- W empik go
Ziarna szaleju - ebook
Ziarna szaleju - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nieszczęście pana karola.- przed mrozem.
wtorek… – spacer. – pierścionek.-opowieść o stasiu i wogóle o ludziach… – szczerzy przyjaciele… – kasia ze wsi… – zakładacze parków.
– zmrok… – ucieczka… – sen ziemi.
Nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa Lublin Łódź Kraków G.Gebethner i Spółka
New York the Polish Book Import. Co, Inc.
Wszelkie Prawa Przedruku i Przekładu Zastrzeżone
Druk W. l. Anczyca i Spółki w Krakowie.
1913ZIARNA SZALEJU
Raz, pamiętam, wzięła mnie dziwna tęsknota o zmierzchu. Słodka, wypędzająca z domu na tułanie się bez celu po okolicach miasta. Pamiętam, że dzień był skwarny, ale zmrok ochłodził powietrze. Zrobiło się zupełnie cicho w ogromnym parku nad morzem, i fala o brzeg nie biła.
Wyszedłem.
Wolno, wolno mijałem domki i ogródki przy nich zielone. Wkrótce dostałem się na wybrzeże i skręciłem koło kanałów ku głównej alei. Zmierzch coraz bardziej gęstniał.
Szedłem po szosie białej, żwirowanej, koło schowanych w zieloności rozłożystych drzew willi, zacisznych i rozkosznych. Potem wszedłem na górę. Tu dął dosyć silny wiatr. Pies z jakiejś chaty zaczął na mnie szczekać, ale ludzi nie widziałem. Nagle…
Mniej więcej o trzy kilometry ode mnie, wysoko, stało w powietrzu przepyszne słońce elektryczne – słońce latarni morskiej. Nieskończona smuga wachlarzowego światła pędem biegła w przestrzeń, przelatywała nade mną, nad miastem, nad parkiem, nad drewnianemi groblami portu i ginęła w bezmiarze morza. Jaśniała jakoś bajecznie biało, cudnie. Miała magnetyczną siłę przyciągającą oczy, coś denerwującego, oszałamiającego, jak prąd elektryczny.
Wiatr dął i świstał. W dole stało nieruchome morze szczytów drzew – tam, w dali, połyskiwało ciemnopopielate morze prawdziwe, potęga kulturalna i pobłażliwa. Krzesały się blade, metaliczne połyski fal w zetknięciu ze światłami, szemrała w powietrzu jakaś nieuchwytna melodya słupów telegraficznych.
Obłoki jakby czekały i stały. Niebo całe było postrzępione niedbale i brutalnie, na zachodzie mętniały purpurowe zorze, surowe w kolorycie, niedawno świetne. Wyczuwało się nerwami nagromadzoną w powietrzu elektryczność, podniebienie chwytało jej subtelny, słonawy smak. Odczuwałem dziwne podniecenie…
Patrzyłem w stronę latarni. Wydawała się blizka, a jednak było do niej daleko. Spojrzałem na pola, na tak zwaną przestrzeń, dzielącą nas: było to równe płaskowzgórze. Na jego środku stała cudaczna, świecąca, wysmukła budowla – latarnia. I zrozumiałem wtedy dokładnie, że przestrzeń jest tylko czemś w rodzaju bryły.
Wiatr świstał. Światło działało w tak dziwny, w tak niezwykły sposób! Było spokojne, ogromnie ciche i oślepiająco, niesłychanie białe. Jednakże przez powietrze szła wielkimi krokami dziwna melodya zgiełku, tajemnic, które już są poza człowiekiem, niepodobne do tłómaczenia na żaden język, budzące nieokreślony, rozkoszny niepokój – melodya słupów telegraficznych podczas wichury.
I zrozumiałem komara. Zrozumiałem głupie ćmy, lecące do ognia, aby tam spłonąć; owady małe i bardzo małe, bujające się na swoich chrzęszczących, przezroczystych skrzydełkach; tajemnice świetnych, kolorowych motylków i język pszczół; szeptanie ust wiatru, jego subtelne ciało i delikatniuchny oddech – a nawet ciche rozmowy rzeczy z laboratoryum, ciał martwych, to jest najdziwniejszych. Westchnienia prądu elektrycznego i tęsknotę małych atomów. Miłość gwiazd i spleen słońca. Egzaltowaną, idealną przyjaźń promieni księżycowych.
Ach, wiele jeszcze!…
I pobiegłem. Jak ćma. Pomimo, że byłem znużony przez cały dzień, mogłem biedz lekko, szybko i bez zmęczenia. Okazało się, że na polach dokoła były kamieniołomy, kopalnie arensburskiego kamienia. Ogromne kotliny po już wybranym były napełnione czarną, połyskującą wodą, inne w stanie robót, usiane ostrym, płaskawym kamieniem, który pod nogami szeleścił sucho, jak kości. Maszyny, drewniane rusztowania potrząsały nade mną sztywnemi ramionami, jak szubienice stojąc szeregiem. Mrok ukrywał drobne pagórki i zagłębienia gruntu, prowadził po cudackich drogach.
Biegiem.
Biegłem bez przerwy, ciekawie wpatrzony w ogromne ślepie latarni, zbliżające się zwolna, ale stale; nie znając drogi, biegłem po prostej linii ku ogromnemu słupowi, na którego szczycie jaśniało owo świetne światło. Instynktem nowym, świeżo obudzonym, trzymałem się w ruchu geometrycznie prostej linii. Biegłem bardzo szybko i co dziwniejsza, – bez zmęczenia. Lekko, jakbym był niesiony, podbiegałem pod strome zbocza pagórków, z których drobny, płaskawy kamień sypał się długi czas po mojem przejściu, wydając suchy stukot, jak kości; zbiegałem prawie w powietrzu, co zaś najdziwniejsza, chwiejąc rękoma, jak skrzydłami, czułem, że mi one prawie skrzydła zastępują, że opieram się na powietrzu, frunę…
Czułem dziwnie błogi stan i zdawało mi się, że mogę latać, jak ptak. Czasami się śni taki dziwny bieg po ziemi, można wtedy jakoś podkulić pod siebie nogi i dalej płynie się samemu w powietrzu, bardzo szybko…
Właśnie prawie tak było…
A potem zdyszany, rozgrzany, wchodziłem na nieskończenie liczne, ślimakowate schody latarni. Liczyłem je, było ich osiemset. Prócz bicia krwi w uszach, słyszałem ponury, przeciągły koncert łuku Volty o wielkiem napięciu. Drżała od niego poręcz i drżała, cala… latarnia. Przytem wiatr pchał się na jej ogromny słup, huczał, dmuchał, potrząsał, wył… Grał drugi koncert, niemniej wściekły, niemniej ponury. Ocierał się o okrągłe kamienie, wylatywał rozszalały w bok, nie mogąc przepchnąć kamieni, i marł z wściekłości bezsilnej. Dygotał cały od niej, szeptał bezmyślnie, aż kwilił, aż płakał…
Parł piersiami wiatr młody, nieznany wiatr z inflanckich pól, od Narwy, Rygi, od Pskowa, od Pejpus-jeziora. Wylatywał nad morze i tam dął w żagle i świstał na linach. Energiczny, świeży, z nieznanej substancyi. W nim kocha się ziemia. Parł więc piersiami o szlifowane, kamienne kręgi latarni, wydarte z jego kochanki łona. Parł z siłą nieludzką, tak wielką, jak jego miłość. A dlatego tak silnie i z takim uporem, że owe kamienie szare są z ziemi, są kawałkiem jej, ukochanej. Wiatrowi sprawia dziwną, pełną rozkosz to ocieranie się o kamienie, budynki, drzewa, góry. W tym jest pewna lubieżna pieszczota. Dlatego zawsze wieje. Ale też miłość ich jest zapewne przeklęta, bo najczęściej wiatr płacze…
Człowiek nie może jej zrozumieć i odczuć. Można tylko przypuścić, że to jest strasznie silne uczucie, kiedy kocha wiatr.
I wtedy wlepiał swe usta w kamienie zimne, szorstkie, bez smaku. Były chwile takie. Ach, jakie groźne! Drgała w powietrzu natężona, niesłychana moc tych pocałunków. Były chwile takie, pozornie ciche.
Wtedy to, wtedy strach trącał serce, jak delikatny instrument…
A wiatr przyciskał się do latarni tak mocno, że oślizgiwał się, wylatywał jak wystrzał armatni, strzępiąc się o boki, i spadał, spadał na ziemię. Zabity! Jak kamień leciał… jęknął i zwiesił głowę, jak ptak łebek na cienkiej szyjce. Dziwne, nieważkie jego ciało tlało z bólu.
I przejmowała go ziemia.
Wtedy zapładniał ją – i rodził się Wiatr Drugi, syn jego.
Wreszcie wszedłem, otworzywszy drzwi poziome, ciężkie. Byłem w izdebce okrągłej, całej żelaznej. Ściany spojone okrągłymi nitami. Na półce, biegnącej wpół ściany, leżały w porządku jakieś instrumenty fizyczne, książki, notatki. Mosiężne okucia lśniły od czystości, szczegóły urządzenia izdebki zadziwiały pomysłowością i umiejętnością wyzyskania miejsca.
Byłem na samym szczycie latarni.
Kiedy wychodziłem z pod podłogi, pochylił się nade mną jakiś człowiek. Ubrany był w ogromne futrzysko, włosem na wierzch, a sam był wprost olbrzymem. Ręce założył w rękawy, ramiona wzniósł do góry i patrzył na mnie, nic nie mówiąc. Jego kwadratowa, ogromna, jakby cięta z drzewa twarz estońska nie uśmiechała się, ani dziwiła. Patrzył spokojnie, zaledwie uważnie.
– Człowiek z kości… – pomyślałem i poczułem, że znowu strach dotknął pa – wiem piórem serca. Ale trzeba było coś mówić.
– Można obejrzeć latarnię? – zapytałem uprzejmie, ale wiatr, dudnienie żelaza, ogłuszające wprost wycie prądu – nie pozwalały latarnikowi słyszeć pytania. Wykrzyczałem mu je więc do ucha. Skinął mi głową i wskazał oczyma maleńkie kręcone schody, wiodące jeszcze trochę wyżej, do pięterka izdebki, gdzie by! reflektor i soczewki. Położyłem rękę na poręczy i obejrzałem się wokoło raz jeszcze i, choć to nie miało sensu i powodu, uczułem lekką, nieokreśloną bliżej obawę. Minęła jednak szybko. Zacząłem uważnie wchodzić po stromych żelaznych schodkach. Latarnik, milcząc, szedł za mną.
Wychyliłem głowę…
Stanąłem olśniony. Cała izba, również okrągła, jak i dolna, tylko kopulasto sklepiona, zdawała się wprost wyłożona niesłychanie silnem, oślepiającem, przezroczystem światłem. Część jej ściany była olbrzymią soczewką, przez którą zionął nazewnątrz ów snop promieni, widziany na dziesiątki kilo – metrów. Nawet na sekundę nie można było zaćmić światła. Dwadzieścia okrętów może się rozbić w tej chwili, setki ludzi może utonąć… Wyciągnąłem więc tylko ręce i dziwiłem się, że takie oślepiające światło nie parzy, jedynie prześwietla nawskroś dłonie.
Po chwili latarnik, który stał tuż za mną i bacznie obserwował moje ruchy, spokojnie odsunął moje ręce… Strzegł światła.
Zapomniałem o jego obecności, więc kiedy delikatnie ujął moją rękę powyżej dłoni swoją olbrzymią i włochatą, zadygotałem cały, jak liść. Czułem, że latarnik nie spuszcza ze mnie oka, i to mię trochę drażniło i mieszało. Zapanowałem jednak nad sobą i wypatrywałem oczy. Dokoła płomienia tkwiły w metal oprawne, dziwacznie szlifowane szkła, trójkątne pryzmaty i grube płyty. W samem ognisku soczewek płonął wspaniały łuk Volty. Węgle były tak rozżarzone, że literalnie nie można było patrzeć na nie i na całą otaczającą je płomienną atmosferę. Jednakże jakiś utajony, groźny urok rwał oczy.
Dudnienie wichru o żelazo, jęki i hałasy, stęki, zgrzyty i westchnienia, rumor i gwałt wielki wichury za ścianami pogrążały mię w coraz większy duchowy odmęt. Powietrze drżało ciągle, aż się dziwiłem, że nie układa się w tabliczki. Drżało wszystko w krótkim takcie, denerwującym do ostatecznych granic. Węgle wyły, piszczały, skwierczały niemiłym skwierkiem, tym znanym, przerywanym, jak telegrafowanie. Jakby się coś smażyło… Ten skwierk nie jest dobry: jakiś sabat czarownic przypomina, jakieś złe w sobie skrywa intencye. Ktoś kogoś chce usmażyć żywcem, ale nikomu nic nie mówi. Ktoś jest już potępiony, już skazany do piekła.. Tak jęczy prąd elektryczny. Zaklęta, cudowna siła!
Migotliwie i jasno było na pięterku. Miałem wrażenie, że jestem prześwietlony nawskroś, że wszystkie moje myśli i skłębione uczucia ponury latarnik widzi jak na dłoni, chociaż są polskie, cudzoziemskie. Czułem, że przekroczone są granice odgadywania moich myśli, tak było jasno.
Występowały na jaw w owem niesły chanem świetle nieznane, drobne, prawie mikroskopowe szczegóły moich dłoni, paznogci, tkaniny palta. Twarz latarnika wydawała się jakąś dziwną, przezroczystą, odmienną od ludzkiej. Znowu nadbiegł lęk, czułem, że myśli się mącą, rwą, niepokoją, biegną na bezdroża. Czułem, że zaczynam się gubić, gubić… że tracę skalę wrażeń, porównań, znaczeń.,. Z przepalonej na nic atmosfery płomienia, z piekielnego żaru zjawia się majaczenie dzikie i nieruchome. Wychodzi owo blade widmo, a ma twarz białą, bo niesie z sobą wszystkie męczarnie spalania, choć niespłonięte nigdy, w żadnej temperaturze, mieszkające w niepojętej torturze kosmicznego skwaru. Potworek…
– O, stoi! Wyciąga blade ręce, przepalone na biały, lekuchny proszek, prosi, prosi, aby go uwolnić od męki wiecznej. Prosi wielkiemi, ludzkiemi oczyma:
– Młody panie, uwolnij mię od męki wiecznej!…
Wyciąga przepalone na biały proszek ręce, patrzy…
– Ach, rozumiem!
Uśmiechnąłem się i spojrzałem z pod oka na latarnika. W tej chwili nie uważał na mnie, pochylony nad jakimś aparatem. Byłem już gotów, zdecydowany. Przeszedłem koło niego i wybrałem dogodną pozycyę. Zarumieniłem się. Pewnie w moich oczach było coś niezwykłego, bo spojrzał na mnie uważnie. Chcąc więc nietylko jego, ale i siebie uspokoić, zagadnąłem:
– Wy żonaci?
– Od dwu lat.
– Dzieci macie?
– Mam. Chłopca. A dziewczynkę Bóg zabrał…
– Chorowała?
– Nie, ot… nie. Nieszczęście. Spaliła się…
Tu mię coś pchnęło. Jakaś głucha, przemożna nienawiść do płomieni. Poczułem coś w rodzaju bezbrzeżnego żalu do latarnika, ale też i sympatyę głęboką. Wybaczyłem mu wszystko i, patrząc w jego niebieskie, smutne oczy skupione, prosiłem wzrokiem, żeby i on mi przebaczył. Wspólnego mamy wroga… Czułem też, że coś już dziać się zaczęło poza mną, coś szykowało do stania się: jeszcze, jeszcze chwila… Prawie przedśmiertny strach grzebał się we wnętrznościach, tarmosił nerwy. Pot, jak łzy, wystąpił na czoło.
– A wy… wy kochaliście dziecko?
– Panie… – rzekł, ale ja błyskawicznym, niezawodnym ruchem podniosłem rękę i puściłem ciężką, żelazną, sprytnie ukrytą w dłoni kłódkę – na węgle lampy…
Obaj wrzasnęliśmy nieludzkim, okropnym krzykiem. Oślepiające światło umarło w jednej chwili i runęła ciemność gęsta i ciężka, a tak bolesna, jakby kto wbił krótkie gladyatorskie mieczyki w oba oczy odrazu. Przytomność moja trwała sekundę, radość – pół sekundy. Wstrząśnienie nerwów było nad ludzkie siły.
Z bólu odzyskałem niejaką świadomość. Strach bił mię, jak kijami. Coś potwornego, włochatego, charcząc, darło mi pazurami gardło i twarz, piersi gniotło ogromnem kolanem. Był to człowiek, latarnik. Był wściekły rozpaczą i gniewem.
W straszliwej ciemności zawrzała krótka, bezlitosna walka o życie. Zaczęliśmy stukać czaszkami i kolanami o krawędzie żelaznej izby i o schody. Ciemność potęgowała okropne, niewypowiedziane przerażenie. Kotłowało się na ziemi, wrzało. Wydawaliśmy obaj głośne charczenia, wyrzucali szalone słowa, klątwy – to znowu walczyliśmy w zupełnem milczeniu.
– Na twoją matkę! Na twoją matkę! – wołałem bez sensu po polsku.
A wiatr huczał, coraz głośniej huczał.
Gdzieś, po błoniach, na końskim szkielecie galopował śmiertelny strach.
Wreszcie obezwładniłem prawą rękę latarnika, przyczepioną do mego gardła. Właśnie tarzaliśmy się u spodu drzwi na balkon. Pchnięte w szamotaniu otwarły się, i obaj wytoczyliśmy się na wiatr, na podniebną lodowatą wichurę, otarli prawie o chmury. Wiatr spychał nas, nękał, nie pozwalał oddychać, szarpał ubranie, dusił, mroził. W pewnej chwili rzucił mi połę jego kożucha na twarz – i nagle zerwał ją gwałtownie. Usłyszałem wtedy z dołu, z pod balkonu, jakiś krótki, okropny bełkot, potem stęk – stęk człowieka i stęk ziemi.
Spojrzałem w nocnej pomroce; na balkonie byłem sam. On wytoczył się, spadł. Parapet nie miał prętów u spodu. Tak, spadł… Ja zaś leżałem tuż, tuż na skraju, jeszcze jeden ruch, jeszcze podmuch wiatru…
Walcząc z odrętwieniem, z sercem pełnem grozy, półsenny, odczołgałem się od przepaści leniwie, jak zbity pies od prześladowcy. Rzadkie myśli, zupełnie bez związku, kołowały w głowie, jak przepłoszone wystrzałem wrony. Wszedłem do górnej izdebki i kiedy się natknąłem na szklane pryzmaty wyciągniętemi rękami – parsknąłem krótkim śmiechem. Wydało mi się takie zabawne… Ale w tejże chwili przydusił mię strach, zeszklił oczy.
Uciekać!
Po omacku, chwiejąc się na nogach, zszedłem do izby dolnej, wsunąłem się pod podłogę… Zacząłem schodzić w pełnym mroku, doprawdy strasznym. Chciałem zbiedz, a musiałem iść noga za nogą, stopień za stopniem. A było ich osiemset!
Kiedy przeszedłem trzysta, drżałem już jak w febrze, chłodny pot zalewał mi oczy. Po przejściu drugich trzystu byłem tak słaby, że musiałem usiąść – i słuchać….
Jak wiatr skamlał… rozmawiał z sobą… huczał w górze…
Jak z dołu wchodził na schody strach w cichych ciżemkach – i zmierzał prosto w moje serce, chwytając je palcami w ciemnościach.
Znowu sto schodów niżej. Teraz czułem gorąco i jakiś wewnętrzny żar tak dojmujący, żem zrzucał podarte strzępy ubrania. Stanąłem na stopniach, w grobowej ciemności, zupełnie nieruchomy, tracąc pojęcie czasu. Wyciągałem przed siebie nagie ręce, oczy wychodziły mi na wierzch, zęby latały – w głowie biło, biło, hałasowało okropnie… Musiałem przypominać upiora, świecącego własnem światłem. Ach, ten żar!… Czułem, że płonę. Że w głowie mojej, w głowie przygodnego ze świata wędrownika…
Jeszcze pięćdziesiąt stopni pozostało do drzwi na dole. Ach, do drzwi!… Schodząc w dół dość szybko, grążę się w odmęt coraz głębszy. Zaczynam płakać z potwornego strachu, zaczynam łykać spazmatycznie powietrze i parskać jak kot. Staję nagi do pasa w absolutnej ciemności na schodach latarni morskiej – i czuję, że oczy wychodzą mi z orbit, że przytomność przygasa, pełga jak płomyk bezoliwy, że dalej iść już nie mogę, że zostać też nie mogę…
– Na twoją matkę!… Na twoją matkę!… – szepczę bez sensu po polsku.
Wiem, gdzie obłęd ze strachu się zaczyna. Jaki ma kolor i smak. Jaką ma twarz… Jeszcze kilka stopni od drzwi mię oddziela. Oddech mój przypomina głośne krakanie. Z ust płynie lepka ślina. Zaczynam żałować tego, co zrobiłem dla tego tam potworka. Przeklinam go szeptem. Czy warto było go wyzwalać?
Wreszcie widocznie tracę przytomność… Idzie, idzie ten mały! Patrzy!… Wyciąga białe puchowe rączęta. Ale potworek nie pomoże, nie pomoże, nic nie pomoże…
Idzie, idzie król-strach stubarwny; na schodach widno! – Boże!… Czerwone plamy i tu i tam… Błękitne też… Wiatr się ukorzył przed majestatem – na skrzydłach sępich zlata się w serce najwyższa groza.
Stoję cichy i posłuszny i dotykam drzwi długimi palcami. Wszystkimi dziesięcioma. Widzę, że końce palców świecą. Świecą niebieskawym, drobnym płomykiem.
I dziwy! Drzwi otwierają się cicho, ale pozostają puste, nikt w nich nie staje. A jednak wiem, że to on się za drugą połową czai. Cicho przylega, aby mię spłoszyć. Chce mi za wszystko zapłacić – nie przejdę za nic, za nic! A jednak ucieczki niema.
Zaczynam drgać, czyżbym miał konwulsye? Nie przejdę za nic! Wiem, że to on tam czai się na mnie – i kiedy próg przestąpię…
Cicho przylega, chytrze. Chce bić…NIESZCZĘŚCIE PANA KAROLA
(NOWELA ODZNACZONA NA KONKURSIE.TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO.)
W domu pana Karola stało się wielkie nieszczęście.
Wypadek rzadki, ale właśnie przytrafił się – i przytrafił się panu Karolowi. Oto dziś wyszedł na ulicę jakiemś dziwnem zdarzeniem pięcioletni synek pana Karola, Jakóbek, i nie wrócił do tej pory.
Cały dom został wykolejony z codziennych trybów: kuchnia opustoszała, bo kucharka, Jan i »młodsza« od południa biegają po mieście, szukając panicza; panienka siedzi w swoim pokoju i płacze; bony Angielki cały dzień niema; pokoje nie posprzątane, obiadu nikt nie gotuje. Dziwny, dziwny dzień!
Sam pan Karol leży w gabinecie na sofie i myśli ma tak ciężkie, taki się czuje nieszczęśliwy, jak nigdy może w życiu. Wy – czerpał już wszystkie środki, rozesłał posłańców, zwracał się do policyi, dał do dzisiejszych wieczornych i jutrzejszych rannych pism ogromne ogłoszenia, wyznaczył kilkaset rubli nagrody, posłał depeszę do żony, a teraz musi siedzieć bezczynnie i cierpieć, ach, cierpieć okropnie!
Zmrok pada coraz gęstszy. W gabinecie o ciemnem obiciu zdaje się jeszcze bardziej zjadliwy i czarniejszy. Pan Karol nie może znieść nieokreślonych cieni, jakie wychodzą z za bibliotecznych szaf, z za foteli, stołu. Jednocześnie nie ma odwagi wstać i odkręcić elektryczności, bo czuje, ' że, jeśli uczyni ruch jakiś, nieszczęście, które nawiedziło dom jego, przypomni mu się w całej pełni i napadnie, jak czujny pies, na jego ogłupiały mózg.
Pan Karol leży więc na otomanie, zwiesiwszy bezwładnie jedną rękę w powietrzu. Mrok staje się coraz i coraz gęstszy. Latarnie dosyć daleko od okien, więc pan Karol nie ma nawet nadziei, że jakaś zewnętrzna przyczyna rozjaśni gęstą, ciężką, duszącą pomrokę.
Ach! mrok pod czaszką, mrok w pokoju, w sercu, w myślach… Wszystko, wszystko ciemne, straszne i zagadkowe…
Pan Karol czuje się strasznie rozbity nerwowo, nadzwyczajnie. Zauważył w dzień, że spełnia różne czynności jak lunatyk. Dorożkarzowi dał np. trzy ruble za kurs z magistratu do domu, na Chopina, i dopiero widząc, jak mu dorożkarz dziękuje, spostrzegł się. Nie odebrał jednak trzyrublówki, lecz machnął ręką, szepcząc:
– Niech dyabli porwą! I tak mam urwanie głowy!
Łapał się nawet na rozmowie z sobą i na gestykulacyi. Wtedy uśmiechał się (jakiż to musiał być uśmiech!) i mruczał:
– Jaki ja jestem zdenerwowany tem wszystkiem!
Kiedy jednak na Mazowieckiej, idąc w zamyśleniu, wpadł na oficera huzarów, brząkającego dumnie szablą, i nadepnął mu na lakierowany but, oficer zaś powiedział coś po francusku, co pan Karol doskonale słyszał i rozumiał, wtedy wpadł pierwszy raz od rana w złość na Jakóbka, sprawcę tego wszystkiego:
– Idyota, osieł, bałwan!–mówił głośno – przez niego jednego spotyka mię tyle zmartwień! A niech sobie ginie! Ani myślę go szukać!
Jednakże po chwili zrozumiał, że powiedział głupstwo, i pomyślał znowu, że jest strasznie zdenerwowany tem wszystkiem. Najpierw, nie mógł przecież tak odrazu zapomnieć, że miał syna, gdyby nawet, co nie daj Boże, Jakóbek nie miał się znaleźć… Ach, cóż za myśl znowu! Następnie – kochał go. Nikogo tak nie kochał w życiu, jak Jakóbka, krew z krwi, kość z kości, jego syna. Może Janię? Nie, oboje jednakowo, ale teraz Jakóbek taki drogi, taki kochany mu się wydał, właśnie dlatego, że zginął, że go nie było. »Ach, prawda, prawda, jakie to było zdolne dziecko!« – pomyślał biedny ojciec.– »Było, było, czas przeszły!« I w chwili, kiedy to szeptał, poczuł taki szalony żal i tęsknotę za synem, taki nieukojony ból, że aż przystanął i nie – przytomnie poglądać zaczął po ulicach, po sklepach i dorożkarzach.
– Ach, Boże, Boże! –jęknął – gdzież się teraz biedak podziewa?! Może jeść mu się chce? a może zalękniony stoi gdzieś przed bramą i woła mnie, swego ojca… woła, żebym przyszedł i zabrał go do domu. Do domu! do domu! jakże on teraz musi się bać! A może już jest w domu? Może go kto odprowadził?
Na myśl tę pan Karol oprzytomniał, skoczył do dorożki i kazał jechać do domu, na Chopina. Prawie przez całą drogę stał i naglił dorożkarza do prędszej jazdy, tak, iż ten napewno myślał, że wiezie pijanego. Wreszcie pan Karol wpadł na schody i otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przy sobie. Kiedy jednak drzwi głucho trzasnęły i pan Karol znalazł się w długim, wysokim przedpokoju i zobaczył wiele białych, pootwieranych drzwi, cała energia i nadzieja prysły, jak bańka mydlana, a pan Karol w palcie i kapeluszu stał na środku Przedpokoju, nie mając odwagi pójść zobaczyć, czy jest Jakóbek.
Stał tak może z dziesięć minut, bez poruszeń, może z kwadrans, nim wreszcie zdecydował się na zdjęcie palta i powieszenie kapelusza. Uczynił to drżącemi rękami i wtedy nagle obudziła się znowu w nim zamarła nadzieja.
– Może przyszedł, może śpi – szeptał z upartą wiarą.
Poszedł na palcach do pokoju Jakóbka, przyległego do sypialni matki. Przeszedł sypialnię. Była cicha i elegancka. Dywan na podłodze tłumił jego kroki. Pan Karol zatrzymał się przy drzwiach. Serce mu biło…
Otworzył je wreszcie, zajrzał. Było pusto.
Łóżeczko Jakóbka stało nieposłane od rana, a pewien nieład o tej porze świadczył, że na dom spadło nieszczęście, i służba potraciła głowy.
I pan Karol na nowo uczuł ból w sercu. Wspomnienie rannych godzin obudziło się jeszcze dotkliwsze i boleśniejsze. Machinalnie przeszedł wszystkie pokoje, szedł krokiem starczym i ciężkim. Szedł tak zgnębiony, że, gdyby nawet Jakóbek był obecny w którym, nie byłby go zauważył.
Wreszcie wszedł do gabinetu i poczuł się taki wyczerpany, że prawie mimowolnie legł na sofie.
Tak więc nieszczęście pana Karola było wielkie i druzgoczące. Mimo zmęczenia i wyczerpania, nie mógł jednak nie myśleć synu. Milion kwestyi i pytań rodziło się w jego biednej głowie, którą obsiadły chmury rojeń, jak ptactwo, i pokój cały zapełnił się dziwnymi cieniami, z których każdy coś mówił mu o Jakóbku, szeptał słowa ciche, niezrozumiałe. Pochylały się gęste snopy i smugi ciemności nad panem Karolem, oplatały mu wolnym, bieżącym ruchem głowę, piersi i ręce. Czuł coraz mniej wyraźnie i coraz bardziej chaotycznie. Był tak dziwnie usposobiony… Chwilami otwierał oczy i poglądał po pokoju, bo zdawało mu się, że Jakóbek jest przy nim, że stoi obok sofy i bierze jego rozpalone dłonie w swe chłodne rączyny, podnosi do ust, całuje i mówi:
– Tatusiu, tatusiu! Ja tatusia tak kocham, ja tatusia nigdy, nigdy nie opuszczę!
Pan Karol się zrywał i mrugał nieprzytomnie oczyma, przecierał czoło i kładł się znowu ciężko na sofę. I szczególna rzecz: od tylu myśli, z których każda ważyła funt ołowiu, zaczynał czuć w przemęczonym mózgu dziwną ową rozkosz cierpienia nad siły. Dobrze mu nawet było wśród tych majaków zmęczonej wyobraźni, wśród mrowia zmroków i cieniów gabinetu; był śród nich, jak ojciec dobry i rozumny. Królował między nimi, rządził i rozmawiał. One przychodziły, jego myśli, dzieci coraz nowe i coraz liczniejsze. Pan Karol nie czuł pustki przy nich, przeciwnie, słyszał rozgwar i śmiechy. Zaczynał wchodzić w stan, w którym możliwe są halucynacye.
Ulica Chopina jest cicha i nieruchliwa, pusto więc było i martwo dokoła. Pan Karol coraz dalej zapuszczał się w grzązkie błoto rojeń, już poza świadomością. Gdyby ktoś w tej chwili sprawdził mu puls, przekonałby się, że bije wolniej i słabiej.
Przy tem wszystkiem pan Karol czuł rosnący żal i umęczenie tak wielkie, że już przechodziło w zabójczą ciemność. Chwilami tracił świadomość, czy wogóle żyje i istnieje. Wtedy dotykał się głowy i rąk, ściskał je mocno, mocno – i czuł, że żyje. Ale zaraz potem zapadał znowu w owo dziwne odrętwienie.
I nagle stała się rzecz cudowna: drzwi skrzypnęły, ktoś je uchylił. Pan Karol spojrzał i zobaczył czarny, wydłużony kwadrat ciemności – i nic. Nikt nie wchodził.
– Kto tam? – zapytał spokojnie, ale z niewytłómaczonym lękiem w sercu. – Proszę wejść – dodał.
Lecz nie wchodził nikt, choć drzwi były ciągle otwarte. Panu Karolowi włosy na głowie powstawać zaczęły. Rzucił się ku drzwiom z wyciągniętemi rękoma. I kiedy dopadł do nich, one cicho znów się zamknęły.
Pan Karol osłupiał, wpadł do przedpokoju: nikogo nie było.
Pobiegł więc do pokoju córki. Chciał, musiał widzieć ludzi.
Jania znużona, spała na kozetce. Ojciec wstrząsnął ją brutalnie za ramię.
– Jakóbek zginął, a ty, ty śpisz?! – wrzasnął.
Janka obudziła się nagle, zerwała. Stanęli naprzeciwko siebie. Jania chwilę patrzyła na ojca, nie wiedząc, czy pijany, czy też do tego stopnia zrozpaczony. Wreszcie zdjąwszy spojrzenie z jego bladej, wygolonej twarzy, opuściła się na fotelik i z ogromnem zmęczeniem, zbolałym głosem rzekła:
– Niech ojciec się uspokoi… Niech się ojciec uspokoi.