Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zielone oczy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zielone oczy - ebook

Dla Polaków wojna to coś w rodzaju pojedynku na pistolety dwóch ludzi honoru, otoczonych gromadką sekundantów w sztywnych kołnierzykach i przy udziale chirurga. Tak jak człowiek honoru nie powinien nic takiego zrobić, co by wskazywało, że boi się pojedynku, tak naród powinien ciągle demonstrować, że nie cofnie się przed wojną. Dla Anglików wojna to obrona narodowych interesów, o ile to możliwe, za pomocą przelewania cudzej krwi wystawianie na niebezpieczeństwo innych krajów. Right or wrong – my country. Dla Polaków polityka zagraniczna to scena obrotowa dla deklamacji Słowackiego i innych wieszczów. Zdarza się, że scena się obróci, reżyseria i gwiazdory wyjadą, jeśli nie na Berdyczów, to na Zaleszczyki, a dzieci, dziewczęta nieletnie z nieporównanym heroizmem pójdą w „bój bez broni”, będą rozstrzeliwane, masakrowane, mordowane. Dla Anglii pojęcie „bój bez broni” nie istnieje, a gdyby istniało, miałoby charakter niepoważny, komiczny, coś jak gdyby ktoś zapewniał, że będzie latać, choć nie ma samolotu.
Stanisław Cat-Mackiewicz

Mackiewicz porusza sugestywnością narracji, indywidualnością, odwagą. Nie mniej aktualne pozostaje przesłanie jego wywodów. Sprowadza się ono do tłumaczenia sensu uprawiania polityki, negliżowania złudzeń oraz umiejętności zachowania w niesprzyjających warunkach. Z walk, które prowadził, Mackiewicz wychodził pokiereszowany, często zawiedziony brakiem rezultatów, na jakie liczył, zawsze jednak z satysfakcją. Jej powodem była niechęć do występowania w roli pasażera własnego przeznaczenia i racja, którą miewał znacznie częściej niż jego krytycy.

prof. Rafał Habielski

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 97883-242-1881-3
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Łuczywo, które gaśnie

Śnieg topniał, las był o kilkanaście kroków, słońce zachodziło na czerwono, kałuże pachniały. Była wyjątkowa cisza. Pomimo zimna poprosiłem dziewczynę o wodę; dała mi ją przez płot w naczyniu blaszanym, które u nas nazywa się „kowszyk”. Kobyła kręciła się pode mną, i woda wylewała się na siodło, moczyła szynel. Byłem wtedy wysłanym w szpicy szeregowym ułanem partyzanckiego oddziału konnego. Był rok 1919 i działo się to w lasach na wschód od Prużan. I wtedy usłyszałem po raz pierwszy w życiu gwizd kuli, potem zaraz drugi i następne. „Uciekaj” – uśmiechnąłem się do dziewczyny, ale ona stała naburmuszona i nieruchoma, wpatrzona w moje wargi; widać bała się, że jej nie oddam kowszyka…

Są w życiu wrażenia nieuchwytne, delikatne, które decydują o pociągach, przywiązaniach człowieka. Zapach lasu… Zapach spoconych włosów dziecka. Zapach dymu od pieczenia chleba, gdy się zimą wieczorem po śniegu kładzie. Ale są inne wrażenia, jeszcze delikatniejsze, subtelniejsze od zapachów. Czy zauważyliście, jak działa światło za oknami?

Gdy się wjeżdża, jeszcze po ciemku, w długą wieś białoruską i pierwsze okienka chat, za którymi pali się komin, łuczywo lub mała lampka naftowa, świecą się jak latarnie w nocy, a potem ciągle blask ich robi się mniej jaskrawy, coraz, w miarę szarzenia ranka, blednie, z początku powoli, potem prędzej i oto przejechałeś wieś; w ostatnim okienku jest już tylko płomyczek malusieńki, żegna cię czymś, co już minęło.

Litwo, Ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie...

Ale po cóż ta liryka – jest w niej coś przykrego, jak wyciąganie rąk do czegoś, czego dotknąć już nie można, jak wybałuszanie gałek ocznych w przód przez ślepca. O historii trzeba mówić pogodnie i anegdotycznie.

Im więcej będzie anegdot, tym lepiej zrozumie młodzież to, co chciałeś powiedzieć, i tym więcej ludzie starsi będą przekręcać twoje tendencje; zamiast istoty rzeczy będą czepiać się tego, co powiedziałeś drugorzędnego, personalnego i nieistotnego, ale więcej jest szans, że twoją książkę przeczytają. Książki, które się cieszą powszechnym autorytetem, na które się ludzie powszechnie powołują, równie powszechnie czytane nie są.

– Ty – powiedziała mi moja znajoma – jesteś przeciwieństwem Chaplina. On w sposób groteskowy i płaski coś przedstawia, a wrażenie z tego, co przedstawia, wynosimy tragiczne. Ty piszesz o historii Polski różne rzeczy z intencjami możliwie patetycznymi, dramatycznymi i przede wszystkim z głośno krzykliwym alarmem na ustach, a tymczasem twoja ścisłość historyczna sprawia, że to wszystko wydaje się nam płaskie – oczywiście nam, Polakom – tragicznie płaskie, ale płaskie.

A więc w dniu 30 września 1939 roku powstał nowy rząd Rzeczypospolitej Polskiej w Paryżu. W doskonale, bodaj najlepiej na świecie, redagowanym czasopiśmie „Paris Match” ukazał się nawet cały reportaż pod tytułem: Rząd w hoteliku dla studentów. Istotnie, ministrowie naszego rządu zamieszkali wtedy w hoteliku „Danube”, na ulicy Jacob, na lewym brzegu Sekwany, jeszcze nie najbardziej typowej dla studenckich legowisk części Paryża, ale już na jej granicy. Na ulicy Jacob już pachnie antykwariatami, starymi meblami i książkami, stuletnimi Francuzami i emigrantami rosyjskimi. Jesteśmy w Paryżu najautentyczniejszym w świecie, którego nie dosięgła niszczycielska ręka Napoleona III, który ze swoim Haussmannem burzył stare mury, aby wznosić nowe imponujące, wielopiętrowe domy i ogromne ulice; proste i wspaniałe, jak wielkość Rzymu w epoce cezarów. Dziś bardzo blisko ulicy Jacob mieści się główna kwatera egzystencjalistów, której wtedy, w 1939 roku, oczywiście jeszcze nie było, a na samym hoteliku „Danube”, na skromniutkiej jego ściance od ulicy spoczywa gustowna i skromna tablica, głosząca, że tu w 1939 roku, od dnia tego do dnia takiego, mieszkał generał Sikorski, „chef de l’armée et Président du Conseil des Ministres”. Ubożuchny hotelik jakby się sam dziwi, że mu się coś podobnego wydarzyło.

W reportażu w „Paris Match” był nawet sfotografowany „general en chef” w piżamie pasiastej i ze szczoteczką do zębów w ręku, widać zdążający do umywalni, której w niezbyt luksusowym numerze albo nie było, albo się zatkała. Inni ministrowie tego rządu byli sfotografowani podobnie: albo na krętych wąskich schodach, albo w jadalni zapijający się kawą i pochłaniający cudowne paryskie „brioches”. Było to wszystko napisane bardzo miło i jak najbardziej z punktu dziennikarskiego odpowiednio, aby uchwycić czytelnika paryskiego za serce i jeszcze to serce przydusić. Szkoda, że reporterzy francuscy, z pochodzenia zapewne rosyjscy biali emigranci lub czerwoni Hiszpanie, tak mało znają historię Paryża i literatury francuskiej, bo wiedzieliby wtedy, że właśnie o tym hoteliku, na ulicy Jacob, pisał Alfons Daudet w swej sławnej na cały świat powieści Sapho, jak to bohater powieści po krętych, obrzydliwych, stromych jego schodach niesie na rękach swoją lafiryndę i jak pierwszy zakręt bierze z młodzieńczą radością i pełen wzrastającej lubieżności, drugi z coraz większym poczuciem ciężaru, a zakręt trzeci już z sapaniem, uciskiem płuc i świadomością, że „diabli mi to wszystko nadali”.

Nie wnosiłem na kręte schody hoteliku „Danube” ani kobiety, ani ministra polskiego, co zresztą w polityce na to samo wychodzi, ale myślałem o Alfonsie Daudecie, ile razy miałem tam audiencję u swego rządu.

Ale generał Władysław Sikorski inaczej odczuł reklamę „Paris Match”. Zawsze w czasie swoich pobytów w Paryżu mieszkał w tym biednym hoteliku i bardzo go lubił. Teraz zrozumiał, że dalsze w nim rezydowanie jest mało reprezentacyjne. Przeniósł więc swoje osobiste walizki do jakiegoś luksusowego mieszkania w okolicach Place d’Étoile, a sztab z resztą i biura swego rządu miał w zarekwirowanym w tym celu hotelu „Regina” na ulicy Rivoli, przed którym stał pomnik Joanny d’Arc. Dziewica Orleańska była zresztą odwrócona tyłem do naszego sztabu, co dało powód prof. Kotowi do opowiadania bardzo sprośnej anegdoty o tym, że blondwłosa święta Francji nie lubi patrzeć na pewne rzeczy. Profesor Kot nienawidził z całej duszy naszych oficerów, naszego wojska, naszego sztabu.

Jak do tego wszystkiego doszło? Od wspaniałości naszego zamku w Warszawie, Belwederu, wielogmachowych biur ministerialnych, od państwa, z którym liczyli się wszyscy, do hoteliku na ulicy Jacob i do „Reginy”, do której tyłem odwracała się Joanna d’Arc na swojej szkapie.

Nie może to być przedmiotem studium politycznego, boby po prostu mnie poniosło i zacząłbym wrzeszczeć, że moje artykuły w „Słowie” były prorocze i że trzeba było zupełnie inną politykę uprawiać. Ale czasami sobie myślę, dlaczego i po co Józef Piłsudski zostawił po sobie ekipę: Mościcki, Rydz, Beck. Nawet w ramach naszych ówczesnych sfer rządzących można by było dobrać ludzi z charakterem, wzmocnionych ludźmi z inteligencją. Sławek jako prezydent Rzeczypospolitej, Ignacy Matuszewski jako premier, pułkownik Morawski jako minister wojny, chociażby Szembek jako minister spraw zagranicznych.

Jak do tego jednak doszło, że w dniu 30 września 1939 roku prezydent Władysław Raczkiewicz powołał rząd generała Władysława Sikorskiego?

Odpowiedzieć na to trzeba w dwóch paragrafach: Raczkiewicz i Sikorski.

Według art. 24 konstytucji z kwietnia 1935 roku w razie wojny prezydent wyznacza swego następcę.

Jak wiadomo, niestety, nasz prezydent wrześniowy, Ignacy Mościcki, nasz rząd i – co gorsza – nasi generałowie uważali za stosowne przekroczyć granicę Rumunii. Najbardziej mi wstyd tego, że Rydz-Śmigły nie uważał za stosowne powrócić do walczącej jeszcze wtedy Warszawy. Pochodziło to z tego, że nasi generałowie, ludzie pod względem wojskowym niedouczeni, mieli ogromne ambicje polityczne i stąd myśleli, że najważniejsze dla Polski jest to, żeby oni udali się do zbawiającej nas Anglii i tam nadal politykowali.

Roger Raczyński, ówczesny nasz ambasador w Rumunii, opowiadał mi, że pojechał w dniu 20 września do internowanego w Rumunii w miejscowości Bicaz Ignacego Mościckiego i tłumaczył mu, że jako internowany nie jest w stanie nic robić, jest unieruchomiony i wobec tego powinien skorzystać z art. 24 konstytucji, wyznaczyć następcę i potem na rzecz tego przez siebie wyznaczonego następcy zrezygnować. Datę aktu trzeba oczywiście przesunąć o kilka dni wstecz, aby dokument miał charakter wydanego jeszcze na terytorium polskim. Jako następcę Roger Raczyński wysunął Ignacego Paderewskiego.

Roger Raczyński był to człowiek fantastycznie wszechwiedzący. „Rogerze – zapytał go ktoś – czy twoja babka była z domu Larousse, że tak wiesz wszystko?” Jak wiadomo, Larousse to znana encyklopedia francuska. O wszechwiedzy Raczyńskiego wspomina także Stefan Kisielewski w swej powieści. Poza tą swoją wszechwiedzą Roger Raczyński był także fantastycznie inteligentny i podobno równie leniwy. Ponieważ często mnóstwo rzeczy go nudziło, wielu podwładnych sarkało na jego wielkopańskość. Niedaleko Poznania miał pałac, w którego oficynie mieściły się arcydzieła sztuki malarskiej polskiej i francuskiej. Ojciec jego, mecenas sztuki, ocalił swego czasu od zniszczenia Barbakan i Bramę Floriańską. Po prostu wykupił te klejnoty naszej architektury, a potem procesował się, broniąc ich przed zburzeniem.

Kandydatura Paderewskiego, jako człowieka znanego na Zachodzie, znanego w Ameryce, była dość inteligentna, zwłaszcza że Raczyński nie znał postępów zramolenia wielkiego pianisty. Zresztą Roger Raczyński wysuwa jeszcze kandydatury zapasowe, mianowicie kardynała Hlonda, wojewodę Raczkiewicza i byłego ministra spraw zagranicznych, Zaleskiego.

Ignacy Mościcki dał się przekonać. Niestety, nie znam innych mądrych postanowień tego naszego prezydenta, ale to postanowienie rezygnacyjne było niewątpliwie słuszne, zwłaszcza wśród okoliczności, które miały miejsce.

Ale Ignacy Mościcki nie wyznaczył Paderewskiego, tak jak sobie tego życzył Roger Raczyński. Wysłał za granicę swego szefa kancelarii, p. Stanisława Łepkowskiego, z dwoma dekretami. Jeden z tych dekretów wyznaczał istotnie jakąś osobę, drugi był podpisany in blanco, aby za zezwoleniem prezydenta, po telefonicznym porozumieniu się z nim, można było ten dekret wypełnić.

I oto w kilka dni po rozmowie z Mościckim, bo w dniu 26 września, Roger Raczyński siedzi w swej ambasadzie w Rumunii, otoczonej przez tłumy uciekinierów z Polski, niewiedzących, co z sobą zrobić, i z którymi Raczyński także nie wie, co robić. Telefon dzwoni: p. Thierry, ambasador Francji w Bukareszcie, zaprasza do siebie ambasadora zwyciężonej Polski, tłumacząc, że wobec tłumów oblegających ambasadę polską sam się do niego docisnąć nie może.

Raczyński idzie, siada przed biurkiem reprezentanta Francji, na którym leży depesza:

Rząd francuski został poinformowany przez ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Paryżu, że prezydent Mościcki desygnował swego ambasadora w Rzymie jako swego następcę. Proszę spiesznie zakomunikować ustnie p. Mościckiemu, że rząd francuski, nie mając zaufania do wyznaczonej osoby, nie widzi ku żywemu swemu żalowi możliwości uznania jakiegokolwiek rządu powołanego przez generała Wieniawę.Polskie – arcypolskie

Wieniawa – oto jest człowiek o trzech postaciach. W czasach zawziętej walki endecji z Piłsudskim Wieniawa był straszakiem; jak Polska długa i szeroka opowiadano o jego pijaństwie, o tym, jak Piłsudski go bije, i inne podobne trywialności. Taki wizerunek Wieniawy był jak najbardziej w społeczeństwie polskim rozkolportowany i rozpowszechniony.

Zupełnie inny był Wieniawa żywy. Był to człowiek należący zarówno do naszej napuszonej wojskowości, do tych, którzy ciągle o sobie mówili: „My, żołnierze”, i ciągle jak gdyby pozowali do fotografii z koniem, szablą i armatą – jak i do naszego świata literackiego. W klasie rządzących ekslegionistów reprezentował skrzydło najbardziej liberalne. Był taki jakiś film, który został zdjęty z ekranu, gdyż dopatrzono się w nim obrazy podoficerów czy nawet żon podoficerów. Tego rodzaju korporacyjne drażliwości były oczywiście śmieszne, ale zdarzały się, niestety, dość często; znam pewne miasto, w którym Rada Adwokacka protestowała przeciw jakiejś sztuce teatralnej, że obraża adwokatów; ciekawa rzecz, co miałby robić Molier, gdyby lekarze z jego czasów mieli decydujący głos w administracji publicznej. Otóż Wieniawa właśnie otaczał opieką ten film i zdjęcie go z ekranu uważano za afront mu uczyniony. Wieniawa wprowadzał do naszego życia wesołość, dowcip, liberalizm, jakąś francuskość.

Jarossy, konferansjer teatrzyku „Qui Pro Quo”, opowiadał z estrady: – Pułkownik Wieniawa wzniósł na naszym przyjęciu toast: „Wy, »Qui Pro Quo«, jesteście szwoleżerami polskiego teatru”. Myśmy odpowiedzieli: „A pan, panie pułkowniku, jest »Qui Pro Quo« armii polskiej”.

Kiedy prof. Górka zaatakował w szeregu artykułów Sienkiewicza, Wieniawa udzielił „Polsce Zbrojnej” wywiadu broniącego wielkiego pisarza. Wywiad był utrzymany w formie dysputy współpracownika tego pisma z Wieniawą, przy tym ostatnie słowa Wieniawy brzmiały: „Zresztą, ma pan nade mną tę wyższość, że pan te artykuły Górki czytał, a ja nie”.

W swoich Latach nadziei przytoczyłem wiersz Wieniawy, będący jednocześnie wspaniałą autocharakterystyką. Właśnie taki półlegionowy, półcygańsko-artystyczny, półtradycjonalistyczno-rzewny, półmelancholijno-sceptyczny.

Przeżyłem moją wiosnę szumnie i bogato Dla własnej przyjemności, a durniom na złość , W skwarze pocałunków ubiegło mi lato, I, szczerze powiedziawszy, mam wszystkiego dość...

Ustrojona w purpurę, bogata od złota, Nie uwiedzie mnie jesień czarem zwiędłych kras, Jak pod szminką i pudrem starsza już kokota, Na którą młodym chłopcem nabrałem się raz.

A przeto jestem gotów, kiedy chłodną nocą Zapuka do mych okien zwiędły klonu liść, Nie zapytam go o nic, dlaczego i po co, Lecz zrozumiem, że mówi: „No, czas, bracie, iść”.

Nie żałuję niczego, odejdę spokojnie, Bom z drogi mych przeznaczeń nie schodząc na cal, Żył z wojną jak z kochanką, z kochankami w wojnie, A przeto i miłości nie będzie mi żal...

Bo miłość jest jak karczma w niedostępnym borze, Do której dawno nie zachodził nikt, Gdzie wędrowiec wygodne zwykle znajdzie łoże, Ale – własny ze sobą musi przynieść wikt.

A śmierci się nie boję – bo mi śmierć niedziwna; Nie słałem na nią Bogu żadnych śmiesznych skarg, Więc kiedy z śmieszną kosą stanie przy mnie sztywna, W dwóch słowach zakończymy nasz ostatni targ.

A potem mnie wysoko złożą na lawecie, Za trumną stanie biedny sierota – mój koń, I wy mnie, szwoleżerzy, do grobu zniesiecie, A piechota w paradzie sprezentuje broń.

Ja wiem, że mi tam w niebie przecież łba nie zedrą – Trochę się na mój widok skrzywi Święty Duch – Lecz się tam za mną wstawią Olbromski i Cedro, Bom był, jak prawy ułan, lampart, ale zuch.

Może mnie wreszcie wsadzą w czyśćcu na odwachu, By aresztem o... wodzie spłacić grzechów kwit, Ale myślę, że wszystko skończy się na strachu, A stchórzyć raz – przed Bogiem – to przecie nie wstyd.

Lecz gdyby mi kazały wyroki ponure Na ziemi się meldować – by drugi raz żyć, Chciałbym starą z mundurem wdziać na siebie skórę – Po dawnemu... wojować, kochać się i pić.

W maju 1938 roku Wieniawa wyjeżdża do Rzymu w charakterze ambasadora. Było to po Anschlussie, któremu tak długo opierał się Mussolini. Jak wiadomo, po zamachu na Dollfussa Mussolini mobilizuje swoje wojska, posuwa je ku granicy – wtedy Anschluss wywołałby wojnę. Teraz, w 1938 roku, Mussolini jest przez politykę angielską świadomie i celowo wepchnięty w ramiona Hitlera. Jeszcze w lutym 1938 roku Mussolini ponownie proponuje Anglii odwrócenie aliansów, wspólny front przeciwko Anschlussowi. Anglicy znów go odpychają i oto, gdy wreszcie w marcu 1938 roku dokonany jest zabór Austrii, Mussolini już nie protestuje.

Hitler wtedy wysyła do niego swoją słynną depeszę:

„Mussolini, nigdy ci tego nie zapomnę”.

W kilka tygodni później Wieniawa żegnany jest przez warszawiaków jako ambasador wyjeżdżający do Rzymu. Wychyla się z okna wagonu i woła do Adolfa Dymszy:

– Adolfie, nigdy ci tego nie zapomnę.

Był to dowcip szarżujący na powagę dyplomatyczną.

Szanuję dowcip ponad wszystko. Od czasów greckich gubimy się w specjalnościach, zatracamy poczucie syntezy wszechrzeczy. Nie fizyka czy matematyka lub mechanika, lecz właśnie dowcip wydaje mi się dziedziną, w której najwięcej jest syntezy, spojrzenia z góry, kwintesencji tego, co się dzieje. Wierzę w ludzi dowcipnych. Toteż wierzyłem w Wieniawę jako ambasadora.

Ordynat Zamoyski za czasów swej ambasady w Paryżu rozmawiał tylko z prezydentem Rzeczypospolitej Francuskiej, z premierem, ministrem spraw zagranicznych i z Fochem. Nigdy nie poniżył się do rozmowy z jakimś wiceministrem czy dyrektorem departamentu. Polska była państwem, które musiało nadrobić sobie prestiż. Ten sposób bycia Zamoyskiego stwarzał mu duży autorytet w Paryżu. Właśnie dlatego, że nie uganiał się za nikim, że miał powodzenie u kobiet, że strzelał do celu jak artysta cyrkowy, zasłużył sobie na podziw Francuzów, którym te trzy cnoty wydawały się prawdziwie wielkopańskie.

Z góry zakładałem, że Wieniawa będzie stosował metody wręcz przeciwne, że będzie w Rzymie pospolitował się ze wszystkimi, tak jak w Warszawie ze wszystkimi przechodził na „ty”. Ale ta różnica metody o niczym nie przesądzała. Nie chodzi o chwyty w pracy dyplomatycznej, chodzi o jej rezultaty. Zamoyski dla kontaktów ze wszystkimi miał rauty w ambasadzie i podległych sobie urzędników, Wieniawa wolał własną osobą czarować Włochów.

W tym błogim mniemaniu o kwalifikacjach ambasadorskich Wieniawy, pomimo że go odwiedziłem w Rzymie jeszcze w 1939 roku, trwałem aż do chwili wydania dzienników Szembeka¹, z których się dowiedziałem, że na arcysłuszną uwagę Ciana, iż Anglia jest od nas daleko, odpowiedział on błazeńsko-kabaretową ripostą: „wasz sojusznik Mandżukuo jest od was jeszcze odleglejszy”.

Niestety, zbiór raportów Wieniawy, który został wydany przez Instytut Międzynarodowy, dyskwalifikuje go całkowicie jako dyplomatę w poważnym tego słowa znaczeniu.

Zadałem sobie trud i podkreśliłem niebieskim ołówkiem to, co w tych raportach mówią rozmówcy ambasadora, a co on sam. To jest pierwszy sprawdzian roboty dyplomatycznej. Dla dyplomaty informującego swego ministra ważne powinno być oczywiście tylko to, co mówi mu rozmówca. To, co mu się odpowiada, warto jest zacytować tylko w takim wypadku, kiedy twoje słowa w czymkolwiek wiązały politykę twego kraju. Raporty Wieniawy składają się przeważnie z przytoczenia tych argumentów, które on sam wypowiadał. Gdybyż to były przynajmniej argumenty na poziomie! Ale gdzież tam, śmieszna narodowa chełpliwość i frazesy. Żadnego dostępu do rozumowania logicznego i realnego.

Nie znać w tych raportach, aby Wieniawa rozumiał, że dyplomacja, polityka zagraniczna jest jak architektura. Nie można wznosić dachu, kiedy nie ma ścian, i nie można ścian budować bez fundamentów i tak, aby się pod wiatrem zawalały. Trąby jerychońskie obaliły mury, lecz ich nie zbudowały.

W dzienniku Ciana pod datą 15 maja 1939 roku wpisana jest jego rozmowa z Wieniawą. „Powiedziałem mu – pisze Ciano – że niezależnie od tego, co się stanie, Polska zapłaci koszty konfliktu” i dalej: „(…) Żadna pomoc angielsko-francuska w pierwszej fazie wojny nie jest możliwa…”.

Te słowa nie znajdują miejsca w raporcie Wieniawy do Becka o tej rozmowie. Jego raport z 15 maja składa się ze 106 wierszy o tym, co on, Wieniawa, mówił Cianowi, i z 21 wierszy o tym, co Ciano mówił jemu, przy tym to, co było najważniejsze, w ogóle w raporcie uwzględnione nie zostało.

Okoliczności i czasy, w których piszę artykuł niniejszy, nie pozwalają mi na łatwizny szyderstwa. Ale moje polityczne uwagi i przestrogi ileż razy były lekceważone, niesłuchane z dwóch powodów: że nie byłem urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych i że byłem tylko podporucznikiem rezerwy, a ci, od których wtedy nasze losy zależały, byli i dyplomatami, i oficerami wysokich rang. Przecież wiadome było, że wojnę z Hitlerem wygramy, bo u nas dowodzi marszałek Rydz, a tam tylko kapral Hitler.

Cóż ma do powiedzenia Wieniawa hrabiemu Cianowi w tych 106 wierszach? Że on, Wieniawa, jest żołnierzem, i wojny z Niemcami się nie boi. A Ciano był nie tylko do nas dobrze usposobiony, lecz w zachowaniu Polski widział interes polityczny Włoch. Doradza nam politykę zwlekania, jaką później wobec Niemców zastosował Stalin, który wojnę z Hitlerem wygrał.

Zresztą żołnierzem Wieniawa jest tylko o tyle, o ile ten wyraz oznacza kawalerzystę idącego z lancą do boju. Wieniawa szczerze wierzy, że damy sobie radę z potęgą niemiecką. Wojskowy z sensem w głowie nie miałby tego rodzaju złudzeń.

Ale na Wieniawie nie spoczywała całość odpowiedzialności. Prawdziwym dla mnie koszmarem jest list Becka, który znajduję w tymże zeszycie. Jakże można tak się nie orientować w rzeczywistości, będąc ministrem spraw zagranicznych! Swoją wymianę deklaracji z Anglią w marcu i kwietniu 1939 roku Beck nazywa polityką „reasekuracji”, przywołując pamięć tradycji największego taktyka dyplomatycznego XIX wieku, Ottona Bismarcka – podczas kiedy to nie była żadna reasekuracja, lecz wystawienie kraju na największe niebezpieczeństwo, naiwne nabranie się na prowokację polityki angielskiej, która w ten sposób chciała odwrócić pierwsze uderzenie Hitlera od wybrzeży angielskich, a zwrócić je na nas, zwrócić je w kierunku Rosji, wiedząc, że to pierwsze uderzenie będzie śmiercionośne. Beck pisze o możliwości objęcia stanowiska premiera w Polsce przez siebie; możliwość taka nie istniała ani przez chwilę.

Swoją Historię dwudziestolecia² zakończyłem wyrazami: „Polska jest krajem bohaterskich dzieci”. Definicja ta miała znaczenie poniekąd podwójne. Nasze dzieci są istotnie bohaterskie, czego wielokrotnie dowiodły w nieporównanym heroizmie walk z okupantem. Ci, którzy nami rządzą, czy też raczej rządzili, bo piszę o epoce, którą znam dobrze z obserwacji osobistych, mieli znów mentalność polityczną zupełnie dziecinną.

Kiedy czytam te niemądre raporty dyplomatyczne arcysympatycznego, kulturalnego, rycerskiego Wieniawy, to mam wrażenie, jakby do odpowiedzialnej pracy dyplomatycznej zabrała się ładna mała dziewczynka lat dwunastu. Taki sam świeży i wdzięczny sentymentalizm, taki sam brak pojęcia o tym, co to jest polityka międzynarodowa.

Czy to się zmieni kiedykolwiek, czy może się zmienić? Oto jest tragiczne dla naszego narodu pytanie. Od konfederatów barskich do roku 1939, z jedną jedyną przerwą lat trzynastu, jesteśmy wciąż tacy sami.

Na zakończenie pedantyczna, nudna, nikomu niepotrzebna uwaga. W końcu omawianego zeszytu zamieszczony został dekret prezydenta Mościckiego, w którym Mościcki wyznacza swoim następcą Władysława Raczkiewicza, stwierdzając, że dekret wyznaczający na to stanowisko generała Wieniawę traci moc obowiązującą.

Otóż instytucja „następcy prezydenta” stworzona przez Konstytucję kwietniową nie miała swej ustawy wykonawczej i stąd omawianie jej wykonywania jest utrudnione. Ale z brzmienia art. 13 Konstytucji kwietniowej należy mniemać, że prezydent nie miał prawa odwoływania raz już wyznaczonego następcy. Artykuł 13 wyraźnie przewiduje stanowiska, które prezydent obsadza z prawem odwołania, i stanowiska, które obsadza bez prawa odwołania. Następca prezydenta należy do tej drugiej kategorii. Wtedy, w 1939 roku, należało po prostu poprosić Wieniawę, aby się zrzekł następstwa prezydenta, a nie wydawać dekretu bardzo wątpliwego pod względem prawnym.

1 Zob. J. Szembek, Diariusz i teki Jana Szembeka (1935–1945), t. 1–4, Londyn 1964–1972. Mackiewicz korzystał zapewne ze skróconego wydania francuskiego z 1952.

2 Chodzi o Historię Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939.Rafał Habielski

Oczy tego koloru

14 czerwca 1956 roku rejsowym samolotem LOT-u przyleciał do Warszawy Stanisław Mackiewicz. Dla postronnych obserwatorów tego wydarzenia, nie tylko tych, którzy widzieli, jak z maszyną do pisania schodził na płytę lotniska, zdawał się człowiekiem zaczynającym na nowo swoje życie publiczne. Wracał do kraju po 17 latach pobytu na emigracji, podczas których dał się poznać z poglądów tyle niezależnych i wyłącznie swoich, co antykomunistycznych. Walczył piórem o niepodległość Polski widzianej w przedwojennych granicach, działał w Związku Ziem Północno-Wschodnich, u progu decyzji o powrocie był premierem emigracyjnego rządu.

Analizę powodów, które skłoniły Mackiewicza do powrotu, wypada ze względu na ich rozległość odłożyć na inną okazję, trudno jednak w ogóle o nich nie wspomnieć, tym bardziej że mają one związek z Zielonymi oczyma. W oficjalnych enuncjacjach bezpośrednio przedpowrotowych dawał do zrozumienia, że emigracja nie ma szans na realizację stawianych sobie celów, wprowadza w błąd opinię krajową, staje się szkodliwą fikcją¹. Dyskusyjność tych tez nie zwalnia od wspomnienia o innych przyczynach, natury niekoniecznie pozapolitycznej.

Od czasu zakończenia wojny Mackiewicz żył w Londynie na niskiej stopie, w zasadzie w warunkach permanentnego niedostatku. Jakby tego było mało, wisiał nad nim wyrok sądowy za zniesławienie. Do zapłaty była duża suma, przekraczająca bodaj wszystkie jego zarobki od czasu osiedlenia się w Londynie. Powrót mógł oznaczać zmianę kondycji, tym bardziej że były nim zainteresowane władze Polski Ludowej. Przyjazd kogoś takiego jak on w czasie, w którym odwilż przechodziła w destalinizację, był koronnym dowodem, że sprawy w Polsce idą w dobrym kierunku. Sugestia, że system liberalizuje się, nabierała pragmatycznego wymiaru w polityce wewnętrznej i wobec emigracji. Powrót Mackiewicza mógł być wykorzystany do rozładowania kontestacji intelektualistów krajowych oraz pozyskania tych, którzy temu, co dzieje się w kraju, przyglądali się z Londynu i Paryża. Dla komunistów było to wówczas cenne.

Jeśli brać pod uwagę afiszowany przezeń konserwatyzm, monarchizm, kresowość i ziemiańskość, Mackiewicz wydawał się osobliwym sojusznikiem komunistów, co nie zmienia faktu, że usiłowano traktować go jako instrument polityki. Owszem, byłby narzędziem, gdyby nie jego cechy właściwe, z którymi nie miał zamiaru, a pewnie i nie mógł się rozstać. Świadom swojej sytuacji, w punkcie wyjścia w istocie nie najweselszej (jego przyjazd aranżowała komunistyczna policja polityczna), zdawał sobie sprawę, jaką wartość przedstawia dla władz i na jakie koncesje będą zmuszone pójść, chcąc wykorzystać jego powrót. Układ, jeśli taki został zawarty, musiał dawać korzyści obu stronom. Bądź co bądź, przystępował do niego czołowy przedstawiciel nielicznej w Polsce szkoły Realpolitik, rozumiejący dobrze, że polityka jest sztuką możliwości. Mackiewicz nie musiał składać hołdów systemowi, nabierał natomiast prawa do udziału w krajowym życiu umysłowym. W tym głównie widział sens swojej decyzji, pewny, że potrafi wykorzystać szansę. Na brak energii i animuszu nie narzekał nigdy.

Wierny zasadzie robienia tego, co można w danych warunkach, oraz pamiętający, że w polityce cel jest ważniejszy niż położenie, w jakim znajduje się jej podmiot, nie wracał do Polski z planem walki z komunizmem. Wiedział, na co system nie da zgody, czym jest i do czego służy cenzura. Pisarstwo polityczne, którym zajmował się od początku lat 20., musiał zastąpić inną formą, co nie znaczy – inną treścią. Znakomicie nadawała się do tego eseistyka historyczna. Pomysł ten, który testował w Londynie wojennym i powojennym (Historia Polski…; Lata nadziei…), w warunkach krajowych zdawał się mieć wszelkie pozory oczywistości i, co ważniejsze, powodzenia. Wracający do kraju publicysta, ale przecież i polityk, zdaje relację z tego, co widział i w czym brał udział. Z tego przede wszystkim, co znane było w stopniu dalece niewystarczającym i budziło zainteresowanie nie tylko ze względu na osobę autora. W 1956 roku krajowa publicystyka historyczna najlepsze lata miała dopiero przed sobą. Do tej pory mogła zajmować się zagadnieniami bądź neutralnymi politycznie, bądź takimi, których poruszanie było na rękę władzy, co czyniło ją nudną i jałową. Byłoby przesadą twierdzić, że w Polsce nowy etap w dziejach tego gatunku zaczął się w okolicach powrotu Mackiewicza wyłącznie za sprawą jego pisarstwa. Zachętą do jego uprawiania było zelżenie cenzury i następujące, wolno, ale jednak, zdejmowanie z przeszłości, choć nie całej, pieczęci ideologii. Poza dyskusją pozostaje niemniej jednak fakt, że publicystyka Mackiewicza okazała się dla rozważań o przeszłości reaktywującym impulsem.

Jeśli przyglądamy się okolicznościom powrotu Mackiewicza, wypada powiedzieć o jeszcze jednej sprawie, mianowicie o jego oczekiwaniach kierowanych pod adresem audytorium. Był pisarzem, którego samopoczucie i twórczość nie karmiły się uznaniem czytelników i pochwałami krytyki; nigdy nie był jej ulubieńcem. Daleki od megalomanii, świadom, że to, co ma do powiedzenia, nie zyskuje powszechnego uznania, musiał jednak mieć publiczność. Przyzwyczaił się, że jego pisarstwo wzbudzało odzew, reagowano na nie. Tak było przed wojną w wileńskim „Słowie” i na emigracji, w „Słowie” paryskim, w którym rozliczał się z reżimem przedwrześniowym, oraz w wydawanych własnym sumptem broszurach, którymi walczył z polityką generała Sikorskiego i Stanisława Mikołajczyka. Później, zwłaszcza po likwidacji tygodnika „Lwów i Wilno”, który utrzymywał przy życiu do 1950 roku, było z tym coraz gorzej. Pozornie nie miał powodów do narzekań. Niedługo przed powzięciem decyzji o powrocie jego nazwisko znalazło się w czołówce najpopularniejszych pisarzy „Wiadomości”, pisma będącego najpopularniejszym tygodnikiem emigracyjnym. Lecz nie o taką popularność chodziło. Bardziej niż o miejsce w rankingach szło o oddziaływanie, mierzone polemicznymi reakcjami. Przyjeżdżając do kraju, miał pewność, że nie będzie mógł powiedzieć wszystkiego, na co będzie miał ochotę, i nie wszystko, co powie, spotka się z takim odzewem, na jaki liczył, lecz będzie słuchany, nie tylko zauważany.

Zanim przejdziemy do Zielonych oczu, rzućmy okiem na okoliczności rozstania Mackiewicza z emigracją i jego początki w kraju. W Londynie żegnano go oskarżeniami o zdradę i szyderstwami. Okazał się najbardziej skompromitowanym politykiem pozakrajowym, pamflecistą specjalizującym się w oszczerstwach oraz osobnikiem lubującym się w atmosferze „dostojewszczyzny”. Przypominano jego „germanofilizm” i długi². Był zarozumialcem obarczonym szeregiem „kompleksów”, z których najdonioślejsze skutki miały mieć „antyzachodni” i „kapitulancki”³. Przepowiadano, że po powrocie „użyje sobie” na emigracji, dodając, że „jest sobie na czym używać”⁴, ekspulsowano ze Związku Dziennikarzy RP oraz Związku Ziem Wschodnich⁵.

W Warszawie od początku czuł się obco i, wedle jego własnych słów, „straszliwie” samotnie. Ale w zasięgu ręki czekało to, czego brakowało mu w Londynie. Udział w jego powrocie, trudno powiedzieć jak znaczący, miał Bolesław Piasecki, przywódca Stowarzyszenia PAX. Oferował Mackiewiczowi obecność w swoich pismach oraz możliwość publikacji w Instytucie Wydawniczym PAX. Była to oficyna ciesząca się przywilejami tematycznymi i cenzuralnymi, zapewniająca szybki druk, w miarę wysokie nakłady i godziwe honoraria. Związek z PAX-em, w którym przystań znalazło kilka osób znanych Mackiewiczowi sprzed wojny, między innymi Aleksander Bocheński, miał mimo to pewne mankamenty. Bodaj najpoważniejszym była rezerwa, z którą do Stowarzyszenia i jego wydawnictw podchodzili emancypujący się pisarze i publicyści. Dla nich trybuną był „Przegląd Kulturalny” i „Nowa Kultura”, a niebawem „Tygodnik Powszechny”, który w końcu 1956 roku wrócił do prawowitej redakcji z rąk… PAX-u. Istniały zatem obawy, jeśli nie ostracyzmu, to środowiskowej marginalizacji. Tyle że Mackiewicz drukował, gdzie mógł, nie tylko u Piaseckiego, i nigdy nie przywiązywał wagi do opinii kolegów po piórze. Życie organizacyjne (wstąpił do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Związku Literatów) interesowało go minimalnie. Nie był człowiekiem zbiorowości.

Związki z oficyną i pismami PAX-u nie okazały się więc istotne dla jego położenia, choć po Październiku wypomniano mu je parokrotnie. Mackiewicz nie ofiarował się zresztą Piaseckiemu na wyłączność. Korzystał z innych propozycji, tych zaś początkowo nie brakowało. Jeszcze w 1956 roku, w PAX-ie, wyszła jego biografia Stanisława Augusta, wznowienie książki, która pierwodruk miała w Londynie trzy lata wcześniej. W 1957 roku ukazał się wybór tekstów krytycznoliterackich opublikowanych przed powrotem do kraju (Muchy chodzą po mózgu), który wydało Wydawnictwo Literackie, oraz biografia Dostojewskiego, pochodząca z lat powojennych, ale nieogłoszona po polsku (PAX), a także rzecz nowa, napisany już w Warszawie pamflet Londyniszcze (Czytelnik)⁶. W 1958 roku wyszło pierwsze wydanie Zielonych oczu, po roku drugie.

Mierząc się z tą książką, wypada zacząć od pytania, czym była i dlaczego została napisana. Gatunkowo rzecz jest trudna do precyzyjnej kwalifikacji, jak zresztą duża część prac, które wychodziły spod ręki Mackiewicza. Gdzieniegdzie esej, niekiedy reportaż historyczny, czasami wspomnienia oraz porcja dokumentów. Uprawiał już odmianę tego typu. Podobną metodę przyjął, pisząc Lata nadziei..., książkę, która relacjonowała drogi polityki emigracyjnej w czasie wojny. Wedle pierwotnych zamierzeń Zielone oczy miały się zresztą nazywać Lata nadziei. Edycja druga. Dlaczego zdecydował się na zmianę tytułu? W liście do przyjaciela dawał do zrozumienia, że powodowały nim względy natury prywatnej. Oczy tego koloru miała pewna osoba, która odrzuciła jego uczucia, co nawiasem mówiąc, nie pozostawało bez wpływu na decyzję o powrocie.

Mniejszy problem niż prawidłowe odczytanie książki sprawiało jej pierwszym czytelnikom zaspokojenie ciekawości powodu, dla którego została powołana do życia. Mackiewicz był człowiekiem o stylowych manierach, w związku z czym uważał za naturalne podzielić się refleksją nad tym, co robił i co zamierza. Tak było w Londynie przed wyjazdem, o którym publicznie uprzedził, za co został odsądzony od czci i wiary, i tak musiało być po powrocie. Uważał, że krajowej publiczności należy się sprawozdanie z tego, w czym brał udział przez ostatnie kilkanaście lat, wyjaśniające zarazem powody powrotu. Była też druga przyczyna, bardziej pragmatyczna. Świadomość tego, czego oczekuje krajowy czytelnik, okłamywany dotąd i karmiony papką materializmu historycznego. Ofiarowywał mu więc opowieść o wydarzeniach ważnych, napisaną językiem, którym posługuje się człowiek wolny. Zdawał sobie sprawę, że jego potencjalny odbiorca wiedział o tym, co działo się poza krajem w czasie wojny, a zwłaszcza po jej zakończeniu, zaskakująco niewiele. Wedle obowiązującej dotychczas, oficjalnej wykładni emigracja polityczna była grupką renegatów i bankrutów dyszącą nienawiścią do Polski Ludowej za odebrane im majątki i stanowe przywileje.

Pobieżny rzut oka wystarczał, by dostrzec w książce Mackiewicza tylko tę warstwę. Tak traktowało ją wielu współczesnych czytelników i krytyków, o czym świadczą recenzje, których ukazało się sporo; autor rachował ich liczbę na ponad 40. Niektórzy z usłużnych władzy pismaków pojęli książkę jako płytę nagrobną polityki prowadzonej przez emigrację oraz świata, do którego należał Mackiewicz, kolejne „postępowe” ogniwo dziejów widząc w Polsce Ludowej. Autorowi Zielonych oczu nie szło jednak o niszczenie i dyskwalifikowanie tego, co kochał. Wprawdzie jego świat przeminął, ale żyły wykształcone w nim wartości i sposoby myślenia. Był pewien, że warto je chronić.

Pułapką dla tych, którzy woleli czytać Zielone oczy płytko, była obwoluta książki, dobrana specjalnie przez jej autora. Mackiewicz zdecydował się na reprodukcję obrazu Breughla Starszego Ślepi i kulawi. Widzimy na nim niewidomego, który prowadzi kulawego; jeszcze krok i obaj runą, nieświadomi i nieprzygotowani na stawienie czoła niebezpieczeństwom, których nie potrafią dojrzeć i którym w związku z tym nie mogą zaradzić. Metaforyczność okładki nie budziła wątpliwości, co nie znaczy, że niewtajemniczonym ułatwiała zrozumienie tytułu książki. Do kogo należą zielone oczy? Do przeznaczenia, któremu ulec muszą niewidzący i niesprawni, czy może do śmierci, będącej kresem przeznaczenia?

Mniej powierzchowna lektura Zielonych oczu i wnikliwsza analiza okładki pozwalały na odkrycie czegoś więcej niż tylko opowieści o tym, w czym Mackiewicz brał udział, po czym uznał za stosowne poddać krytyce. Traktował emigrację jako przedmiot dociekań, ale także jako przykład postaw. Zdawał sobie sprawę, że dzieje Polski po wrześniu 1939 roku musiały potoczyć się tak, jak się potoczyły. Niemniej jednak można było uniknąć wielu rozczarowań, upokorzeń i tragedii. Jego relację potraktować można tedy jako wykład mający ambicje historiozoficzne. W takim wypadku nie byłby to jedynie przekaz o czasie minionym, raczej krytyczny rozbiór uprawiania polityki. Opowiadając o Polsce emigracyjnej między 1939 a 1955 rokiem, Mackiewicz analizował błędy i opisywał iluzje, którym ulegali jej przywódcy, ale nie ograniczał się tylko do tego. Jego książka miała także drugie piętro, nie była pozbawiona ambicji bardziej uniwersalnych. Usiłowała tłumaczyć, czym jest polityka i na czym polega sztuka posługiwania się jej narzędziami. Stawiała sobie za cel szukanie odpowiedzi na pytanie o związki pomiędzy usiłowaniami a możliwościami, innymi słowy, o następstwa brania własnych ambicji i marzeń za rzeczywistość. Przypomnienie tego, co działo się poza krajem, uwzględniało rejestr złych decyzji, niekiedy wymuszonych okolicznościami, które nie zaczęły się w przededniu wojny i nie skończyły po tym, jak umilkły działa. Zielone oczy nie służyły tylko rekonstruowaniu pewnego fragmentu przeszłości, raczej tłumaczeniu jej pedagogicznego sensu, przede wszystkim politycznego.

Padło już słowo „cenzura”, pamiętajmy więc, że mimo korzystania z łask systemu, nietrwających – nawiasem mówiąc – długo, Mackiewicz musiał się miarkować, to znaczy nie mógł mówić wszystkiego, na co miał ochotę. Czy mimo tego powiedział wystarczająco dużo? To oceni dzisiejszy czytelnik, mający prawo wiedzieć o sprawach opisywanych przez Mackiewicza znacznie więcej niż czytelnik Anno Domini 1958. Nie zapominajmy, że władze nie godziły się na podważanie kilku zasad interpretacyjnych narzuconych zbiorowemu myśleniu o przeszłości, ani nawet na polemizowanie z nimi. Strzeżono przede wszystkim dobrego imienia Związku Sowieckiego, w figurze „stosunków polsko-radzieckich” widząc istotę racji stanu oraz siłę sprawczą wyjątkowego położenia powojennej Polski, pierwszy raz w dziejach sąsiadującej wyłącznie z przyjaciółmi. Gdy Mackiewicz wrócił do kraju, Józef Stalin nie był już co prawda natchnieniem całej postępowej ludzkości, co nie oznaczało, że można było krytykować politykę Związku Sowieckiego w czasie, kiedy stał na jego czele – ta zawsze była znakomita. Z tej kulawej logiki wynikał dogmat kolejny. Kardynalnym błędem polityki zagranicznej II Rzeczypospolitej było nienawiązanie w końcu lat 30. bliskich kontaktów z Sowietami, co niechybnie uchroniłoby Polskę przed zgubą ze strony Hitlera.

Wiedząc, że władze nie zgodzą się na dyskwalifikowanie tych zaklęć, Mackiewicz sprowadził wątek stosunków polsko-sowieckich do niezbędnego minimum, zwłaszcza interpretacyjnego. Sprawa polska w drugiej wojnie światowej toczy się w Zielonych oczach nie bez udziału Stalina, ale autor sprawia wrażenie, jakby winowajcę polskiego losu widział, oprócz własnych błędów, w polityce brytyjskiej, nie sowieckiej. Już przed wojną, co miano mu za złe, i po jej zakończeniu nie należał do admiratorów polskich aliansów na Zachodzie. Czy nie lubił Zachodu jako takiego? Tu zdania są podzielone. Wprawdzie dezawuował sięgające końca XVIII wieku pomysły szukania w Paryżu ochrony przed zagrożeniem ze strony Niemiec i Rosji, ale cenił Francję, jej kulturę, literaturę i kuchnię. Inaczej rzecz się miała z Anglią, tu w zasadzie nic nie było dobre. Brytyjska polityka była cyniczna, wyrachowana, wiarołomna, kierująca się jedynie egoistycznie pojmowanym interesem. Wielu, w tym życzliwi krytycy jego pisarstwa, było zdania, że Mackiewicz cierpiał na coś przypominającego anglofobię. Dawał temu wyraz w okresie emigracyjnym, a po powrocie do kraju w Londyniszczu.

Krytycyzmowi Cata wobec polityki brytyjskiej warto poświęcić chwilę namysłu, zwłaszcza gdy przyjmie się, że kryje się w tym krytycyzmie sprzeczność, którą wyjaśnić można chyba tylko współgraniem w pisarstwie Mackiewicza chłodu i realizmu z trudną do okiełznania emocją. Wywód, wedle którego Londyn, udzielając Polsce gwarancji w marcu 1939 roku, de facto wystawiał ją na pierwszy cios Hitlera, za powód mając wyłącznie chęć zyskania na czasie, można przyjąć do wiadomości. Beck dał się złowić złudzeniu, że to on wprowadza Londyn do wojny przeciw Hitlerowi, kiedy w rzeczywistości było na odwrót. Albion był więc przewrotny i cyniczny, ale z lektury Zielonych oczu można wnosić, że Mackiewiczowi marzyło się, by Polacy posiedli zdolność takiego pojmowania zasad polityki, jakie przyswoili sobie Anglicy. Mierzyli zamiary podłóg sił, a nie na odwrót, i dbali wyłącznie o swój interes, będąc świadomi, że każda polityka, przede wszystkim zagraniczna, musi brać się z potencjału tego, kto ją prowadzi. W innym wypadku trzeba się przygotować co najmniej na rozczarowania. Paradoks polegał na tym, że Mackiewicz, chcąc, by o polityce myślano w taki mniej więcej sposób, wybrał nie najlepszą metodę. Krytyka Chamberlaina i Churchilla nie była w Polsce Ludowej środkiem prowadzącym do celu. Sprzeciwiano się temu odruchowo. Niechęć do Moskwy wymuszała aprobatę dla Zachodu, bez względu na jego rzeczywiste i urojone wady.

Jeśli przyjąć, a takie założenie nie jest ryzykowne, że Zielone oczy są w pewnym stopniu relacją, wypada skonfrontować to, co Mackiewicz pisał o sobie, z tym, co robił w czasie wojny i po jej zakończeniu. Te dwa porządki nie nakładają się na siebie, co złożyć można bardziej na karb wymogów czasu, w którym ukazała się książka, niż dostrzegać w tym chęć zatajenia niektórych spraw, choć i tego wykluczyć nie można. Któż chce i potrafi pisać prawdę o sobie samym? W czasie kiedy w lecie 1940 roku upadek Francji był już przesądzony, Mackiewicz zwrócił się do prezydenta Raczkiewicza z sugestią podjęcia rozmów z Niemcami. Była w tym próba nawrotu do jego przedwojennych zapatrywań, to jest do prowadzenia polityki chroniącej Polskę przed konfliktem z Hitlerem, oraz wyraz nieufności do Anglii, która stawała się ostatnim przystankiem. Propozycja ta spotkała się z oburzeniem, tym większym, że Mackiewicz nie był wówczas tylko publicystą, ale i członkiem Rady Narodowej, emigracyjnego parlamentu. Pamiętano mu ją długo, rezultatem był sąd dziennikarski i brak zgody na wznowienie w Londynie „Słowa”.

Nieco inaczej niż pisze o tym w Zielonych oczach, wyglądało premierowanie Mackiewicza. Został nominatem prezydenta Augusta Zaleskiego, pozbawionego, tak jak i on sam, elementarnych możliwości uprawiania polityki godnej tego miana. Mówienie w takim wypadku o najmniejszych nawet sukcesach nie wytrzymuje krytyki. W listopadowym numerze „Kultury” z 1955 roku ukazało się sprawozdanie Mackiewicza z jego urzędowania. Zatytułował je Un travail raté, czyli Praca spudłowana⁷. W obu relacjach, w Zielonych oczach i w „Kulturze”, nie mówi wszystkiego; w książce powiada, że tekst z „Kultury” nie nadaje się do powtórzenia, „bo nie jest historycznie obiektywny”. Być może, ale nie był to powód jedyny. Pomijając chęć zatarcia spraw nieprzynoszących mu chwały, nie mógł napisać wszystkiego tego, co ogłosił w „Kulturze”. Dowodem, pierwszym z brzegu, opinia o jednym z bohaterów dramatu. W Un travail… pisał: „Dla mnie, wilnianina, konserwatysty i byłego ułana Dąbrowskiego, generał Anders musiał być sympatyczny, jako zdecydowany antybolszewik”. W Zielonych oczach: „Jeżeli chodzi o uwagi personalne co do naszych generałów, to osobiście najbardziej sympatyczny był dla mnie generał Anders. Byłem szeregowym ułanem partyzantki majora Dąbrowskiego, później 13. Pułku Ułanów, gdy on był pułkownikiem kawalerii”.

Nie ulega wątpliwości, że urzędowanie Mackiewicza było porażką, na dodatek poniesioną na własne życzenie. Na dobrą sprawę trudno dociec, co spowodowało, że ubiegał się o fotel – czego się spodziewał? Był przecież człowiekiem na tyle obeznanym z polityką, w tym polityką emigracyjną, że nie mógł liczyć na cokolwiek poza kłopotami i uśmiechem politowania, którego nie szczędzili mu nawet przyjaciele. Wieść o objęciu przezeń stanowiska szefa rządu przyjmowano z niedowierzaniem, któremu towarzyszył niepokój. Kazimierz Papée, ambasador rządu na emigracji przy Stolicy Apostolskiej, pisał do generała Andersa: „Premierem i ministrem spraw zagranicznych ma podobno zostać Stanisław Mackiewicz!!!”⁸. A więc czego oczekiwał? Jedynym wytłumaczeniem było przekonanie, że zdoła poukładać stosunki polsko-zachodnioniemieckie oraz zażegnać emigracyjne podziały. W obu wypadkach zadania przekraczające nie tylko jego możliwości. Szczęście, że za sprawą tekstu w „Kulturze”, przetworzonego w Zielonych oczach, wyszedł z opresji z twarzą. Ilu jest polityków, którzy potrafią opowiedzieć o swoich porażkach, traktując je jako przestrogę?

Tej warstwy książki nie chciano zauważyć w Londynie. Wprawdzie od czasu wyjazdu Mackiewicza nie zajmowano się tam nim szerzej, lecz Zielonych oczu nie można było puścić płazem. Aleksander Bregman, który, jak wolno sądzić z tego, co pisał po powrocie Mackiewicza do kraju, nie pałał do niego sympatią, nie zostawił na książce suchej nitki. Mackiewicz miał bezceremonialnie obchodzić się z faktami, ordynarnie kłamać, używać słów, których znaczenia nie rozumiał, grzeszyć brakiem logiki i bezpodstawnie przypisywać „diabelskie motywy” polityce brytyjskiej⁹. Jak to bywa w takich wypadkach, emocje odsłaniały mielizny. Dużo przymiotników, mało argumentów, te zaś, które padły, wydawały się blade, bezradne na tle wyrazistości Mackiewicza. Krytykowanie go zawsze przychodziło łatwiej niż polemizowanie z nim.

Czytając Zielone oczy z ostrożnością, ale i pieczołowitością, na którą zasługuje ta książka, co jak widać z recenzji Bregmana, nie zawsze okazywało się zadaniem łatwym, wypada mieć na uwadze sposób, w jaki Mackiewicz patrzył na emigrację. Na podstawie tego, co pisał, odnieść można wrażenie, że był to organizm na wskroś polityczny, podlegający prawom właściwym zjawiskom tego rodzaju. Tymczasem emigracja wojenna, a w jeszcze większym stopniu powojenna, była także fenomenem kulturalnym i literackim. W czasie, w którym Cat rozstawał się z polskim Londynem, było być może zbyt wcześnie na ocenę pełniejszą, ale patrząc z perspektywy dłuższej, trzeba przyznać, że o ile emigracja zawiodła na polu tradycyjnie uprawianej polityki, o tyle zrekompensowała to, z naddatkiem, w przestrzeni kultury. Jej literatura stała się tym, czym miała być jej polityka. Nadwątlała system komunistyczny, wpływała na postawy, broniła niepodległości i ocalała tożsamość.

Na Zielone oczy patrzymy dzisiaj inaczej, niż robił to pierwszy czytelnik książki. Mniej uwagi zwracamy na fakty, daleko więcej wiemy o autorze. Skorzystał on z przysługującego mu prawa mówienia o tym, o czym chciał powiedzieć; to, co uważał za stosowne, pokrył milczeniem, o niektórych kwestiach musiał milczeć. Niemniej jednak, jak przed laty, Mackiewicz porusza sugestywnością narracji, indywidualnością, odwagą. Nie mniej aktualne pozostaje przesłanie jego wywodów. Sprowadza się ono do tłumaczenia sensu uprawiania polityki, negliżowania złudzeń oraz umiejętności zachowania w niesprzyjających warunkach.

Z walk, które prowadził, Mackiewicz wychodził pokiereszowany, często zawiedziony brakiem rezultatów, na jakie liczył, zawsze jednak z satysfakcją. Jej powodem była niechęć do występowania w roli pasażera własnego przeznaczenia i racja, którą miewał znacznie częściej niż jego krytycy.

1 Informację o powrocie Mackiewicza i jego oświadczenie, wyjaśniające powody tego kroku, opublikował londyński „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” 1956, nr 138 z 11 czerwca.

2 Por. poświęcone Mackiewiczowi i jego decyzji artykuły w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” 1956, nr 140 z 13 czerwca; 142 z 15 czerwca; 143 z 16 czerwca.

3 A. Bregman, Dlaczego nie pojechał przed 10 laty?, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” 1956, nr 147 z 21 czerwca.

4 Z. Nowakowski, L’elephant terrible, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” 1956, nr 148 z 22 czerwca.

5 List informujący o usunięciu Mackiewicza ze Związku Ziem Wschodnich (mocą decyzji Rady Naczelnej powziętej 13 VI 1956) ogłoszony został w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” 1956, nr 151 z 26 czerwca.

6 Rzecz tę drukował w odcinkach w „Przeglądzie Kulturalnym” 1956, nr 29/203 i nast.

7 „Kultura” 1955, nr 11/97.

8 List Kazimierza Papée do Władysława Andersa z 14 czerwca 1956, Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego, kol. 11/199, k. 23.

9 A. Bregman, My, ślepi i kulawi, „Wiadomości” 1958, nr 32/697.Stanisław CAT-MACKIEWICZ

pisma wybrane
wybór i opracowanie
Jan Sadkiewicz

Kropki nad i • Dziś i jutro

Myśl w obcęgach.

Studia nad psychologią społeczeństwa Sowietów

Historia Polski
od 11 listopada 1918 do 17 września 1939

O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona.
Polityka Józefa Becka

Lata nadziei:
17 września 1939 – 5 lipca 1945

Był bal

Europa in flagranti

Herezje i prawdy

Dom Radziwiłłów

Zielone oczy

Stanisław August
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: