- W empik go
Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata - ebook
Zew oceanu. 312 dni samotnego rejsu dookoła świata - ebook
Jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni? Niemal rok to przecież bardzo dużo czasu... A jak wiele może się wydarzyć przez 312 dni samotnego rejsu przez oceany bez zawijania do portów? Naprawdę wszystko!
Kapitan Tomasz Cichocki mówi o sobie: jestem anonimowym adrenalinoholikiem. I nie ma tu ni odrobiny przesady! Kiedy w 2012 roku, po przeszło 8 latach najeżonych przeciwnościami przygotowań, wyruszył wreszcie w wymarzony, samotny rejs, by opłynąć kulę ziemską wokół trzech legendarnych przylądków: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu, mógł jedynie zakładać, jakie przygody spotkają go podczas tej próby. A rzeczywistość przeszła jego najśmielsze oczekiwania.
Dzięki niebywałemu poczuciu humoru, gawędziarskiej naturze, determinacji i charyzmie Kapitana, dziś każdy, kto sięgnie po "Zew oceanu" może również poczuć smak tej przygody.
Sztormy i flauty. Codzienność na jachcie. Groźba ataku piratów. Spotkania z morskimi stworami. Jednym zdaniem: człowiek kontra natura! A może raczej człowiek w relacji z naturą. "Zew oceanu" to opowieść-podróż! Nie tylko dookoła świata, ale - jak to bywa w przypadku tych najciekawszych - jeszcze dalej, bo w głąb człowieczej duszy.
Cumy zostały już rzucone!
Czas usłyszeć zew oceanu...
Chciałem przechytrzyć ocean, to teraz mam za swoje. Bodaj w każdym podręczniku dla początkujących żeglarzy morskich pada zdanie: „Na oceanie nie zawsze najkrótsza droga jest najszybsza”. W wypadku Atlantyku oznacza to tyle, że gdy chce się dopłynąć z Europy do Przylądka Dobrej Nadziei, zostawiwszy za sobą Maderę, należy uciekać od wybrzeży Afryki i kierować się prosto na Brazylię. Wyspy Zielonego Przylądka mijamy wtedy od zachodniej strony, a gdy znajdziemy się na wysokości brazylijskiego stanu Pernambuco, jakieś 200 mil od wybrzeża Ameryki Południowej, dajemy się nieść oceanicznemu Prądowi Brazylijskiemu prosto na południe aż za zwrotnik Koziorożca. Dopiero tam odbijamy w lewo, najpierw delikatnie, potem coraz ostrzej, by mniej więcej na wysokości Kapsztadu ruszyć już prosto na wschód. Na mapie wygląda to może nieco dziwnie – jakbyśmy zamiast na Ocean Indyjski zamierzali popłynąć na kurs tanga w Buenos Aires i dopiero minąwszy Rio de Janeiro, zmienili plany – ale dla żaglówki szybszej drogi nie ma. (s. 45)
Ploter nie działa, radar nie działa, radio nie działa, autopilot nie działa, GPS nie działa, telefon satelitarny nie działa, silnik nie działa, generator nie działa. Na dobrą sprawę z całego wyposażenia jachtu już tylko ja jako tako działam. Ale to może nie wystarczyć. (s. 8)
Spis treści
1. Alone in the dark / 7
2. Najważniejszy dzień życia / 10
3. Wyzwanie / 13
4. Cumy zostały rzucone! / 20
5. Co żeglarze lubią najbardziej / 31
6. Słuchowisko / 39
7. Skróty przez Atlantyk / 43
8. Czas / 52
9. Wspólny sukces / 61
10. Cisza / 68
11. Nadzieja / 75
12. Beznadzieja / 87
13. Port Elizabeth / 100
14. Jazda na Indyku / 106
15. Stary człowiek i morze / 118
16. Wywrotka / 131
17. Żeglarstwo jest sztuką cierpienia / 147
18. Cud Bożego narodzenia / 155
19. Tajemnice świata tego / 167
20. Sam sobie sterem / 173
21. Najdłuższa wachta w życiu / 189
22. Horn / 199
23. Z górki i pod górkę / 209
24. Najważniejsze to mieć do kogo wracać / 216
Głos lądu / 231
Podziękowania / 233
Jacht – dane techniczne / 239
Certyfikat WSSRC / 241
Słownik terminów żeglarskich użytych w tekście / 242
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964505-1-7 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Alone in the dark
2. Najważniejszy dzień życia
3. Wyzwanie
4. Cumy zostały rzucone!
5. Co żeglarze lubią najbardziej
6. Słuchowisko
7. Skróty przez Atlantyk
8. Czas
9. Wspólny sukces
10. Cisza
11. Nadzieja
12. Beznadzieja
13. Port Elizabeth
14. Jazda na Indyku
15. Stary człowiek i morze
16. Wywrotka
17. Żeglarstwo jest sztuką cierpienia
18. Cud Bożego narodzenia
19. Tajemnice świata tego
20. Sam sobie sterem
21. Najdłuższa wachta w życiu
22. Horn
23. Z górki i pod górkę
24. Najważniejsze to mieć do kogo wracać
Głos lądu
Podziękowania
Jacht – dane techniczne
Certyfikat WSSRC
Słownik terminów żeglarskich użytych w tekście1. Alone in the dark
Od wielu godzin wpatruję się w mrok i staram się nawet nie mrugać. Oczy mi łzawią. Jestem sam w ciemności. Alone in the dark. Wiem, że niebezpieczeństwo jest blisko. Tuż poza zasięgiem wzroku ogromne cienie prują morskie fale niczym rekiny. Ale są od nich setki razy większe. I groźniejsze. Kilka z nich już przechytrzyłem tej nocy. Jednak w mroku kryją się ich całe stada. Tankowce, kontenerowce, promy pasażerskie i inne oceaniczne monstra. Suną jeden za drugim jak po autostradzie. Nigdzie indziej na kuli ziemskiej zagęszczenie statków na morzu nie jest tak duże jak tu. Od hiszpańskiego Costa da Morte (Wybrzeża Śmierci) koło miasta A Coruña skrajem Zatoki Biskajskiej aż do wejścia do kanału La Manche i dalej do Rotterdamu prowadzi jedna z najważniejszych morskich dróg handlowych świata. By dotrzeć do Brestu, który jest moim celem, muszę ją przeciąć akurat w tym miejscu, gdzie zaczyna się zwężać, przez co ruch zagęszcza się wprost niewyobrażalnie. Kiedy płynąłem tędy 10 miesięcy wcześniej, rozpoczynając swój wymarzony samotny rejs dookoła świata, były chwile, że na ekranie plotera widziałem blisko 100 statków w promieniu 24 mil morskich od mojego jachtu.
Ile jest ich wokół mnie dzisiejszej nocy? Nie wiem. Ploter nie działa, radar nie działa, radio nie działa, autopilot nie działa, GPS nie działa, telefon satelitarny nie działa, silnik nie działa, generator nie działa. Na dobrą sprawę z całego wyposażenia jachtu już tylko ja jako tako działam. Ale to może nie wystarczyć. Jestem niewidoczny dla radarów. Nie widzi mnie satelitarny system namierzania statków AIS (Automatic Identification System). Jestem duchem. Płynę na żaglach przez noc bez świateł nawigacyjnych, bo z powodu awarii generatora i silnika od dawna nie mam prądu. Żaden wachtowy stojący na oku nie ma najmniejszej szansy mnie zobaczyć. Zresztą, bądźmy szczerzy – na dużych statkach nikt już dziś nie stoi na oku. Siedzi sobie zaspany oficer dyżurny przed ekranem, po którym, jak w jakiejś grze komputerowej, niespiesznie przemieszczają się trójkąciki oznaczające inne jednostki. Raczej nie przyjdzie mu do głowy, że gdzieś na jego kursie pałęta się w środku nocy samotny żeglarz na łódce bez prądu.
Nawet gdyby ktoś wyszedł teraz z nudów na pokład, i tak mnie nie zobaczy. Czubek masztu mojego jachtu wznosi się około 16 metrów (parter plus cztery piętra) ponad wodą – burty największych statków są niemal dwukrotnie wyższe. Dla dużego tankowca albo kontenerowca jestem niczym żaba dla ciężarówki na autostradzie. Największe z tych statków mają ponad 300 metrów długości i rozwijają prędkości sięgające 30 węzłów (czyli ponad 50 kilometrów na godzinę). Wyobraźcie sobie monstra wielkości nowojorskiego wieżowca Empire State Building prujące fale z prędkością pociągu osobowego. Mogą mnie zatopić i nawet tego nie zauważyć.
Wszystko zależy więc od tego, czy spostrzegę niebezpieczeństwo na tyle wcześnie, by usunąć się z drogi. A tu jak na złość od trzech nocy nisko wiszące chmury zasłaniają księżyc i gwiazdy. Czasem zaczyna padać – wtedy zła widoczność staje się katastrofalnie zła. Jest tak ciemno, że nie ma sensu używać lornetki. Mrok można kroić nożem.
Zabawa zaczyna się, gdy w polu widzenia pojawiają się światła. W teorii morski szlak handlowy to coś w rodzaju autostradowej dwupasmówki. Bliżej mnie z lewej na prawo zasuwają statki zmierzające w stronę Hiszpanii. Gdy prześlizgnę się obok nich, powinien mnie czekać slalom pomiędzy jednostkami płynącymi w przeciwnym kierunku. A pośród dwóch nitek tej morskiej drogi muszę znaleźć szeroką na kilka mil strefę spokoju. W praktyce jest zupełnie inaczej. Statki pojawiają się znienacka, płynąc z najmniej oczekiwanych kierunków i najbardziej zaskakującymi kursami, ja zaś jak szachowy konik skaczę raz w lewo, raz w prawo, by zejść im z drogi.
Kto chociaż raz próbował bezgwiezdną nocą określać prędkość, kurs i odległość do zauważonego na horyzoncie statku, wie, że to równanie z tak wieloma niewiadomymi, że jedynie intuicja wspomagana wieloletnim doświadczeniem potrafi je rozwiązać. Płynie na mnie czy nie? A jeśli tak, to z jaką szybkością? Miniemy się o dwie mile czy na lakier?
Tej nocy już trzy razy byłem zmuszony zawrócić, by uniknąć staranowania. Poprzedniej podobnie. I jeszcze poprzedniej. To dlatego tak powoli zbliżam się do celu. Nie dość, że wiatr ledwie wieje, to utrzymanie prostego kursu przez dłużej niż godzinę jest zupełnie niewykonalne. Dobra wiadomość jest taka, że wreszcie przestało mi wiać w nos jak przez dwie poprzednie doby. Gdy wstanie słońce, powinienem już zobaczyć ląd. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś po południu będę z powrotem w porcie, z którego 312 dni temu wyruszyłem w samotny rejs dookoła świata.
Słaniam się na nogach za kołem sterowym. To już trzecia doba bez snu. I czwarta bez jedzenia. Jestem u kresu sił.
Jestem szczęśliwy.2. Najważniejszy dzień życia
7 maja był sto dwudziestym ósmym dniem 2012 roku. Roku, który przywitałem na Pacyfiku pomiędzy Nową Zelandią a przylądkiem Horn po 185 dniach od wypłynięcia z Brestu w rejs dookoła świata. Rejs, który właśnie kończyłem, chudszy o 30 kilogramów i bogatszy o pewność, że każde marzenie można spełnić.
Tego dnia imieniny obchodzili: August, Bogdała, Domicela, Domicjan, Flawia, Florian, Gizela, Ludomira, Róża, Stanimir, Wincenty i Wirginia. Hamburg świętował Urodziny Portu, a Rosja – Dzień Radia.
7 maja. Najszczęśliwsza data w moim życiu. Tego dnia w 351 roku nad Jerozolimą ukazał się wielki świetlisty krzyż, co w liście do cesarza Konstancjusza II opisał szczegółowo biskup Cyryl Jerozolimski. A 207 lat później w Konstantynopolu runęła w wyniku trzęsienia ziemi kopuła najwspanialszej świątyni chrześcijańskiej ówczesnego świata: kościoła Mądrości Bożej – Hagia Sofia (jeszcze tego samego dnia cesarz Justynian I nakazał jej odbudowę, co zajęło ledwie pięć lat – tę wiadomość polecam szczególnej uwadze budowniczych polskich autostrad).
7 maja 1429 roku Joanna d’Arc, wyrwawszy tkwiącą w ramieniu strzałę angielskiego łucznika, rzuciła ją wzgardliwie na ziemię i poprowadziła francuskie oddziały do zwycięskiego szturmu na Orlean, którego zdobycie stało się punktem zwrotnym wojny stuletniej.
7 maja 1663 roku w Londynie otwarto Teatr Królewski, a rok później po przeciwnej stronie kanału La Manche Król Słońce Ludwik XIV uroczyście wprowadził się do nowej podparyskiej rezydencji w Wersalu.
7 maja 1774 roku urodził się Francis Beaufort (ten od skali), a w 1794 roku, dzień po swoich trzydziestych szóstych urodzinach, krwawy dyktator rewolucji francuskiej Maximilien de Robespierre przeforsował w Konwencie Narodowym dekret wprowadzający we Francji religię państwową, nazwaną Kultem Rozumu i Istoty Najwyższej (notabene ledwie dwa i pół miesiąca później miał sposobność osobiście przekonać się o istnieniu bądź nieistnieniu obiektu tego kultu po utracie głowy gładko oddzielonej od reszty ciała przez wynalazek Josepha-Ignace’a Guillotina). Równo 30 lat później – 7 maja 1824 roku – w Wiedniu odbyła się premiera genialnej IX Symfonii Ludwiga van Beethovena, jego ostatniego dzieła orkiestrowego.
7 maja 1920 roku wojska polskie dowodzone przez marszałka Józefa Piłsudskiego zdobyły Kijów, a u wybrzeży filipińskiej wyspy Palawan pewien rybak wyłowił perłę o średnicy niemal 24 centymetrów i wadze ponad sześciu kilogramów. Szczęśliwy znalazca nazwał swój skarb Perłą Allacha.
7 maja 1945 roku dwaj niemieccy dowódcy Alfred Jodl i Hans-Georg von Friedeburg podpisali we francuskim mieście Reims bezwarunkową kapitulację Trzeciej Rzeszy, co zakończyło drugą wojnę światową. Rok później trzydziestoośmioletni właściciel punktu naprawy radioodbiorników Masaru Ibuka i dwudziestopięcioletni fizyk Akio Morita założyli spółkę Tokyo Telecommunications Engineering, znaną dziś jako Sony.
7 maja 1986 roku Kanadyjczyk Patrick Morrow wspiął się na mierzący 4884 metry szczyt Piramidy Carstensza na Nowej Gwinei i tym samym stał się pierwszym zdobywcą Korony Ziemi. Od tego czasu do dziś siedem najwyższych szczytów siedmiu kontynentów zdobyło już około 300 osób.
7 maja 2007 roku archeolog z Uniwersytetu Hebrajskiego Ehud Necer poinformował o odkryciu 12 kilometrów na południe od Jerozolimy grobu Heroda Wielkiego.
Pięć lat później, w poniedziałek 7 maja 2012 roku, kilka minut po godzinie dwudziestej, stałem na drewnianym pomoście portu du Château w Breście i po raz pierwszy od 312 dni całowałem ukochaną żonę. Może właśnie po to opłynąłem świat? Po to pokonałem niemal 34 tysiące mil, przetrwałem 17 sztormów, wywrotkę jachtu na rozszalałym Oceanie Indyjskim, awarie bodaj wszystkiego, co mogło się zepsuć, i większości tego, co zepsuć się nie miało prawa? Po to długimi tygodniami na Oceanie Południowym trząsłem się z zimna w dwóch sztormiakach i trzech przemoczonych śpiworach, po to uwięziony przez bezwietrzną pogodę na równiku dzień po dniu dawałem słońcu gotować się na twardo? Po to przez pół roku jadłem co drugi dzień, po to bez słowa skargi dwa razy zszywałem sobie na morzu rozciętą głowę? Po to wariowałem z niepokoju o bliskich, gdy na najniebezpieczniejszych wodach świata straciłem wszelki kontakt z lądem?
Bo po cóż by innego? Wystarczy jedno spojrzenie na globus, by zrozumieć, że samotny rejs dookoła świata rozumiany wyłącznie jako podróż nie ma sensu – wraca się przecież w to samo miejsce, z którego się wyruszyło. Ma sens jedynie wtedy, gdy stanie się podróżą w głąb własnej duszy. Przez ponad 10 miesięcy przyglądałem się sobie w bezlitosnym lustrze oceanu, by dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. I gdy zgodnie z radą Seneki, którego pisma towarzyszyły mi w drodze, odrzuciłem wszystko, co powierzchowne i nieważne – zrozumiałem, że tym, co trzyma mnie przy życiu i daje siłę do przezwyciężania wszelkich przeszkód, jest miłość. Wtedy w porcie nie potrafiłem wypowiedzieć tego na głos. Długo obejmowałem żonę w milczeniu.
Ten rejs uświadomił mi, jak bardzo Cię kocham, Ewusiu. Ta opowieść jest dla Ciebie.3. Wyzwanie
Nazywam się Cichocki. Tomasz Cichocki. Kapitan Tomasz Cichocki. Dla przyjaciół Cichy. Jestem anonimowym adrenalinoholikiem. Ścigałem się w rajdach samochodowych. Latałem na paralotni. Ba, był nawet czas, że chadzałem na piwo do tawerny Zęza w Sztynorcie. A teraz opłynąłem świat dookoła. Sam. Na seryjnym jachcie – takim, jaki możesz sobie jutro zamówić w stoczni Delphia, by popływać po Mazurach lub Bałtyku, jeśliś ambitniejszy.
Jeżeli słowo „szekla” kojarzy ci się jedynie z izraelską walutą, masz prawo nie wiedzieć, o co chodzi z tym całym żeglowaniem dookoła świata. Więc zanim opowiem o swoim rejsie, spróbuję jak najkrócej wyjaśnić, w czym rzecz.
Najpierw liczby.
Odkąd w 1953 roku Nowozelandczyk Edmund Hillary z Szerpą Tenzingiem Norgayem zdobyli szczyt Mount Everestu (co Hillary skomentował zaraz po zejściu słowami: „W końcu załatwiliśmy skurczybyka!”), na wierzchołek najwyższej góry świata tylko do śmierci Hillary’ego w 2008 roku wdrapało się blisko 3600 osób.
Po Juriju Gagarinie, który pewnego kwietniowego poranka w 1961 roku na niecałe dwie godzinki wyskoczył na orbitę okołoziemską, w kosmos wystrzelono grubo ponad 500 osób.
Samotny rejs pod żaglami dookoła świata to znacznie bardziej elitarne doświadczenie. Szczególnie wtedy, gdy mówimy o rejsie bez zawijania do portów i dookoła trzech wielkich przylądków: Dobrej Nadziei, Leeuwin i Hornu – Parnasu żeglarzy.
Ze szczegółowymi statystykami jest kłopot, bo żeglarze to wolne duchy i nie zawsze meldują się buchalterom prowadzącym rejestry okołoziemskich rejsów. Zresztą różne organizacje kierują się różnymi kryteriami przy wpisywaniu samotnych rejsów dookoła globu do swoich rejestrów. Tak czy owak, mówimy o ponad 100, góra 200 osobach w skali świata.
Jest coś symbolicznego w tym, że gdy w Wigilię Bożego Narodzenia 1968 roku rozpoczęła się misja Apollo 8, pionierskiego załogowego statku kosmicznego, który wszedł na orbitę Księżyca, trwał właśnie szalony wyścig morski Golden Globe Race – pierwsze w historii regaty samotnych żeglarzy dookoła świata. Loty na orbitę Ziemi stały się już wtedy dla ludzkości normalnością – Apollo 8 był trzydziestym w historii załogowym lotem w kosmos. Natomiast zwycięzca Golden Globe Race Robin Knox-Johnston, dopłynąwszy 22 kwietnia 1969 roku do portu w Falmouth, został pierwszym w dziejach człowiekiem, który samotnie opłynął świat bez zawijania do portów. „Był to ostatni bastion do zdobycia na morzu i największa przygoda naszego pokolenia. Cud, że się udało. Cud, że przeżyliśmy” – skomentował po latach swój wyczyn.
Osiem dni po tym, jak Knox-Johnston dobił do nabrzeża portu w Falmouth, do Casablanki dopłynął Leonid Teliga na jachcie Opty. Jako pierwszy Polak ukończył samotny, lecz podzielony na etapy i wiodący łatwiejszą drogą przez Kanał Panamski rejs dookoła świata. Miałem wtedy 11 lat i od trzech w Międzyszkolnym Klubie Sportowym pływałem po Jeziorze Krzywym na przeciekających żaglówkach klasy Cadet, przypominających z grubsza pomalowane na biało trumny z żaglami. Teliga, Knox-Johnston i jego wielki rywal Francuz Bernard Moitessier byli mi w tych czasach bliżsi niż Winnetou czy Kmicic. Chyba to właśnie wtedy po raz pierwszy zapragnąłem samotnie opłynąć Ziemię. A potem zapomniałem o tym marzeniu na ponad ćwierć wieku.
Dziś większość samotnych rejsów dookoła świata trasą Knoxa-Johnstona (i moją) odbywa się w ramach rozgrywanych co cztery lata regat Vendée Globe. To już zupełnie inna dyscyplina sportu – żeglarska Formuła 1. Zwycięzca z 2009 roku Michel Desjoyeaux opłynął kulę ziemską w ledwie 84 dni ze średnią (!) prędkością blisko 11 węzłów (to tak, jakby trasę Świnoujście–Ustrzyki Dolne pokonać z przeciętną szybkością 180 kilometrów na godzinę)1. Nafaszerowane najnowocześniejszą elektroniką jachty to wykonane z materiałów wykorzystywanych w astronautyce bolidy oceanów warte dziesiątki milionów euro. Miesiącami przed startem kilkunastoosobowe ekipy precyzyjnie co do milimetra regulują łódki. Mimo to regaty kończy średnio zaledwie co druga, a nawet – jak w ostatniej edycji – co trzecia z nich. Pozostałe tracą na oceanie maszty, kile, stery, zaliczają wywrotki, lądują na brzegu. Trzech uczestników straciło podczas wyścigu życie. Ciał dwóch – Kanadyjczyka Gerry’ego Roufsa i Amerykanina Mike’a Planta – nigdy nie odnaleziono. W trakcie regat 1992–1993 Francuz Bertrand de Broc na pełnym morzu zszył sobie język niemal zupełnie odgryziony w czasie sztormu (fał grota uderzył go w podbródek). Operację przeprowadził przed lustrem dzięki otrzymanym teleksem poradom chirurga.
1 Zwycięzca regat rozegranych na przełomie 2012 i 2013 roku, kiedy książka była przygotowywana do druku, François Gabart pobił rekord Michela Desjoyeaux o 6 dni, zamykając okołoziemską pętlę w 78 dni 2 godziny 16 minut i 40 sekund.
Odrębną kategorię samotnych rejsów okołoziemskich stanowią te, których celem jest bicie rekordów szybkości. Tu w odróżnieniu od Vendée Globe dopuszcza się koordynację i pomoc nawigacyjną z lądu. Wyspecjalizowane, często kilkudziesięcioosobowe ekipy analizują na bieżąco prognozy pogody na trasie, by wybrać najkorzystniejsze w każdej chwili rejsu kurs i ułożenie żagli. W 2005 roku Brytyjka Ellen MacArthur zrobiła okołoziemskie kółko w 71 dni 14 godzin 18 minut i 33 sekundy, dzięki czemu pobiła o półtorej doby liczący zaledwie rok poprzedni rekord, należący do Francuza Francisa Joyona. Królowa Elżbieta II nadała jej za ten wyczyn tytuł szlachecki. Trzy lata później Joyon odzyskał swój rekord – z czasu osiągniętego przez Brytyjkę urwał aż dwa tygodnie. Za opłynięcie świata w 57 dni 13 godzin 34 minuty i 6 (!) sekund prezydent Nicolas Sarkozy udekorował go najwyższym francuskim odznaczeniem, czyli Legią Honorową.
Doceniam te wyczyny. Podobnie jak ze szczerym podziwem patrzyłbym na faceta, który najszybciej na świecie wbiegłby na Mount Everest. Ale nigdy nie chciałem startować w tej kategorii. „Na morzu »rekord« to idiotyczne słowo” – napisał w liście przekazanym do gazet Bernard Moitessier, zrezygnowawszy z kontynuowania wyścigu Golden Globe, kiedy wydawało się właściwie pewne, że lada dzień dogoni Knoxa-Johnstona i zwycięży. Zamiast tego skierował swój jacht na wschód i zrobił kolejne pół okrążenia Ziemi, by zawinąć na Tahiti. „Chcę kontynuować podróż, wciąż bez zawijania do portu, w kierunku Australii i Oceanii – tam gdzie jest więcej słońca i spokoju niż w Europie . Ruszam dalej, ponieważ szczęśliwy jestem na morzu, a może i dlatego, by uratować moją duszę”2 – tłumaczył.
2 Skrócona wersja tego listu znajduje się w książce: B. Moitessier, Długa droga. Samotnie między niebem i morzem, przeł. J. Czerwiński, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1975, s. 218.
Bliska jest mi postawa Moitessiera, co jednak w niczym nie umniejsza mojego podziwu dla Knoxa-Johnstona. W ich czasach żeglarstwo wciąż w większym stopniu było romantyczną przygodą niż wyzwaniem czysto sportowym. Dramatyczne losy dziewięciu śmiałków, którzy w latach 1968–1969 wzięli udział w wyścigu Golden Globe, to jedna z najpiękniejszych heroicznych opowieści, jakie znam. Stawiam tę historię na tej samej półce co Odyseję czy Moby Dicka – i różni się od nich jedynie tym, że wydarzyła się naprawdę.
O takim rejsie marzyłem. I taki został mi dany. Wypływałem z Brestu uzbrojony we wszystkie techniczne udogodnienia, które dwudziesty pierwszy wiek oferuje samotnemu żeglarzowi, nie pokonałem jednak nawet połowy drogi, gdy wszystkie odmówiły współpracy. Zostałem sam na sam z oceanem i własną słabością. Bez radaru, bez GPS-u, bez telefonu satelitarnego i jakiegokolwiek innego kontaktu z lądem, bez prognoz pogody, bez prądu – tak jakbym cofnął się w czasie o 40 lat do epoki Moitessiera i Knoxa-Johnstona. Doskonale pamiętam ten moment, gdy na Oceanie Indyjskim – dokonawszy bilansu strat – uświadomiłem sobie, że od teraz albo wykażę się umiejętnościami czytania pogody z chmur, nawigacji na słońce i gwiazdy, wyczuwania gór lodowych po zapachu, albo skończę na dnie. – No to wreszcie masz, człowieku, to, czego chciałeś – powiedziałem do siebie z przekąsem.
Już po zakończeniu rejsu, gdy wiedziony jakimś impulsem przeczytałem ponownie wspomnienia Knoxa-Johnstona, odkryłem długą listę ciekawych zbieżności pomiędzy jego rejsem a moim. On płynął 313 dni, ja 312. Podobne awarie spotykały nas mniej więcej w tych samych miejscach. Podczas ich usuwania podobnie kombinowaliśmy, wymyślając egzotyczne patenty. Z podobną radością i fascynacją przyjmowaliśmy każdy kolejny dzień na oceanie. I podobnie nigdy nie nużyło nas przyglądanie się jego zmiennym kolorom i fakturze. Obu nas uznano też w pewnym momencie rejsu za zaginionych i tygodniami nikt na lądzie nie wiedział, co się z nami dzieje. I najważniejsze – sir Robin powiedział kiedyś: „Papierosy palę bez przerwy. Dzięki dymowi widzę, jaki jest wiatr, gdy łódź stoi w miejscu”. Pod tym zdaniem podpisuję się obiema rękoma.
Szczególnie bliskie stało mi się to od czasu pewnej przygody, którą przeżyłem podczas samotnego rejsu przez Atlantyk w 2005 roku. Byłem już dwudziesty dzień na oceanie. Niemal idealnie połowa dystansu. Od Gibraltaru 1900 mil, do Dominikany około 1800. Flauta. Żar leje się z nieba. Jacht stoi więc na środku oceanu w całkowitym bezruchu. Snuję się po pokładzie i pod nim, sapiąc jak dziewiętnastowieczny parowóz. Jestem nagi, ale na prawej nodze mam kalosz. W ten sposób ochraniam złamany przed kilkoma dniami palec u nogi. Okazjonalnie zakładam też rękawice żeglarskie, aby dodać sobie powagi i aury profesjonalizmu. Otępiałym od gorąca i nudy wzrokiem omiatam osprzęt, horyzont, pokład, znowu osprzęt, znowu horyzont. Jeszcze raz horyzont, jeszcze raz… i oczom własnym nie wierzę.
W odległości trzech, góra czterech mil ode mnie widzę jacht. Postawiony grot zawadiacko łopoce mimo braku wiatru, genua zrolowana, ale jacht płynie zdumiewająco szybko. Pędzi na silniku prosto na mnie. Jachty żaglowe mają zwykle dość ograniczone zapasy paliwa. Byle flauta nie jest powodem, by je beztrosko wypalać. A ten gna w moją stronę na pełnym gazie. Albo więc na pokładzie wydarzył się jakiś dramat, albo sternik jest szaleńcem, albo piękna samotna żeglarka, zauroczona niewątpliwą urodą mojej jednostki, chce jak najprędzej znaleźć się w moim towarzystwie. Ubieram się na galowo, czyli wkładam kąpielówki i drugi kalosz. Czekam. Ach, jeszcze fajka w zęby, żeby wyjść na fachowca pełną gębą.
Na jachcie jest kilka osób. Już z daleka energicznie do mnie machają. Ruchy ich roztrzęsionych rąk, choć trudne do opisania, są zdumiewająco czytelne. Wydaje się, że mówią: zaczekaj, zatrzymaj się. Ponieważ i tak stoję w miejscu, mogę bez wysiłku spełnić ich prośbę.
W końcu zrównali się ze mną i widzę, z kim mam do czynienia. Eleganccy. Białe koszulki, odprasowane spodnie, sportowe obuwie w dobrym gatunku. Jacht – zarejestrowany w Toronto – też niczego sobie. Nieco większy od mojego, lśni czystością i aż bije w oczy profesjonalizmem. Od pedantycznie zbuchtowanych lin aż po fachowo podwieszoną szalupę i wypucowany na błysk pokład. Wszystko jest doskonałe. Nikt nie pali, nikt nie pije, nikt nie krzyczy. Zawodowstwo w najlepszym wydaniu. Pogromcy oceanu zatrzymali swoje kanadyjskie cudeńko burta w burtę ze mną, a jeden z nich, zapewne kapitan, rozpoczął konwersację:
– Hi, do you have matches maybe?
Zamurowało mnie. Spodziewałem się wszystkiego, tylko nie takiego powitania. Gdy spotykasz na środku Atlantyku nieznany jacht, ostatnia rzecz, jakiej się spodziewasz, to pytanie o…
– Masz może zapałki? – powtórzył skiper, a z wyrazu jego twarzy wyczytałem, że w najlepszym razie ma mnie za półgłówka, który nie rozumie prostych sytuacji na morzu. Rzuciłem mu jedną z zapalniczek, których kilka zawsze wala się po pokładzie. Siedzący do tej pory niemrawo załogant ożył i chwycił ją w locie niczym skarb. Natychmiast zniknął pod pokładem, natomiast kapitan, wyraźnie usatysfakcjonowany, zaczął wyjaśniać sytuację. Otóż gdy wypływali trzy tygodnie wcześniej z Tangeru w pięć osób, zaopatrzyli się we wszystko, od truskawek po kawę o delikatnym aromacie mięty. Jako ludzie niepalący nie pomyśleli jednak o zapałkach, a jedna czy dwie zapalniczki, które mieli na pokładzie, odmówiły współpracy cztery dni temu. Pewnie źle zrozumiałem, ale dalej mówił chyba o jedzeniu makaronu na surowo. Taka kanadyjska odmiana chipsów. Wręczyłem im uroczyście 10 pudełek zapałek przy akompaniamencie ochów i achów i wspaniałomyślnie odmówiłem rewanżu w postaci butelki whisky.
Jeszcze wiele dni po tym zdarzeniu zastanawiałem się nad korzyściami wynikającymi z palenia. A w rejs dookoła świata zabrałem 100 zapalniczek, 30 paczek po 10 pudełek zapałek, krzesiwo i liczbę papierosów stosowną do rangi czekającego mnie wyzwania. Kto wie, ile kanadyjskich jachtów spotkam po drodze…