, sawanna codziennie odrobinę bardziej wysychała. Gdybyśmy znowu zgubili się, nie mając wody, mogłoby nas spotkać coś gorszego niż jedna noc poza osłoną wysepki drzew.
W obozie, gdy Delia zabrała się do robienia nam śniadania, wyjąłem ze skrzynki z narzędziami klucz i zaniosłem go razem z kanistrem i długą rurką do beczki. Nałożyłem klucz na zakrętkę beczki. Ze środka dobiegł głuchy brzęk.
To niemożliwe… Upuściłem klucz i pchnąłem beczkę. Przewróciła się i potoczyła – pusta. Z naszej wody został tylko wilgotny ślad na piasku.
– Delia! W tej cholernej beczce nie ma wody! – Pochyliłem się, by spojrzeć na zardzewiałe dno. Kopnąłem cholerstwo. Delia była tak samo wstrząśnięta jak ja.
– I co my teraz zrobimy? – spytała cichutko. – Dojedziemy do rzeki?
Boteti znajdowała się o prawie cały dzień jazdy przez upał, piasek i kolczaste krzaki. Mieliśmy w samochodzie niespełna kwartę wody, a potrzebowaliśmy jej więcej, by chłodzić silnik. Gdyby chłodnica wyschła, mielibyśmy o wiele poważniejsze kłopoty. Jak mogłem być tak głupi! Codziennie mierzyłem poziom benzyny w wielkim zbiorniku we wnętrzu land rovera, by się upewnić, że starczy nam paliwa na powrót do Maun. Myślałem, że mamy wody pod dostatkiem, ale powinienem to sprawdzić! Wbiłem wzrok w wilgotny ślad, jakby woda mogła się podnieść z ziemi. Opanowałem narastający niepokój. Znalazłem się dokładnie w takiej sytuacji, jakiej powinniśmy się byli wystrzegać.
– Musimy wyruszyć nocą, kiedy jest chłodno, żebyśmy nie zużyli aż tyle wody w chłodnicy – powiedziałem, obejmując Delię. Nie pozostało nam nic innego.
Tego popołudnia wsiedliśmy do land rovera, by wyruszyć nad rzekę. Szarpałem się z kluczykiem, raz po raz przekręcając go w stacyjce.
– No dawaj, ty gnojku! – Gardło zaciskał mi gniew i rosnący strach. Za każdym razem słyszałem tylko suche kliknięcie. Wyskoczyłem, pobiegłem na przód samochodu i podniosłem maskę. – Spróbuj znowu! – krzyknąłem do Delii i zacząłem nasłuchiwać, usiłując domyślić się, co jest nie tak.
Już od chwili, gdy wyjechaliśmy z Gaborone na północ do Maun, najbardziej obawiałem się utknięcia gdzieś na odludziu z zepsutym land roverem, którego nie potrafiłem naprawić, ponieważ brakowało mi umiejętności, narzędzi i części zamiennych. Wysłużony pojazd ciągle sprawiał drobne problemy: skorodowane kable akumulatora, rozładowująca się bateria, przebite opony, zepsuta rura wydechowa… Zawsze potrafiłem wykonać te względnie drobne naprawy. Ale teraz, gdy zajrzałem pod maskę, a Delia przekręciła kluczyk w stacyjce, serce mi się ścisnęło. To kliknięcie, które wydaje rozładowany akumulator, teraz zmieniło się w bardziej głuchy, złowrogi szczęk – znak, że dzieje się coś o wiele bardziej poważnego.
Zachowałem najgorsze obawy dla siebie i wróciłem do pracy. Ściemniało się, gdy odkryłem, że to rozrusznik się rozpadł. Wirnik wpadł do obudowy koła zamachowego i zablokował silnik, więc ręczne uruchomienie za pomocą korby nic by nam nie dało.
Znalazłem gruby drut i wygiąłem go w hak. Wpełzliśmy pod samochód. Delia trzymała latarkę, a ja wsunąłem drut w silnik, usiłując dostać się nim za koło zamachowe. Ale drut nie był precyzyjnym instrumentem; wszystko, czego nim dotykałem, wydawało się takie same. Mogłem się tylko domyślać, w którym miejscu znajduje się zator.
Koło północy wygramoliliśmy się spod samochodu. Kostki palców i czoło miałem umazane krwią, smarem, benzyną i ziemią. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Nie wiedziałem, czy w ogóle udało mi się dosięgnąć wirnika. Zakręciłem korbą. Silnik warknął cicho i umilkł na dobre.
Dołożyliśmy drewna do ognia; gdy się przy nim ogrzewaliśmy i odpoczywaliśmy, usiłowałem znaleźć drogę wyjścia z tych tarapatów. Jeśli mieliśmy to przeżyć, musieliśmy wydobyć wirnik. Oboje byliśmy spragnieni, ale nie piliśmy. Spojrzałem na Delię siedzącą przy ogniu z głową opartą na ramionach. Przygniatała mnie bezradność. Nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze zrobić, a czas uciekał. Została nam tylko kwarta wody na nas dwoje.
Wróciłem do samochodu i zakręciłem korbą w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, aż utknęła, a potem obróciłem ją odrobinę w odwrotną stronę. Byłem pewien, że drut jest na tyle długi, że dotyka wirnika. Przez resztę nocy wyginałem go w rozmaite kształty i wsuwałem w silnik pod różnymi kątami, a Delia trzymała latarkę. Gdy w silniku nic się już nie poruszało, zmieniałem położenie drutu i znowu zaczynałem nim gmerać.
Jakiś czas po wschodzie słońca usłyszałem szczęknięcie. Rzuciłem się do korby i uruchomiłem silnik – znowu działał! Postanowiliśmy odpoczywać do końca dnia i wyruszyć o zmroku.
Ta sytuacja uświadomiła nam, że pozostawanie w okolicy tak odciętej od świata jak Deception Valley nie wchodzi w grę. Nawet jeśli zdołamy dotrzeć do rzeki i wrócić, jak długo będziemy czekać na następny kryzys? I ile ich będzie, zanim nastąpi prawdziwa katastrofa? Przykra prawda wyglądała tak, że nie mieliśmy pieniędzy na badania w takim miejscu. Tę resztkę, która nam została, wkrótce miały pochłonąć wyprawy do Maun po zapasy, zwłaszcza że nie mogliśmy przewozić i przechowywać wystarczających ilości wody i benzyny. Musieliśmy znaleźć mniej odległe miejsce pracy, mniej dzikie… I mniej swobodne. Była to gorzka konstatacja.
Dwa lata planów i pracy, by zaoszczędzić dość pieniędzy na tę ekspedycję, pięć miesięcy badań i rozpoznawania terenu w Afryce – wszystko to znikło jak nasza wsiąknięta w piasek woda. Choć byliśmy w Kalahari przez nieco ponad miesiąc, już zdążyliśmy bardzo przywiązać się do tego starego koryta i żyjących tu zwierząt, zwłaszcza tych rozpoznawalnych jak Kapitan.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki