Zew lodu. Ośmiotysięczniki zimą – moje prawie niemożliwe marzenie - ebook
Zew lodu. Ośmiotysięczniki zimą – moje prawie niemożliwe marzenie - ebook
Ta książka powstała w ekstremalnych warunkach: podczas dramatycznej zimowej wyprawy na Nanga Parbat (8126 m .n.p.m.), jeden z najniebezpieczniejszych ośmiotysięczników. W czasie krótkich przerw we wspinaczce Simone Moro opowiada w niej o swoich wyczynach, które zelektryzowały himalaistyczny świat. W tym o wejściu na Mount Everest i zejściu z niego w 48 godzin oraz o trzech pierwszych zimowych wejściach na ośmiotysięczniki: Sziszapangmę (2005), Makalu (2009) i Gaszerbrum II (2011). Dzięki nim Moro to dziś najgłośniejsze nazwisko w himalaistycznym świecie.
Simone Moro – bibliotekarz, trener pływania i oficer włoskiej armii, jest znany nie tylko z brawurowych wyczynów, ale też z bohaterstwa. Został laureatem nagrody Fair Play za to, że zrezygnował ze zdobycia Lhotse, by ratować brytyjskiego himalaistę Toma Mooresa. W książce wśród ludzi, którzy byli jego mistrzami, jednym tchem wymienia Jerzego Kukuczkę i polskich prekursorów zimowej wspinaczki: Krzysztofa Wielickiego, Macieja Berbekę Artura Hajzera oraz Andrzeja Zawadę. Opowiada również o wyprawie, w której zginął jego wspinaczkowy partner i przyjaciel Anatolij Bukriejew.
„Ludzie mówią, że jesteśmy bandą samobójców. W wyścigach samochodowych też giną ludzie, a jakoś nikt nie gada, że to zajęcie dla kamikadze. Czy to, że kierowcy dużo zarabiają, sprawia, że ich śmierć jest bardziej akceptowalna? Jeśli giniesz, robiąc to, co kochasz, ale bez pieniędzy na koncie, to twoja śmierć jest głupsza? Poza tym my nie chodzimy tam, żeby zginąć. Tylko po to, żeby żyć” – Simone Moro
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-701-4 |
Rozmiar pliku: | 19 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze uważałem się za szczęściarza – zarówno w dzieciństwie, jak i teraz, w życiu dorosłym. Osiągnięcia sportowe i zawodowe przynależą do świata umiejętności, które zwykle możemy rozwijać przez poświęcenie, trening i pasję. Natomiast szczęście to pojęcie rozpatrywane na innej płaszczyźnie. Niektórzy wierzą, że jest kwestią czystego przypadku, inni uważają, że sprzyja tym, którzy mocno czegoś pragną i nie przestają marzyć. Szczęście zawsze łączyłem z tą drugą kategorią, ponieważ od moich najmłodszych lat rodzice starali się rozbudzać we mnie ciekawość i rozwijać moje talenty, zachęcali mnie do uprawiania wielu sportów i uczestniczenia w zajęciach pozalekcyjnych, a kiedy osiągnąłem wiek nastoletni, pozwolili mi podążać za marzeniami, zapewniając wsparcie i zachęcając do osiągania raz postawionych celów. To, że postanowiłem zostać wspinaczem, a następnie alpinistą, nie zmieniło ich nastawienia.
Choć byli świadomi związanych z tym niebezpieczeństw, widzieli, ile starań i serca wkładam w codzienny trening, naukę i przygotowania. Dostrzegali też, że jestem ostrożny.
Żeby móc marzyć i mieć wielkie marzenia, trzeba najpierw znaleźć źródło inspiracji, coś lub kogoś, kto rozpali w nas iskierkę i rozkocha do szaleństwa w dziedzinie, która z nierealnej fantazji przerodzi się na długo, może nawet na całe życie, w naszą rzeczywistość.
Mnie zainspirowali wielcy odkrywcy pionowego świata. Zafascynowałem się nimi i obranymi przez nich ścieżkami życiowymi. Reinhold Messner był niewątpliwie filarem, na którym zbudowałem własny sposób rozumienia i praktykowania alpinizmu. Czuję, że mam wobec niego dług wdzięczności.
Później moją specjalizacją stał się alpinizm zimowy, co zawdzięczam wyłącznie wielkiej i wyjątkowej szkole himalaizmu zimowego – to szkoła polska. Na liście bohaterów tej formy odkrywania i rozumienia świata na dużych wysokościach jest wiele polskich nazwisk, poczynając od Andrzeja Zawady, jej pomysłodawcy. Należałoby też wymienić wielu innych, ale przywołam w szczególności trzy nazwiska: Kukuczka, Wielicki i Berbeka – każdy z nich dokonał trzech pierwszych zimowych wejść na różne ośmiotysięczniki. To oni byli moimi prawdziwymi mistrzami i od nich czerpałem inspirację. Jestem zaszczycony, że mogłem do nich dołączyć, realizując swoje pierwsze również trzy zimowe wejścia na inne ośmiotysięczniki, po których nadal miałem ochotę szukać mocnego smaku zimowej przygody w najwyższych partiach tego świata. Eksploracja to nie wyścig, tylko styl życia – pozostaje nim nawet wtedy, gdy odkładamy czekany i zdejmujemy raki. Miałem szczęście wspinać się z polskimi alpinistami i wielu z nich poznałem osobiście, przez co często czuję się lepiej rozumiany i znany w kraju Karola Wojtyły niż we własnym.
Dlatego polskie wydanie mojej książki o zimowym wspinaniu traktuję jako prawdziwy zaszczyt. To moja druga książka opublikowana w Polsce. Mam nadzieję, że stanie się inspiracją i bodźcem dla młodych przyszłych kontynuatorów tej tradycji i tych zdolności, które opanowaliście do mistrzostwa.
Simone Moro
Zawsze dokądś gnałem, miałem tysiąc rzeczy do zrobienia: obowiązki rodzinne, podróże, projekty, wyprawy i treningi. Wszystkie one wymagały pracy, czasu i energii, stanowiąc świetne alibi i usprawiedliwienie, żeby się nie zatrzymać, nie siąść za biurkiem i nie zacząć pisać. Tak, pisać, czyli spróbować ubrać wspomnienia w słowa, przywrócić chwile, miesiące, tygodnie i lata spędzone w pionowym świecie, o którym marzyłem już w dzieciństwie. Czterdzieści cztery wyprawy i czterdzieści cztery lata życia można by (albo i trzeba) opisać w równie wielu książkach, a przynajmniej w pokaźnej serii wydawniczej. Tymczasem po pierwszym autorskim doświadczeniu z Kometą nad Annapurną wydaną w 2003 roku^() zawsze w ostatniej chwili wymigiwałem się od pisania, przedkładając ważne zajęcia i ustne opowieści nad pracę wydawniczą.
Zupełnie nie miałem ochoty zabierać się do pisania. Przy mojej psychice i rozpieranych energią mięśniach byłoby to zbyt statyczne zajęcie, wręcz przymusowy postój. Nie chciałem jednak powierzyć tego zadania, powiedzmy, udzieliwszy wywiadu rzeki, komuś, kto później przeniósłby moje słowa na papier. Nie, ani prac domowych, ani lekcji alpinizmu i życia nikt nigdy za mnie nie odrabiał. Dlatego nie potrafiłem zabrać się do pisania mojej drugiej książki i w końcu wydać jej na ten świat. Gromadziłem doświadczenia, podróże, wspinaczki, a pisanie odkładałem na spokojniejszą chwilę, w głębi ducha myśląc, że nigdy taka nie nadejdzie.
Jednak tym razem, tak samo jak przy codziennym treningu i obowiązkach domowych, narzuciłem sobie konkretne zadanie: „Simone, siadaj i pisz!”. Po kilku minutach surfowania w sieci kliknąłem „wyloguj”, przerywając chwilową ucieczkę w świat internetu. „Teraz będziesz siedział i pisał, choćby cię diabli! Uff... sam tego chciałem”.
OK, ale o czym pisać? Nie zacznę przecież od samego początku i ostatnich dwudziestu lat moich wypraw?!
Chociażby dlatego, że pamiętam niewiele albo nie aż tyle, żeby zapełnić wiele stron książki, choć wiem, że nagromadziłem mnóstwo doświadczeń, zwłaszcza dlatego, że nigdy się nie zatrzymywałem. Zapomniałem jednak całe mnóstwo minionych chwil, zbyt wiele dni, faktów, anegdot... Nigdy ich nie odtworzę, choćbym nie wiem jak daleko sięgał pamięcią. Nie, muszę wybrać inne rozwiązanie! Muszę znaleźć temat przewodni, który wywoła we mnie entuzjazm, oświeci mnie, rozświetli czeluści pamięci i nie pozwoli mi za bardzo myśleć o czasie („a niech to!”), jaki będę musiał spędzić przy klawiaturze...
Za czterdzieści dni wyruszam na Nanga Parbat, mój kalendarz jest przeładowany. Pewnie dopiero tam, w moim ukochanym otoczeniu, uda mi się skoncentrować na tyle, żeby zacząć pisać. Powiedziałem o tym mojemu wydawcy. Ten, biorąc mnie najprawdopodobniej za wariata, zastrzegł z góry, że pomysł jest prawie niemożliwy do wykonania...
No i proszę, w ten oto sposób znalazłem kluczowe słowo i temat przewodni książki!
„Niemożliwe” albo jeszcze lepiej: „prawie niemożliwe”.
Kiedyś nie było co marzyć o zostaniu profesjonalnym alpinistą. Hm... Dopiero co powiedziałem, że nie będę wyliczał wszystkich moich marzeń od początku, a przynajmniej nie tym razem. Dlatego opowiem o innej „prawie niemożliwej” rzeczy, która mnie dotyczy, pociąga i od samego początku pchała do akcji wspinaczkowych i górskich w najwyższych lodowatych i przeklęcie pięknych górach tego świata. Opowiem o himalaizmie zimowym, o moich ośmiotysięcznikach zimą.
Choć nie pamiętam całego długiego maratonu wertykalnych doświadczeń od 1992 roku do dziś, nie mam wątpliwości, że jestem najbardziej znany właśnie z zimowych wypraw. Poza tym podoba mi się pomysł opowiedzenia o tej formie alpinizmu podczas mojej kolejnej zimowej wyprawy.
No i pięknie! To jakieś szaleństwo! Za chwilę napiszę dawno zdezaktualizowaną książkę, takie zwykle bywają mapy drogowe czy przewodniki po rejonach wspinaczkowych i włoskich restauracjach. Piszę o świecie, który ciągle się zmienia, tak jak i ja. Chciałbym po prostu zrobić ujęcie fragmentu mojego życia z kilkoma zbliżeniami na najbardziej porywające i mrożące krew w żyłach momenty, kiedy to właśnie najmocniej czułem, że żyję.
OK, zaczynamy... („A niech mnie... uff!!!”).
NANGA PARBAT
4 stycznia 2012 roku
baza pod Nanga Parbat (4230 metrów)
temperatura -13°C
Wreszcie dotarliśmy do bazy. Pod koniec października wysłałem tragarzy, żeby postawili kamienny mur, w środku którego rozstawimy namiot. Dzisiaj mur tam stał i to dobrze wybudowany. Niesamowici ludzie.
Jutro idziemy na rekonesans. Chcemy się przyjrzeć z bliska ścianie i podejść stokami Ganalo Peak. Tymczasem dzisiaj mija pierwszy spokojny dzień. Zostaliśmy w bazie, żeby rozstawić drugi namiot. Posłuży za magazyn i sypialnię dla dwóch kucharzy i sirdara (kierownika szerpów).
Kiedy pracowaliśmy, gigantyczna lawina zeszła z wyższej partii Mazeno, najdłuższej grani świata ciągnącej się na zachód od szczytu Nanga Parbat. Zobaczyliśmy z bliska niezwykłą siłę natury. Prawie pięć minut po zejściu lawiny dosięgnęły nas kłęby śnieżnego pyłu – mieliśmy wrażenie, jakby zaczął padać śnieg.
Mimo wszystko nie zapomniałem, że dzisiaj mój synek Jonas kończy dwa lata. Rozmawiałem z nim przez Skype’a, bawiliśmy się i żartowaliśmy.1
Smak himalaizmu zimowego
(Cerro Mirador i Aconcagua)
Moją długą alpinistyczną podróż i rozwój osobisty, inaczej zwany karierą, rozpocząłem od wspinania zimowego, czyli od drugiej wyprawy, na którą pojechałem w wieku dwudziestu pięciu lat. W 1993 roku moją uwagę przyciągnęła jedna z najtrudniejszych ścian świata – południowa Aconcagua, najwyższy szczyt obydwu Ameryk sięgający blisko 7000 metrów. W stylu alpejskim, w samym środku zimy, wobec ogromu wiecznie zacienionej ściany Lorenzo Mazzoleni z Lecco i ja – miał być z nami trzeci uczestnik, ale nawet nie zaczął się wspinać – przeżyliśmy wspaniałą i magiczną przygodę, choć o mały włos uniknęliśmy dramatu.
W swojej pierwszej książce Kometa nad Annapurną szczegółowo opisałem pięć dni spędzonych przez dwóch całkowicie samotnych i zdanych na własne siły dwudziestopięciolatków na jednej z największych ścian świata. Wspinając się na 2000 m ściany, pokonaliśmy wszystkie trudności techniczne, jednak powyżej 6000 m na dobre kilka dni zatrzymała nas gęsta śnieżyca. Jej końca nie było widać, a w białej pułapce mogliśmy zginąć, szczególnie że nie mieliśmy możliwości odwrotu. Rozpoczęliśmy dramatyczny i karkołomny wyścig o przeżycie przy blisko zerowej widoczności i z minimalną ilością sprzętu nad dwukilometrową przepaścią. Wymyślaliśmy, co się tylko dało, żeby pozakładać stanowiska, na których mieliśmy zawiesić całe nasze życie i nadzieję podczas niekończących się zjazdów na podwójnej linie. W końcu się udało. Zjechaliśmy do podnóża ściany całkowicie wykończeni. Działaliśmy jak automaty, długo nie mogliśmy uwierzyć, że się udało, byliśmy przerażeni minionymi niebezpieczeństwami. Natychmiast zapięliśmy narty, nie zamieniwszy ze sobą słowa.
Wiedzieliśmy, że czeka nas dobrych czterdzieści kilometrów zjazdu na ekstremalnym mrozie, a byliśmy na skraju wyczerpania. Zapadły ciemności. Całą noc torowaliśmy sobie drogę w głębokim śniegu w stronę doliny, starając się nie stracić orientacji między jednym a drugim podmuchem wiatru, w pełni świadomi, że jedynym naszym ratunkiem będzie znalezienie drogi łączącej Argentynę z Chile, czyli miejsca, gdzie rozpoczęła się nasza przygoda. Nie mieliśmy innego wyjścia, nie było czasu na słabość i inne decyzje. Nie pozostawało nam nic innego, jak utrzymywać się w ciągłym ruchu. Niczym zwierzyna ścigana przez drapieżniki po dwóch nieprzerwanych dniach drogi dotarliśmy do siedlisk w Puente del Inca na wysokości 2700 m. Wioska z kilkudziesięcioma domami i hotelikiem wydała się nam najpiękniejszym miejscem na świecie, jakże bezpiecznym i pożądanym. Byliśmy uratowani. Posililiśmy się i napiliśmy, lecz po kilku dniach odpoczynku nie chcieliśmy wracać do domu z niczym. Poza tym mieliśmy czas i siły na jeszcze jedną próbę.
W tamtych czasach nikt nie organizował zimowych wypraw na Aconcaguę, zresztą do dziś nieczęsto się to zdarza. Dlatego mieliśmy podjąć kolejne wyzwanie sami. Byliśmy dobrze zaaklimatyzowani po wielu dniach spędzonych w ścianie, a poza tym wcześniej weszliśmy nową drogą na Cerro Mirador, 6089-metrową górę położoną naprzeciwko Aconcagui. Nawet nocowaliśmy na szczycie. Wliczając tamtą noc i pozostałe noce spędzone podczas przymusowego biwaku na południowej ścianie Aconcagui, mieliśmy na swoim koncie prawie tydzień aklimatyzacji.
Ta świadomość zmotywowała nas do powrotu i podjęcia ostatniej próby. Postanowiliśmy jednak podchodzić przeciwległą stroną, drogą klasyczną, czyli normalną, świadomi, że zimą i tak nie znajdziemy tam nic „normalnego”, a nasza wspinaczka będzie bardzo wymagająca, smagana wiatrem przy ekstremalnie niskiej temperaturze. Postawiliśmy na szybkość i lekkość, licząc na dużą liczbę czerwonych krwinek w naszych żyłach i wypróbowane zażyłe relacje w zespole. Z Puente del Inca dotarliśmy, znów na nartach, do bazy na Plaza Mulas. Zmachaliśmy się na drodze, która latem zajmuje raptem dwa dni, a cały ekwipunek wnoszą muły. Teraz sami robiliśmy za muły, przytłoczeni ciężkimi plecakami. W bazie przywitał nas przepiękny zachód słońca rozpalający do czerwoności zachodnią stronę ściany. Już wkrótce mieliśmy nią podchodzić.
Wyruszyliśmy wcześnie, nieprzygotowani na biwak, uzbrojeni wyłącznie w sprzęt wspinaczkowy z zamiarem jak najszybszego podejścia zaśnieżoną flanką. Trudności oceniliśmy na umiarkowane, ale zimą zawsze trzeba się poruszać w rakach, żeby nie dać się porwać niespodziewanym podmuchom wiatru – te pojawiają się równie szybko, jak cichną i nastaje chwilowy spokój.
W zaledwie trzynaście godzin w samym środku zimy weszliśmy na 6962-metrowy szczyt, najwyższy punkt obydwu Ameryk. Na wierzchołku spędziliśmy jakieś piętnaście minut, a może trochę dłużej. Chcieliśmy się nacieszyć tą chwilą, naszym pierwszym znaczącym i całkowicie samodzielnym wejściem zimą. Możliwe, że właśnie wtedy dostrzegłem piękno zimowego alpinizmu, doświadczyłem związanych z nim silnych emocji i poczułem posmak nowego rodzaju wspinania, które dlatego, że odbywa się w innej porze roku, niesie ze sobą nowe fascynacje i trudności.
Byliśmy sami. Obejmowaliśmy szczyty i panoramę ponadczasowym spojrzeniem, wolnym od wizji innych alpinistów, cudzych śladów, hałasu i sprzętu. Czuliśmy się częścią tego nagiego świata, w który wkroczyliśmy z własnej woli, pozbawionego wszelkich wygód i oczywistości, gdzie wszystko znów nabiera wartości i znaczenia.
Tego wieczoru i nocą zeszliśmy prosto do bazy, ciesząc się czystym i mroźnym powietrzem oraz poświatą dochodzącą z Santiago położonego prawie dwieście kilometrów dalej. Tamtej nocy temperatura spadła poniżej 46 stopni, ale o ile pamiętam, nie cierpieliśmy z zimna. Zarówno z podejścia, jak i powrotu zapamiętałem tylko rzeczy piękne i przyjemne, w tym przyjacielskie relacje z Lorenzo oraz spotkania – nie tylko z alpinistami – podczas dwóch miesięcy spędzonych w Argentynie.
Z mojej drugiej wyprawy wracałem do domu z zaliczonymi dwoma zimowymi wejściami na Cerro Mirador i Aconcaguę, ale przede wszystkim ze świadomością, że mróz i zimę uwielbiam na zabój. Bardzo możliwe, że podświadomie przeczuwałem, iż ten rodzaj alpinizmu będzie mnie stale pociągał – chciałem, żeby stał się częścią mojego życia i mojej codzienności... Choć oczywiście nie wyobrażałem sobie, że pewnego dnia napiszę książkę o zimowej karierze!
Podczas takich wypraw trzeba uważać na każdy najdrobniejszy szczegół, żeby nie tylko wrócić do domu żywym, ale w całości, bez poważnych odmrożeń skutkujących amputacjami. Podobne ryzyko dotyczy też oczywiście bardziej przyjaznych pór roku, ale staje się szczególnie realne podczas wszystkich wspinaczek zimowych od Alp po Everest. Dlatego trzeba wręcz maniakalnie przestrzegać ścisłych reguł postępowania i samokontroli, jeśli chodzi o godzinę wejścia na szczyt, tempo oraz czynności i fazy wspinania. Zadań tych nie można nikomu delegować. Poza tym wszystkie decyzje należy podejmować wyłącznie w sposób racjonalny, nigdy pod wpływem przeczucia czy impulsu, kiedy to pragnienie osiągnięcia sukcesu czy przerost ambicji zaćmiewają umysł. Kto dąży do wygranej za wszelką cenę, może zginąć albo w najlepszym wypadku ledwo ujść z życiem.
W górach, zwłaszcza na dużych wysokościach, nie należy zbytnio przyglądać się innym, tylko patrzeć w głąb siebie i słuchać własnego organizmu. Na wysokościach nie ma ludzi słabszych i silniejszych, są tylko tacy, którzy danego dnia czują się dobrze lub źle. Mógłbym sporządzić długą listę wysokogórskich wypadków spowodowanych na własne życzenie oraz takich, w których główną rolę odegrał nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Myślę jednak, że tych pierwszych jest znacznie więcej.
W każdym razie alpinizm jest niemalże perfekcyjną ekspresją wolności. To nie tylko sport, ale również, a może przede wszystkim, forma ucieczki, odkrywania samego siebie, eksploracji, przygody i kontemplacji. Dlatego niech każdy uprawia go, jak chce, również ucząc się na własnych błędach czy podejmując ewidentnie nielogiczne decyzje, o ile nie dotyczą one innych, którzy planowali postąpić inaczej. Męczą mnie pytania o klasyfikowanie i ocenianie osiągnięć alpinistycznych – nie istnieje prawda absolutna, „poprawna” etyka, „prawdziwy” sposób uprawiania alpinizmu. Ja również popełniłem błędy, dając się wciągnąć w wydawanie opinii na różne tematy, i nie chciałbym popełnić recydywy. Dlatego opowiem o moim zimowym alpinizmie tak, jakbym kreślił swój własny portret albo przedstawiał dowód tożsamości – o tak opowiadanej historii nie można powiedzieć, że jest dobra lub zła, poprawna czy błędna. Każdy ma swoją opowieść i dobrze, żeby to właśnie ją opowiedział.
Mówiąc o zimowym alpinizmie, nie mam zamiaru oceniać stylu ani pór roku, w jakich dokonano różnych wejść. Alpiniści kłócili się od zawsze, i to często o zupełne bzdury czy wchodzenie sobie w drogę. Mam tylko nadzieję, że gdy będą już w górach, wspomną moje słowa i w surowych zimowych warunkach powstrzymają skłonności do sporów.
6-8 stycznia 2012 roku
rekonesans i aklimatyzacja
między bazą (4230 metrów)
a obozem I (5250 metrów)
Jesteśmy superzmotywowani, musimy i będziemy musieli czekać jeszcze długo, więc wykorzystuję ten czas na pisanie książki, którą, prawdę mówiąc, powinienem wkrótce oddać wydawcy...
Dzisiaj mogłem się ogolić i uporządkować różne sprawy. Następnego dnia zaczęliśmy krążyć między bazą a ścianą Nanga Parbat niedaleko obozu I.
Kiedy podchodziliśmy, zeszło wiele lawin. Pokrywa śnieżna nie była stabilna, nawet spod nóg wysuwały się małe deski śnieżne. Choć na pierwszy rzut oka niewiele znaczyły, dowodziły dużej niestabilności śniegu. Gdy tuż koło nas po prawej zeszła lawina, zrozumieliśmy, że niepotrzebnie ryzykujemy, więc zostawiliśmy część sprzętu w bezpiecznym miejscu i wróciliśmy do bazy.
Cześć wszystkim! Dzisiaj wreszcie wyszło słońce na kilka dobrych godzin. Zaczęliśmy inne życie! Chciałbym umieć wytłumaczyć, jak wielkie – zwłaszcza z psychologicznego punktu widzenia – ma to dla nas znaczenie.