- W empik go
Zielone kalosze - ebook
Zielone kalosze - ebook
Antonina, po trzydziestu latach nieudanego małżeństwa, postanawia uciec ze złotej klatki, w której dała się zamknąć. Przyjeżdża do wsi Ruczaj Dolny, w której wynajmuje niewielki, zaniedbany domek. Po raz pierwszy w życiu nie ma sprecyzowanych planów na przyszłość i nie wie, z czego będzie się utrzymywać. Wie jedno – jest wolna!
Czy przyzwyczajona do miejskich wygód bohaterka odnajdzie spokój i szczęście w niewielkiej chatce stojącej pośród pól i lasów? Czy zdoła przegonić duchy przeszłości i zacząć życie od nowa? A może odważy się pokochać kogoś raz jeszcze?
Podobno droga do szczęścia jest wyboista i trudna… Być może jednak jest po prostu przykryta warstwą błota, którą pokonają najzwyklejsze na świecie zielone kalosze?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-132-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed godziną wysiadła z autobusu, który zatrzymał się przy polnej drodze obsadzonej dzikimi gruszami. Wyjęła z torebki telefon, z telefonu kartę sim i z trudem przecięła ją nożyczkami do manicure. Potraktowała ją podobnie, jak wczoraj swoje karty bankowe, kredytowe i inne. Opierały się trochę cięciom nożyc krawieckich, ale nie miały wyjścia i ostatecznie się poddały.
Córkę zawiadomiła, że odezwie się za jakiś miesiąc, bo teraz jest bardzo zajęta. Nie powiedziała, że zajęła się wreszcie gruntownym organizowaniem swojej wolności, do czego przymierzała się właściwie przez ponad trzydzieści lat.
Teraz się udało! Przynajmniej tak jej się wydaje. Nie ma adresu, telefonu, konta bankowego, kart kredytowych. Jedyny majątek stanowi zawartość walizki.
Leży sobie na cudzym tapczanie, stojącym w cudzym domu. Nawet nie ma siły zastanawiać się, co będzie dalej. Czuje się szczęśliwa jak nigdy dotąd. Podobno bogactwo uszczęśliwia ludzi najbardziej, jednak przekonała się na własnej skórze, że to „nicniemanie” pozwala osiągnąć najwyższe stadium szczęścia – błogostan.
Kiedy ocknęła się z owego błogostanu, w pokoju było ciemnawo. Rozejrzała się wreszcie. Na parapecie jedynego okienka stała paprotka, trzykrotka i jeszcze jakaś roślina w fioletowym odcieniu. Firanki nie było. Wyjęła z torebki apaszkę, zawiesiła w oknie i zapaliła mdłe światło. Ubóstwo wyposażenia nadal napawało ją szczęściem. Wyszła z pokoju. Po lewej stronie obskurnego korytarzyka znalazła wejście do tak zwanej łazienki. Była tam ubikacja, mała umywalka i wanna. Wszystkie sprzęty łazienkowe były malowniczo ozdobione smugami rdzy. W oknie też nie było ani firanki, ani zasłonki. Na szczęście znajdowało się ono tak wysoko, że nie musiała go niczym zasłaniać przed oczami ewentualnych ciekawskich. Ewentualnych – bo domek znajdował się na peryferiach wsi. Stał sobie skromniutki, biedniutki i jedyny przy gruszowej dróżce. Pewnie pies z kulawą nogą nawet tędy nie przechodził, a właścicielka chatynki przyjechała tu wczoraj z rana rowerem i wysprzątała na cześć i powitanie nowej, „miastowej” lokatorki. Gospodyni mieszka we wsi w nowym domu, a ta „posiadłość” należała kiedyś do rodziców. Nikt tu nie mieszkał od lat, nikt się o domek nie upominał, także właścicielka ucieszyła się bardzo, że znalazł się ktoś chętny do wynajmu, na co właściwie nigdy nie liczyła. A dodatkowy grosz bardzo jej się przyda, co wyraźnie oświadczyła na odchodnym, mimo że nie ustaliły jeszcze wiążąco żadnej kwoty.
***
Nowy dzień zbudził ją promieniami słońca wdzierającymi się przez delikatną apaszkę od Hermesa, wiszącą od wczoraj w oknie w charakterze zasłonki.
Wstała z tapczanika i z radością rozejrzała się po swoim nowym lokum. Błogostan nie ustępował. To dobry znak! Znak, że będzie jej tu dobrze. Wyjęła z torebki portfel i przejrzała jego zawartość. Miała nadzieję, że gotówka wystarczy jej na zapłacenie czynszu gospodyni i na jakieś parę dni życia. Z portfela wypadł dowód osobisty. Uważnie przeczytała wszystkie dane personalne, jakby nie należały do niej, tylko do innej, nieznanej osoby.
Nazwisko: Kowalewska
Imiona: Antonina Maria
Nazwisko rodowe: Rybałt
Imiona rodziców: Dionizy Waleria
Data urodzenia: 11.11.1961
Z powrotem umieściła dowód na jego dawnym miejscu w portfelu. Nie wiadomo, czy upewniła się, że ona to ona, czy uznała, że zna ciąg dalszy znajdujący się na odwrocie, czy przestraszyła się powrotu myślami do dawnego miejsca zamieszkania.
Słońce radośnie przedzierało się przez apaszkofirankę. Namawiało do wspomnień, ale tylko tych radosnych. Na smutki przyjdzie czas w deszczową porę.
Przypomniały się jej czasy, kiedy była licealistką. Dojeżdżała do szkoły pociągiem i tak samo wracała, ale w domu była później niż koleżanki. Po zajęciach chodziła na lekcje fortepianu, na angielski, na jazdę konną, często przesiadywała w czytelni. Żadna szkolna impreza kulturalna nie mogła się bez niej obejść. Zawsze była dziwotworem, taka jakaś inna.
Pewnego popołudnia wracała z lekcji fortepianu. Przechodziła koło sklepu z odzieżą ślubną. Kapelusze znajdujące się w oknie wystawowym zawsze wzbudzały jej zainteresowanie. Były takie cudne, miały szerokie tiulowe ronda ozdobione pękami kwiatów. Marzyła, żeby przymierzyć chociaż jeden z nich. Weszła do sklepu, sama dziwiąc się sobie, swojej odwadze i niepohamowanej potrzebie wystrojenia się w ślubny kapelusz. Szybko zdjęła z ramienia torbę i wrzuciła do niej pakiet nut, by nie razić za bardzo wyglądem uczennicy. Poprosiła o najbardziej strojny kapelusz. Założyła go filuternie na bakier i wyobraziła sobie, że wygląda jak księżniczka. Spojrzała w lustro i omal nie padła trupem z przerażenia: pyzata buzia (zawsze miała skłonność do nadwagi wywołanej nadmiernym obżeraniem się rurkami z kremem), blond włosy przystrzyżone na modnego pazia, które jeszcze ową pyzatość podkreślały, okulary z dość grubymi szkłami. Całość stanowiła kompozycję tak groteskową, że ekspedientka z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Prawdopodobnie rozpoznała też w panience uczennicę, ale grzeczność i profesjonalizm skłaniały ją do milczenia. Antonina za wszelką cenę chciała zachować się poważnie, stosownie do statusu panny młodej przygotowującej się do ślubu, więc z godnością rzekła: „Dziękuję. Przyjdę jutro z narzeczonym”. I czmychnęła szybciutko, starając się zamknąć za sobą drzwi najciszej jak umiała, ale bezczelny dzwonek umieszczony nad nimi brzęczał jej w uszach jeszcze przez parę minut.
Nie myślała nigdy o zamążpójściu. Wyobrażała sobie, że raczej poświęci się karierze naukowej, w której brak miejsca na męża, życie rodzinne i dzieci. Niezbadane są jednak wyroki niebios, które zesłały na nią to wydarzenie kilka lat po maturze, czyli jeszcze w czasach, kiedy tiulowe kapelusze były modne, ale po prostu nie było ich w sklepach. Jedyne towary, jakie można było nabyć wówczas bezproblemowo to zapałki, musztarda, ocet i herbata.
Do ślubu poszła w sukience uszytej z materiału obrusowego i nie było co wybrzydzać. Dobrze, że mama znalazła jakikolwiek biały materiał w czeluściach swej przepastnej szafy. Na głowie nie miała ani kapelusza, ani welonu, tylko kawałek woalu związany w kokardę, którego użyczyła jej koleżanka, żądając kategorycznie zwrotu drogocennej pamiątki ślubnej zaledwie dzień po ceremonii. Zamierzała przechowywać ów kawałek w swym archiwum rodzinnym. Pozostałe elementy ślubnego rynsztunku przywiozła z NRD.
Kochała ten kraj na literkę „E” położony w Europie wschodniej. Uważała idiotycznie, że to najpiękniejszy kraj na świecie. Podobało jej się tamtejsze uporządkowanie. Z żalem i pretensją przyjęła wiadomość o zjednoczeniu obu państw niemieckich. Kiedy bywało tak, że dość długo nie nadarzała się okazja, by tam pojechać, była nieszczęśliwa, bo ciągnęło ją jak wilka do lasu. Przywoziła stamtąd rzeczy, dzięki którym była ubrana modnie i inaczej niż wszyscy.
Pewnego razu kupiła u niemieckiego mechanika samochodowego kawałki irchy, których on używał do czyszczenia. Uformowała z nich zgrabną kamizelkę, pozszywała dratwą i cała szkoła jej zazdrościła niecodziennego przyodziewku.
Nawet nie zauważyła, kiedy nauczyła się dość biegle niemieckiego. Po maturze bez wahania wybrała ten kierunek studiów. Nigdy jednak nie miała okazji uczynić ze swego dyplomu uniwersyteckiego zawodowego użytku, bo już na ostatnim roku studiów wyszła za mąż. Diabli wzięli wszystkie marzenia o karierze naukowej.
Mąż był świetnym i wziętym fachowcem. Kierował firmą budowlaną. Dobrze zarabiał. Nie było potrzeby, by iść do pracy, tym bardziej, że niebawem na świecie pojawiło się urocze stworzenie – ich córeczka. Postanowiła, że dziecko będzie miało na imię Maria Antonina. Po pierwsze dlatego, że kolejność noszonych przez nią imion od zawsze wydawała się jej pomyłką i nigdy nie ustaliła, dlaczego rodzice przyjęli taki ich porządek, a teraz ona sama miała sposobność, by ów porządek zaprowadzić. A po drugie dlatego, że wokół szalała moda na obco brzmiące, zapożyczone z zagranicznych seriali imiona. Śmieszyła ją i irytowała beztroska rodziców w nadawaniu dzieciom imion. Często nie wiedzieli nawet, jak je zdrabniać i kiedy dziecko ma imieniny, a już nad brzmieniem egzotycznego imienia w połączeniu z nazwiskiem nikt się nie zastanawiał. Czy ktoś kiedyś potraktuje poważnie Dżordża Kapustę albo Andżelinę Srokę? Mało prawdopodobne.
Dziecko chowało się bardzo dobrze. Dużo spało, ładnie jadło i nie chorowało. Kiedy miało kilka miesięcy potrafiło zabawić się czymkolwiek: klockami, kawałkiem szeleszczącego papieru czy pustym pudełkiem.
Mąż całymi dniami był poza domem. Wracał wieczorami, kiedy dziecko słodko już spało. W niedziele doraźnie zdarzało mu się zająć nim przez kilka minut. Ale nie ma pewności, czy w jego świadomości był to żywy człowieczek, czy po prostu śliczna maskotka z zadartym noskiem i pulchnymi rączkami. Nacieszywszy się żywą maskotką, kładł ją do łóżeczka i tracił zainteresowanie.
Antonina siedziała w domu z dzieckiem i bardzo sobie ten stan rzeczy chwaliła. Posiadła bowiem tę rzadką umiejętność bycia ze sobą, co przeważnie nazywane jest samotnością. Nie czuła się samotna. Cieszyła się macierzyństwem i wolnością myśli i działania. Prowadziła pamiętnik, pisała wiersze. Napisała nawet powieść o miłości, której jednak nikt nie chciał wydać. Całą swą twórczość przechowywała jak skarb największy, okryty tajemnicą, w zamkniętej na klucz szufladzie.
Kiedy chciała gdzieś wyjść, pojechać na dzień lub dwa, wzywała telefonicznie panią Władzię, której ufała bezgranicznie. Wiedziała, że mała jest z nią szczęśliwa. Nigdy jednak nie odważyła się wyjechać na dłużej, bo zaraz zaczęłyby ją nękać wyrzuty sumienia, że jest wyrodną matką. No i mąż nie pozwoliłby jej na to. Był chorobliwie zazdrosny. Wpadał wtedy w niepohamowaną furię. Jego twarz oblewał ciemny rumieniec, oczy nabierały dzikiego wyrazu, a wypowiadanym słowom towarzyszył przeszywający, świszczący pogłos. Wyrzuciwszy z siebie lawinę nienawistnych i raniących słów, popadał w apatię trwającą nieraz nawet miesiąc. Nie odzywał się do nikogo. Sprawiał wrażenie obrażonego i to ona – Antonina – Bogu ducha winna, musiała go przepraszać.
Władzia wzywana była przeciętnie raz w miesiącu do gruntownego sprzątania całego mieszkania i zawsze wtedy, gdy przyjmowano gości. Nie dlatego, że Antonina nie umiała gotować. Umiała, i to jak! Smacznie i artystycznie, a to drugie miało nawet klasę mistrzowską.
***
Antonina włożyła na siebie coś cieplejszego. Zamknęła drzwi na klucz i zarzuciwszy torbę na ramię, ruszyła w kierunku wsi.
Stopy w szarych balerinkach grzęzły w rozmiękłej ziemi. Przystawała co chwilę, żeby się zastanowić, gdzie postawić następny krok, by nie zostawić jednocześnie za sobą eleganckich butów. O dziwo, droga wcale nie wydawała się jej uciążliwa. Wprost przeciwnie. Słońce wychylające się nieśmiało zza chmur nastrajało ją radośnie. Miała w dodatku nieograniczoną ilość czasu i żadnych zobowiązań.
Do wsi wybrała się po to, by zaopatrzyć swoje – pożal się Boże – gospodarstwo w najpotrzebniejsze rzeczy. Chciała też obejrzeć w świetle dziennym miejsce, w którym zamierza spędzić trochę czasu, nim zastanowi się, co dalej.
RUCZAJ DOLNY – głosi zielona tablica z białym obramowaniem. Na pierwszym z brzegu, okazałym budynku widnieje napis: SOŁTYS.
„Właściwie dlaczego sołtys?” – zastanawia się. Przecież logiczniej byłoby „siołtys”. Bo zanim powstała wieś w prawdziwym tego słowa znaczeniu, było „sioło”, czyli miejsce, gdzie osiedlili się ludzie. No to najważniejszą osobą w siole powinien być siołtys… Ale na co komu jej filologiczne wywody.
Wokół całkiem sporego ryneczku stoją rozrzucone domy mieszkalne i kilka sklepików: drogeria, pasmanteria, sklep spożywczy i artykuły przemysłowe. Weszła, by kupić czajnik, kawę, cukier, chleb, mydło…
Ekspedientka przyglądała jej się jak przybyszowi z kosmosu.
– A pani to na długo? – zapytała.
– Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
– A nie szkoda takich dobrych butów w błocie umaczać? – kontynuowała.
– Nie przypuszczałam, że ta dróżka taka błotnista – znów zgodnie z prawdą odpowiedziała Antonina.
– Kalosze niech paniuchna sobie kupi! Takie ładne kolorowe mamy – zachęcała sprzedawczyni.
– Niech pani pokaże rozmiar 38! – poprosiła Antonina.
Przysiadła na stołeczku i przymierzyła zielone kalosze. Pasowały jak ulał, więc nie zdejmowała ich już, tylko kazała zapakować w pudełko po kaloszach swoje szare, markowe baleriny świętokradczo utytłane w błocie. Przeszła do stoiska spożywczego i z pomocą tej samej sprzedawczyni nabyła potrzebne towary.
Ekspedientka cały czas przyglądała się badawczo Antoninie. I vice versa. Kobieta była dość pulchna. Nie miała zmarszczek, ale widać było, że powoli zbliża się do pięćdziesiątki. Blond włosy nosiły katastrofalne ślady trwałej ondulacji. Dżinsy sięgające do połowy łydek niemiłosiernie opinały masywny kuper, a niebieska dzianinowa bluzeczka z golfem z trudem ogarniała ciężko zwisające piersi. Spuchnięte w kostkach nogi obute były w klapki w tzw. żadnym kolorze, czyli beżowe.
„Kto to widział, żeby tak się oszpecić!” – pomyślała z wyrzutem Antonina.
– Stenia mam na imię – odezwała się sprzedawczyni z nagła, wytrącając z zadumy niecodzienną klientkę.
– Antonina – zrewanżowała się.
– Jakby paniuchna co potrzebowała, to mieszkam w chałupie naprzeciw sołtysa – dodała jeszcze.
– Dziękuję. To bardzo miło z pani strony – odpowiedziała i wyszła ze sklepu.
Na narożniku ryneczku natknęła się na bar czy pijalnię piwa, czy pub, czy inny czort. Nic więcej tam nie sprzedawano. Do ściany budynku przytwierdzona była deska służąca za kontuar, szczelnie oblężona przez miejscowych piwoszy. Przed każdym z nich stała butelka z piwem. Mimo woli spojrzała na zegarek. Nie było jeszcze dziesiątej.
„O tej porze!?” – pomyślała z wyrzutem i oburzeniem.
Jej stosunek do alkoholu był jednoznacznie pejoratywny, chociaż kiedyś potrafiła docenić walory smakowe niektórych gatunków. Odkąd związała się z alkoholikiem, nie uznawała nawet toastów wznoszonych szampanem, nawet ulubionych lodów nie polewała likierem jajecznym. Współuzależniony organizm nie przyjmował ani kropli trunku.
Nieopodal ryneczku zauważyła duży, parterowy budynek przypominający barak. Zdezelowane okna, liczne blizny po odpadłym tynku i dach z zardzewiałej blachy boleśnie raniły swym wyglądem. Nad drzwiami wejściowymi widniała ogromna tablica z napisem głoszącym, że projekt (jaki projekt?) jest współfinansowany z europejskich funduszów.
Antonina bez trudu znalazła siedzibę wójta. Siedział rozparty w fotelu, w kłębach papierosowego dymu. Nie wstał na widok wchodzącej interesantki – takie widać panują tu zwyczaje. I dobrze, bo Antonina poczuła się zwolniona z obowiązku przedstawiania się i od progu zapytała:
– Co znajduje się w tym barakobudynku?
Nawet nie musiała wyjaśniać, o który budynek chodzi. Zawsze wzbudzała w ludziach respekt niewiadomego pochodzenia. Tak było i tym razem. Zdezorientowany i jakby przestraszony wójt nie zapytał, kim jest i dlaczego się tym interesuje. Zerwał się na baczność i odpowiedział:
– No przecież dom kultury! A nie widać?
– Proszę sobie wyobrazić, że nie widać – odpowiedziała z przesadną uprzejmością. – A co tam się odbywa?
– Na dzień dzisiejszy – nic. Jest zamknięty. Kierownika musiałem zwolnić, bo nic nie robił, tylko pił.
Sformułowanie „na dzień dzisiejszy” budziło w niej od zawsze estetyczną odrazę, przejawiającą się natychmiastową i nieuleczalną niechęcią do mówiącego. Takie same uczucia wzbudzały w niej wyrażenia: „jestem osobą” (a kto nie jest?), „dokładnie”, „generalnie”, „tak naprawdę” i „nie do końca”.
– Ach tak… – odpowiedziała zdawkowo i wyszła, pozostawiając zdumionego wójta w stanie podobnym do stuporu.
„Na dzień dzisiejszy wystarczy mi doznań interpersonalnych” – pomyślała i przemaszerowała w zielonych kaloszach przez środek ryneczku, kierując się w stronę swojego domu.
„Swojego domu” – radośnie zauważyła w myślach.
Na progu chatynki powitało ją pokiereszowane wiadro wypełnione jarzynami. Wystawał zeń malowniczy bukiet zielonej pietruszki. Wstawiła do kuchni podarunek, będący wyrazem troski gospodyni o żołądek miastowej pani. Rozpakowała nowy czajnik i zaparzyła duży kubek aromatycznej kawy. Usiadła wygodnie przy oknie. Myśli i wspomnienia uwiozły ją szybko i daleko jak nowy mercedes znienawidzonego męża.
***
Pierwszy wspólny Dzień Kobiet.
Czekała na męża cały dzień. Jak zwykle zresztą. Zawsze wracał z pracy wieczorem, jednak tym razem miała nadzieję, że będzie to wyjątkowy wieczór. Spóźnił się tak bardzo, że kolacja zdążyła wyschnąć w piekarniku na wiór. Przyjechał taksówką w środku nocy. Był mocno pijany. Ledwo trzymał się na nogach. W ręce miał bukiet składający się – w wersji zamierzonej – z trzech goździków. Jeden kwiatek zgubił po drodze, drugi przyciął drzwiami taksówki, a trzeci sam niechcący się złamał. Kiedy stanął w drzwiach domu, w rękach dzierżył zdezelowany, zielony wiecheć i rozsiewał wokół siebie ohydny zapach będący mieszaniną wody kolońskiej, damskich perfum, papierosów, przypalonego schabowego i sfermentowanego alkoholu.
Ten incydent na długo utkwił jej w pamięci. Gdyby nie wstyd, spakowałaby się i wróciła, jak nakazuje staroświecka tradycja, do mamusi. Połykając łzy, wysłuchała bełkotliwej relacji z całego mężowskiego dnia. Nie był zainteresowany tym, co ona robiła. Ani wtedy, ani nigdy później. Powoli się przyzwyczajała, a nawet zaczęło ją to cieszyć, bo nie musiała tłumaczyć się, gdzie była, z kim, co robiła. Jak bohaterka czarnej komedii, budowała swoją niezależność. Brakowało jej tylko jednego: niezależności finansowej. Z czasem i z tym sobie poradziła. Kiedy męża nie było w domu, a przeważnie go nie było, wykonywała na zlecenia tłumaczenia. Mąż nigdy się nie dowiedział, że ma swoje pieniądze, odłożone na tak zwaną czarną godzinę.
Czyżby teraz ona nadeszła? Czy ktokolwiek na własne życzenie funduje sobie czarną godzinę?
Poczuła w żołądku ukłucie, które wyrwało ją z zamyślenia. To głód. Przecież nie jadła nic od wczoraj.
Przejrzała zawartość szafek kuchennych i wyjęła garnek. Warzywa wrzuciła do zlewu i zabrała się za gotowanie zupy. Aromat gotowanych warzyw potęgował uczucie głodu. Nie mogła się doczekać, kiedy zasiądzie do obiadu.
***
Wypełniony zupą żołądek wywołał bezwład całego ciała i nieprzezwyciężoną ochotę na drzemkę. Rzuciła się w ubraniu na tapczanik, zdjęła tylko ubłocone, zielone kalosze. W natłoku myśli i wspomnień zupełnie o nich zapomniała. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że stała przy kuchni w ubłoconych gumiakach. A przecież to było niewyobrażalne, żeby wchodząc do domu, nie zmieniła obuwia, mimo że nigdy nie nosiła kapci. Buty wyjściowe zamieniała zazwyczaj na wygodne czółenka albo klapeczki na obcasie. Doskonale wiedziała, że kapcie mają tę właściwość, że z najładniejszej kobiety zrobią kocmołucha.
Obudził ją czerwonawy blask zachodzącego słońca. Spojrzała na zegarek – dochodziła siódma. Z trudem uświadomiła sobie, że to wieczór, a nie ranek. Nie próbowała wstać, bo i po co? Nie próbowała zasnąć, bo w zasadzie była wyspana, za to z powrotem utonęła w mglistych wspomnieniach. Starała się przypomnieć sobie rozmowy z mężem, ale jakoś nic nie przychodziło do głowy. Jedyne mężowskie wypowiedzi, jakie pamiętała, to: „Co będzie na kolację?”, „Gdzie jest gazeta?”, „Podaj pilota!”. W ogóle w domu był małomówny i burkliwy, nie licząc napadów chorobliwej zazdrości. Nie bardzo mogła dociec przyczyny, dla której koledzy z pracy uważali go za duszę towarzystwa. Żadna impreza firmowa nie mogła się bez niego obejść.
Antonina nie bywała na nich, chociaż inne żony przychodziły. Nie bawiły jej pijackie gęby kolesiów i opowiadane przez nich trywialne dowcipy. Nie chciała też krępować inwencji towarzyskiej męża. W jej obecności nie byłby już tak zabawny, inteligentny i elokwentny. Miała za to poczucie wyższości, że tylko ona zna prawdziwe oblicze tego osobnika, obok którego spędziła ponad połowę swojego życia. Tak właśnie było. Obok siebie przeżyli prawie trzydzieści lat.
Nigdy nie byli razem na wakacjach. On wyjeżdżał na wakacje z kolesiami, ona z dzieckiem. A kiedy dziecko dorosło i nie chciało już podróżować z mamą, wreszcie bez wyrzutów sumienia, zaczęła wyjeżdżać sama. Jakoś też uodporniła się na mężowskie ataki furii. Obrała również nową strategię reakcji – po prostu wychodziła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi, a on niech sobie syczy w pustych czterech ścianach.
Z czasem ten stan rzeczy uznała za bardzo komfortowy.
Z letargu obudziło ją gwałtowne pukanie w okno chatynki. Przestraszona spojrzała w okienko, ale natychmiast się uspokoiła, bo w konturze majaczącym na tle zachodzącego słońca rozpoznała wiecheć fryzury Steni.
Wraz z jej wejściem zrobiło się w izdebce jakoś tak cieplej. Nie wiadomo, czy to za sprawą okazałych gabarytów Steni, czy jej swojsko-ziemiańskiego charakteru. Kobietę sprowadziła do Antoniny prowincjonalna ciekawość losu bliźnich, nacechowana jednak życzliwością, która charakteryzuje większość ludzi z gatunku pulchnych.
– I jak się noszą nowe kalosze? Wygodne aby? – zapytała troskliwie.
– Nigdy nie nosiłam takich butów, ale tutaj egzamin zdają na piątkę – odpowiedziała Antonina.
– Od razu wiedziałam, czego pani trzeba – ucieszyła się Stenia.
– Może herbaty się pani napije? – zaproponowała gościnnie Antonina.
– Z przyjemnością – odrzekła skwapliwie kobieta, co oznaczało niechybnie, że rozsiadła się na dłużej.
– A kolację już pani jadła? – Antonina kontynuowała swoją rolę gościnnej pani domu.
– Nie. Ale przyniosłam wszystko, co trzeba – odrzekła, sięgając do wnętrza kwiecistej torby stojącej na podłodze i wyjęła z niej bochenek chleba, słoik domowego smalcu ze skwarkami i pojemnik z kiszonymi ogórkami.
Antonina nie mogła sobie przypomnieć smaku smalcu. Od lat go nie jadła w obawie przed cholesterolem, a przede wszystkim w trosce o figurę. Z tych samych powodów nie pamiętała smaku wielu pysznych rzeczy – świeżych bułek, masła, drożdżówek, golonki, kotleta schabowego.
A teraz pomyślała sobie: „Jak żeś wlazła między wrony, musisz krakać jak i one”. Krakanie dotyczyło oczywiście jedzenia smalcu, a Stenia była tu i teraz uosobieniem przysłowiowej wrony. Z miną Nigelli Lawson zanurzyła nóż w smalcu, a zęby wbiła w aromatycznego ogórka ukiszonego domowym sposobem, przy użyciu obfitej ilości rozmaitych liściowych przypraw.
Ciekawe, co by powiedziała Władzia, jej ukochana gosposia, gdyby widziała swoją panią jedzącą taką kolację, i to w dodatku bez użycia sztućców? Przecież Antonina nie potrafiła zjeść nawet arbuza bez noża i widelca. A wgryzanie się w pajdę chleba uważała za skrajne prostactwo.
Porzuciła natychmiast tę myśl na rzecz delektowania się zapomnianym smakiem chleba ze smalcem, mimo że kończyła już trzecią pajdę, a to też było wcześniej nie do pomyślenia. Pocieszała ją obserwacja zadowolonej Steni smarującej szóstą kromeczkę i rozglądającej się bacznie po izbie. Wiejskie kobiety tak mają, że nic nie umknie ich uwadze.
– Remont by się tu przydał, jeśli paniuchna zamiaruje zostać dłużej – stwierdziła odkrywczo.
– Przydałby się, oj tak, ale nie mam bladego pojęcia, jak się do tego zabrać – odpowiedziała Antonina.
Przyzwyczaiła się przez wszystkie lata małżeństwa, że projektowała sobie nowy wystrój mieszkania, po czym wzywała ekipę remontową, opowiadała szefowi ekipy co i jak chce mieć, po czym z dzieckiem wyjeżdżała na tydzień lub dwa z domu. Leżała wtedy na śródziemnomorskiej, hiszpańskiej plaży lub napawała oczy ekscentryczną architekturą Barcelony zaprojektowanej przez Gaudiego. Po powrocie do domu wzywała Władzię, która niepostrzeżenie doprowadzała mieszkanie do ładu. I po remoncie!
– Niech się pani nie martwi o remont. Sprowadzę tu mojego szwagra, żeby zobaczył i się niedrogo wszystko zrobi.
Perspektywa remontu bardzo ucieszyła Antoninę. Coraz bardziej cieszyła ją znienacka wywalczona wolność i zamierzała cieszyć się nią jak najdłużej. A ponieważ nie miała też nic specjalnego do roboty, podobało jej się, że będzie miała czym zająć ręce i myśli. Niedające spokoju wspomnienia i ta ciążąca świadomość, że spaprała sobie spory kawałek życia, powracały natrętnie jak psychodeliczne perpetuum mobile.
Stenia usiłowała jeszcze wydusić z niej, po co tu przyjechała i co zamierza, czy ma męża, czy dzieci, ale Antonina nie dawała za wygraną. Nie miała ochoty opowiadać o sobie i swoim niezbyt udanym życiu ledwo co poznanej kobiecie. Zresztą los przyzwyczaił ją do trawienia w samotności wszystkich emocji. Jej nowa znajoma prawdopodobnie uznała, że ma do czynienia ze starą panną, bo Antonina obrączkę już dawno temu schowała.
Stenia też nie należała do kobiet spełnionych w małżeństwie, ale chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, bo jej mąż Mundek znakomicie funkcjonował w miejscowej konwencji małżeńskiej. Pił tyle, co inni. Brzuch piwny, tak jak inni, nosił przed sobą przykryty przepoconym, śmierdzącym podkoszulkiem w kolorze nijakim. Zmierzwione i dawno niestrzyżone włosy przykrywała czapka z daszkiem. Była tak nieodzownym elementem Mundkowego outfitu, że kiedy ją zdejmował, białe czoło wyraźnie kontrastowało z ogorzałą twarzą. Nosił też – jak Antonina zresztą – zielone gumiaki.
Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, bezwiednie wyobraziła sobie intymną scenę z życia małżeńskiego Steni i Mundka i otrząsnęła się z odrazą. To wyobrażenie bardzo pogłębiło jej sympatię do Steni.
Stenia i Mundek mieli dwoje dorosłych dzieci – syna i córkę. Parę lat temu pozakładali własne rodziny i poszli z domu rodzinnego na swoje.
Wczesne ożenki były na wsi modne i w dobrym tonie. Pannę, która ukończyła dwadzieścia wiosen, zaliczano do grona starych panien. Ciągle pokutowało przekonanie, że „byle jaki, byle był”. Na tej zasadzie wydała się za mąż Stenia i wiele miejscowych kobiet. Siedemnastoletnia Stenia była już mężatką, a kilka miesięcy później – matką. Jej córka pozostała wierna tradycji, a nawet w jej kultywowaniu pobiła matkę, bo obrączki i przychówku drobiła się o cały rok wcześniej niż ona.
Mundek był zatrudniony w cukrowni w pobliskim miasteczku i dojeżdżał tam, wraz z grupą miejscowych mężczyzn, pekaesem. W drodze powrotnej wstępowali do baru na piwo. Tam, przy kontuarowej desce, na którą Antonina zwróciła uwagę w czasie pierwszego spaceru, wypijali kilka piw i dopiero wtedy szli do domu. Męskie śmierdzenie piwem należało zatem również do miejscowej tradycji.