Zielone martensy - ebook
Zielone martensy - ebook
Otylia jest porywająca. Przyciąga każde spojrzenie Feliksa. Ubiera się ekstrawagancko, nie przejmuje się opinią innych, wciąż się uśmiecha. Nic dziwnego, że chłopak szybko się w niej zakochuje. Dopiero po pewnym czasie odkrywa jej sekret. I już wie, że są do siebie bardzo podobni. Feliks robi wszystko, by znaleźć czas dla Otylii, co nie jest łatwe, bo od wyjazdu mamy do pracy cały dom jest na jego głowie! Historia o miłości i samotności, która poruszy niejedno nastoletnie serce. Książka nagrodzona w IV edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren, organizowanego przez Fundację ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-218-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są w życiu człowieka takie momenty, kiedy zmienia się wszystko. Podobno nie jest ich wiele i najczęściej można je policzyć na palcach obu rąk. Nigdy nie wiadomo, ile takich chwil nastąpi, niełatwo też je rozpoznać.
Ja mogę ich naliczyć siedem. Już siedem. I nie wiem, czy to nie jest jakaś zła wróżba, bo to tak, jakby mi niewiele już z tego życia zostało, ale może to również oznaczać, że po prostu moje życie jest bogate.
Najważniejsze z tych Ważnych Momentów są dwa ostatnie: dzień, w którym poznałem Optę, i dzień, kiedy zrozumiałem, że są takie chwile, które chcielibyśmy zatrzymać na zawsze.Feliks
Po raz pierwszy zobaczyłem Optę na boisku szkolnym. Był Dzień Sportu. Nienawidzę takich imprez. Powody są dwa, a może nawet trzy.
Po pierwsze, chronicznie nie znoszę pikników, festynów, dni tego czy tamtego. Nie lubię tłumów i tej całej szopki. Tego, że ktoś ci organizuje czas, chociaż wolałbyś poczytać w spokoju książkę albo połazić po ulicach, bo niekoniecznie musisz mieć ochotę właśnie dzisiaj skakać w dal, biegać przez płotki lub kosztować ciast przygotowanych w czynie społecznym przez klasę pierwszą dla wspaniałych sportowców. Niedobrze mi się od tego robi.
Po drugie, w szczególności nienawidzę Dnia Sportu. Bo – nienawidzę sportu w ogóle. Totalnie nie rozumiem tego aspektu życia. Dlaczego trzeba się ścigać, mierzyć, kto dalej skoczy, albo bić się na pięści? Co to w ogóle mówi o człowieku, że biega szybciej niż inni? Czy nie lepiej, żeby usiadł i pomyślał trochę? Wiem, wiem, lepiej nie mówić, że nie lubi się sportu, bo zaraz się zacznie. Ten, kto tak mówi, jest fujarą i cieniasem. Cóż, nie zaprzeczam. Zawsze byłem niższy i chudszy od innych, a teraz, w drugiej klasie gimnazjum, wyglądam, jakbym jeszcze był w podstawówce. Kiedyś na wuefie nie udało mi się nawet unieść piłki lekarskiej, a co dopiero nią rzucić! Mieli ze mnie taką zlewę, że myślałem, że mi bębenki popękają. Najchętniej załatwiłbym sobie zwolnienie z wuefu, i to nie na miesiąc czy rok, tylko na całe życie. Oczywiście mama nie chce o tym słyszeć, choć gdyby chciała, toby mi załatwiła, w końcu obraca się w środowisku medycznym.
No i wreszcie trzecia przyczyna… Chodzi o to, że nie znoszę współzawodnictwa. Ogólnie, nie tylko w sporcie. Brzydzę się tym, że ktoś musi wygrać, a ktoś przegrać. Wszystko, co najgłupsze w naszym świecie, zostało wymyślone dlatego, że istnieje konkurencja. Jeden drugiemu musi dowalić, jak na wojnie. W szkole zresztą też jest trochę jak na froncie – walczy się tu na pięści, ale i na marki ciuchów i smartfonów. Ja się od tego odcinam.
No, mniej więcej. Bo na razie od niczego, choćbym bardzo chciał, nie mogę się odciąć; nie mam nic do gadania, muszę brać udział w tym zafajdanym Dniu Sportu, chociaż pewnie nawet na sto metrów ledwo uda mi się dowlec do mety z wywieszonym jęzorem. Nikt nie pyta, czy mam ochotę publicznie prezentować swoją marną kondycję, jestem przecież więźniem systemu, gdzie każdy musi robić to samo, choćby się zasmarkał i sfajdał w gacie.
Jest, jak myślałem – dobiegam ostatni, nawet Koperkowa się podśmiewa, mimo że jest nauczycielką i nie powinna, ale ten jej czarny meszek nad wargą drży z radości, że Feliks Maślanka, cud natury o wspaniałym nazwisku i wątłej fizys, zamiast biec, już tylko drepcze, bo ostatnie okrążenie go wykończyło. Jak powie jeszcze raz, że powinienem jeść więcej produktów mlecznych (i – he, he – maślanki), to się wcale nie zdziwię, bo ma stały repertuar dowcipów.
Dobiegam do mety i opadam na ławkę, upokorzony i wycieńczony, i tak mocno się w tę ławkę wbijam, że jakaś dziewczyna obok aż podskakuje. Patrzę na nią kątem oka: ruda jest, włosy kręcone, czarownica, pewnie się zaraz będzie pieklić, że ze mnie taki cham i prostak, że nawet na ławce nie umiem usiąść jak człowiek.
Ale ona się śmieje. Myślę, że ze mnie, i już się zastanawiam, co odpowiedzieć, kiedy mówi:
– Gdyby zorganizowali zawody w kosmicznym lądowaniu tyłkiem na ławce, to pewnie byś wygrał.
Kulę się w sobie i staram się być jeszcze mniejszy, niż jestem, może się odczepi, ale ona staje nade mną i muszę podnieść wzrok. Słońce mi zasłania, sama staje się słońcem, ma gębę całą w piegach, a te rude włosy wyglądają jak aureola nad głową świętej Cecylii. Uśmiecha się szeroko, ma wielkie zęby z przerwą w środku. Nie mogę oderwać oczu od tych białych zębisk jak u konia.
– Opta jestem – wyciąga rękę.
No, jeszcze nie widziałem, żeby dziewczyna tak się witała. Ale ja w ogóle mało widziałem, a już na dziewczynach to znam się pewnie najmniej na świecie.
– Opta? – mówię, a raczej piszczę, głos mi się jakoś zepsuł, pewnie z wrażenia. Pomyśli, że jestem głuchy albo głupi, albo jedno i drugie, zresztą nie będzie pierwsza. – Czy Otta?
– W sumie to Ota, Otylia. Ale wolę Opta. To pomysł mamy. A zresztą… nie wiem, czy chcesz słuchać wspaniałej historii mojego imienia. Nie musisz iść?
Tak, teraz widzę, że Koperkowa przywołuje mnie gestem. Zdaje się, że zaraz każą mi znowu się wygłupiać.
– Poczekaj tu na mnie – proszę z desperacją w głosie, bo nigdy się nie zdarzyło, żeby jakaś dziewczyna do mnie zagadała, a co dopiero taka z rudą aureolą.
Z ociąganiem ruszam w stronę Koperkowej, specjalnie powłócząc nogami. Udaje mi się przywołać na twarz grymas, który ma oznaczać silne dolegliwości.
– Gdzie ty się podziewasz?! – piekli się Koperkowa. – Ile mamy na ciebie czekać? Jest sztafeta, ustawiliśmy cię w pierwszej czwórce.
Zdaje się, że w pierwszej po to, żebym zdążył dobiec przed końcem wyścigu.
– Pani profesor – jęczę – boli mnie brzuch. Nie dam rady, naprawdę.
Marszczę brwi i gnę się wpół, ale jednocześnie uważam, żeby nie przesadzić, poza tym z trudnością tłumię śmiech i zdaję sobie sprawę, że to się zaraz może źle skończyć.
– Pani wie, że biegi na mnie źle działają. Dostałem strasznej kolki.
Patrzy na mnie z politowaniem i też marszczy brwi, jakby chciała mnie przedrzeźniać. Z tym ruchliwym wąsikiem nad górną wargą przypomina chomika, który próbuje ocenić, czy ziarno jest świeże, czy oszukane.
– No dobrze – ustępuje. – Jak ci nie przejdzie za kwadrans, pójdziesz do pielęgniarki. Idź odpocząć, po sztafecie są skoki w dal, może dasz radę.
Kiwam głową tak smutno, jakbym się martwił tym, że sztafeta mnie ominie, a potem odwracam się i już chcę prawie pobiec, ale przypominam sobie, że przecież boli mnie brzuch, więc wlokę się z powrotem w stronę ławki. Ta cała Opta jest tam nadal, siedzi i patrzy na mnie. Nawet nie pisze esemesów, żeby udać, że ją to bawi albo że jej to wisi.
– Hejka. Jak brzuch? Nieźle zagrane – ocenia i znowu się śmieje.
Nie jestem pewien, czy mi się to podoba. Ile się można tak śmiać?
– A ty co? Tobie pewnie starzy załatwili zwolnienie z wuefu?
– Nie musieli załatwiać, ale rzeczywiście mam zwolnienie z wuefu. Mam astmę. Mogę co najwyżej ćwiczyć jogę. Taki bieg by mnie zabił.
– Mnie też o mało nie zabił – przyznaję. – Może ja też mam astmę, tylko o tym nie wiem?
Dlaczego jak chcę dobrze wypaść, to zawsze muszę się zbłaźnić? „Może też mam astmę”. Świetnie. Cały ja.
Ale ona znowu się śmieje.
– Wiedziałbyś – mówi. – Posłuchaj.
Zbliża się do mnie. Czuję się nieswojo. Pachnie słodko, jak ciastko. Jest tak blisko, że prawie mnie dotyka. Oddycha głośno i coś w jej oddechu lekko świszczy.
– Słyszysz? Zaraz się muszę zainhalować. To dlatego, że tu jest pełno roślin. Pyłki, no wiesz. Fruwają jakieś dziady w powietrzu, cholery można dostać. Na szczęście niedługo zima! Mam też uczulenie na koty, psy, a największe na konie. Konik machnie ogonem, a ja padam jak mucha. No i mam astmę wysiłkową, czyli sporty nie dla mnie.
– Zazdroszczę. Przynajmniej nie musisz biegać w sztafecie.
To znowu głupie, co mówię, więc oczekuję, że zaraz mi powie, żebym spadał w końcu z tymi moimi niewydarzonymi dowcipami, ale ona mówi zupełnie poważnie:
– Racja. To duży plus. Mogę się na przykład teraz relaksować i prowadzić interesującą konwersację.
No nie, chyba nie mówi o rozmowie ze mną!
Milknę. Nie mam pojęcia, co dalej. Na szczęście ona należy do tych, które cały czas nawijają.
– To co, chcesz posłuchać historyjki o moim imieniu?
– Jasne.
– Myślisz czasem o chwili, w której powstałeś?
– Kiedy się urodziłem? – pytam, bo dla wielu ludzi to jest to samo.
– No nie. Kiedy zostałeś poczęty – mówi wprost.
Oczywiście, że myślę. To pierwszy Ważny Moment z tych, które do tej pory zmieniły moje życie. Więc myślę. Najwięcej chyba o tym, czy w ogóle gdzieś byłem, zanim powstałem, ale przecież nic nie powstaje z niczego i nic w przyrodzie nie ginie, więc nawet jeśli istniałem tylko w postaci atomów albo jakiegoś gwiezdnego pyłu, to przecież byłem ja. Choć oczywiście oficjalny moment mojego poczęcia wypada w pewne wakacje na początku dwudziestego pierwszego wieku. Z moich kalkulacji wynika, że musiał być to lipiec, skoro urodziłem się w marcu. Mama nigdy nie chce ze mną o tym rozmawiać, uważa, że to nie są tematy dla dzieci.
Ciekawe, że dorośli tak często zmieniają perspektywę. Raz jesteś dla nich dzieckiem, a raz prawie dorosłym, w zależności od tego, czego od ciebie chcą albo czego nie chcą, żebyś robił. Znalazłem stare zdjęcia na pawlaczu, mama co prawda wycięła z nich ojca, ale zostały plaża, ręcznik i morze. I data w rogu też została, 12 lipca, mniej więcej dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem, dlatego można domniemywać, że to stało się właśnie wtedy, bo mama jest na tym zdjęciu promiennie uśmiechnięta. Ojca z tej fotki usunęła, więc nie wiem, jaką miał minę, no ale trudno sobie wyobrazić, że był smutny, bo raczej się wtedy jeszcze kochali. Ciekawe, kto im to zdjęcie zrobił, nie było wtedy jeszcze selfie sticków, nawet komórki były jakieś przedpotopowe. Wyobrażam sobie, że ustawili aparat na zamku z piasku albo kopcu kamieni i włączyli samowyzwalacz. Lubię sobie wyobrażać takie rzeczy, nieznane szczegóły. Nawet chyba wolę je sobie wymyślać, niż żeby ktoś mi powiedział, jak było naprawdę.
– Czasem myślę – odpowiadam lakonicznie.
To całe streszczenie, na jakie mnie stać. Głupio jest rozmawiać o takich rzeczach.
Opta odsłania zęby w uśmiechu.
– No więc tak: w te romantyczne wakacje, kiedy rodzice mnie stworzyli z niczego, rozumiesz… – zawiesza głos. – Nie, no wiem, że to może głupie w ogóle się zastanawiać, jak to było, kiedy ze sobą spali, no wiesz, i z tego zrobiło się dziecko… Jak o tym myślę, to mi jakoś dziwnie, ale myślę… w każdym razie sprawdziłam w internecie i – bingo! Otylia Jędrzejczak, no wiesz, ta sławna pływaczka, właśnie wtedy zdobyła złoty medal w Helsinkach na dwieście metrów motylkiem, no i tak sobie ich wyobrażam, jak nad tym jeziorem się migdalą, a potem wracają do obskurnej, taniej kwatery, włączają telewizor, bo jest na wyposażeniu, i tam Otylia dopływa jako pierwsza i mama mówi: „Adam, jakby co, to nazwiemy ją Otylia, a jak będzie chłopak, to chyba Otto”. Chichrają się strasznie i kotłują w tej pościeli, aż w końcu wtyczka od telewizora wypada z kontaktu i potem jest już tylko ciemność…
– Matka ci to opowiedziała?
– Nie matka – prostuje. – Mama. Brzydkie słowo: „matka”, nie?
– Może nie brzydkie, ale na pewno mniej czułe.
– Wyobraź sobie, że nie dowiedziałam się tego od mamy ani od taty. Sama to wykoncypowałam.
Chyba mamy ze sobą coś wspólnego. Wymyślanie rzeczywistości.
– To znaczy, mama powiedziała, że to na cześć Otylii Jędrzejczak, bo ją ceni jako sportowca i tak dalej, no ale jest przecież tyle sportsmenek o znacznie piękniejszych imionach. Otylia to jakby była otyła, jakaś grubaska, no, okropniejszego imienia nie mogę sobie wyobrazić… szczególnie przy moim wyglądzie…
Patrzę na nią, nie zwróciłem na to wcześniej uwagi, może dlatego, że w ogóle nie patrzyłem na jej figurę, tylko na te włosy i uśmiech, ale Opta rzeczywiście jest pulchna. Nie gruba, tego bym nie powiedział. Jest… jak donat. Donat ubrany w długą spódnicę w jaskrawe, różowe kwiaty, żółty sweter i zielone martensy.
– Jak byłam mała, mówili na mnie Ota. A potem mama zaczęła mówić Opta. Bo podobno nie widziała bardziej optymistycznego dziecka. Może i lepiej, bo sportowe imię dla fajtłapy z astmą to trochę słabo, nie?
– Wcale nie wyglądasz na fajtłapę – mówię. – Po prostu…
– Jestem trochę chora. Troszeczkę – dopowiada. – Ech, nieważne. Mam ochotę na ciacho. Na szczęście nie mam chorego żołądka i mogę jeść, ile wlezie. Co zresztą widać. Idziemy?
– No, jak Koperkowa zobaczy, że z bolącym brzuchem jem ciastko…
– To nie będziesz jadł. Będziesz patrzył, jak ja jem. A umiem świetnie jeść, to jedna z rzeczy, jakie najlepiej mi w życiu wychodzą. Wiesz, że jest taka artystka, co w jednej galerii obierała ziemniaki? No to ja mogłabym tak sobie usiąść na stołku i jeść ciastka. Nazwałoby się ten happening _Grubaska je ciastka_ i całe miasto przychodziłoby go oglądać.
Parskam śmiechem. Ona mi odpowiada śmiechem jeszcze głośniejszym, tak ze dwa razy mniej więcej. Brzmi tak, jakby ktoś do metalowego wiadra wsypał szklane kulki. Schyla się za ławkę i wyciąga gitarę. Nie zauważyłem jej wcześniej.
– Grasz? – Nie mogę się powstrzymać i pytam prosto z mostu.
– Nie, tak sobie noszę, dla szpanu. – Znowu się chichra, jakby to był normalny sposób porozumiewania się. – No jasne, że gram. Mam lekcję po szkole, na Łowickiej, dlatego ją tu przywlokłam.
Zarzuca gitarę na plecy i teraz wygląda naprawdę odlotowo z tymi włosami, uśmiechem i gitarą. Ja jej na pewno nie powiem, że grałem kiedyś na keyboardzie, a nawet chodziłem do szkoły muzycznej, jeszcze by chciała, żebym pokazał, co umiem. Już sobie to wyobrażam: siedzimy razem, ja gram na klawiszach, ona na gitarze, i śpiewamy na dwa głosy, a na trybunach na boisku zbiera się cała szkoła i rzucają w nas pomidorami jak na Tomatinie.
Staram się nie iść zbyt żwawo, żeby nikt się nie zorientował, że symuluję. Tak naprawdę jednak rozpiera mnie energia. Dawno nie byłem taki radosny. To żałosne: zdaję sobie sprawę, że ta radość zapewne wynika z faktu, że zwykle nikt ze mną nie rozmawia. Ale nie, czy cieszyłbym się tak samo, jakby wdał się ze mną w pogawędkę jeden ze szkolnych mięśniaków? Niekoniecznie.
Opta wlepia wzrok w słodycze, a jej oczy lśnią. Przypominam sobie, że mam dychę. A może by tak zachować się jak dżentelmen i kupić jej to ciastko?
– Które chcesz? – pytam i przełykam ślinę, dziwnie zgęstniałą, chyba z przejęcia. – Kupię ci.
– No co ty! – Śmieje się, odrzuca głowę w tył, zamiata tymi rudymi włosami. – Sama kupię. W końcu jest równouprawnienie, nie?
– A co to ma do równouprawnienia, że chcę ci kupić ciastko? – dziwię się. – Chyba nie jesteś feministką?
Znów głupi tekst.
– Oczywiście, że jestem – obrusza się. – Każdy mądry człowiek jest feministą, ty nie?
– Ja? Przecież jestem facetem. – Teraz ja się śmieję. – Też pomysł!
– Wiesz co? Robisz się całkiem ładniejszy, jak się śmiejesz.
Całkiem ładniejszy? Zaczynam mieć wrażenie, że ta Opta to ma nierówno pod sufitem. Ale już się odwraca, kupuje kawał ciasta czekoladowego i sernik z galaretką. Trzyma obie tacki w ręku, kiedy przychodzą jakieś dwie dziewczyny. Jedna ją popycha, widzę, że umyślnie. I ten czarny czekoladowy prostopadłościan spada na trawę. Opta mało się nie przewraca pod ciężarem gitary na plecach. Druga smukła blondynka rechocze.
– Się grubaska nie pożywi – mówi ta pierwsza.
I znowu chichoczą.
Wstydzę się za nie, chociaż ich nie znam.
– Ej – protestuję. – Trochę przesadzacie.
– Och, szczawik broni naszej grubaski! Patrzcie, Otyła Otyla ma adoratora! Ale kto to jest? Kolega z piątej? Uważaj, bo ci pampers przecieknie! Chociaż może jak mu coś zagrasz, to ci kupi w nagrodę nowe ciasteczko?
Czuję się zupełnie do bani, bo nie potrafię nic zrobić, nic odpowiedzieć, pochylam tylko głowę, jak zawsze przegrany w takich sytuacjach. Ale one już odchodzą, widzę to kątem oka, podnoszę więc głowę.
– Nie przejmuj się nimi – mówię. – Kupię ci drugie.
– Nie żartuj. – Wzrusza ramionami i podnosi ciastko z trawy. – Krótko leżało, nie?
Patrzę na nią, jak je. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak jadł. Przy każdym kęsie przymyka oczy, długo przeżuwa, a gdy przełyka, to ten wyraz błogości na jej twarzy robi się jeszcze wyraźniejszy.
Ona pochłania ciastka, a ja pochłaniam wzrokiem ją. Przy ostatnim kęsie sernika przypomina sobie o mnie.
– Chcesz kawałek?
Kręcę głową.
– Przecież mam straszne bóle brzucha, to może być nawet wyrostek…
Tym razem to ja wybucham śmiechem. Wszystko nagle wydaje się lekkie i piękne, jej ruda aureola, wielkie zęby i okruszki ciasta, które spadają na trawę. Wyrzuca tacki do niebieskiego worka na śmieci zamocowanego na stojaku.
– Przepraszam – mówię, a raczej mi się wyrywa.
– Za co?
– Że… – Nie wiem, jak to powiedzieć. Tak mi się wyrwało to „przepraszam”, pewnie dlatego, że ta dziewczyna jest taka szczera i w jej obecności człowiek też mówi to, czego za żadne skarby nie powiedziałby w innej sytuacji. – No, za to, że nie ukręciłem łbów tym twoim koleżaneczkom. Że ich nie spuściłem w kiblu ani nic w tym rodzaju.
– Przestań. Po prostu mnie nie lubią i tępią, ale ja się tym w ogóle nie przejmuję. Przecież i tak nie uderzyłbyś kobiety, nie?
– No nie – przyznaję zgodnie z prawdą, choć tak naprawdę to nie wiem, jaka jest dobra odpowiedź. Gdybym tak powiedział przy mięśniakach, toby mnie pewnie wzięli za cieniasa.
– Ja się nie przejmuję tymi, co mnie nie lubią. Szkoda energii. Po co? Niech sobie gadają, mnie to w żaden sposób nie dotyka.
– Poza tym nie jesteś gruba – mówię odważnie. Naprawdę, w życiu nie pomyślałbym, że tak będę gadał z dziewczyną.
– Trochę jestem. I co z tego? W rzyci to mam, znaczy w dupie, po śląsku. Moja mama też była trochę gruba, a potem została największą laską na osiedlu. A nawet jakby nie, co z tego? W tym świecie jest miejsce i dla grubych, i dla chudych. A ja mówiłam ci, że w jedzeniu nie mam sobie równych.
– Widziałem – odpowiadam z uśmiechem.
I wtedy niestety przychodzi Koperkowa.
– Maślanka, chodź no tu – komenderuje. – Jak brzuch?
– Lepiej.
Nie ma już sensu kłamać.
– No. To dobrze. Proszę za mną.
Obrzucam Optę przepraszającym uśmiechem. Co robić. Jestem tu przecież więźniem i muszę podporządkować się żądaniom oddziałowej.
Dzień Sportu się skończył. Potem wypatrywałem Opty, ale nigdzie jej nie było. Wróciłem więc do domu albo czegoś, co powinno nim być.
Wika siedzi przy stole kuchennym i gra na komórce. Zlew jest pełen brudnych naczyń, a z kosza na śmieci aż się wysypuje.
– Gdzie babcia? – pytam.
– Leży. – Wika wzrusza ramionami. – Głodna jestem.
– A obiadu w szkole nie jadłaś?
– Jadłam. Ale to było dawno.
– Nie mogłaś czegoś sobie zrobić? Albo chociaż pozmywać?
– Jak widzisz, nie mogłam.
Krótkie pytania, krótkie odpowiedzi. Jak zwykle. Wika.
Po drugim Ważnym Momencie, tym, kiedy przyszedłem na świat, przyszedł trzeci – narodziny Wiki. Z obu mało co pamiętam, choć urodziliśmy się w tym samym szpitalu na Solcu, i gdyby mnie tam wpuszczono po jej urodzinach, może przypomniałbym sobie coś z własnych. Ale nie wpuszczono.
To trzeci Ważny Moment, nie tylko dlatego, że od tej pory mam rodzeństwo, ale dlatego, że Wika pochłonęła całą uwagę mamy. Od tej chwili przestałem być jej dzieckiem, zostałem synem ojca, czyli właściwie niczyim, bo ojciec już wtedy mało się w naszej rodzinie udzielał. Nie chcę się skarżyć, ja rozumiem, że mama bardzo chciała mieć córeczkę i w ogóle, a w złości to mi parę razy powiedziała, że jestem podobny do ojca, więc się nie dziwię, że za mną nie przepada.
Wika to co innego, jej nie dało się nie lubić, bo to taka mała słodka blondyneczka, która sobie każdego okręca wokół palca w pięć minut. Okręcała. Z małej słodkiej blondyneczki nic nie zostało. Wraz ze ściemnieniem włosów ściemniała jej osobowość. Teraz w wieku zaledwie dziesięciu lat przypomina trudną nastolatkę. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby za szkołą paliła papierosy z tymi swoimi psiapsiółami, klubem Orlic, które wyglądają jak rockowa wersja Spice Girls albo te potwory z _Monster High_, ulubionego kiedyś serialu Wiki, który już teraz jest _passé_, wyrosła z niego tak jak z sukienek. Teraz nosi czarne dżinsy i koszulkę z napisem „_Fuck off_”. Dobrze, że babka nie zna angielskiego.
W przeciwieństwie do mnie Wika jest w szkole popularna. A więc rodzicom udało się wyprodukować również egzemplarz, który nie jest przegrany już na starcie.
– Matka… mama się odzywała?
Kręci głową.
Uhm. Idę do babci.
Jej pokój, zaadaptowana dla babci dawna sypialnia mamy na pięterku, pachnie lekami i starością. Starość ma swój zapach, wiem, odkąd babcia tu mieszka. Ma już prawie osiemdziesiąt lat, chociaż mama dopiero czterdzieści. Babcia długo nie miała dzieci, sama mówi, że mama im się trafiła jak ślepej kurze ziarno. Jak już stracili nadzieję.
– Hej, Babi – witam się. – Jak leci?
– A ty co taki zadowolony?
No tak. Matka by pewnie nic nie zauważyła, ale babka ma radar na wszystkie niuanse mojego nastroju.
– Wygrałeś w biegach?
– Babciu! Nie żartuj. Po prostu… – I już jej chcę opowiedzieć, że poznałem miłą dziewczynę i w ogóle, ale nie przechodzi mi to przez gardło. – Jakiś mam dobry nastrój. Bez powodu.
– Akurat. – Babka mruży oko.
– A ty jak się czujesz?
– Świetnie. Coraz lepiej. Coś dzisiaj byłam słaba, ale dochodzę do siebie.
– Babciu… – zaczynam z ociąganiem, z nią trudno rozmawiać na takie tematy. Zachowuje się, jakby była trzy razy młodsza. – Może powinnaś iść do lekarza?
– A gdzie mi tam te konowały! – obrusza się. – Przecież muszę się wami zajmować! Nic mi nie jest! Gadam, znaczy żyję. Muszę po prostu trochę odpocząć. Zgaś światło, Feluś.
Tak wygląda mój dom. Wika grająca na komórce, babcia leżąca na górze i ja: szkolny _looser_, specjalista od brudnej roboty, który zaraz zakasze rękawy i będzie zmywał naczynia. Nikogo więcej w tym domu nie ma i jeszcze przez jakiś miesiąc nie będzie. Albo i dwa. Bo… no właśnie.
Pewnego dnia – miałem wtedy siedem lat, a Wika trzy – ojciec całkiem znikł z naszego życia. To ten Czwarty Moment. Nie żebym odczuł to jako jakąś wielką zmianę, bo – jak już mówiłem – i wcześniej rzadko w domu bywał. Jeździł tirami i wpadał tylko kilka razy w miesiącu, ale mama przeżyła to mocno, bo nagle zabrakło pieniędzy, musiała iść do pracy, a Wikę oddać do przedszkola. Mama jest pielęgniarką i słabo zarabiała, ciągle nie mieliśmy kasy, bo przedszkole też kosztowało, trzeba było płacić czynsz, kupować podręczniki i ubrania, i wszystkie te rzeczy − za każdym razem mama tylko wzdychała. Od ojca nic nie dostawaliśmy, a jak babcia mówiła, żeby mama go pozwała o alimenty, to ona na to, że nic od niego nie potrzebuje. No, to były ciężkie czasy, gdyby babcia mi czasem czegoś nie kupiła, to nie wiem, bo zawsze Wika była pierwsza w kolejności. Nie chcę się skarżyć, bo przecież jakoś dawaliśmy sobie radę… aż do pewnego momentu.
No właśnie. Piąty Moment to ten, kiedy mama po raz pierwszy wyjechała do Niemiec. Miałem wtedy dwanaście lat, a teraz mam czternaście. Zostaliśmy z babcią i nie było tak źle. Mama się tam opiekowała jakimś staruszkiem i przez miesiąc zarobiła tyle, że spłaciliśmy część długu w spółdzielni mieszkaniowej. Kupiła też komputer i pralkę, bo stara była zepsuta, i w ogóle wydawało się, że nastały nowe, lepsze czasy.
Miała wyjechać na krótko, zastępowała tam kogoś. Ale potem przyszły następne wyjazdy. I częściej jej nie było, niż była. Jakoś sobie radziliśmy, dopóki babcia nie zachorowała. Ledwo chodzi i potrzebuje mnóstwo forsy na leki, no i teraz mama mówi, że tym bardziej musi jeździć do pracy. Zrobiło się kitowo.
– Wynieś chociaż śmieci – proszę Wikę, a ona patrzy na mnie spode łba.
– Przecież widzisz, że odrabiam lekcje. Dobrze wiesz, że w czwartej klasie są wyższe wymagania.
– Przecież nie odrabiasz, tylko grasz.
– Nie gram. Sprawdzałam na grupie, co było z matmy.
Widziałem, że grała. Naprawdę potrafię to odróżnić, ale nie mam siły się z nią kłócić. Zaczynam zmywać z nadzieją, że to ją wykurzy do jej pokoju, bo naprawdę nie chce mi się już nawet na nią patrzeć. Nic nie robi i wszystko ma w nosie, nikt jej nie wychował, więc trudno, żeby mnie się to udało. Chciałbym, żeby mama już wróciła i zajęła się tym wszystkim.
Wika nie wychodzi, ale zakłada słuchawki na uszy, pewnie po to, żeby nie słyszeć odgłosów zmywania. Jednak coś jadła, wiem, bo próbuję domyć garnek po budyniu. Oczywiście nie przyszło jej do głowy, żeby mi zostawić choć trochę. Ciekawe, czy zaniosła babci… I czy babcia w ogóle coś jadła.
– Wika…
Udaje, że nie słyszy, ale próbuję się przebić przez słuchawki, w końcu nawet przez słuchawki przecież coś jednak słychać. Potrząsam nią i zdzieram jej słuchawki z uszu.
– Aua! – piszczy. – To boli! Zabieraj się z tymi łapami.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_Odnalezione przypadkiem zdjęcie kryje rodzinną tajemnicę, którą próbuje rozwikłać piętnastoletnia Linka. Rodzina nie chce z nią rozmawiać o sprawie sprzed lat. Jakby tego było mało – Linkę czeka egzamin gimnazjalny i miłość, na którą nie jest jeszcze gotowa.
W kolejnym tomie dziewczyna dostaje się do wymarzonego liceum. Czy uda jej się zarobić na czesne w szkole marzeń? Czy jej związek na odległość przetrwa?
W następnej części zajęta swoimi sprawami Linka nie zauważa, że jej najbliższa przyjaciółka zaczyna mieć poważne problemy osobiste. Jedyne, nad czym ma kontrolę, to dieta...
www.wydawnictwoLITERATURA.plAKTUALNE PROBLEMY MŁODYCH DOROSŁYCH
OBRONIĆ KRÓLOWĄ
Nastoletnia Greta musi zamieszkać z ojcem, jego nową żoną i córką w małym miasteczku. Nie jest zachwycona, ale szybko okazuje się, że przyrodnia siostra to skarb, a Igor, chłopak z sąsiedztwa, jest przyjacielski i skory do pomocy. I tak na nią patrzy… Czy skrywająca tajemnicę Greta zadomowi się w nowym środowisku?
SEZON NA ZIELONE KASZTANY
Barbara Kosmowska napisała książkę o życiu współczesnych nastolatków. Nie tylko o problemach są te historie – każda sytuacja może mieć też jasną stronę lub optymistyczne zakończenie, a kryzysy bywają szansą na budowanie lepszych relacji z rodzicami i rówieśnikami. To książka pełna optymizmu, „balsam dla duszy” w trudnym czasie dojrzewania.
_fragment recenzji Marzanny Kuszyńskiej_
_Fundacja ABCXXI Cała Polska czyta dzieciom_
www.wydawnictwoLITERATURA.pl