- promocja
Zgromadzenie żeńskie z Diuny - ebook
Zgromadzenie żeńskie z Diuny - ebook
Pierwszy tom nowej trylogii uzupełniającej cykl „Kroniki Diuny”.
Serial Diuna. Proroctwo — inspirowany powieścią Zgromadzenie żeńskie z Diuny — już jesienią na HBO i platformie Max.
Od bitwy pod Corrinem i zwycięstwa ludzi nad myślącymi maszynami minęło nieco ponad osiemdziesiąt lat. Nowe Imperium już okrzepło, skupiwszy kilkanaście tysięcy światów, ale to nadal pełen fermentu okres. Wciąż żywa jest nienawiść do zaawansowanych technologii, którą wykorzystuje ruch butlerowców pod przewodnictwem Manforda Torondo, okaleczonego następcy Rayny Butler. W takiej niespokojnej atmosferze powstają i usiłują się umocnić najważniejsze szkoły: mentaci, Akademia Suka, mistrzowie miecza z Ginaza i zgromadzenie żeńskie. To ostatnie może wywrzeć znaczący wpływ na losy Imperium, ale — od początku targane konfliktami wewnętrznymi — musi walczyć o przetrwanie, zwłaszcza że szybko wychodzi na jaw, iż podwładne matki wielebnej Raquelli Berto-Anirul wykorzystują w swoim programie eugenicznym zakazane komputery...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-916-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Dzięki entuzjastycznym czytelnikom_ Diuna _Franka Herberta stała się pierwszą powieścią, która otrzymała oba zaszczytne wyróżnienia w dziedzinie literatury science fiction: Nagrodę Hugo i Nagrodę Nebula. Później, kiedy wzrosła liczba wielbicieli,_ Dzieci Diuny _pojawiły się jako pierwsza w historii książka science fiction na liście bestsellerów „New York Timesa”. Po nakręceniu w 1984 roku przez Davida Lyncha jej filmowej wersji_ Diuna _znalazła się na pierwszym miejscu tej listy._
_Dzisiaj, prawie pięćdziesiąt lat po pierwszym wydaniu_ Diuny_, dzięki rzeszom wielbicieli Franka Herberta, którzy czytają zarówno „Kroniki Diuny” jego autorstwa, jak również nasze powieści, jego wspaniałe dziedzictwo jest nadal żywe._PODZIĘKOWANIA
Podobnie jak w przypadku wszystkich naszych książek, mamy ogromny dług wdzięczności wobec naszych żon, Janet Herbert i Rebecki Moesty Anderson, za ich miłość i twórcze wsparcie.
Chcielibyśmy również wyrazić wdzięczność Tomowi Doherty’emu z wydawnictwa Tor Books, naszym redaktorom Patowi LoBrutto (z Tor Books) i Maxine Hitchcock (z Simon & Schuster w Wielkiej Brytanii) oraz naszemu agentowi Johnowi Silbersackowi (z Trident Media Group).
Kim Herbert i Byron Merritt pracowali niezmordowanie, szerząc za pomocą działań promocyjnych, uczestnictwa w konferencjach i wpisów w sieci wiedzę o powieściach z uniwersum _Diuny_.
Kevin chciałby też podziękować Mary Thomson za wiele godzin przepisywania oraz czytelnikom próbnym Diane Jones i Louisowi Moeście.Minęły 83 lata, odkąd ostatnie myślące maszyny zostały zniszczone w bitwie pod Corrinem, po której Faykan Butler przyjął nazwisko Corrino i obwołał się pierwszym Imperatorem nowego Imperium. Wielki bohater wojenny Vorian Atryda odwrócił się od polityki i odleciał w nieznane. Po zabiegu wydłużenia życia, któremu poddał go jego osławiony ojciec, były generał cymeków Agamemnon, starzał się niezauważalnie. Niegdysiejszy adiutant Voriana, Abulurd Harkonnen, został osądzony za tchórzostwo okazane podczas bitwy pod Corrinem i skazany na wygnanie na ponurą planetę Lankiveil, gdzie zmarł dwadzieścia lat później. Jego potomkowie nadal obwiniają Voriana Atrydę o nieszczęścia, które stały się ich udziałem, chociaż od osiemdziesięciu lat nikt go nie widział.
Na pokrytym dżunglami Rossaku Raquella Berto-Anirul, która pokonała śmiertelną chorobę wywołaną przez złośliwy wirus, dzięki czemu przeobraziła się w pierwszą matkę wielebną, przejęła metody niemal wymarłych czarodziejek, by utworzyć własne zgromadzenie żeńskie, szkołę uczącą kobiety, jak wzmacniać swoje ciała i umysły.
Gilbertus Albans, niegdyś wychowanek niezależnego robota Erazma, założył na wiejskiej planecie Lampadas innego rodzaju szkołę, w której uczy ludzi porządkowania umysłu na podobieństwo komputera, czyniąc z nich mentatów.
Potomkowie Aureliusza Venporta i Normy Cenvy (która nadal żyje, chociaż osiągnęła niezwykle wysokie stadium ewolucji) zbudowali potężne imperium komercyjne, Venport Holdings. Ich flota kosmiczna używa silników Holtzmana do zaginania przestrzeni i korzysta z usług zmutowanych, przesyconych przyprawą nawigatorów, którzy pilotują statki.
Pomimo czasu, jaki upłynął od pokonania myślących maszyn, na planetach zasiedlonych przez ludzi nadal utrzymują się żarliwe antytechnologiczne nastroje, a potężne ugrupowania fanatyków dokonują brutalnych czystek…Po tysiącletnim zniewoleniu pokonaliśmy wreszcie siły komputerowego wszechumysłu, Omniusa, ale nasze zmagania wcale nie ustały. Wprawdzie zakończył się dżihad Sereny Butler, ale musimy kontynuować walkę z jeszcze podstępniejszym i trudniejszym przeciwnikiem — z ludzką słabością do technologii i pokusą powtórzenia błędów przeszłości.
— Manford Torondo, _Jedyna droga_
Manford Torondo stracił rachubę swych misji bojowych. O niektórych, takich jak ów straszny dzień, kiedy wybuch rozerwał go i pozbawił dolnych partii ciała, chciał zapomnieć. Jednak obecne zadanie — zlikwidowanie kolejnych pozostałości największego wroga ludzkości — będzie łatwiejsze i przyjemniejsze.
Najeżone zimną bronią statki maszyn wisiały za układem słonecznym w takiej odległości, że od ich kadłubów odbijała się tylko ledwie widoczna mgiełka przyćmionego światła gwiazdy. Wskutek unicestwienia rozproszonych wszechumysłów ta grupa bojowa robotów nie dotarła do celu, a ludność pobliskiego układu gwiezdnego Ligi Szlachetnych nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że to ona była owym celem. Teraz zwiadowcy Manforda znowu znaleźli tę flotę.
Groźne jednostki wroga, nietknięte, wciąż uzbrojone i zdolne do działania, wisiały martwe w przestrzeni kosmicznej od bitwy pod Corrinem. Statki widma, ale mimo to obrzydlistwa. Trzeba będzie odpowiednio się nimi zająć.
Kiedy sześć jego małych jednostek zbliżyło się do mechanicznych monstrów, Manforda przeszedł pierwotny dreszcz. Zagorzali zwolennicy ruchu butlerowców przysięgali niszczyć wszelkie pozostałości zakazanej technologii komputerowej. Teraz bez wahania okrążali unieruchomioną flotę robotów niczym mewy ścierwo wyrzuconego na plażę wieloryba.
Przez trzaski komlinii dobiegł z pobliskiego statku głos mistrza miecza Ellusa. Mistrz prowadził butlerowskich łowców wprost na skupisko jednostek bojowych podstępnych robotów, które niezauważone, dryfowały od dziesiątków lat w przestrzeni kosmicznej.
— To kompletny dywizjon szturmowy składający się z dwudziestu pięciu maszyn, Manfordzie. Znajduje się dokładnie tam, gdzie zgodnie z przewidywaniami mentata powinniśmy go znaleźć.
Oparty na fotelu specjalnie przystosowanym do jego pozbawionego nóg ciała, Manford skinął głową. Gilbertus Albans nie przestawał go zadziwiać swymi zdolnościami umysłowymi.
— Po raz kolejny jego Szkoła Mentatów dowodzi, że ludzkie mózgi przewyższają myślące maszyny — powiedział.
— Umysł człowieka jest święty — rzekł Ellus.
— Umysł człowieka jest święty — potwierdził Manford. Usłyszał te słowa w wizji zesłanej przez Boga i były one teraz bardzo popularnym wśród butlerowców powiedzeniem.
Manford rozłączył się i dalej przyglądał ze swego niewielkiego statku rozwijającej się operacji.
Siedząca obok niego w kokpicie mistrzyni miecza Anari Idaho odnotowała na ekranie pozycje statków robotów i przedstawiła swoją ocenę sytuacji. Była w czarno-szarym mundurze z godłem ruchu — stylizowaną, krwistoczerwoną dłonią zaciśniętą na symbolicznej przekładni.
— Mamy dość broni, by zniszczyć je z daleka, jeśli mądrze użyjemy pocisków — powiedziała. — Nie ma potrzeby ryzykować i dokonywać abordażu tych statków. Będą strzeżone przez meki i połączone drony bojowe.
Spojrzawszy na swą opiekunkę i przyjaciółkę, Manford zachował kamienną twarz, chociaż na widok Idaho zawsze robiło mu się ciepło na sercu.
— Nie ma żadnego ryzyka — rzekł. — Wszechumysł już nie istnieje, a ja chcę popatrzeć na te mechaniczne demony, zanim je zlikwidujemy.
Oddana sprawie, dla której walczył Manford, i jemu osobiście Anari pogodziła się z jego decyzją.
— Jak sobie życzysz. Zadbam o twoje bezpieczeństwo.
Wyraz jej szerokiej, niewinnej twarzy przekonał Manforda, że w jej oczach nie mógł wykonać żadnego złego posunięcia, popełnić żadnych błędów i że dzięki swemu oddaniu będzie go zażarcie broniła.
Wydał krótkie rozkazy:
— Podziel moich ludzi na grupy. Nie musimy się spieszyć… wolę dokładność od pośpiechu. Niech mistrz miecza Ellus skoordynuje szarże na statki maszyn. Kiedy skończymy, nie może z nich pozostać nawet strzęp.
Z powodu fizycznych ograniczeń przyglądanie się dziełu zniszczenia było jedną z niewielu rzeczy, które sprawiały mu przyjemność. Myślące maszyny napadły na jego ojczystą planetę Moroko, zniewoliły jej ludność i spuściły na nią plagi. Wszystkich wymordowały. Gdyby nie to, że jego prapradziadowie byli wtedy poza domem, prowadząc interesy na Salusie Secundusie, również zostaliby schwytani i zabici, a Manford nigdy by się nie urodził.
Chociaż wydarzenia te rozegrały się kilka pokoleń temu, nienawidził maszyn i przysiągł, że będzie kontynuował swoją misję.
Butlerowcom towarzyszyło pięcioro wyszkolonych mistrzów miecza, rycerzy ludzkości, którzy walczyli wręcz z myślącymi maszynami podczas dżihadu Sereny Butler. W dziesięcioleciach, które upłynęły od wielkiego zwycięstwa na Corrinie, mistrzowie miecza zajmowali się robieniem porządków, tropiąc i niszcząc wszelkie pozostałości imperium robotów rozproszone w układach gwiezdnych. Dzięki ich sukcesom coraz trudniej było znaleźć takie pozostałości.
Kiedy statki butlerowców pojawiły się wśród jednostek maszyn, Anari śledziła je na ekranie.
— Jak sądzisz, Manfordzie, ile jeszcze takich flot znajdziemy? — zapytała cichym głosem, którego używała tylko w rozmowach z nim.
Odpowiedź była jasna.
— Wszystkie.
Te martwe floty robotów były łatwymi celami, a spotkania z nimi — odpowiednio sfilmowane i pokazane — wykorzystywano jako symboliczne zwycięstwa. Ostatnio jednak Manforda zaczęły też martwić rozkład, zepsucie i pokusy, które zauważył w nowym Imperium Corrinów. Jak ludzie mogli tak szybko zapomnieć o zagrożeniach? Być może niebawem będzie musiał skierować zapał swoich zwolenników w inną stronę i kazać im dokonać kolejnej niezbędnej czystki wśród ludności planet…
Mistrz miecza Ellus zajął się szczegółami administracyjnymi, nanosząc pozycje jednostek robotów na siatkę i przydzielając zespołom poszczególne cele. Pięć pozostałych statków rozmieściło się między unieruchomionymi maszynami i przycumowało do poszczególnych kadłubów, a ich załogi wycięły dziury w pancerzach i otworzyły sobie drogę na pokład.
Drużyna Manforda przygotowała się do abordażu największej jednostki robotów, a on uparł się, że podąży z nią, by — pomimo wysiłku, jakiego to wymagało — zobaczyć zło na własne oczy. Nigdy nie zadowoliłby się pozostawaniem z tyłu i przyglądaniem się działaniom podkomendnych; przywykł do tego, że Anari zastępuje mu nogi oraz miecz. Zawsze w pobliżu znajdowała się solidna skórzana uprząż, na wypadek gdyby Manford chciał ruszyć w bój. Mistrzyni miecza zarzuciła szelki na ramiona, poprawiła siodełko za karkiem, po czym zapięła pasy na piersi i w talii.
Anari była bardzo sprawna i bezwzględnie wierna Manfordowi. Poza tym kochała go; widział to, ilekroć spojrzał jej w oczy. Ale kochali go _wszyscy_ jego ludzie; uczucie, którym darzyła go Anari, było tylko bardziej niewinne i czystsze niż większości z nich.
Podniosła z łatwością jego beznogie ciało, jak robiła już wielekroć, i umieściła na siedzeniu za głową. Manford, niesiony przez nią na plecach, nie czuł się bynajmniej jak dziecko; miał wrażenie, jakby Anari była częścią jego. Nogi urwała mu bomba podłożona przez zaślepionego miłośnika technologii, ta sama, która zabiła Raynę Butler, świętą przywódczynię ruchu walczącego z maszynami. Na parę chwil przed śmiercią z powodu obrażeń doznanych w tym zamachu udzieliła ona błogosławieństwa Manfordowi.
Lekarze Akademii Suka twierdzili, że to, iż przeżył, było cudem. I faktycznie był to _cud_. Manford miał żyć po tym strasznym dniu. Pomimo utraty kończyn przejął ster ruchu butlerowców i prowadził ich z wielkim zapałem. _Był połową człowieka, ale dwukrotnością przywódcy_. Zostało mu kilka fragmentów miednicy, lecz niewiele poniżej bioder; mimo to nadal miał umysł i serce i nie potrzebował niczego więcej. Oprócz zwolenników.
Jego zmniejszone ciało zgrabnie wpasowało się w siedzenie w uprzęży i jechał na ramionach Anari jak na wierzchowcu. Niewielkimi ruchami tułowia kierował nią, jakby była jego częścią.
— Zabierz mnie do włazu, żebyśmy mogli pierwsi wejść na pokład — powiedział.
Mimo wszystko był zdany na jej łaskę.
— Nie — odparła. — Poślę przodem trzech ludzi. — Sprzeciw Anari nie oznaczał, że mu się przeciwstawia. — Zaniosę cię na pokład dopiero wtedy, kiedy sprawdzą, czy nie ma tam żadnych zagrożeń. Mam cię chronić. Pójdziemy, gdy zostanę powiadomiona, że jest tam bezpiecznie, nie wcześniej.
Manford zacisnął zęby. Wiedział, że mistrzyni miecza ma dobre intencje, ale jej nadopiekuńczość bywała irytująca.
— Nie chcę, żeby ktokolwiek podejmował za mnie ryzyko.
Anari wykręciła głowę i z ujmującym uśmiechem spojrzała na niego przez ramię.
— To oczywiste, że podejmujemy ryzyko zamiast ciebie — powiedziała. — Wszyscy oddalibyśmy za ciebie życie.
Podczas gdy jego zespół przeszukiwał korytarze nieruchomego statku robotów, wybierając miejsca do umieszczenia ładunków wybuchowych, Manford czekał na pokładzie swojej jednostki i wiercił się w uprzęży.
— Co znaleźli? — zapytał z niecierpliwością.
Anari nawet nie drgnęła.
— Zameldują, kiedy będą mieli coś do zameldowania — odparła.
W końcu zespół się odezwał.
— Na statku jest tuzin meków bojowych, wszystkie wyłączone. Panuje tutaj lodowaty ziąb, ale uruchomiliśmy systemy podtrzymywania życia, żebyś mógł się tam poczuć wygodnie.
— Nie interesują mnie wygody.
— Ale musisz oddychać. Powiedzą nam, kiedy wszystko będzie gotowe.
Chociaż robotom nie były potrzebne systemy podtrzymywania życia, wiele ich statków zostało w nie wyposażonych, żeby nadawały się do przewozu pojmanych ludzi. W ostatnich latach dżihadu Omnius włączył do floty wojennej wszystkie zdatne do użytku jednostki i zbudował ogromne, zautomatyzowane stocznie, które wypuszczały setki nowych statków bojowych.
A mimo to wygrali ludzie, poświęciwszy wszystko dla jedynego zwycięstwa, które się liczyło…
Pół godziny później atmosfera w statku maszyn osiągnęła takie parametry, że Manford mógł tam przeżyć nawet bez skafandra.
— Statek gotowy na pana przyjęcie. Znaleźliśmy kilka dobrych miejsc do założenia ładunków wybuchowych. I szkielety w ładowni, co najmniej pięćdziesięciu jeńców.
Manford aż podskoczył na siedzeniu.
— Jeńców?
— Wszyscy od dawna martwi.
— Idziemy.
Zadowolona Anari zeszła do luku, a Manford, siedząc na jej grzbiecie, czuł się jak król podbijający nowe terytoria. W dużym statku maszyn było nadal zimno, powietrze ostre jak brzytwa. Manford zadrżał i chwycił się ramion Anari, by zachować równowagę.
Obrzuciła go zaniepokojonym spojrzeniem.
— Może powinniśmy zaczekać jeszcze piętnaście minut, aż powietrze się ogrzeje? — zapytała.
— To nie zimno, Anari — odparł. — To zło unoszące się w powietrzu. Jak mogę zapomnieć o morzu ludzkiej krwi, którą przelały te potwory?
Znalazłszy się na pokładzie skąpo oświetlonego, surowego statku, Anari zaniosła go do komory, w której butlerowcy wyważyli drzwi i ujrzeli szkielety dziesiątków ludzi, których zostawiono tam, by zmarli z głodu albo się podusili, prawdopodobnie dlatego, że ich los nie obchodził myślących maszyn.
Mistrzyni miecza miała zmartwioną i zbolałą minę. Mimo iż była zaprawiona w bojach, nigdy nie przestawało jej zdumiewać pospolite okrucieństwo myślących maszyn.
Manford podziwiał ją i kochał za tę niewinność.
— Musiały wieźć jeńców — powiedziała.
— Albo króliki doświadczalne dla okrutnego robota Erazma — rzekł Manford. — Kiedy nadszedł rozkaz zaatakowania tego układu, roboty przestały zwracać uwagę na ludzi w ładowni.
Odmówił cichą modlitwę i wymamrotał błogosławieństwo, mając nadzieję, że dzięki temu dusze zmarłych szybciej znajdą się w niebie.
Kiedy Anari wychodziła z nim z ładowni, minęli kanciastego meka bojowego, który stał w korytarzu jak posąg. Z jego rąk wystawały ostrza i lufy, tępa głowa i włókna optyczne były szyderczym naśladownictwem ludzkiej twarzy. Patrząc ze wstrętem na maszynę, Manford stłumił następny dreszcz. _Nie można pozwolić, by to się kiedykolwiek powtórzyło_.
Anari wyciągnęła swój długi miecz pulsacyjny.
— I tak wysadzimy te statki… ale czy pozwolisz mi pofolgować sobie? — zapytała.
Uśmiechnął się.
— Bez wahania.
Mistrzyni miecza rzuciła się na nieruchomego robota niczym zwolniona sprężyna. Pierwszy cios zniszczył włókna optyczne meka, następne odrąbały mu kończyny, a ostatnie roztrzaskały tułów. Z wyłączonej przed kilkudziesięciu laty maszyny nie trysnął nawet snop iskier ani płyn smarujący, kiedy ją rozczłonkowywała.
Ciężko dysząc, spojrzała na stertę złomu.
— W szkole mistrzów miecza na Ginazie zabiłam setki tych rzeczy — oznajmiła. — Szkoła wciąż ma stałe zlecenie na funkcjonujące meki bojowe, żeby uczniowie mogli się uczyć ich niszczenia.
Sama myśl o tym zważyła Manfordowi humor.
— Moim zdaniem Ginaz ma zbyt dużo działających meków… i to mnie niepokoi. Nie powinno się trzymać myślących maszyn jak zwierząt domowych. Żadna zaawansowana technologicznie maszyna nie służy niczemu pożytecznemu.
Anari poczuła się zraniona tym, że Manford skrytykował to, co mile wspominała.
— Tak uczymy się z nimi walczyć — powiedziała cicho.
— Ludzie powinni ćwiczyć, walcząc z ludźmi.
— To nie to samo.
Anari wyładowała frustrację na roztrzaskanym już meku bojowym. Walnęła go po raz ostatni, po czym poszła wielkimi krokami na mostek. Po drodze napotkali jeszcze kilka meków; zniszczyła wszystkie z wściekłością, którą i Manford czuł w sercu.
W sterowni statku robotów spotkali się z pozostałymi członkami zespołu. Butlerowcy przewrócili dwa martwe roboty stojące przy pulpicie.
— Wszystkie silniki działają — zameldował tyczkowaty mężczyzna. — Moglibyśmy założyć na dokładkę materiały wybuchowe przy zbiornikach paliwa, możemy też doprowadzić stąd do przeciążenia reaktorów.
Manford skinął głową.
— Ładunki muszą być tak silne, by zniszczyć wszystkie statki w pobliżu — powiedział. — Są wciąż sprawne, ale nie chcę wykorzystać nawet złomu z nich. Jest… skażony.
Wiedział, że inni nie mają takich skrupułów. Grupy przekupnych ludzi, nad którymi nie mógł zapanować, przeczesywały kosmiczne szlaki, szukając flot nietkniętych statków, takich jak ta, by je pozyskać. Śmieciarze bez zasad! Słynęła z tego zwłaszcza flota kosmiczna VenHold; ponad połowę jej jednostek stanowiły odnowione statki myślących maszyn. Manford parę razy starał się to wyperswadować dyrektorowi Josefowi Venportowi, ale chciwy biznesmen nie przyjmował jego argumentów i nie widział powodu, by zarzucić te praktyki. Pewnym pocieszeniem była dla Manforda świadomość, że przynajmniej tych dwadzieścia pięć wrogich statków wojennych nie zostanie już nigdy wykorzystanych.
Butlerowcy rozumieli, że technologia jest uwodzicielska, ale stanowi ukryte zagrożenie. Od obalenia Omniusa ludzkość rozleniwiła się i stała miękka. Ludzie próbowali czynić wyjątki, szukając wygody i udogodnień, przesuwając dla własnego mniemanego pożytku granice tego, co dozwolone. Kręcili i wymyślali wymówki: _tamta_ maszyna może być zła, ale _ta_, trochę zmieniona, technologia jest do przyjęcia.
Manford odmawiał zgody na wytyczanie sztucznych granic. Była to droga po śliskim zboczu. Jedna mała rzecz mogła doprowadzić do drugiej, ta do trzeciej i wkrótce te ulepszenia zawiodłyby ich na skraj przepaści. Nie można dopuścić, by maszyny ponownie zniewoliły ludzkość!
Przekręcił głowę i zwrócił się do trzech butlerowców na mostku:
— Odejdźcie. Mistrzyni miecza i ja mamy tu jeszcze coś do zrobienia. Wyślijcie Ellusowi wiadomość, że powinniśmy wrócić za piętnaście minut.
Anari wiedziała, co Manford zamyśla zrobić; prawdę mówiąc, zawczasu przygotowała się na to. Gdy tylko jego ludzie opuścili statek, mistrzyni miecza wyjęła z sakwy przy uprzęży mały, pozłacany obrazek, jeden z wielu wykonanych na zamówienie Manforda. Wziął go od niej z czcią i spojrzał na dobrotliwą twarz Rayny Butler. Już od siedemnastu lat podążał śladami tej wizjonerki.
Pocałował ikonę, a potem zwrócił ją Anari, ta zaś umieściła ją na pulpicie sterowniczym.
— Niech Rayna pobłogosławi nasze dzisiejsze dzieło i sprawi, by nasza ważna misja zakończyła się powodzeniem — wyszeptał. — Umysł człowieka jest święty.
— Umysł człowieka jest święty — powtórzyła za nim Anari, po czym szybkim truchtem, wydychając w lodowatym powietrzu parę, puściła się na ich statek.
Gdy się na nim znaleźli, załoga zamknęła właz i odcumowała od jednostki maszyn. Odlecieli od zaminowanego zgrupowania bojowego.
Po godzinie wszystkie jednostki szturmowe butlerowców spotkały się ponad ciemnymi statkami robotów.
— Za minutę urządzenia zegarowe uruchomią zapalniki — zameldował przez komlinię mistrz miecza Ellus.
Wpatrzony w ekran Manford skinął głową, ale nic nie powiedział. Słowa nie były potrzebne.
Jeden ze statków robotów rozbłysnął płomieniem i został rozerwany na kawałki. Pozostałe wybuchały jeden za drugim albo z powodu przeciążenia silników, albo w wyniku detonacji zapalników czasowych przymocowanych do zbiorników paliwa. Fale uderzeniowe połączyły się, tworząc z ich resztek wirującą mieszaninę zamienionego w parę metalu i szybko rozszerzających się gazów. Przez kilka chwil jaśniała na czarnym tle przestrzeni kosmicznej jak nowe słońce, przypominając mu promienny uśmiech Rayny… a potem zaczęła stopniowo gasnąć i niknąć.
— Nasze dzieło tutaj dobiegło końca — rzekł do swoich uczniów Manford, przerywając ciszę.Jesteśmy barometrami stanu ludzkości.
— matka wielebna Raquella Berto-Anirul, uwagi dla trzeciego rocznika absolwentek
Matka wielebna Raquella Berto-Anirul z konieczności patrzyła na historię dalekowzrocznie. Dzięki bogactwu wyjątkowych wspomnień przodkiń w swym umyśle — spersonifikowanej historii — miała wgląd w przeszłość jak nikt inny… jeszcze.
Mogąc czerpać w myślach z wiedzy tak wielu pokoleń, Raquella potrafiła ujrzeć przyszłość rodzaju ludzkiego. Pozostałe siostry z jej szkoły polegały na swej jedynej matce wielebnej jako przewodniczce. Musiała nauczyć innych patrzenia z tej perspektywy, przekazać im wiedzę i obiektywizm swego zgromadzenia, zaszczepić fizyczne i psychiczne umiejętności, które odróżniały jego członkinie od przeciętnych kobiet.
Stojąc z innymi siostrami na skalnym balkonie Szkoły Rossackiej, oficjalnego ośrodka edukacyjnego zgromadzenia, Raquella czuła na twarzy krople deszczu. Odziana w czarną szatę z wysokim kołnierzem patrzyła poważnym wzrokiem na purpurową dżunglę pod urwiskiem. Chociaż w czasie ponurej ceremonii było parno, pogoda o tej porze roku rzadko była nieprzyjemna, ponieważ zbocza regularnie owiewał wiatr. W powietrzu unosił się lekko gorzki zapach siarki z odległych wulkanów zmieszany z miazmatami substancji chemicznych środowiska.
Uczestniczyły tego dnia w pogrzebie kolejnej siostry zmarłej tragicznie po zażyciu trucizny… kolejnym niepowodzeniu stworzenia drugiej matki wielebnej.
Ponad osiemdziesiąt lat wcześniej umierająca i zgorzkniała czarodziejka Ticia Cenva podała Raquelli zabójczą dawkę najpotężniejszej z dostępnych trucizn. Raquella znalazła się o krok od śmierci, ale w głębi umysłu, w komórkach, pokierowała biochemią swego ciała, zmieniając strukturę molekularną trucizny. Cudem przeżyła, ale ta męka spowodowała w jej organizmie fundamentalne zmiany, dając początek wywołanej przez kryzys przemianie aż po najdalsze granice jej śmiertelnej istoty. Wyszła z tego cało, lecz inna, z biblioteką dawnych istot w umyśle, zdolnością postrzegania siebie na poziomie genów i gruntownym zrozumieniem najdrobniejszego włókna w swoim ciele.
Kryzys. Przetrwanie. Rozwój.
Jednak od tamtego wydarzenia nikomu innemu — mimo licznych prób — nie udało się osiągnąć tego samego. Raquella nie wiedziała, ile jeszcze zgonów będzie mogła usprawiedliwić dążeniem do owego nieosiągalnego celu. Znała tylko jeden sposób przepchnięcia siostry do tej pożądanej sfery: doprowadzenie jej na skraj śmierci, gdzie być może znajdzie w sobie siłę do rozwoju…
Wierząc w nią, jej najlepsze uczennice kontynuowały z optymizmem i determinacją próby. I umierały.
Raquella patrzyła ze smutkiem, jak siostra w czarnej sukni i trzy odziane na zielono akolitki zajmują miejsca na baldachimie drzew i opuszczają zwłoki w wilgotną głębię srebrzystopurpurowej dżungli. Zostaną tam dla drapieżników jako ogniwo wiecznego koła życia i śmierci, po czym staną się na powrót składnikami gleby.
Ta dzielna młoda kobieta miała na imię Tiana, ale teraz, owinięta w białą tkaninę, była ciałem anonimowej osoby. Kiedy gęste poszycie pochłonęło platformę ze zwłokami, wśród żyjących w dżungli stworzeń nastąpiło poruszenie.
Raquella miała już ponad 130 lat. Była świadkiem końca dżihadu Sereny Butler, bitwy pod Corrinem dwie dekady później oraz lat chaosu, które nastąpiły potem. Mimo podeszłego wieku zachowała dziarskość i bystrość umysłu, niwelując najgorsze skutki starzenia się dzięki umiarkowanemu zażywaniu sprowadzanego z Arrakis melanżu i manipulowaniu biochemią swego organizmu.
Jej stale rozrastająca się szkoła składała się z kandydatek z zewnątrz, rekrutowanych spośród najlepszych dziewcząt Imperium, w tym ostatnich potomkiń czarodziejek, które przed dżihadem i podczas niego panowały nad tą planetą; pozostało ich zaledwie osiemdziesiąt jeden. Ogółem szkoliło się tutaj tysiąc sto sióstr, z czego dwie trzecie stanowiły uczennice. Niektóre były dziećmi z sierocińców, córkami misjonarek Raquelli, które zaszły w ciążę z odpowiednimi ojcami. Werbownicy przysyłali tu dobrze rokujące kandydatki i szkolenie trwało…
Od lat głosy w jej głowie nalegały, żeby poddała próbie więcej kobiet i uczyniła z nich podobne do niej matki wielebne. Raquella i pomagające jej opiekunki poświęciły życie pokazywaniu tym młodym kobietom, jak mają panować nad swymi myślami, ciałami i przyszłością. Teraz, kiedy nie było już myślących maszyn, troska o los ludzkości wymagała, by ludzie stali się doskonalsi niż kiedykolwiek. Pokaże im drogę. _Wiedziała_, że uzdolniona kobieta może się przeobrazić w odpowiednich warunkach w ponadprzeciętną osobę.
Kryzys. Przetrwanie. Rozwój.
Wiele absolwentek szkoły dowiodło już swej wartości na innych światach, służąc jako doradczynie władcom planet, a nawet na dworze Imperatora. Niektóre wstąpiły do szkoły mentatów na Lampadasie albo zostały utalentowanymi lekarkami Akademii Suka. Czuła ich cichy wpływ rozszerzający się na Imperium. Sześć z tych kobiet było teraz w pełni wykształconymi mentatkami. Jedna, Dorotea, była zaufaną doradczynią Imperatora Salvadora Corrino na Salusie Secundusie.
Ale Raquella rozpaczliwie pragnęła, by więcej jej uczennic uzyskało takie samo zrozumienie, takie samo postrzeganie zgromadzenia i jego przyszłości oraz takie same moce psychiczne i fizyczne jak ona.
Kandydatki nie potrafiły jednak jakoś dokonać tego skoku. I oto zmarła kolejna obiecująca młoda kobieta…
Podczas gdy jej podwładne dziwnie rzeczowo pozbywały się szczątków zmarłej siostry, Raquella martwiła się o przyszłość. Pomimo długiego życia nie miała złudzeń, że jest nieśmiertelna, a gdyby odeszła, zanim któraś z kobiet zdołałaby przeżyć przeobrażenie w matkę wielebną, jej umiejętności mogłyby przepaść na zawsze.
Los zgromadzenia żeńskiego i jego szeroko zakrojonych prac był dużo ważniejszy od jej losu. Daleka przyszłość ludzkości zależała od starannego rozwoju, od doskonalenia się. Zgromadzenie nie mogło sobie pozwolić na czekanie. Musiała przygotować swoje następczynie.
Gdy pogrzeb zakończył się opuszczeniem ciała zmarłej do dżungli, reszta kobiet ruszyła do skalnej szkoły, gdzie miały kontynuować naukę. Raquella wybrała nową kandydatkę, młodą kobietę ze skompromitowanego rodu bez przyszłości, ale zasługującą na tę szansę.
Siostrę Valię Harkonnen.
Raquella przyglądała się, jak Valia odłącza się od pozostałych sióstr i zmierza ku niej ścieżką biegnącą zboczem urwiska. Siostra Valia była kobietą smukłą jak trzcina, o owalnej twarzy i orzechowych oczach. Matka wielebna obserwowała jej płynne ruchy, pewnie uniesioną głowę, sylwetkę — małe, lecz znaczące szczegóły, które wiele mówiły o osobie. Raquella nie wątpiła w słuszność swego wyboru; niewiele sióstr było równie oddanych.
Siostra Valia wstąpiła do zgromadzenia żeńskiego w wieku szesnastu lat, wyruszywszy z zabitej deskami planety Lankiveil w poszukiwaniu lepszego życia. Jej pradziadek, Abulurd Harkonnen, został po bitwie pod Corrinem skazany na wygnanie za tchórzostwo. W ciągu pięciu lat spędzonych na Rossaku Valia wyróżniała się w nauce i dowiodła, że jest jedną z najwierniejszych Raquelli i najbardziej utalentowanych sióstr; blisko współpracowała z siostrą Karee Marques, jedną z ostatnich czarodziejek, badając nowe narkotyki i trucizny, które miały być wykorzystane podczas próby.
Kiedy stawiła się przed staruszką, nie sprawiała wrażenia zbyt przygnębionej pogrzebem.
— Wezwałaś mnie, matko wielebna? — zapytała.
— Pójdź ze mną, proszę.
Valia była wyraźnie zaciekawiona, ale powstrzymywała się od pytań, ufając matce wielebnej. Przeszły obok jaskiń administracji i labiryntów mieszkalnych. W okresie swojej świetności w minionych stuleciach to skalne miasto było schronieniem dla tysięcy mężczyzn i kobiet, czarodziejek, handlarzy leków i badaczy dżungli. Ale tyle osób zmarło podczas epidemii, że teraz skalne miasto było niemal puste, zamieszkane tylko przez członkinie zgromadzenia żeńskiego.
Dawniej jeden z ciągów jaskiń służył w całości jako szpital dla Niewydarzonych, dzieci, które wskutek działania toksyn obecnych w środowisku naturalnym Rossaka urodziły się z wadami. Dzięki starannemu studiowaniu przez czarodziejki katalogów genetycznych takie dzieci rodziły się rzadko, a tymi, które przeżyły, zajmowano się w jednym z miast na północy, za wulkanami. Raquella nie pozwalała, by w jej szkolnej społeczności żyli mężczyźni, ale od czasu do czasu przychodzili tu, by dostarczyć żywność, naprawić coś lub wykonać inne usługi.
Raquella przeprowadziła Valię obok zabarykadowanych wejść, które niegdyś wiodły do dużych fragmentów przypominającego ul jaskiniowego miasta, teraz opuszczonych i odciętych od reszty. Były to złowieszcze miejsca, pozbawione wszelkiego życia. Ciała usunięto z nich już przed wieloma laty i złożono na wieczny spoczynek w dżungli. Wskazała zdradliwą ścieżkę biegnącą stromo ścianą urwiska na szczyt płaskowyżu.
— Tam idziemy — powiedziała.
Młoda kobieta zawahała się na ułamek sekundy, po czym ruszyła za matką wielebną za zaporę i tablice zabraniające wstępu niepowołanym. Była podekscytowana, ale również zdenerwowana.
— Tam są katalogi genetyczne.
— Owszem.
W czasach, kiedy szalały straszliwe epidemie zesłane przez Omniusa, kiedy umierała ludność całych planet, rossackie czarodziejki — zawsze gromadzące dane genetyczne, by móc na ich podstawie określić, które pary wydadzą najlepsze potomstwo — rozpoczęły realizację dużo ambitniejszego planu stworzenia biblioteki ludzkich linii rodowych, obszernego katalogu genetycznego. Teraz opieka nad tym bogactwem informacji przypadła w udziale Raquelli i wybranym przez nią siostrom.
Ścieżka wiła się ostrymi serpentynami w górę urwiska. Po jednej stronie miały skalną ścianę, po drugiej przepaść z gęstą dżunglą na dnie. Mżawka ustała, lecz skała pod stopami była wciąż śliska.
Dotarły do punktu obserwacyjnego. Ogarnęły je pasma mgły. Raquella spojrzała na dżunglę i tlące się wulkany w oddali; niewiele się zmieniło w tym krajobrazie, odkąd przed kilkoma dziesiątkami lat przybyła tu jako pielęgniarka towarzysząca doktorowi Mohandasowi Sukowi, by leczyć ofiary zarazy Omniusa.
— Tylko nieliczne z nas przychodzą tutaj — powiedziała — ale my pójdziemy jeszcze dalej.
Raquella nie była skora do pogawędek i trzymała emocje pod kontrolą, ale czuła podniecenie i przypływ optymizmu, że wkrótce jeszcze jednej osobie wyjawi największą tajemnicę zgromadzenia żeńskiego. Nowej sojuszniczce. Tylko w ten sposób zgromadzenie mogło przetrwać.
Zatrzymały się przed otworem jaskini usytuowanym między potężnymi głazami blisko szczytu płaskowyżu, wysoko ponad żyzną, tętniącą życiem dżunglą. Przy wejściu stały na straży dwie czarodziejki. Skinęły głowami matce wielebnej i pozwoliły im przejść.
— Ta kompilacja danych genetycznych jest chyba największym dziełem zgromadzenia — powiedziała Raquella. — Dysponując tak ogromną bazą danych na temat ludzkiej genetyki, możemy kreślić mapę i ekstrapolować przyszłość naszego rodzaju… a może nawet kierować nią.
Valia skinęła poważnie głową.
— Słyszałam, jak siostry mówiły, że jest to jedno z największych archiwów danych, jakie kiedykolwiek zgromadzono, ale nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, jak można ogarnąć taką masę informacji. W jaki sposób pojmujemy to wszystko i tworzymy na ich bazie prognozy?
Raquella postanowiła na razie pozostać tajemnicza.
— Jesteśmy zgromadzeniem żeńskim — odparła.
Weszły do dwóch olbrzymich, wysokich jaskiń zapełnionych drewnianymi stołami i biurkami, wokół których krzątały się kobiety, porządkując ryzy trwałego papieru, sporządzając i składając ogromne mapy DNA, a potem wkładając do akt dokumenty z tekstami pomniejszonymi do niemal mikroskopijnych rozmiarów.
— Cztery z naszych sióstr ukończyły szkolenie mentackie pod kierunkiem Gilbertusa Albansa — powiedziała Raquella. — Ale mimo zwiększonych zdolności umysłowych ten program przekracza ich możliwości.
Valia z trudem starała się zapanować nad nabożnym podziwem, który ją ogarnął.
— Taki ogrom danych… — Jej błyszczące oczy chłonęły z fascynacją nowe informacje. Czuła się zaszczycona i dumna, że dopuszczono ją do wąskiego kręgu zaufanych matki wielebnej. — Wiem, że na Lampadasie szkoli się więcej kobiet z naszego zgromadzenia, ale ten program wymagałby całej armii sióstr mentatek. Dane DNA nieprzebranych milionów ludzi z tysięcy planet.
Kiedy weszły w głąb tajnych tuneli, z jednego z pomieszczeń archiwum wyłoniła się starsza siostra w białej sukni czarodziejki. Powitała gości.
— Czy to ta nowa kandydatka, którą postanowiłaś do mnie przyprowadzić, matko wielebna? — spytała.
Raquella skinęła głową.
— Siostra Valia wyróżniała się w nauce i dowiodła swego oddania, pomagając Karee Marques w badaniach farmaceutycznych. — Popchnęła młodą kobietę naprzód. — Valio, siostra Sabra Hublein była jedną z twórczyń rozszerzonej bazy danych genetycznych podczas epidemii, na długo przed moim przybyciem na Rossaka.
— Dane genetyczne muszą być zachowane — powiedziała staruszka. — I strzeżone.
— Ale… ja nie jestem mentatką — wydukała Valia.
Sabra poprowadziła je do pustego tunelu, oglądając się przez ramię, by się upewnić, że nikt ich nie widzi.
— Są inne sposoby, by nam pomóc, siostro Valio — rzekła.
Zatrzymały się obok zakrętu tunelu i Raquella stanęła naprzeciw gołej kamiennej ściany. Zerknęła na młodszą kobietę.
— Boisz się nieznanego? — zapytała.
Valia zdobyła się na słaby uśmiech.
— Ludzie zawsze boją się nieznanego, jeśli mówią o tym prawdę. Ale ja potrafię stawić czoło strachowi.
— To dobrze. A teraz wejdź ze mną na teren, który jest w znacznej części niezbadany.
Valia wyglądała na zaniepokojoną.
— Chcesz, żebym została następną ochotniczką do wypróbowania nowego środka umożliwiającego przeobrażenie? — zapytała. — Matko wielebna, nie sądzę, bym była gotowa do…
— Nie — przerwała jej Raquella. — Chodzi o coś zupełnie innego, choć nie mniej ważnego. Jestem stara, dziecko. Sprawia to, że jestem też bardziej cyniczna, ale nauczyłam się ufać memu instynktowi. Uważnie cię obserwowałam, widziałam, jak pracujesz z Karee Marques… Chcę wprowadzić cię w ten plan.
Valia nie sprawiała wrażenia przestraszonej i zatrzymała pytania dla siebie. _„Dobrze”_ — pomyślała Raquella.
— Weź głęboki oddech i uspokój się, dziewczyno. Za chwilę poznasz najpilniej strzeżony sekret zgromadzenia żeńskiego. Bardzo mało osób widziało to, co ty zobaczysz.
Ująwszy młodą kobietę za rękę, Raquella pociągnęła ją w stronę ściany. Sabra ruszyła obok Valii i przeszły przez skałę — hologram — po czym znalazły się w innej komorze.
Stały w małym przedsionku. Mrużąc oczy w jaskrawym świetle, Valia starała się ukryć zaskoczenie; wykorzystywała umiejętności nabyte podczas treningu do zachowania spokoju.
— Tędy. — Matka wielebna poprowadziła je do dużej, jasno oświetlonej groty i oczy Valii rozszerzyły się, kiedy objęła spojrzeniem rozciągający się przed nią widok.
Jaskinia pełna była buczących i klikających maszyn, konstelacji elektronicznych lampek — rzędów zakazanych _komputerów_ ciągnących się wzdłuż wygiętych skalnych ścian i wznoszących się na wielu poziomach aż pod sklepienie. Do wszystkich prowadziły kręte schody i drewniane kładki. Krzątała się przy nich niewielka grupa odzianych w biel czarodziejek. W powietrzu pulsowały dźwięki maszyn.
— Czy to… czy to…? — wyjąkała Valia. Zdawało się, że nie jest w stanie sformułować pytania, po czym wykrzyknęła: — Myślące maszyny!
— Jak sama powiedziałaś — wyjaśniła Raquella — żaden człowiek, nawet wyszkolony mentat, nie może przechować w pamięci wszystkich danych, które rossackie kobiety gromadziły przez wiele pokoleń. Czarodziejki korzystały w tajemnicy z tych maszyn całe wieki, a teraz szkolimy niektóre z najbardziej zaufanych sióstr w ich utrzymaniu i obsłudze.
— Ale… dlaczego?
— Jedynym sposobem zachowania tak ogromnych ilości danych i sporządzania koniecznych genetycznych prognoz przez kolejne pokolenia naszych następczyń jest korzystanie z pomocy komputerów, co jest ściśle zabronione. Widzisz teraz, dlaczego musimy utrzymywać to w tajemnicy.
Raquella bacznie przyglądała się Valii. Zauważyła jej minę, kiedy młoda kobieta omiatała grotę wzrokiem. Valia wydawała się przytłoczona, ale zaintrygowana, nie przerażona.
— Musisz się dużo nauczyć — powiedziała Sabra. — Od lat badamy dane genetyczne, ale obawiamy się, że prawdziwe czarodziejki wymrą. Pozostało nas już niewiele, mamy więc mało czasu. Studiowanie danych może być jedynym sposobem zrozumienia tego, co się dzieje.
— I znalezienia alternatywy — dodała Raquella. — Takiej jak stworzenie nowych matek wielebnych.
Starała się, by do jej głosu nie wkradła się rozpacz ani nadzieja.
Jedna z czarodziejek pracujących przy komputerach porozmawiała chwilę z siostrą Sabrą o jakiejś kwestii eugenicznej, po czym wróciła do swoich zajęć, obrzuciwszy Valię zaciekawionym spojrzeniem.
— Siostra Esther-Cano jest naszą najmłodszą czarodziejką czystej krwi — wyjaśniła Raquella. — Ma zaledwie trzydzieści lat. Następna jest jednak dziesięć lat starsza. Obecnie zdolności telepatyczne bardzo rzadko występują u córek czarodziejek.
— Zapiski genetyczne naszej szkoły zawierają informacje o ludziach na tysiącach planet. Nasza baza danych jest ogromna, a celem — jak już wiesz — jest poprawienie kondycji rodzaju ludzkiego przez doskonalenie jednostek i dobór rodziców. Za pomocą komputerów możemy modelować interakcje DNA i prognozować prawdopodobieństwo uzyskania pożądanych potomków niemal nieskończonej liczby par.
Krótkie, prawie odruchowe przerażenie Valii ustąpiło miejsca wielkiemu zainteresowaniu. Rozejrzała się po podziemnej sali i powiedziała rzeczowym tonem:
— Jeśli butlerowcy kiedykolwiek dowiedzą się o tym, zetrą szkołę z powierzchni ziemi i wybiją siostry.
— Tak — potwierdziła Raquella. — Widzisz więc teraz, jak wielkim obdarzyłyśmy cię zaufaniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki