Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2022
Ebook
28,35 zł
Audiobook
28,35 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata - ebook

Jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni? Niemal rok to przecież bardzo dużo czasu... A jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni samotnego rejsu przez oceany bez zawijania do portów? Naprawdę wszystko!

Kapitan Tomasz Cichocki mówi o sobie: jestem anonimowym adrenalinoholikiem. I nie ma tu ni odrobiny przesady! Kiedy w 2012 roku, po przeszło 8 latach najeżonych przeciwnościami przygotowań, wyruszył wreszcie w wymarzony, samotny rejs, by opłynąć kulę ziemską wokół trzech legendarnych przylądków: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu, mógł jedynie zakładać, jakie przygody spotkają go podczas tej próby. A rzeczywistość przeszła jego najśmielsze oczekiwania.

Dzięki niebywałemu poczuciu humoru, gawędziarskiej naturze, determinacji i charyzmie Kapitana, dziś każdy, kto sięgnie po "Zew oceanu" może również poczuć smak tej przygody.

Sztormy i flauty. Codzienność na jachcie. Groźba ataku piratów. Spotkania z morskimi stworami. Jednym zdaniem: człowiek kontra natura! A może raczej człowiek w relacji z naturą. "Zew oceanu" to opowieść-podróż! Nie tylko dookoła świata, ale  - jak to bywa w przypadku tych najciekawszych - jeszcze dalej, bo w głąb człowieczej duszy.

Cumy zostały już rzucone!
Czas usłyszeć zew oceanu...

Chciałem przechytrzyć ocean, to teraz mam za swoje. Bodaj w każdym podręczniku dla początkujących żeglarzy morskich pada zdanie: „Na oceanie nie zawsze najkrótsza droga jest najszybsza”. W wypadku Atlantyku oznacza to tyle, że gdy chce się dopłynąć z Europy do Przylądka Dobrej Nadziei, zostawiwszy za sobą Maderę, należy uciekać od wybrzeży Afryki i kierować się prosto na Brazylię. Wyspy Zielonego Przylądka mijamy wtedy od zachodniej strony, a gdy znajdziemy się na wysokości brazylijskiego stanu Pernambuco, jakieś 200 mil od wybrzeża Ameryki Południowej, dajemy się nieść oceanicznemu Prądowi Brazylijskiemu prosto na południe aż za zwrotnik Koziorożca. Dopiero tam odbijamy w lewo, najpierw delikatnie, potem coraz ostrzej, by mniej więcej na wysokości Kapsztadu ruszyć już prosto na wschód. Na mapie wygląda to może nieco dziwnie – jakbyśmy zamiast na Ocean Indyjski zamierzali popłynąć na kurs tanga w Buenos Aires i dopiero minąwszy Rio de Janeiro, zmienili plany – ale dla żaglówki szybszej drogi nie ma. (s. 45)

Ploter nie działa, radar nie działa, radio nie działa, autopilot nie działa, GPS nie działa, telefon satelitarny nie działa, silnik nie działa, generator nie działa. Na dobrą sprawę z całego wyposażenia jachtu już tylko ja jako tako działam. Ale to może nie wystarczyć. (s. 8)

Spis treści

1. Alone in the dark / 7

2. Najważniejszy dzień życia / 10

3. Wyzwanie / 13

4. Cumy zostały rzucone! / 20

5. Co żeglarze lubią najbardziej / 31

6. Słuchowisko / 39

7. Skróty przez Atlantyk / 43

8. Czas / 52

9. Wspólny sukces / 61

10. Cisza / 68

11. Nadzieja / 75

12. Beznadzieja / 87

13. Port Elizabeth / 100

14. Jazda na Indyku / 106

15. Stary człowiek i morze / 118

16. Wywrotka / 131

17. Żeglarstwo jest sztuką cierpienia / 147

18. Cud Bożego narodzenia / 155

19. Tajemnice świata tego / 167

20. Sam sobie sterem / 173

21. Najdłuższa wachta w życiu / 189

22. Horn / 199

23. Z górki i pod górkę / 209

24. Najważniejsze to mieć do kogo wracać / 216

 

Głos lądu / 231

Podziękowania / 233

Jacht – dane techniczne / 239

Certyfikat WSSRC / 241

Słownik terminów żeglarskich użytych w tekście / 242

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-964505-1-7
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis Tre­ści

1. Alo­ne in the dark

2. Naj­wa­żniej­szy dzień ży­cia

3. Wy­zwa­nie

4. Cumy zo­sta­ły rzu­co­ne!

5. Co że­gla­rze lu­bią naj­bar­dziej

6. Słu­cho­wi­sko

7. Skró­ty przez Atlan­tyk

8. Czas

9. Wspól­ny suk­ces

10. Ci­sza

11. Na­dzie­ja

12. Bez­na­dzie­ja

13. Port Eli­za­beth

14. Jaz­da na In­dy­ku

15. Sta­ry czło­wiek i mo­rze

16. Wy­wrot­ka

17. Że­glar­stwo jest sztu­ką cier­pie­nia

18. Cud Bo­że­go na­ro­dze­nia

19. Ta­jem­ni­ce świa­ta tego

20. Sam so­bie ste­rem

21. Naj­dłu­ższa wach­ta w ży­ciu

22. Horn

23. Z gór­ki i pod gór­kę

24. Naj­wa­żniej­sze to mieć do kogo wra­cać

Głos lądu

Po­dzi­ęko­wa­nia

Jacht – dane tech­nicz­ne

Cer­ty­fi­kat WSSRC

Słow­nik ter­mi­nów że­glar­skich uży­tych w te­kście1. Alo­ne in the dark

Od wie­lu go­dzin wpa­tru­ję się w mrok i sta­ram się na­wet nie mru­gać. Oczy mi łza­wią. Je­stem sam w ciem­no­ści. Alo­ne in the dark. Wiem, że nie­bez­pie­cze­ństwo jest bli­sko. Tuż poza za­si­ęgiem wzro­ku ogrom­ne cie­nie pru­ją mor­skie fale ni­czym re­ki­ny. Ale są od nich set­ki razy wi­ęk­sze. I gro­źniej­sze. Kil­ka z nich już prze­chy­trzy­łem tej nocy. Jed­nak w mro­ku kry­ją się ich całe sta­da. Tan­kow­ce, kon­te­ne­row­ce, pro­my pa­sa­żer­skie i inne oce­anicz­ne mon­stra. Suną je­den za dru­gim jak po au­to­stra­dzie. Ni­g­dzie in­dziej na kuli ziem­skiej za­gęsz­cze­nie stat­ków na mo­rzu nie jest tak duże jak tu. Od hisz­pa­ńskie­go Co­sta da Mor­te (Wy­brze­ża Śmier­ci) koło mia­sta A Co­ru­ña skra­jem Za­to­ki Bi­skaj­skiej aż do we­jścia do ka­na­łu La Man­che i da­lej do Rot­ter­da­mu pro­wa­dzi jed­na z naj­wa­żniej­szych mor­skich dróg han­dlo­wych świa­ta. By do­trzeć do Bre­stu, któ­ry jest moim ce­lem, mu­szę ją prze­ci­ąć aku­rat w tym miej­scu, gdzie za­czy­na się zwężać, przez co ruch za­gęsz­cza się wprost nie­wy­obra­żal­nie. Kie­dy pły­nąłem tędy 10 mie­si­ęcy wcze­śniej, roz­po­czy­na­jąc swój wy­ma­rzo­ny sa­mot­ny rejs do­oko­ła świa­ta, były chwi­le, że na ekra­nie plo­te­ra wi­dzia­łem bli­sko 100 stat­ków w pro­mie­niu 24 mil mor­skich od mo­je­go jach­tu.

Ile jest ich wo­kół mnie dzi­siej­szej nocy? Nie wiem. Plo­ter nie dzia­ła, ra­dar nie dzia­ła, ra­dio nie dzia­ła, au­to­pi­lot nie dzia­ła, GPS nie dzia­ła, te­le­fon sa­te­li­tar­ny nie dzia­ła, sil­nik nie dzia­ła, ge­ne­ra­tor nie dzia­ła. Na do­brą spra­wę z ca­łe­go wy­po­sa­że­nia jach­tu już tyl­ko ja jako tako dzia­łam. Ale to może nie wy­star­czyć. Je­stem nie­wi­docz­ny dla ra­da­rów. Nie wi­dzi mnie sa­te­li­tar­ny sys­tem na­mie­rza­nia stat­ków AIS (Au­to­ma­tic Iden­ti­fi­ca­tion Sys­tem). Je­stem du­chem. Pły­nę na ża­glach przez noc bez świa­teł na­wi­ga­cyj­nych, bo z po­wo­du awa­rii ge­ne­ra­to­ra i sil­ni­ka od daw­na nie mam prądu. Ża­den wach­to­wy sto­jący na oku nie ma naj­mniej­szej szan­sy mnie zo­ba­czyć. Zresz­tą, bądźmy szcze­rzy – na du­żych stat­kach nikt już dziś nie stoi na oku. Sie­dzi so­bie za­spa­ny ofi­cer dy­żur­ny przed ekra­nem, po któ­rym, jak w ja­kie­jś grze kom­pu­te­ro­wej, nie­spiesz­nie prze­miesz­cza­ją się trój­kąci­ki ozna­cza­jące inne jed­nost­ki. Ra­czej nie przyj­dzie mu do gło­wy, że gdzieś na jego kur­sie pa­łęta się w środ­ku nocy sa­mot­ny że­glarz na łód­ce bez prądu.

Na­wet gdy­by ktoś wy­sze­dł te­raz z nu­dów na po­kład, i tak mnie nie zo­ba­czy. Czu­bek masz­tu mo­je­go jach­tu wzno­si się oko­ło 16 me­trów (par­ter plus czte­ry pi­ętra) po­nad wodą – bur­ty naj­wi­ęk­szych stat­ków są nie­mal dwu­krot­nie wy­ższe. Dla du­że­go tan­kow­ca albo kon­te­ne­row­ca je­stem ni­czym żaba dla ci­ęża­rów­ki na au­to­stra­dzie. Naj­wi­ęk­sze z tych stat­ków mają po­nad 300 me­trów dłu­go­ści i roz­wi­ja­ją pręd­ko­ści si­ęga­jące 30 węzłów (czy­li po­nad 50 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę). Wy­obra­źcie so­bie mon­stra wiel­ko­ści no­wo­jor­skie­go wie­żow­ca Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding pru­jące fale z pręd­ko­ścią po­ci­ągu oso­bo­we­go. Mogą mnie za­to­pić i na­wet tego nie za­uwa­żyć.

Wszyst­ko za­le­ży więc od tego, czy spo­strze­gę nie­bez­pie­cze­ństwo na tyle wcze­śnie, by usu­nąć się z dro­gi. A tu jak na zło­ść od trzech nocy ni­sko wi­szące chmu­ry za­sła­nia­ją ksi­ężyc i gwiaz­dy. Cza­sem za­czy­na pa­dać – wte­dy zła wi­docz­no­ść sta­je się ka­ta­stro­fal­nie zła. Jest tak ciem­no, że nie ma sen­su uży­wać lor­net­ki. Mrok mo­żna kro­ić no­żem.

Za­ba­wa za­czy­na się, gdy w polu wi­dze­nia po­ja­wia­ją się świa­tła. W teo­rii mor­ski szlak han­dlo­wy to coś w ro­dza­ju au­to­stra­do­wej dwu­pa­smów­ki. Bli­żej mnie z le­wej na pra­wo za­su­wa­ją stat­ki zmie­rza­jące w stro­nę Hisz­pa­nii. Gdy prze­śli­zgnę się obok nich, po­wi­nien mnie cze­kać sla­lom po­mi­ędzy jed­nost­ka­mi pły­nący­mi w prze­ciw­nym kie­run­ku. A po­śród dwóch ni­tek tej mor­skiej dro­gi mu­szę zna­le­źć sze­ro­ką na kil­ka mil stre­fę spo­ko­ju. W prak­ty­ce jest zu­pe­łnie ina­czej. Stat­ki po­ja­wia­ją się znie­nac­ka, pły­nąc z naj­mniej ocze­ki­wa­nych kie­run­ków i naj­bar­dziej za­ska­ku­jący­mi kur­sa­mi, ja zaś jak sza­cho­wy ko­nik ska­czę raz w lewo, raz w pra­wo, by ze­jść im z dro­gi.

Kto cho­ciaż raz pró­bo­wał bez­gwiezd­ną nocą okre­ślać pręd­ko­ść, kurs i od­le­gło­ść do za­uwa­żo­ne­go na ho­ry­zon­cie stat­ku, wie, że to rów­na­nie z tak wie­lo­ma nie­wia­do­my­mi, że je­dy­nie in­tu­icja wspo­ma­ga­na wie­lo­let­nim do­świad­cze­niem po­tra­fi je roz­wi­ązać. Pły­nie na mnie czy nie? A je­śli tak, to z jaką szyb­ko­ścią? Mi­nie­my się o dwie mile czy na la­kier?

Tej nocy już trzy razy by­łem zmu­szo­ny za­wró­cić, by unik­nąć sta­ra­no­wa­nia. Po­przed­niej po­dob­nie. I jesz­cze po­przed­niej. To dla­te­go tak po­wo­li zbli­żam się do celu. Nie dość, że wiatr le­d­wie wie­je, to utrzy­ma­nie pro­ste­go kur­su przez dłu­żej niż go­dzi­nę jest zu­pe­łnie nie­wy­ko­nal­ne. Do­bra wia­do­mo­ść jest taka, że wresz­cie prze­sta­ło mi wiać w nos jak przez dwie po­przed­nie doby. Gdy wsta­nie sło­ńce, po­wi­nie­nem już zo­ba­czyć ląd. Je­śli wszyst­ko pój­dzie do­brze, jesz­cze dziś po po­łud­niu będę z po­wro­tem w por­cie, z któ­re­go 312 dni temu wy­ru­szy­łem w sa­mot­ny rejs do­oko­ła świa­ta.

Sła­niam się na no­gach za ko­łem ste­ro­wym. To już trze­cia doba bez snu. I czwar­ta bez je­dze­nia. Je­stem u kre­su sił.

Je­stem szczęśli­wy.2. Naj­wa­żniej­szy dzień ży­cia

7 maja był sto dwu­dzie­stym ósmym dniem 2012 roku. Roku, któ­ry przy­wi­ta­łem na Pa­cy­fi­ku po­mi­ędzy Nową Ze­lan­dią a przy­ląd­kiem Horn po 185 dniach od wy­pły­ni­ęcia z Bre­stu w rejs do­oko­ła świa­ta. Rejs, któ­ry wła­śnie ko­ńczy­łem, chud­szy o 30 ki­lo­gra­mów i bo­gat­szy o pew­no­ść, że ka­żde ma­rze­nie mo­żna spe­łnić.

Tego dnia imie­ni­ny ob­cho­dzi­li: Au­gust, Bog­da­ła, Do­mi­ce­la, Do­mi­cjan, Fla­wia, Flo­rian, Gi­ze­la, Lu­do­mi­ra, Róża, Sta­ni­mir, Win­cen­ty i Wir­gi­nia. Ham­burg świ­ęto­wał Uro­dzi­ny Por­tu, a Ro­sja – Dzień Ra­dia.

7 maja. Naj­szczęśliw­sza data w moim ży­ciu. Tego dnia w 351 roku nad Je­ro­zo­li­mą uka­zał się wiel­ki świe­tli­sty krzyż, co w li­ście do ce­sa­rza Kon­stan­cju­sza II opi­sał szcze­gó­ło­wo bi­skup Cy­ryl Je­ro­zo­lim­ski. A 207 lat pó­źniej w Kon­stan­ty­no­po­lu ru­nęła w wy­ni­ku trzęsie­nia zie­mi ko­pu­ła naj­wspa­nial­szej świ­ąty­ni chrze­ści­ja­ńskiej ów­cze­sne­go świa­ta: ko­ścio­ła Mądro­ści Bo­żej – Ha­gia So­fia (jesz­cze tego sa­me­go dnia ce­sarz Ju­sty­nian I na­ka­zał jej od­bu­do­wę, co za­jęło le­d­wie pięć lat – tę wia­do­mo­ść po­le­cam szcze­gól­nej uwa­dze bu­dow­ni­czych pol­skich au­to­strad).

7 maja 1429 roku Jo­an­na d’Arc, wy­rwaw­szy tkwi­ącą w ra­mie­niu strza­łę an­giel­skie­go łucz­ni­ka, rzu­ci­ła ją wzgar­dli­wie na zie­mię i po­pro­wa­dzi­ła fran­cu­skie od­dzia­ły do zwy­ci­ęskie­go sztur­mu na Or­le­an, któ­re­go zdo­by­cie sta­ło się punk­tem zwrot­nym woj­ny stu­let­niej.

7 maja 1663 roku w Lon­dy­nie otwar­to Te­atr Kró­lew­ski, a rok pó­źniej po prze­ciw­nej stro­nie ka­na­łu La Man­che Król Sło­ńce Lu­dwik XIV uro­czy­ście wpro­wa­dził się do no­wej pod­pa­ry­skiej re­zy­den­cji w Wer­sa­lu.

7 maja 1774 roku uro­dził się Fran­cis Be­au­fort (ten od ska­li), a w 1794 roku, dzień po swo­ich trzy­dzie­stych szó­stych uro­dzi­nach, krwa­wy dyk­ta­tor re­wo­lu­cji fran­cu­skiej Ma­xi­mi­lien de Ro­be­spier­re prze­for­so­wał w Kon­wen­cie Na­ro­do­wym de­kret wpro­wa­dza­jący we Fran­cji re­li­gię pa­ństwo­wą, na­zwa­ną Kul­tem Ro­zu­mu i Isto­ty Naj­wy­ższej (no­ta­be­ne le­d­wie dwa i pół mie­si­ąca pó­źniej miał spo­sob­no­ść oso­bi­ście prze­ko­nać się o ist­nie­niu bądź nie­ist­nie­niu obiek­tu tego kul­tu po utra­cie gło­wy gład­ko od­dzie­lo­nej od resz­ty cia­ła przez wy­na­la­zek Jo­se­pha-Igna­ce’a Gu­il­lo­ti­na). Rów­no 30 lat pó­źniej – 7 maja 1824 roku – w Wied­niu od­by­ła się pre­mie­ra ge­nial­nej IX Sym­fo­nii Lu­dwi­ga van Beetho­ve­na, jego ostat­nie­go dzie­ła or­kie­stro­we­go.

7 maja 1920 roku woj­ska pol­skie do­wo­dzo­ne przez mar­sza­łka Jó­ze­fa Pi­łsud­skie­go zdo­by­ły Ki­jów, a u wy­brze­ży fi­li­pi­ńskiej wy­spy Pa­la­wan pe­wien ry­bak wy­ło­wił per­łę o śred­ni­cy nie­mal 24 cen­ty­me­trów i wa­dze po­nad sze­ściu ki­lo­gra­mów. Szczęśli­wy zna­laz­ca na­zwał swój skarb Per­łą Al­la­cha.

7 maja 1945 roku dwaj nie­miec­cy do­wód­cy Al­fred Jodl i Hans-Georg von Frie­de­burg pod­pi­sa­li we fran­cu­skim mie­ście Re­ims bez­wa­run­ko­wą ka­pi­tu­la­cję Trze­ciej Rze­szy, co za­ko­ńczy­ło dru­gą woj­nę świa­to­wą. Rok pó­źniej trzy­dzie­sto­ośmio­let­ni wła­ści­ciel punk­tu na­pra­wy ra­dio­od­bior­ni­ków Ma­sa­ru Ibu­ka i dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni fi­zyk Akio Mo­ri­ta za­ło­ży­li spó­łkę To­kyo Te­le­com­mu­ni­ca­tions En­gi­ne­ering, zna­ną dziś jako Sony.

7 maja 1986 roku Ka­na­dyj­czyk Pa­trick Mor­row wspi­ął się na mie­rzący 4884 me­try szczyt Pi­ra­mi­dy Car­sten­sza na No­wej Gwi­nei i tym sa­mym stał się pierw­szym zdo­byw­cą Ko­ro­ny Zie­mi. Od tego cza­su do dziś sie­dem naj­wy­ższych szczy­tów sied­miu kon­ty­nen­tów zdo­by­ło już oko­ło 300 osób.

7 maja 2007 roku ar­che­olog z Uni­wer­sy­te­tu He­braj­skie­go Ehud Ne­cer po­in­for­mo­wał o od­kry­ciu 12 ki­lo­me­trów na po­łud­nie od Je­ro­zo­li­my gro­bu He­ro­da Wiel­kie­go.

Pięć lat pó­źniej, w po­nie­dzia­łek 7 maja 2012 roku, kil­ka mi­nut po go­dzi­nie dwu­dzie­stej, sta­łem na drew­nia­nym po­mo­ście por­tu du Châte­au w Bre­ście i po raz pierw­szy od 312 dni ca­ło­wa­łem uko­cha­ną żonę. Może wła­śnie po to opły­nąłem świat? Po to po­ko­na­łem nie­mal 34 ty­si­ące mil, prze­trwa­łem 17 sztor­mów, wy­wrot­kę jach­tu na roz­sza­la­łym Oce­anie In­dyj­skim, awa­rie bo­daj wszyst­kie­go, co mo­gło się ze­psuć, i wi­ęk­szo­ści tego, co ze­psuć się nie mia­ło pra­wa? Po to dłu­gi­mi ty­go­dnia­mi na Oce­anie Po­łu­dnio­wym trząsłem się z zim­na w dwóch sztor­mia­kach i trzech prze­mo­czo­nych śpi­wo­rach, po to uwi­ęzio­ny przez bez­wietrz­ną po­go­dę na rów­ni­ku dzień po dniu da­wa­łem sło­ńcu go­to­wać się na twar­do? Po to przez pół roku ja­dłem co dru­gi dzień, po to bez sło­wa skar­gi dwa razy zszy­wa­łem so­bie na mo­rzu roz­ci­ętą gło­wę? Po to wa­rio­wa­łem z nie­po­ko­ju o bli­skich, gdy na naj­nie­bez­piecz­niej­szych wo­dach świa­ta stra­ci­łem wszel­ki kon­takt z lądem?

Bo po cóż by in­ne­go? Wy­star­czy jed­no spoj­rze­nie na glo­bus, by zro­zu­mieć, że sa­mot­ny rejs do­oko­ła świa­ta ro­zu­mia­ny wy­łącz­nie jako pod­róż nie ma sen­su – wra­ca się prze­cież w to samo miej­sce, z któ­re­go się wy­ru­szy­ło. Ma sens je­dy­nie wte­dy, gdy sta­nie się pod­ró­żą w głąb wła­snej du­szy. Przez po­nad 10 mie­si­ęcy przy­gląda­łem się so­bie w bez­li­to­snym lu­strze oce­anu, by do­wie­dzieć się, kim na­praw­dę je­stem. I gdy zgod­nie z radą Se­ne­ki, któ­re­go pi­sma to­wa­rzy­szy­ły mi w dro­dze, od­rzu­ci­łem wszyst­ko, co po­wierz­chow­ne i nie­wa­żne – zro­zu­mia­łem, że tym, co trzy­ma mnie przy ży­ciu i daje siłę do prze­zwy­ci­ęża­nia wszel­kich prze­szkód, jest mi­ło­ść. Wte­dy w por­cie nie po­tra­fi­łem wy­po­wie­dzieć tego na głos. Dłu­go obej­mo­wa­łem żonę w mil­cze­niu.

Ten rejs uświa­do­mił mi, jak bar­dzo Cię ko­cham, Ewu­siu. Ta opo­wie­ść jest dla Cie­bie.3. Wy­zwa­nie

Na­zy­wam się Ci­choc­ki. To­masz Ci­choc­ki. Ka­pi­tan To­masz Ci­choc­ki. Dla przy­ja­ciół Ci­chy. Je­stem ano­ni­mo­wym ad­re­na­li­no­ho­li­kiem. Ści­ga­łem się w raj­dach sa­mo­cho­do­wych. La­ta­łem na pa­ra­lot­ni. Ba, był na­wet czas, że cha­dza­łem na piwo do ta­wer­ny Zęza w Szty­nor­cie. A te­raz opły­nąłem świat do­oko­ła. Sam. Na se­ryj­nym jach­cie – ta­kim, jaki mo­żesz so­bie ju­tro za­mó­wić w stocz­ni Del­phia, by po­pły­wać po Ma­zu­rach lub Ba­łty­ku, je­śliś am­bit­niej­szy.

Je­że­li sło­wo „sze­kla” ko­ja­rzy ci się je­dy­nie z izra­el­ską wa­lu­tą, masz pra­wo nie wie­dzieć, o co cho­dzi z tym ca­łym że­glo­wa­niem do­oko­ła świa­ta. Więc za­nim opo­wiem o swo­im rej­sie, spró­bu­ję jak naj­kró­cej wy­ja­śnić, w czym rzecz.

Naj­pierw licz­by.

Od­kąd w 1953 roku No­wo­ze­land­czyk Ed­mund Hil­la­ry z Szer­pą Ten­zin­giem Nor­gay­em zdo­by­li szczyt Mo­unt Eve­re­stu (co Hil­la­ry sko­men­to­wał za­raz po ze­jściu sło­wa­mi: „W ko­ńcu za­ła­twi­li­śmy skur­czy­by­ka!”), na wierz­cho­łek naj­wy­ższej góry świa­ta tyl­ko do śmier­ci Hil­la­ry’ego w 2008 roku wdra­pa­ło się bli­sko 3600 osób.

Po Ju­ri­ju Ga­ga­ri­nie, któ­ry pew­ne­go kwiet­nio­we­go po­ran­ka w 1961 roku na nie­ca­łe dwie go­dzin­ki wy­sko­czył na or­bi­tę oko­ło­ziem­ską, w ko­smos wy­strze­lo­no gru­bo po­nad 500 osób.

Sa­mot­ny rejs pod ża­gla­mi do­oko­ła świa­ta to znacz­nie bar­dziej eli­tar­ne do­świad­cze­nie. Szcze­gól­nie wte­dy, gdy mó­wi­my o rej­sie bez za­wi­ja­nia do por­tów i do­oko­ła trzech wiel­kich przy­ląd­ków: Do­brej Na­dziei, Le­eu­win i Hor­nu – Par­na­su że­gla­rzy.

Ze szcze­gó­ło­wy­mi sta­ty­sty­ka­mi jest kło­pot, bo że­gla­rze to wol­ne du­chy i nie za­wsze mel­du­ją się bu­chal­te­rom pro­wa­dzącym re­je­stry oko­ło­ziem­skich rej­sów. Zresz­tą ró­żne or­ga­ni­za­cje kie­ru­ją się ró­żny­mi kry­te­ria­mi przy wpi­sy­wa­niu sa­mot­nych rej­sów do­oko­ła glo­bu do swo­ich re­je­strów. Tak czy owak, mó­wi­my o po­nad 100, góra 200 oso­bach w ska­li świa­ta.

Jest coś sym­bo­licz­ne­go w tym, że gdy w Wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia 1968 roku roz­po­częła się mi­sja Apol­lo 8, pio­nier­skie­go za­ło­go­we­go stat­ku ko­smicz­ne­go, któ­ry wsze­dł na or­bi­tę Ksi­ęży­ca, trwał wła­śnie sza­lo­ny wy­ścig mor­ski Gol­den Glo­be Race – pierw­sze w hi­sto­rii re­ga­ty sa­mot­nych że­gla­rzy do­oko­ła świa­ta. Loty na or­bi­tę Zie­mi sta­ły się już wte­dy dla ludz­ko­ści nor­mal­no­ścią – Apol­lo 8 był trzy­dzie­stym w hi­sto­rii za­ło­go­wym lo­tem w ko­smos. Na­to­miast zwy­ci­ęz­ca Gol­den Glo­be Race Ro­bin Knox-John­ston, do­pły­nąw­szy 22 kwiet­nia 1969 roku do por­tu w Fal­mo­uth, zo­stał pierw­szym w dzie­jach czło­wie­kiem, któ­ry sa­mot­nie opły­nął świat bez za­wi­ja­nia do por­tów. „Był to ostat­ni ba­stion do zdo­by­cia na mo­rzu i naj­wi­ęk­sza przy­go­da na­sze­go po­ko­le­nia. Cud, że się uda­ło. Cud, że prze­ży­li­śmy” – sko­men­to­wał po la­tach swój wy­czyn.

Osiem dni po tym, jak Knox-John­ston do­bił do na­brze­ża por­tu w Fal­mo­uth, do Ca­sa­blan­ki do­pły­nął Le­onid Te­li­ga na jach­cie Opty. Jako pierw­szy Po­lak uko­ńczył sa­mot­ny, lecz po­dzie­lo­ny na eta­py i wio­dący ła­twiej­szą dro­gą przez Ka­nał Pa­nam­ski rejs do­oko­ła świa­ta. Mia­łem wte­dy 11 lat i od trzech w Mi­ędzysz­kol­nym Klu­bie Spor­to­wym pły­wa­łem po Je­zio­rze Krzy­wym na prze­cie­ka­jących ża­glów­kach kla­sy Ca­det, przy­po­mi­na­jących z grub­sza po­ma­lo­wa­ne na bia­ło trum­ny z ża­gla­mi. Te­li­ga, Knox-John­ston i jego wiel­ki ry­wal Fran­cuz Ber­nard Mo­ites­sier byli mi w tych cza­sach bli­żsi niż Win­ne­tou czy Kmi­cic. Chy­ba to wła­śnie wte­dy po raz pierw­szy za­pra­gnąłem sa­mot­nie opły­nąć Zie­mię. A po­tem za­po­mnia­łem o tym ma­rze­niu na po­nad ćwie­rć wie­ku.

Dziś wi­ęk­szo­ść sa­mot­nych rej­sów do­oko­ła świa­ta tra­są Kno­xa-John­sto­na (i moją) od­by­wa się w ra­mach roz­gry­wa­nych co czte­ry lata re­gat Ven­dée Glo­be. To już zu­pe­łnie inna dys­cy­pli­na spor­tu – że­glar­ska For­mu­ła 1. Zwy­ci­ęz­ca z 2009 roku Mi­chel De­sjoy­eaux opły­nął kulę ziem­ską w le­d­wie 84 dni ze śred­nią (!) pręd­ko­ścią bli­sko 11 węzłów (to tak, jak­by tra­sę Świ­no­ujście–Ustrzy­ki Dol­ne po­ko­nać z prze­ci­ęt­ną szyb­ko­ścią 180 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę)1. Na­fa­sze­ro­wa­ne naj­no­wo­cze­śniej­szą elek­tro­ni­ką jach­ty to wy­ko­na­ne z ma­te­ria­łów wy­ko­rzy­sty­wa­nych w astro­nau­ty­ce bo­li­dy oce­anów war­te dzie­si­ąt­ki mi­lio­nów euro. Mie­si­ąca­mi przed star­tem kil­ku­na­sto­oso­bo­we eki­py pre­cy­zyj­nie co do mi­li­me­tra re­gu­lu­ją łód­ki. Mimo to re­ga­ty ko­ńczy śred­nio za­le­d­wie co dru­ga, a na­wet – jak w ostat­niej edy­cji – co trze­cia z nich. Po­zo­sta­łe tra­cą na oce­anie masz­ty, kile, ste­ry, za­li­cza­ją wy­wrot­ki, lądu­ją na brze­gu. Trzech uczest­ni­ków stra­ci­ło pod­czas wy­ści­gu ży­cie. Ciał dwóch – Ka­na­dyj­czy­ka Ger­ry’ego Ro­ufsa i Ame­ry­ka­ni­na Mike’a Plan­ta – ni­g­dy nie od­na­le­zio­no. W trak­cie re­gat 1992–1993 Fran­cuz Ber­trand de Broc na pe­łnym mo­rzu zszył so­bie język nie­mal zu­pe­łnie od­gry­zio­ny w cza­sie sztor­mu (fał gro­ta ude­rzył go w pod­bró­dek). Ope­ra­cję prze­pro­wa­dził przed lu­strem dzi­ęki otrzy­ma­nym te­lek­sem po­ra­dom chi­rur­ga.

1 Zwy­ci­ęz­ca re­gat ro­ze­gra­nych na prze­ło­mie 2012 i 2013 roku, kie­dy ksi­ążka była przy­go­to­wy­wa­na do dru­ku, Fra­nço­is Ga­bart po­bił re­kord Mi­che­la De­sjoy­eaux o 6 dni, za­my­ka­jąc oko­ło­ziem­ską pętlę w 78 dni 2 go­dzi­ny 16 mi­nut i 40 se­kund.

Od­ręb­ną ka­te­go­rię sa­mot­nych rej­sów oko­ło­ziem­skich sta­no­wią te, któ­rych ce­lem jest bi­cie re­kor­dów szyb­ko­ści. Tu w od­ró­żnie­niu od Ven­dée Glo­be do­pusz­cza się ko­or­dy­na­cję i po­moc na­wi­ga­cyj­ną z lądu. Wy­spe­cja­li­zo­wa­ne, często kil­ku­dzie­si­ęcio­oso­bo­we eki­py ana­li­zu­ją na bie­żąco pro­gno­zy po­go­dy na tra­sie, by wy­brać naj­ko­rzyst­niej­sze w ka­żdej chwi­li rej­su kurs i uło­że­nie ża­gli. W 2005 roku Bry­tyj­ka El­len Ma­cAr­thur zro­bi­ła oko­ło­ziem­skie kó­łko w 71 dni 14 go­dzin 18 mi­nut i 33 se­kun­dy, dzi­ęki cze­mu po­bi­ła o pó­łto­rej doby li­czący za­le­d­wie rok po­przed­ni re­kord, na­le­żący do Fran­cu­za Fran­ci­sa Joy­ona. Kró­lo­wa Elżbie­ta II nada­ła jej za ten wy­czyn ty­tuł szla­chec­ki. Trzy lata pó­źniej Joy­on od­zy­skał swój re­kord – z cza­su osi­ągni­ęte­go przez Bry­tyj­kę urwał aż dwa ty­go­dnie. Za opły­ni­ęcie świa­ta w 57 dni 13 go­dzin 34 mi­nu­ty i 6 (!) se­kund pre­zy­dent Ni­co­las Sar­ko­zy ude­ko­ro­wał go naj­wy­ższym fran­cu­skim od­zna­cze­niem, czy­li Le­gią Ho­no­ro­wą.

Do­ce­niam te wy­czy­ny. Po­dob­nie jak ze szcze­rym po­dzi­wem pa­trzy­łbym na fa­ce­ta, któ­ry naj­szyb­ciej na świe­cie wbie­głby na Mo­unt Eve­rest. Ale ni­g­dy nie chcia­łem star­to­wać w tej ka­te­go­rii. „Na mo­rzu »re­kord« to idio­tycz­ne sło­wo” – na­pi­sał w li­ście prze­ka­za­nym do ga­zet Ber­nard Mo­ites­sier, zre­zy­gno­waw­szy z kon­ty­nu­owa­nia wy­ści­gu Gol­den Glo­be, kie­dy wy­da­wa­ło się wła­ści­wie pew­ne, że lada dzień do­go­ni Kno­xa-John­sto­na i zwy­ci­ęży. Za­miast tego skie­ro­wał swój jacht na wschód i zro­bił ko­lej­ne pół okrąże­nia Zie­mi, by za­wi­nąć na Ta­hi­ti. „Chcę kon­ty­nu­ować pod­róż, wci­ąż bez za­wi­ja­nia do por­tu, w kie­run­ku Au­stra­lii i Oce­anii – tam gdzie jest wi­ęcej sło­ńca i spo­ko­ju niż w Eu­ro­pie . Ru­szam da­lej, po­nie­waż szczęśli­wy je­stem na mo­rzu, a może i dla­te­go, by ura­to­wać moją du­szę”2 – tłu­ma­czył.

2 Skró­co­na wer­sja tego li­stu znaj­du­je się w ksi­ążce: B. Mo­ites­sier, Dłu­ga dro­ga. Sa­mot­nie mi­ędzy nie­bem i mo­rzem, przeł. J. Czer­wi­ński, Wy­daw­nic­two Mor­skie, Gda­ńsk 1975, s. 218.

Bli­ska jest mi po­sta­wa Mo­ites­sie­ra, co jed­nak w ni­czym nie umniej­sza mo­je­go po­dzi­wu dla Kno­xa-John­sto­na. W ich cza­sach że­glar­stwo wci­ąż w wi­ęk­szym stop­niu było ro­man­tycz­ną przy­go­dą niż wy­zwa­niem czy­sto spor­to­wym. Dra­ma­tycz­ne losy dzie­wi­ęciu śmia­łków, któ­rzy w la­tach 1968–1969 wzi­ęli udział w wy­ści­gu Gol­den Glo­be, to jed­na z naj­pi­ęk­niej­szych he­ro­icz­nych opo­wie­ści, ja­kie znam. Sta­wiam tę hi­sto­rię na tej sa­mej pó­łce co Ody­se­ję czy Moby Dic­ka – i ró­żni się od nich je­dy­nie tym, że wy­da­rzy­ła się na­praw­dę.

O ta­kim rej­sie ma­rzy­łem. I taki zo­stał mi dany. Wy­pły­wa­łem z Bre­stu uzbro­jo­ny we wszyst­kie tech­nicz­ne udo­god­nie­nia, któ­re dwu­dzie­sty pierw­szy wiek ofe­ru­je sa­mot­ne­mu że­gla­rzo­wi, nie po­ko­na­łem jed­nak na­wet po­ło­wy dro­gi, gdy wszyst­kie od­mó­wi­ły wspó­łpra­cy. Zo­sta­łem sam na sam z oce­anem i wła­sną sła­bo­ścią. Bez ra­da­ru, bez GPS-u, bez te­le­fo­nu sa­te­li­tar­ne­go i ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go kon­tak­tu z lądem, bez pro­gnoz po­go­dy, bez prądu – tak jak­bym cof­nął się w cza­sie o 40 lat do epo­ki Mo­ites­sie­ra i Kno­xa-John­sto­na. Do­sko­na­le pa­mi­ętam ten mo­ment, gdy na Oce­anie In­dyj­skim – do­ko­naw­szy bi­lan­su strat – uświa­do­mi­łem so­bie, że od te­raz albo wy­ka­żę się umie­jęt­no­ścia­mi czy­ta­nia po­go­dy z chmur, na­wi­ga­cji na sło­ńce i gwiaz­dy, wy­czu­wa­nia gór lo­do­wych po za­pa­chu, albo sko­ńczę na dnie. – No to wresz­cie masz, czło­wie­ku, to, cze­go chcia­łeś – po­wie­dzia­łem do sie­bie z prze­kąsem.

Już po za­ko­ńcze­niu rej­su, gdy wie­dzio­ny ja­ki­mś im­pul­sem prze­czy­ta­łem po­now­nie wspo­mnie­nia Kno­xa-John­sto­na, od­kry­łem dłu­gą li­stę cie­ka­wych zbie­żno­ści po­mi­ędzy jego rej­sem a moim. On pły­nął 313 dni, ja 312. Po­dob­ne awa­rie spo­ty­ka­ły nas mniej wi­ęcej w tych sa­mych miej­scach. Pod­czas ich usu­wa­nia po­dob­nie kom­bi­no­wa­li­śmy, wy­my­śla­jąc eg­zo­tycz­ne pa­ten­ty. Z po­dob­ną ra­do­ścią i fa­scy­na­cją przyj­mo­wa­li­śmy ka­żdy ko­lej­ny dzień na oce­anie. I po­dob­nie ni­g­dy nie nu­ży­ło nas przy­gląda­nie się jego zmien­nym ko­lo­rom i fak­tu­rze. Obu nas uzna­no też w pew­nym mo­men­cie rej­su za za­gi­nio­nych i ty­go­dnia­mi nikt na lądzie nie wie­dział, co się z nami dzie­je. I naj­wa­żniej­sze – sir Ro­bin po­wie­dział kie­dyś: „Pa­pie­ro­sy palę bez prze­rwy. Dzi­ęki dy­mo­wi wi­dzę, jaki jest wiatr, gdy łódź stoi w miej­scu”. Pod tym zda­niem pod­pi­su­ję się obie­ma ręko­ma.

Szcze­gól­nie bli­skie sta­ło mi się to od cza­su pew­nej przy­go­dy, któ­rą prze­ży­łem pod­czas sa­mot­ne­go rej­su przez Atlan­tyk w 2005 roku. By­łem już dwu­dzie­sty dzień na oce­anie. Nie­mal ide­al­nie po­ło­wa dy­stan­su. Od Gi­bral­ta­ru 1900 mil, do Do­mi­ni­ka­ny oko­ło 1800. Flau­ta. Żar leje się z nie­ba. Jacht stoi więc na środ­ku oce­anu w ca­łko­wi­tym bez­ru­chu. Snu­ję się po po­kła­dzie i pod nim, sa­pi­ąc jak dzie­wi­ęt­na­sto­wiecz­ny pa­ro­wóz. Je­stem nagi, ale na pra­wej no­dze mam ka­losz. W ten spo­sób ochra­niam zła­ma­ny przed kil­ko­ma dnia­mi pa­lec u nogi. Oka­zjo­nal­nie za­kła­dam też ręka­wi­ce że­glar­skie, aby do­dać so­bie po­wa­gi i aury pro­fe­sjo­na­li­zmu. Otępia­łym od go­rąca i nudy wzro­kiem omia­tam osprzęt, ho­ry­zont, po­kład, zno­wu osprzęt, zno­wu ho­ry­zont. Jesz­cze raz ho­ry­zont, jesz­cze raz… i oczom wła­snym nie wie­rzę.

W od­le­gło­ści trzech, góra czte­rech mil ode mnie wi­dzę jacht. Po­sta­wio­ny grot za­wa­diac­ko ło­po­ce mimo bra­ku wia­tru, ge­nua zro­lo­wa­na, ale jacht pły­nie zdu­mie­wa­jąco szyb­ko. Pędzi na sil­ni­ku pro­sto na mnie. Jach­ty ża­glo­we mają zwy­kle dość ogra­ni­czo­ne za­pa­sy pa­li­wa. Byle flau­ta nie jest po­wo­dem, by je bez­tro­sko wy­pa­lać. A ten gna w moją stro­nę na pe­łnym ga­zie. Albo więc na po­kła­dzie wy­da­rzył się ja­kiś dra­mat, albo ster­nik jest sza­le­ńcem, albo pi­ęk­na sa­mot­na że­glar­ka, za­uro­czo­na nie­wąt­pli­wą uro­dą mo­jej jed­nost­ki, chce jak naj­prędzej zna­le­źć się w moim to­wa­rzy­stwie. Ubie­ram się na ga­lo­wo, czy­li wkła­dam kąpie­lów­ki i dru­gi ka­losz. Cze­kam. Ach, jesz­cze faj­ka w zęby, żeby wy­jść na fa­chow­ca pe­łną gębą.

Na jach­cie jest kil­ka osób. Już z da­le­ka ener­gicz­nie do mnie ma­cha­ją. Ru­chy ich roz­trzęsio­nych rąk, choć trud­ne do opi­sa­nia, są zdu­mie­wa­jąco czy­tel­ne. Wy­da­je się, że mó­wią: za­cze­kaj, za­trzy­maj się. Po­nie­waż i tak sto­ję w miej­scu, mogę bez wy­si­łku spe­łnić ich pro­śbę.

W ko­ńcu zrów­na­li się ze mną i wi­dzę, z kim mam do czy­nie­nia. Ele­ganc­cy. Bia­łe ko­szul­ki, od­pra­so­wa­ne spodnie, spor­to­we obu­wie w do­brym ga­tun­ku. Jacht – za­re­je­stro­wa­ny w To­ron­to – też ni­cze­go so­bie. Nie­co wi­ęk­szy od mo­je­go, lśni czy­sto­ścią i aż bije w oczy pro­fe­sjo­na­li­zmem. Od pe­dan­tycz­nie zbuch­to­wa­nych lin aż po fa­cho­wo pod­wie­szo­ną sza­lu­pę i wy­pu­co­wa­ny na błysk po­kład. Wszyst­ko jest do­sko­na­łe. Nikt nie pali, nikt nie pije, nikt nie krzy­czy. Za­wo­dow­stwo w naj­lep­szym wy­da­niu. Po­grom­cy oce­anu za­trzy­ma­li swo­je ka­na­dyj­skie cu­de­ńko bur­ta w bur­tę ze mną, a je­den z nich, za­pew­ne ka­pi­tan, roz­po­czął kon­wer­sa­cję:

– Hi, do you have mat­ches may­be?

Za­mu­ro­wa­ło mnie. Spo­dzie­wa­łem się wszyst­kie­go, tyl­ko nie ta­kie­go po­wi­ta­nia. Gdy spo­ty­kasz na środ­ku Atlan­ty­ku nie­zna­ny jacht, ostat­nia rzecz, ja­kiej się spo­dzie­wasz, to py­ta­nie o…

– Masz może za­pa­łki? – po­wtó­rzył ski­per, a z wy­ra­zu jego twa­rzy wy­czy­ta­łem, że w naj­lep­szym ra­zie ma mnie za pó­łgłów­ka, któ­ry nie ro­zu­mie pro­stych sy­tu­acji na mo­rzu. Rzu­ci­łem mu jed­ną z za­pal­ni­czek, któ­rych kil­ka za­wsze wala się po po­kła­dzie. Sie­dzący do tej pory nie­mra­wo za­ło­gant ożył i chwy­cił ją w lo­cie ni­czym skarb. Na­tych­miast znik­nął pod po­kła­dem, na­to­miast ka­pi­tan, wy­ra­źnie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, za­czął wy­ja­śniać sy­tu­ację. Otóż gdy wy­pły­wa­li trzy ty­go­dnie wcze­śniej z Tan­ge­ru w pięć osób, za­opa­trzy­li się we wszyst­ko, od tru­ska­wek po kawę o de­li­kat­nym aro­ma­cie mi­ęty. Jako lu­dzie nie­pa­lący nie po­my­śle­li jed­nak o za­pa­łkach, a jed­na czy dwie za­pal­nicz­ki, któ­re mie­li na po­kła­dzie, od­mó­wi­ły wspó­łpra­cy czte­ry dni temu. Pew­nie źle zro­zu­mia­łem, ale da­lej mó­wił chy­ba o je­dze­niu ma­ka­ro­nu na su­ro­wo. Taka ka­na­dyj­ska od­mia­na chip­sów. Wręczy­łem im uro­czy­ście 10 pu­de­łek za­pa­łek przy akom­pa­nia­men­cie ochów i achów i wspa­nia­ło­my­śl­nie od­mó­wi­łem re­wa­nżu w po­sta­ci bu­tel­ki whi­sky.

Jesz­cze wie­le dni po tym zda­rze­niu za­sta­na­wia­łem się nad ko­rzy­ścia­mi wy­ni­ka­jący­mi z pa­le­nia. A w rejs do­oko­ła świa­ta za­bra­łem 100 za­pal­ni­czek, 30 pa­czek po 10 pu­de­łek za­pa­łek, krze­si­wo i licz­bę pa­pie­ro­sów sto­sow­ną do ran­gi cze­ka­jące­go mnie wy­zwa­nia. Kto wie, ile ka­na­dyj­skich jach­tów spo­tkam po dro­dze…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: