- W empik go
Zginęła mi sosna - ebook
Zginęła mi sosna - ebook
Opowieść o poszukiwaniu tożsamości i wychodzeniu z cienia drugiego człowieka.
A także historia rodzinnych tajemnic, które determinują losy bohaterów, historia miłości i rezygnacji, małych zwycięstw i bolesnych upadków.
Matylda. Ani piękna, ani młoda, ani bogata.
Byle jakie małżeństwo, pozorny brak ambicji zawodowych, porażka uczuciowa.
Niemożność złapania życiowej równowagi.
Julia. Fascynująca, niespokojna, piękna.
Ukrywająca porażki zawodowe, szukająca lekarstwa w kieliszku.
Czy kiedykolwiek znajdą wspólny język?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-381-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miód nie był oryginalnym pomysłem Matyldy – siedziałem w słońcu na tarasie jak w miodzie, powiedział kiedyś jej młodszy syn. Czerwcowe słońce zdążyło zabarwić mu skórę na złocisty brąz i jego oczy wydawały się jeszcze bardziej niebieskie.
Więc powietrze było gęste jak miód i Matylda stała na środku pokoju nieruchoma niczym mucha uwięziona w kropli miodu. Akacje tego roku zakwitły wcześnie – zarówno białe, jak i żółte, nad rabatką brzęczały pszczoły, a z pokoju Julii dochodziło ciche skrzypienie podłogi.
Nad ogrodem unosił się puch kwitnących topoli i pachniała rozgrzana słońcem kora, którą Matylda wysypała na ziemię pomiędzy jałowcami.
Zapach kory przypomniał jej o sosnowym lesie.
Otworzyła oczy i podeszła do biurka. Przerzuciła leżące na nim koperty, zajrzała do szuflady. Niczego tam nie znalazła.
Kieszenie kolorowego fartucha, jaki zakładała zawsze z samego rana, też były puste.
Bisia weszła do pokoju dokładnie wtedy, gdy Matylda wypełzała tyłem spod ogromnego łóżka z mosiężnymi gałkami.
– Co robisz, babciu? – zapytała.
Matylda odwróciła głowę i dostrzegła parę cienkich nóżek i rąbek czerwonej sukienki.
„Nóżki nad rąbkiem sukienki – pomyślała. – To już gdzieś było”.
Przez kilka ostatnich lat Matylda postrzegała świat przy pomocy cytatów, co ogromnie ją bawiło. Cytaty były różne – od słów po obrazy, a każdy miał dokładnie określone miejsce pochodzenia – książkę, obraz, film.
Spojrzała raz jeszcze na zbliżające się czerwone sandałki i doznała olśnienia.
Tove Jansson, opowieść o niewidzialnym dziecku.
– Co robisz, babciu? – powtórzyła pytanie właścicielka nóżek.
– Zginęła mi sosna – odpowiedziała zgodnie z prawdą Matylda.
Czerwone sandałki zbliżyły się i po chwili tuż obok swej twarzy zobaczyła postrzępioną czuprynę.
Bisia uklękła obok i wsunęła głowę pod łóżko.
– Nie, tam nie ma. – Matylda oparła się na poręczy fotela i wyprostowała powoli. – Tam są tylko koty – dodała, wycierając nos w kraciastą chusteczkę.
Dziewczynka podpełzła na czworakach do komody i przyłożyła do podłogi najpierw prawy, a potem lewy policzek.
– Tu też nie ma – powiedziała.
Odbiła się rękoma od podłogi i podskoczyła parę razy.
– Trudno – Matylda wzruszyła ramionami.
– Trudno – powtórzyła Bisia, naśladując babkę. – Czemu nie podskoczysz? – zapytała, przekrzywiając głowę jak wróbel.
Matylda znacząco spojrzała na sufit. Prawie natychmiast z góry rozległo się głośne stukanie.
– Aha – Bisia spojrzała pochmurnie spod opadającej na oczy grzywki. – Babcia Julia.
Matylda pokiwała głową. Wyobraziła sobie Julię, siedzącą w fotelu w swojej podomce w róże, z wargami zaciśniętymi w wąską kreskę.
– Zaniesiesz babci Julii jej czekoladę? – zapytała.
Dziewczynka kiwnęła głową i położyła rękę na klamce.
– A koty co lubią? Te koty.
– Mleko – odpowiedziała automatycznie Matylda. – Jak wszystkie koty.
Usiadła w fotelu i wyjęła spod poduszki papierośnicę. Paliła powoli, nasłuchując skrzypienia na górze. Wystarczyło, że przymknęła oczy, by zobaczyć siostrę siedzącą w fotelu. Chudą, zasuszoną niczym liść pomiędzy kartkami książki, w srebrnobiałej peruce, patrzącą w głąb siebie, tam, gdzie stała na scenie w blasku reflektorów.
Matyldzie przyszło nagle do głowy, że była to najlepsza z ról, jakie przypadło grać jej siostrze.
Ona jedna znała sekret Julii, sekret, na który natrafiła przypadkiem, wietrząc ubrania, przywiezione przez siostrę w kilku ogromnych walizkach.
Kiedyś rzuciłabym jej to prosto w twarz, pomyślała, a przed jej oczyma pojawiły się te wszystkie wieczory, kiedy Julia, siedząc na balkonie, przerzucała się ciętymi dowcipami ze stojącym na ulicy Tadeuszem, popołudnia, kiedy Julia szykowała się do wyjścia, a gdy na jej pończosze pojawiało się znienacka oczko, bezczelnie wyciągała nową parę z szuflady Matyldy.
Pamiętała aż nazbyt dobrze dni, kiedy Julia uczyła się do egzaminów i wszyscy – nie wyłączając ojca – chodzili na palcach, mijając zamknięte drzwi pokoju z kamiennym balkonikiem.
Gdy Matylda skończyła siedem lat, straciła nagle dziecięcy urok i zrobiła się przeraźliwie chuda.
– Pani Szczur – powiedziała Julia, która już wtedy wiedziała, że zostanie słynną aktorką, i ćwiczyła autografy na okładkach zeszytów.
– Aktorka ze spalonego teatru – odcięła się Matylda.
Przy kolacji, siedząc po drugiej stronie stołu, Julia śmiesznie ruszała nosem i udawała, że czyści sobie wąsiki.
– Dlaczego nie jesz? – zapytała matka, ale Matylda nie mogła przełknąć ani kawałeczka.
– Ona ma solitera – powiedziała Julia – dlatego jest taka chuda.
Matylda zmarszczyła brwi.
– To taki robal – Julia nabiła na widelec wstążkę makaronu – który siedzi w żołądku i zjada wszystko, co połkniesz – wyjaśniła, spoglądając na Matyldę.
Matka postukała widelcem o brzeg talerza.
– Jula! – zaczęła ostrzegawczo.
W tej samej chwili Matylda poczuła, jak żyjący w jej żołądku robal poruszył ogonem.
– Zaraz pojedzie do Rygi – stwierdziła Julia, a Matylda zerwała się od stołu i wybiegła do łazienki.
Zwymiotowała, starając się nie patrzeć do muszli – być może razem z kolacją pozbyła się robaka, który siedział teraz w kanalizacyjnych rurach i wił się ohydnie, czekając na nową ofiarę.
Kiedy ktoś cicho zastukał w drzwi, wiedziała, że był to ojciec.
– Wszystko dobrze? – zapytał, gdy wyszła, nie mogąc pozbyć się wstrętnego kwaśnego posmaku. Ojciec podniósł ją, zupełnie jakby była małym dzieckiem, i zaniósł do gabinetu.
– Proszę – powiedział, podając córce miętusa.
Cukierek miał ostry smak i Matylda poczuła na języku miły chłód.
– Dlaczego Julia ma pokój z balkonem? – zapytała, opierając głowę na ramieniu ojca.
– Dlaczego ciągle mam być giermkiem albo paziem?
Ojciec wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczekał, aż córka wytrze nos.
– A kim chciałabyś być? – zapytał spokojnie, zupełnie jakby rozmawiał z całkiem dorosłą osobą.
– Księżniczką – chlipnęła Matylda.
– Księżniczki są nudne – powiedział ojciec, otwierając szufladę biurka. Wyjął z niej kolejnego miętusa i podał córce.
– Ale są piękne – nie dawała za wygraną Matylda.
– E tam – ojciec wzruszył ramionami. – Księżniczki tak naprawdę niczego nie mogą.
Matylda pociągnęła nosem.
– Księżniczka musi siedzieć w zamku – ciągnął ojciec – i być posłuszna. A korony naprawdę nie są wygodne.
– No to damą dworu – powiedziała Matylda.
– Damy dworu mają jeszcze gorzej. Muszą słuchać księżniczek. Za to giermek… Giermek to jest naprawdę ktoś. Wyrusza w bój razem z rycerzami… Nie mówiąc już o paziu…
– A ten robak?
Ojciec roześmiał się.
– Nie ma żadnego robaka. Po prostu rośniesz.
Matylda wtuliła nos w koszulę ojca. Koszula pachniała wodą kolońską i tytoniem.
– Będziesz taka wysoka jak twoja babcia.
– Opowiedz mi o babci – zamruczała Matylda.
Ojciec posadził Matyldę naprzeciw siebie i wyjął z szuflady fajkę.
– Twoja babcia, a moja matka, była wspaniałą kobietą. – Na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech. – Pierwsza w miasteczku kupiła sobie rower…
Matylda przymknęła oczy i zobaczyła wysoką, chudą kobietę jadącą środkiem głównej ulicy miasteczka.
– Opowiadała mi, że wiejskie dzieciaki rzucały za nią kamieniami. Bo kto to widział, żeby jeździć na czymś takim… Pewnego razu kamień trafił ją w czoło. Ale nie przestała jeździć.
Matylda położyła się do łóżka, myśląc o babci, której nie zdążyła poznać.
Następnego dnia z samego rana oznajmiła siostrze, że wyrusza w bój i przesiedziała cały dzień na drzewie.
Przy kolacji niemiłosiernie swędziały ją łydki pocięte przez komary, ale wyobraziła sobie, że są to rany odniesione w boju i nie podrapała się ani razu.
– Jutro też możesz wyruszyć w bój – powiedziała od niechcenia Julia, przyglądając się siostrze. – Mam nowego pazia.
Serce Matyldy wykonało przedziwną ewolucję.
– Moją wstążkę od wczoraj nosi Tadeusz – dodała Julia, nie spuszczając wzroku z Matyldy. – Więc możesz dalej ruszać w bój. Zresztą…
Matylda poczuła, jak oczy Julii przewiercają ją na wylot i jej chude ręce pokryły się gęsią skórką.
– Nie nadajesz się na damę dworu, bo nie masz piersi.
Julia wstała i poprawiła przód sukienki.
– Wypychasz się watą – pisnęła Matylda i wybiegła z kuchni.
Pobiegła przez ogród, przedarła się przez gąszcz pokrzyw i zwinnie jak kot wspięła się po drzewie.
Gałęzie starej jabłoni tworzyły wygodne rozwidlenie, gdzie Matylda siadała jak na krześle. Obserwowała ptaki uwijające się na sąsiednim drzewie, spoglądała w górę, gdzie wiatr przesuwał ciężkie, białe chmury, a kiedy zamykała oczy, wydawało jej się, że słońce oblizuje jej twarz złocistym, ciepłym językiem.
Na jabłoni czuła się jak na innej planecie, gdzie nie było mieszkających w żołądku robali ani Tadeusza – zdrajcy, który kilka dni temu ofiarował jej kolorową ćmę i nagle, bez uprzedzenia, stał się giermkiem Julii.
– Chciałabym, żeby została tą wielką aktorką – powiedziała do siebie Matylda – i wyjechała daleko.
Marzenie Matyldy spełniło się, Julia dostała się do szkoły teatralnej i wyjechała do K., pozostawiając sukienki i pończochy rozrzucone na łóżku.
Matylda weszła do pustego pokoju i wyszła na balkon. Spojrzała przed siebie na sterczącą nad dachami domów wieżę kościoła, na ciągnące się za miasteczkiem pola i lśniącą pomiędzy drzewami wstążkę rzeki.
Dach domu Tadeusza połyskiwał czerwienią spomiędzy zielonych liści i Matylda przypomniała sobie kolorową ćmę.
Powróciwszy do swojego pokoju, wysunęła szufladę komody i odszukała nieduże tekturowe pudełeczko.
Z bijącym sercem zajrzała do środka. Ćma nadal tam była, ale najwyraźniej zdążyły dobrać się do niej jakieś robaki, bo z odwłoku na dłoń Matyldy wysypał się drobny, szary proszek.
Matylda wróciła na balkon i wysypała zawartość pudełeczka za balustradę.
Usiadła na wiklinowym fotelu, który stał na balkonie od niepamiętnych czasów, i westchnęła.
„Mogłabym przynieść tutaj swoje rzeczy”, pomyślała, ale nagle przyszło jej do głowy, że pokój, który zajmowała, wcale nie był taki zły. Należał do niej od zawsze i wzrastał razem z nią. Przypomniała sobie dzień, kiedy razem z ojcem wystawili na strych dziecinne, białe meble i metalowe łóżko, a potem, stojąc na drabinie, malowała ściany i odnawiała starą komodę.
Przyszło jej do głowy, że porzucenie tego miejsca byłoby czymś dokładnie takim, jak porzucenie starego psa.
„Zawsze mogę posiedzieć na balkonie”, pomyślała i nagle poczuła się wolna.
Wraz z wyjazdem Julii Matylda zaczęła odczuwać swoje palce, stopy, policzki, zupełnie jakby uczyła się siebie samej.
– Nie poznałem cię – powiedział pewnego razu Tadeusz, kiedy wracając z miasta, prawie wpadła na niego. – Gdzie podziała się Pani Szczur?
Matylda poczuła, jak purpurowieją jej policzki. Jak długo jeszcze z każdego kąta, słowa, miejsca wypełzać będzie, jak podstępny robak, Julia?
Pani Szczur, Pani Szczur, szur, szur, szur, szeleściły liście, kiedy nad ulicą zerwał się lekki wiatr.
– Muszę już iść – powiedziała Matylda. – Zapewne mam pozdrowić Julię?
– Pozdrów Matyldę – uśmiechnął się Tadeusz i pogwizdując, ruszył w dół ulicy.
Wieczorem usiadła na balkonie Julii z niejasnym uczuciem triumfu. Okna domu Tadeusza połyskiwały ciepło, a nad uliczką świeciła nieduża, jasna gwiazda. Matylda oparła się o rozgrzaną od słońca kamienną balustradę. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy, pomiędzy drzewami bezszelestnie krążyły nietoperze, a serce Matyldy biło niespokojnie i kiedy położyła rękę na piersi, miała wrażenie, że gdzieś w środku trzepoce skrzydłami nieduży ptak.
Julia pojawiła się zupełnie niespodzianie, gdy wszystko złapało konieczną równowagę.
Z zagranicy doszedł pierwszy i niemały przelew od rodziców Bisi, a z krzewów hortensji poznikały gąsienice.
Matylda zaparzyła mocną, aromatyczną herbatę i z notesem w jednej oraz ołówkiem w drugiej ręce usiadła na ławeczce przed domem.
Szybko przeliczyła dolary na złotówki i pomyślała, że tej jesieni odpadnie problem cieknącego dachu i przerdzewiałych rynien.
I dokładnie w tej samej chwili przed bramką zatrzymała się taksówka.
Tylne drzwi uchyliły się i wysunęła się z nich czarna, lśniąca laska. Koniec laski głośno zastukał w asfalt.
Kierowca taksówki otworzył bagażnik, a kiedy koniec laski wskazał mu furtkę, wszedł do środka i minąwszy osłupiałą Matyldę, kolejno postawił przy schodach cztery ogromne walizy.
Postać, która pojawiła się na ulicy, wyglądała jak zjawa z innego świata. Miała na sobie długą, kremową suknię, kremowe szpilki i czarne, spływające z ramion boa. Twarz ginęła w cieniu ogromnego kapelusza.
Matylda z niedowierzaniem zamrugała oczyma.
Kierowca nieśmiało chrząknął, ale zjawa przeszła obok, końcem laski wskazując tym razem Matyldę.
– Julia? – zapytała ze zdziwieniem Matylda, ale siostra przeszła obok niej bez słowa.
Za to taksówkarz miał coś do powiedzenia na temat zapłaty.
– Dwieście złotych – wypalił.
– Słucham? – Matylda z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
– Dwieście złotych – powtórzył kierowca. – Panna Grawiczówna powiedziała, że pani…
Matylda poczuła, jak wszystko, o co z tak wielkim trudem walczyła, zaczyna chwiać się jak domek z kart.
Nie dziś, nie teraz, pomyślała i rozejrzała się za Bisią.
– Bisiu – powiedziała, kiedy dziewczynka, wracając z ogrodu, prawie potknęła się o stojące na ziemi walizki. – Bisiu, zrób panu filiżankę kawy. Napije się pan kawy, prawda? – zwróciła się w stronę taksówkarza. – Sądząc po tej zawrotnej sumie, ma pan za sobą kawałek drogi.
Mężczyzna usiadł na ławce, dokładnie tam, gdzie przed kilkoma minutami Matylda przestała martwić się o cieknący dach.
– Z mlekiem czy bez? – zapytała dziewczynka.
Taksówkarz westchnął. Od samego początku wiedział, że czekają go problemy, zapowiedziała to ulga, jaką dosłyszał w głosie kierowniczki Domu Aktora w Milanówku.
– Pani wraca do domu – powiedziała cicho. – Niestety, zdążyła wszystkich do siebie zrazić… Całe szczęście, że została jej siostra.
– Czy siostra została… – zaczął, a pośpiech, z jakim udzieliła mu odpowiedzi, upewnił go w przekonaniu, że siostry nie powiadomiono.
– Ależ oczywiście – kierowniczka podała ramię przedziwnej postaci, która pojawiła się w drzwiach.
Postać przesunęła się obok kierowcy i wskazała laską na drzwi.
– Tu jest adres – powiedziała kierowniczka, podając mu kartkę. Odczytał nazwę miasta i wzdrygnął się.
– Niech rusza – oświadczyła przedziwna postać, a taksówkarz pomyślał o wszystkich ciągnących się w nieskończoność serialach, jakie popołudniami oglądała jego żona.
– Kawa dla pana – cienki głosik wyrwał go z zadumy.
– Dziękuję – odpowiedział, a mała, chuda dziewczynka usiadła naprzeciw niego.
– Kto to jest? – zapytała, spoglądając na walizki. – Ta… wieża Babel?
Taksówkarz uśmiechnął się. Porównanie było niezwykle trafne…
– Jeżeli dobrze zrozumiałem – powiedział – to panna Julia Grawiczówna, siostra twojej… babci?
– Aha. – Dziewczynka pokiwała głową. – W tych walizkach są balowe suknie, prawda?
Kierowca dolał mleka do kawy.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział. – Ale były ciężkie, jak…
Urwał.
– Jak cholera – dokończyła dziewczynka. Włożyła do ust kostkę cukru i uśmiechnęła się.
– Niech pan się nie przejmuje, ja znam takie słowa…
Taksówkarz uśmiechnął się z zakłopotaniem.
Matylda wyjrzała przez okno. Bisia siedziała na ławeczce naprzeciw taksówkarza, mężczyzna popijał kawę, a po trawniku skakały szpaki.
– Przyjechałam – oświadczyła Julia i usiadła w fotelu.
– Widzę – Matylda przyglądała się siostrze.
– To mój pokój – Julia postukała laską w podłogę.
Matylda westchnęła. Oczywiście, że pokój z kamiennym balkonikiem zawsze należał do Julii. Od chwili jej wyjazdu z domu nikt niczego w nim nie przestawił, przy okazji ogólnego odnawiania domu kilka razy odświeżono ściany, a Matylda raz w miesiącu wycierała meble i odkurzała dywan.
Z balkoniku korzystała jedynie Bisia. Kiedy padał deszcz, słuchała, jak krople szeleszczą w liściach winorośli pnącej się po całej ścianie.
– Trzeba zapłacić za kurs – powiedziała Matylda, a Julia zdjęła koronkową rękawiczkę.
– Zapłać – odpowiedziała beztrosko, wysuwając chude stopy z butów. – A teraz chciałabym odpocząć po podróży – dodała, znacząco spoglądając na drzwi.
Matylda westchnęła. Święty spokój trwał zaledwie dwa tygodnie, ale zdążyła się już do niego całkiem przyzwyczaić…
Pomyślała z żalem, że wszystko, co sprawiało jej przyjemność, było zawsze za krótkie.
Ot, choćby wczasy pracownicze, które dostał Tadeusz i w czasie których nie musiała ani gotować, ani zmywać naczyń, trwały dokładnie dwa tygodnie – dopiero wtedy uświadomiła sobie, ile czasu zajmowało jej to na co dzień.
Wspaniałe były spacery brzegiem morza, po piasku twardo ubitym przez fale, zbieranie wypolerowanych kawałeczków drzewa, matowych, kolorowych szkiełek połyskujących pomiędzy wodorostami, poszukiwanie kawałeczków bursztynu po sztormie.
Tadeusz leżał z książką w plażowym koszu, a Matylda budowała z chłopcami zamki z piasku, kopała fosy albo po prostu, stojąc po kolana w wodzie, patrzyła na horyzont.
Wieczorem spoglądała na swoje opalone stopy, na włosy, które od słońca zrobiły się jeszcze jaśniejsze, i gdy Tadeusz zasiadał do brydża z kolegami i ich mądrymi żonami, siadała na drewnianych schodkach przed domkiem i opowiadała chłopcom historie o piratach i Latającym Holendrze. Z lasu wiatr przynosił zapach żywicy i sosnowych igieł, a gdzieś daleko szumiało morze.
Kiedy młodszy syn zasypiał z głową opartą o kolana Matyldy, kończyła swoją opowieść i zanosiła go do łóżka. Starszy syn zapalał nocną lampkę i wyciągał spod poduszki książkę, a Matylda kładła się na swoim łóżku i zapadała w sen, zanim Tadeusz zdążył wrócić.
Przez sen słyszała buczenie statków na redzie, skrzypienie drzwi, gdy Tadeusz wchodził do domku, szelest książki odkładanej na stolik; była pewna, że gdyby tylko chciała, mogłaby się obudzić, ale sen sprawiał jej – jak nigdy dotąd – niespotykaną przyjemność.
Za krótki był też wyjazd za granicę, do Pragi, gdzie kupiła synom dwa wieczne pióra i popołudniami spacerowała po Złotej Uliczce, słuchając opowieści o golemie, którą Tadeusz czytał jej głośno z przewodnika.
Zdejmując w pokoju hotelowym sandałki, żałowała, że nie może – tak jak Julia – odwiedzić Paryża, Moskwy czy innej słynnej metropolii. Ale po powrocie do domu rzucała się w wir codziennych zajęć i zaczynała żyć sprawami domu.
I oczywiście za krótko trwało dzieciństwo chłopców – wyrośli w ciągu jednego lata po dziesięć centymetrów, a piątkowe i sobotnie wieczory zaczęli spędzać z kolegami, słuchając muzyki, oglądając filmy lub piekąc kiełbaski.
Popołudnia nagle zrobiły się nieznośnie długie. Tadeusz zajęty był gromadzeniem materiałów do pracy doktorskiej, a koleżanki z dawnych czasów żyły własnym życiem.
Któregoś dnia, wyprawiwszy synów do szkoły, a Tadeusza do pracy, Matylda usiadła przed domem i zatęskniła za swoim dzieciństwem. Przypomniała sobie zabawy, w czasie których była albo paziem, albo dwórką swojej siostry, ale tym razem jej to nie zabolało.
„Przecież wcale nie byłam od niej głupsza”, pomyślała. Spojrzała w szklankę z herbatą, która zdążyła już wystygnąć, i przyszło jej do głowy, że wcale nie była też brzydka.
– Co ja zrobiłam? – powiedziała półgłosem trochę do swojego odbicia, a trochę do siedzącej na ogrodzeniu sroki. – Mogłam pójść na studia, chodzić do pracy, mieć własne pieniądze i własne towarzystwo.
– Jest takim dobrym materiałem na żonę – powiedziała kiedyś jej matka. Matylda usłyszała ten strzęp rozmowy, przechodząc obok uchylonych drzwi pokoju, i poczuła bolesne ukłucie w sercu.
Jednak kiedy po pierwszym przyjęciu, jakie sama przygotowała, przyjaciele Tadeusza wychodzili, chwaląc potrawy, Matylda odczuła coś na kształt dumy.
– Takiej żony potrzebowałem – powiedział Tadeusz, podczas gdy ona ustawiała w kredensie szklanki i talerze.
– W każdym domu powinien być… – młodszy syn spojrzał na Matyldę – taki pasterz domu.
– Pasterz domu? – powtórzyła Matylda.
– Ktoś, kto czeka z obiadem, herbatą… – wyjaśnił syn.
Matylda poczuła, jak ogarnia ją wzruszenie. „Pasterz domu” brzmiało o wiele lepiej niż „gospodyni domowa”.
Kiedy Matylda zaczęła uczyć się razem z chłopcami angielskiego, zaskoczyło ją słowo HOUSEWIFE. „Poślubiona domowi”, przetłumaczyła sobie w myślach, a trafność skojarzenia dosłownie ją poraziła.
Poślubiona domowi – to najlepiej określało rolę, jaką przyszło jej grać w życiu.
A sądziłam, że poślubiłam Tadeusza, pomyślała z żalem.
Dom, w którym zamieszkali po ślubie, był domem, w którym przyszła na świat i gdzie spędziła dzieciństwo, ale nagle, z zupełnie niewiadomego powodu, zaczęła czuć się w nim obco i nieswojo.
Gabinet ojca, który po jego śmierci w sposób zupełnie naturalny zamienił się w gabinet Tadeusza, stracił nagle urok magicznego miejsca, gdzie Matylda przychodziła posłuchać bicia starego zegara, z szuflady biurka zniknęły miętowe cukierki i nawet zmienił się zapach.
„Pan Tadeusz” – mawiał o mężu Matyldy jej ojciec i dopiero po czterdziestu latach do Matyldy dotarła ukryta w tych słowach ironia.
– Masz dużo czasu, córeczko – powiedział kiedyś ojciec, pokazując starszemu z wnuków ryciny w encyklopedii. – Masz dużo czasu i masz mnie, ucz się.
Matylda przytuliła policzek do chudej, pachnącej tytoniem dłoni ojca.
– Ależ Matylda umie dokładnie to, co powinna – zażartował Tadeusz i nagle zrobiło się jej bardzo przykro.
„Kim jestem?” – pomyślała, zbierając ze stołu talerze. I wtedy po raz pierwszy w życiu spojrzała na siebie z boku. To było zupełnie tak, jakby będąc obok, widziała stojącą przy zlewozmywaku kobietę.
– Zeszkapiałaś – powiedziała matka w trzy miesiące po ślubie Matyldy i Matylda nagle, po latach, zrozumiała, o co jej chodziło.
Wzorem innych dziewcząt powinna była rozkwitnąć. Pomyślała o tych wszystkich kuzynkach, o których mówiono, że małżeństwo im służy. Zatem coś było nie tak, ale Matylda nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Przecież kochała Tadeusza.
„A może tylko mi się wydawało – pomyślała. – Może kochałam to, że on mnie kochał?
O ile kochał” – w głowie Matyldy odezwał się jakiś przekorny głos.
– Ucz się – powtarzał ojciec.
Na szpitalnym łóżku wydawał się dziwnie mały i bezbronny jak dziecko.
– Ucz się na przykład języka – mówił, bawiąc się ręką córki. – Język daje różne możliwości…
Matylda pomyślała o Julii i Paryżu, mieście, do którego nigdy nie pojedzie.
– Więc jak, córeczko? – Oczy ojca błysnęły prawie tak samo jak wtedy, gdy pokazywał córce wykluwającego się z poczwarki motyla.
– Dobrze, tato – powiedziała Matylda. – Będę się uczyć.
Po powrocie do domu wyszukała w szufladzie czysty zeszyt i ukradkiem otworzyła podręcznik do angielskiego.
– I am Matilda – napisała na pierwszej stronie. Tego wieczoru, pomiędzy kolacją a wiadomościami telewizyjnymi, nauczyła się odmiany czasownika „być”.
– Aj em – powtórzyła, kładąc się do snu. Tadeusz czytał jeszcze i nocna lampka nie pozwalała jej zasnąć. Zwinęła się w kłębek i przyszło jej do głowy, że szelest kartek potrafi być nieznośnie głośny, a potem pomyślała o swoim ojcu, który jadąc na wakacje, zawsze zabierał ze sobą książki, ale czytał je bezszelestnie…
Już zasypiając, pomyślała z odrobiną żalu, że Tadeusz tak bardzo pochłonięty jest lekturą, że nie zwraca uwagi na leżącą obok kobietę. Prawdę powiedziawszy, wieczorem była tak zmęczona, że marzyła tylko o tym, by położyć się i zamknąć oczy, ale jednocześnie było jej przykro, że nie może wymówić się klasycznym bólem głowy… Wtedy, pomyślała, byłby to wybór, nie konieczność…
Tej nocy śnił się jej długi spacer plażą. Sen był tak sugestywny, że kiedy się obudziła, odruchowo poruszyła stopami, aby otrzepać je z piasku.
Kiedy Julia znalazła sobie nowego pazia, Matylda po raz pierwszy doznała przedziwnego uczucia – była wolna, mogła całe dnie spędzać w ogrodzie, obserwując biedronki i mrówki, albo siedzieć na drzewie i spoglądać na przepływające nad ogrodem chmury, ale Tadeusz, chłopiec, któremu lubiła przyglądać się ukryta w krzewach akacji, towarzyszył Julii.
– Nie można mieć wszystkiego – powiedział ojciec.
„Nie można mieć wszystkiego”, pomyślała osiemnaście lat później Matylda, prasując koszulę Tadeusza, który właśnie wybierał się na ważny wykład.
– Myślałam… – zaczęła, gdy Tadeusz powiesił koszulę na oparciu krzesła.
– Zjemy twój pyszny placek, kiedy wrócę – powiedział. Matylda pomyślała o sałatce, którą przygotowała specjalnie na kolację, i o nowej sukience, którą rankiem przyniosła krawcowa.
– Sałatka pyszności – Tadeusz oblizał widelec. – Za tydzień mamy gości, zrobisz taką samą.
Matylda cicho westchnęła. Goście. To słowo oznaczało krążenie pomiędzy tarasem a kuchnią, stertę naczyń do umycia i przysłuchiwanie się rozmowom. Rzecz jasna, po kolacji czy podwieczorku wszyscy rozpływali się z zachwytu nad plackiem, sałatką czy kanapkami, ale to było wszystko.
„Równie dobrze mogłabym być gosposią”, pomyślała Matylda. Wtedy miałabym swoje pieniądze i po pracy mogłabym pójść do kina…
– Spinki, kochanie – powiedział Tadeusz, poprawiając przed lustrem krawat. – Te srebrne.
Matylda podała mężowi spinki i nagle zamarła z przerażenia. Ta kobieta o włosach bez koloru, sięgających ramion, i nieregularnych brwiach – niemożliwe, aby to była ona.
– Dziękuję, kochanie. – Tadeusz pocałował ją w czubek głowy.
– Tadek – zaczęła Matylda. – Czy ja…
Tadeusz zatrzymał się na schodach.
– Może powinnam wybrać się do fryzjera – dokończyła.
– Naturalność – Tadeusz strzepnął z rękawa marynarki niewidzialny pyłek. – Naturalność, skromność i prostota, to zdobi kobietę – dorzucił i zbiegł po schodach.
Matylda westchnęła. Na wykładach bywają wszystkie mądre żony, te, które mają czas i pieniądze na fryzjera, te, które czytają „Film” i „Przekrój”. Matylda przypomniała sobie nagle, jak na jednej z okładek „Filmu” ukazało się zdjęcie Julii.
Wyjęła z szafy nową sukienkę i stojąc przed lustrem, przyłożyła ją do siebie.
– Gdyby nie te włosy i te brwi – powiedziała – może by to jakoś było…
W pośpiechu wybiegła z domu.
Zakład fryzjerski znajdował się w rynku, przez otwarte drzwi dolatywał zapach lakieru i szamponu, a kobiety siedzące pod wielkimi suszarkami wyglądały jak przybysze z kosmosu.
Pomiędzy nimi uwijała się pani Krysia, cała biało-różowa, ze srebrnymi nożyczkami w dłoni.
Matylda nabrała powietrza i weszła do środka.
– Tak, tak, z włosami trzeba byłoby coś zrobić – powiedziała pani Krysia. – Dobre cięcie wszystko załatwi – dodała, przyglądając się Matyldzie en face i z profilu. – Brewki się wyreguluje…
Matylda spojrzała na stojące pod ścianą krzesła.
– Dzisiaj nie zdążymy – pani Krysia rozłożyła ręce. – Ale w poniedziałek…
– Może być w poniedziałek – Matylda przyjrzała się leżącym na stoliku czasopismom.
– Zrobię z pani naprawdę ładną kobietę – powiedziała pani Krysia, a Matylda poczuła, jak zaczynają jej płonąć policzki.
Kogo musi widzieć, patrząc na mnie, Tadeusz, myślała, idąc powoli w stronę domu. Naturalność, skromność i prostota, trudno jakoś było je dostrzec w starannych fryzurach żon towarzyszących kolegom Tadeusza, wystrojonych w kostiumy kupowane w komisach i z lakierowanymi, kopertowymi torebkami.
Matylda wróciła do domu powoli, oddychając powietrzem przesyconym zapachem akacji.
Wszedłszy do kuchni, przeliczyła zawartość czerwonej puszki, do której codziennie wrzucała drobne, jakie zostawały z zakupów.
– To są grosiki na kaprysy pani domu – powiedział kiedyś Tadeusz i Matylda po raz kolejny poczuła się tak, jakby dom, w którym spędziła całe swoje życie, należał do Tadeusza.
Matylda zgarnęła drobne do puszki i starą klamrą spięła włosy z tyłu głowy.
Połowę placka z truskawkami, który upiekła specjalnie na wieczór, zaniosła sąsiadce, a kiedy słońce zaczęło chować się za horyzont, zabrała synów na spacer w pola. Nad łąką krążyły robaczki świętojańskie, daleko na wsi poszczekiwały psy, a nad głową Matyldy zapalały się pierwsze gwiazdy.
Wrócili do domu, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno. Tadeusza jeszcze nie było, a na kamiennym balkoniku, w pokoju, który Julia opuściła dziesięć lat temu, siedział ojciec.
– I jak tam? – zapytał, odstawiając na bok szklankę po herbacie.
Matylda uśmiechnęła się.
– Nie można mieć wszystkiego – powiedziała.
Siedzieli chwilę w milczeniu, nad uliczką wisiał wielki, spuchnięty księżyc.
– Pamiętasz, jak pokazywałem ci kratery na księżycu?
Matylda pokiwała głową.
– Zawsze wydawało mi się – powiedziała – że na księżycu jest życie, tylko odwrotnie.
– Odwrotnie? – W szkłach okularów ojca zalśniły dwa księżyce.
Matylda roześmiała się.
– Tam, na księżycu, byłam Julią. Tadeusz był moim giermkiem, a Julia dwórką.
Ojciec poważnie pokiwał głową.
– A teraz?
– Księżyc to księżyc – westchnęła. – Może na szczęście – dodała po chwili.
– Może powinnaś tam wrócić – uśmiechnął się ojciec.
Matylda spojrzała na przeraźliwie jasną tarczę księżyca.
Kładąc się do łóżka – w którym nie było jeszcze Tadeusza – sięgnęła pod poduszkę.
Książkę czytała już ponad dwa miesiące, podkreślając ołówkiem słowa, które wydawały się jej niezrozumiałe, na marginesach zapisywała nazwiska. Nie zbliżało ją to ani na krok do Tadeusza, ale kiedy podając do stołu, przysłuchiwała się rozmowom zaproszonych gości, wiedziała, o czym toczy się dyskusja.
– Moja żoneczka wspaniale czuje się w kuchni – oznajmił pewnego wieczoru Tadeusz, kiedy razem z przyjaciółmi siedział na tarasie.
Matylda postawiła na stole półmisek z sałatką i usiadła obok męża.
„Gdyby mnie teraz objął, przygarnął”, pomyślała, widząc, jak szef Tadeusza obejmuje swoją żonę.
(Żonę? – zdziwił się Tadeusz, kiedy Matylda napomknęła mu o tym. – To nie jest jego żona – dodał i Matyldzie nagle zrobiło się wstyd).
Spojrzała w niebo. Nad wierzchołkami brzóz rosnących wokół domu krążył jakiś nocny ptak.
– Czy Bóg gra w kości? – rzucił ktoś obok Matyldy.
„Bóg”, pomyślała. Powinien być gdzieś tam, nad nami. Powinien być ponad tym wszystkim, obdzielać równo wszystkich, wynagradzać cierpliwość i karać pychę.
A może wcale nie jest taki, za jakiego każe się uważać? Gdyby był naprawdę dobry, polne myszy nie chowałyby się teraz w trawie, a Tadeusz przytuliłby ją mocno.
Nocny ptak zakrzyczał raz i drugi i Matylda wsunęła rękę pod ramię męża.
– Jeszcze komuś kawki, herbatki? – Tadeusz spojrzał na gości.
Matylda wstała. Spojrzała w głąb ciemnego ogrodu i splotła ręce na piersiach.
„Gdzieś w trawie siedzą polne myszy – pomyślała. – Siedzą i starają się być niewidzialne. A te, które są w swoich domach, wysuwają na zewnątrz wąsate pyszczki”.
Nocny ptak zniżył lot, bezszelestnie przefrunął nad klombem.
– Sowa – powiedziała Matylda, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
„Coś tam musi być”, pomyślała, gdy sowa po raz kolejny przeleciała nad kępą irysów, prawie jej dotykając brzuchem. Okulary Tadeusza zalśniły w świetle świecy jak sowie oczy i Matylda wyobraziła sobie, że jest myszą.
Zeszła w dół po kamiennych stopniach i cicho zbliżyła się do klombu. Trawa była chłodna i mokra, a wśród kwiatów kuliło się coś niewielkiego.
Matylda wstrzymała oddech. Powoli wyciągnęła rękę, a zwierzątko cofnęło się pomiędzy łodygi piwonii.
– Nie bój się – szepnęła Matylda.
Nocny ptak przeleciał tuż nad jej głową. Matylda jednym, zdecydowanym ruchem chwyciła chude, rozpaczliwie szamoczące się ciałko.
– A to co znowu? – Tadeusz odwrócił się, gdy przeszła obok niego, trzymając za skórę na karku szalejącego kociaka.
– Kot Schrödingera – powiedziała głośno.
Przy stoliku nagle zapadła cisza.
– Co takiego powiedziałaś? – Tadeusz oparł się dłońmi o stół, ale Matylda zdążyła już wejść do pokoju.
Kociak był mały, chudy i od razu nasikał na podłogę.
Matylda wytarła niewielką kałużę, a zwierzątko, korzystając z tego, że zajęła się czymś innym, dało nura pod łóżko.
Wychodząc do kuchni, starannie zamknęła drzwi, a kiedy towarzyskie spotkanie na tarasie zakończyło się, zniosła do domu talerze i szklanki, umyła je starannie i ustawiła w kredensie.
Za ścianą, w łazience, Tadeusz podśpiewywał arię z Barona cygańskiego, a Matylda po raz kolejny doznała przedziwnego uczucia.
Po raz kolejny – pierwszy raz zdarzyło się jej to w dwa tygodnie po ślubie – Matylda zobaczyła siebie samą z boku – drobną, niepozorną kobietę o niebieskich oczach i mysich włosach.
„Z brzydkiej panny dobra żona” – powiedziała kiedyś jej teściowa i Matyldzie zrobiło się przykro.
„Kiedy na przystanku stoją mężczyzna i kobieta – dodała przyjaciółka teściowej – to widać, jaki on jest dostojny, jak kogut, a ona taka… kurka”.
Rozmowa miała miejsce w domu Tadeusza i Matylda dałaby wszystko, aby móc natychmiast wstać od stołu i wyjść, ale mąż zajęty dyskusją ze swoim ojcem nie zareagował, gdy delikatnie pociągnęła go za rękaw.
Matylda zamrugała oczyma i drobna, niepozorna kobieta znikła. Schody cicho zaskrzypiały, gdy szła do pokoju, niosąc spodeczek mleka.
Kociak leżał na jej poduszce, nastroszony niczym kłębek wełny, chude boki unosiły się i opadały. Matylda poczuła, jak wzruszenie ściska ją za gardło.
Dotknęła delikatnie chudego grzbietu i kotek otworzył oczy. Były buroniebieskie jak oczy Matyldy. Kotek zasyczał i najeżył rzadką sierść, ale głód wziął górę i po chwili spodeczek był pusty.
„Brzydki kot będzie dobrze łapał myszy”, przemknęło przez myśl Matyldzie.
A brzydki kot z trudem wdrapał się na łóżko i wymościł sobie dołek w jej poduszce.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej