- promocja
- W empik go
Zielone światła - ebook
Zielone światła - ebook
Bestseller „New York Timesa”, książka roku według „Guardiana”.
Nagrodzony Oscarem aktor z chwilami szokującą szczerością mówi o sobie i tym, co mu się przytrafiło w pełnym zwrotów akcji życiu. Opowiada o przemocy w dzieciństwie, swojej barwnej rodzinie, wychowaniu w głębokim Teksasie, pierwszych rolach filmowych i mozolnym pięciu się na szczyt kariery. Życie porwało go ze Stanów do Australii, gdzie spędził rok w bardzo dziwnym domu, do Mali, gdzie w wiosce Dogonów musiał zmierzyć się z zapaśniczym czempionem, i do Peru, żeby zanurzyć się w Amazonce. W czasie tych podróży wiele przeżył i jeszcze więcej się nauczył. W Zielonych światłach dzieli się więc mądrością i uczy, jak czerpać z życia więcej satysfakcji.
Te autentyczne i niejednokrotnie zaskakujące wspomnienia zachęcają do przyjrzenia się także sobie: do sięgnięcia w przeszłość, do refleksji i zadumy, a także do wyjścia na zewnątrz – przeżycia przygody, podejmowania ryzyka i szukania wielkich marzeń. Nikt nie mógłby być lepszym przewodnikiem dla wyruszających w drogę do zrozumienia swojego życia i tego, co nas otacza.
Odkryj zmieniające życie wspomnienia, które zainspirowały miliony czytelników. I dowiedz się, jak powstawały kultowe już dziś role: Rustina Cohle’a z Detektywa, Rona Woodroofa z Witaj w klubie czy Marka Hanny z Wilka z Wall Street.
Książka McConaugheya zachęca do zmierzenia się z lekcjami z jego życia, tak jak on to zrobił – i do przekonania się, że nigdy nie chodzi o wygraną, ale o zrozumienie.
Mark Manson, autor książki Subtelnie mówię F**k! Sprzeczna z logiką metoda na szczęśliwe życie.
Matthew McConaughey – laureat Oscara za rolę w Witaj w klubie. Jest żonaty, ma trójkę dzieci, jest także lojalnym synem i bratem. Samozwańczy szczęśliwy człowiek, z zawodu uważa się za gawędziarza, pisze wiersze i jest sfrustrowanym muzykiem (ale hej, ma jeszcze czas). Jest doskonałym towarzyszem w podróży, uważa, że w drodze do świątyni można wypić piwo i że jest lepszy, gdy jest na nim całodzienny pot. W 2009 roku Matthew i jego żona Camila założyli firmę j.k. livin Foundation, zajmującą się organizowaniem zajęć pozalekcyjnych, które pomagają zagrożonym dzieciom w średnich w całym kraju dokonywać zdrowszych wyborów: umysłu, ciała i ducha. W 2019 roku McConaughey został profesorem na Uniwersytecie Teksaskim w Austin, swojej macierzystej uczelni, gdzie prowadzi autorskie zajęcia Script to Screen. Oprócz bycia właścicielem drużyny MLS Austin FC, jest także Ministrem Kultury/M.O.C. przy Uniwersytecie Teksaskim, jest ambasadorem marki w Lincoln Motor Company i dyrektorem kreatywnym bourbonu Wild Turkey, gdzie współtworzył swój ulubiony bourbon, Longbranch. Woli zachody od wschodów słońca.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-12-5 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TO NIE SĄ TYPOWE WSPOMNIENIA. Jasne, opowiadam zdarzenia z przeszłości, ale nie interesują mnie nostalgia, sentymentalizm ani emerytura, których wymaga większość wspomnień. Nie jest to także poradnik. Chociaż lubię kaznodziejów, nie jestem tutaj, żeby prawić wam kazania i mówić, co macie robić.
To jest książka o podejściu. Jestem tutaj, żeby podzielić się historiami, spostrzeżeniami i przemyśleniami, które można obiektywnie rozgryźć, a jeśli uznacie, że warto – subiektywnie je zaadaptować i albo zmienić swoją rzeczywistość, albo zmienić sposób, w jaki ją postrzegacie.
To przewodnik oparty na przygodach z mojego życia. Przygodach, które okazały się znaczące, pouczające i zabawne czasami dlatego, że o to w nich chodziło, ale głównie dlatego, że nie próbowały takie być. Z natury jestem optymistą, a humor to jeden z moich wielkich nauczycieli. Pomógł mi uporać się z bólem, stratą i brakiem zaufania. Nie jestem idealny, nie; wciąż wdeptuję w gówno i zdaję sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy to zrobię. Niedawno nauczyłem się, jak zeskrobać je z butów i iść dalej.
Wszyscy od czasu do czasu wdeptujemy w gówno. Trafiamy na przeszkody, coś spierdolimy, dajemy się wyruchać, chorujemy, nie dostajemy tego, czego chcemy, trafiamy w życiu na tysiące „można to było zrobić lepiej” i „szkoda, że to się wydarzyło”. Wdepnięcie w gówno jest nieuniknione, więc albo uznajmy to za szczęśliwy traf, albo wymyślmy sposób, by robić to rzadziej.
.
CHODZĘ PO TYM ŚWIECIE OD PIĘĆDZIESIĘCIU LAT, z czego od czterdziestu dwóch próbuję rozwiązać jego tajemnicę, a przez ostatnie trzydzieści pięć prowadzę notatki ze wskazówkami do tej zagadki. Notatki o sukcesach i porażkach, radościach i smutkach, rzeczach, które mnie zadziwiały i sprawiały, że śmiałem się w głos. Trzydzieści pięć lat pojmowania, zapamiętywania, rozpoznawania, zbierania i notowania tego, co mnie poruszyło lub zelektryzowało. Jak być uczciwym. Jak mniej się stresować. Jak się bawić. Jak mniej ranić ludzi. Jak mniej dać się zranić. Jak być dobrym człowiekiem. Jak zdobyć to, czego chcę. Jak znaleźć sens w życiu. Jak być bardziej sobą.
Nigdy nie zapisywałem rzeczy, żeby je zapamiętać; jeśli coś zapisywałem, to zawsze po to, by móc o tym zapomnieć. Pomysł ponownego przyjrzenia się swojemu życiu i dawnym przemyśleniom był zniechęcający; nie miałem pewności, czy towarzystwo mi się spodoba. Niedawno zebrałem się na odwagę, żeby usiąść przy tych pamiętnikach i rzucić okiem na trzydzieści pięć lat pisania o tym, kim byłem przez ostatnie pięćdziesiąt. I wiecie co? Bawiłem się lepiej, niż przewidywałem. Śmiałem się, płakałem, a także zdałem sobie sprawę, że pamiętam więcej, niż się spodziewałem, i że mniej zapomniałem.
Co znalazłem? Znalazłem historie, których byłem świadkiem i których doświadczyłem, lekcje, których się nauczyłem i które zapomniałem, wiersze, modlitwy, zalecenia, odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem, przypomnienia pytań, które wciąż zadaję, potwierdzenia pewnych wątpliwości, przekonania na temat tego, co jest ważne, teorie względności i całą masę naklejek na zderzaki. Znalazłem spójne zasady podchodzenia do życia, które dawały mi więcej satysfakcji w tamtym czasie – i nadal dają.
Znalazłem solidną bazę.
Spakowałem więc te dzienniki i kupiłem bilet w jedną stronę do pustelni na pustyni, gdzie zacząłem pisać to, co teraz trzymacie w rękach: album, zapis, historię mojego dotychczasowego życia.
Rzeczy, których byłem świadkiem, o których śniłem, które goniłem, dawałem i otrzymywałem.
Eksplozje prawdy, zakłócające moją przestrzeń i czas w sposób, którego nie mogłem zignorować.
Umowy zawarte z samym sobą, z których wiele dotrzymałem, a których większość nadal jest w mocy.
To są moje przekonania i scenki, odczucia i rozkminy, dumy i wstydy.
Łaski, prawdy i brutalne piękno.
Inicjacje, imitacje, zaproszenia i oceny końcowe.
Ucieczki na sucho, przyłapania i zmoknięcia do nitki, gdy próbowałem tańczyć między kroplami deszczu.
Rytuały przejścia.
Wszystko to, co znajduje się pomiędzy wytrwałością i odpuszczaniem, na drodze do nauki o satysfakcji w tym wielkim eksperymencie zwanym życiem.
Miejmy nadzieję, że jest to lekarstwo, które dobrze smakuje, kilka aspiryn zamiast szpitala, statek kosmiczny na Marsa bez konieczności posiadania licencji pilota, chodzenie do kościoła bez konieczności ponownego narodzenia i śmiech przez łzy.
To list miłosny.
Do życia.
.
W DRODZE PRZEZ TO CZŁOWIECZE RODEO zarobiłem kilka blizn. Radziłem sobie nieźle, radziłem sobie źle, ale ostatecznie w ten czy inny sposób znalazłem w tym wszystkim przyjemność. Oto kilka faktów o mnie, które pomogą nam nakryć do stołu.
Jestem najmłodszym bratem spośród trójki dzieci i synem rodziców, którzy byli dwukrotnie rozwiedzeni i trzykrotnie brali ślub. Ze sobą.
Dorastaliśmy, mówiąc do siebie „kocham cię”. I właśnie to mieliśmy na myśli.
Kiedy miałem dziesięć lat, dostałem lanie w tyłek aż do krwi za zrobienie sobie zmywalnego tatuażu z przekąski Cracker Jack.
Kiedy po raz pierwszy zagroziłem, że ucieknę z domu, rodzice sami spakowali mi manatki.
Mojego taty nie było w dniu, w którym się urodziłem. Zadzwonił do mojej mamy i powiedział: „Chcę tylko powiedzieć, że jeśli to chłopiec, niech nie nazywa się Kelly”.
Jedyne, co kiedykolwiek wiedziałem, to że chcę być ojcem.
Nauczyłem się pływać, gdy moja mama wrzuciła mnie do rzeki Llano i miałem albo dryfować spod skalistego wodospadu trzydzieści metrów w dół, albo dotrzeć na drugi brzeg. Dotarłem do brzegu.
Zawsze jako pierwszy zdzierałem kolana w dżinsach Toughskin.
Przez dwa lata prowadziłem w lidze piłkarskiej do lat dwunastu, jeśli chodzi o czerwone kartki (jako bramkarz).
Kiedy marudziłem, że moja jedyna para tenisówek jest stara i dawno wyszła z mody, moja mama powiedziała: „Zrzędź dalej, a zabiorę cię na spotkanie z chłopcem bez stóp!”.
W wieku piętnastu lat zmuszono mnie szantażem do pierwszego w życiu stosunku seksualnego. Byłem pewien, że za seks przedmałżeński pójdę do piekła. Dziś jestem pewien jedynie mojej wiary w to, że tak się nie stanie.
Gdy miałem osiemnaście lat i straciłem przytomność, na tylnym siedzeniu furgonetki molestował mnie jakiś mężczyzna.
Przyjąłem pejotl w Real de Catorce w Meksyku, w klatce z pumą.
Pewien weterynarz założył mi na czole siedemdziesiąt osiem szwów.
Miałem cztery wstrząsy mózgu od upadku z czterech drzew, trzy z nich podczas pełni księżyca.
Grałem nago na bębnach, dopóki nie zgarnęli mnie gliniarze.
Podczas aresztowania stawiałem opór.
Złożyłem papiery na studia do Duke’a, na Uniwersytet Teksański w Austin, Południowy Uniwersytet Metodystów i Grambling. Zostałem przyjęty do trzech z czterech.
Nigdy nie czułem się ofiarą.
Mam wiele dowodów na to, że świat spiskuje, żeby mnie uszczęśliwić.
W życiu zawsze uchodziło mi na sucho więcej niż w marzeniach.
Wiele osób dało mi wiersze, o których nie wiedziałem, że je napisałem.
Byłem naiwny, zły i cyniczny. Ale nieustraszenie wierzę w dobroć swoją i ludzkości oraz we wspólny mianownik wyznawanych przez nas wartości.
Uważam, że prawda obraża tylko wtedy, gdy mówimy kłamstwa.
Wychowałem się na zakazanej egzystencjalnej logice, kwiatkach malapropizmów, pełnych fikcyjnej fizyki, która jeśli nie była prawdą, to powinna nią być.
W miłości nie było jednak nic fikcyjnego. Miłość była szczera. Czasami krwawa, ale nigdy wątpliwa.
Wcześnie nauczyłem się elastyczności: tego, jak sobie radzić.
Nauczyłem się odporności, konsekwencji, odpowiedzialności i ciężkiej pracy. Nauczyłem się kochać, śmiać się, wybaczać, zapominać, bawić się i modlić. Nauczyłem się zarabiać, sprzedawać, czarować, odwracać bieg rzeczy, zmieniać upadek w triumf i opowiadać głodne kawałki. Nauczyłem się nawigować podczas wzlotów i upadków, czułości i ciosów, atutów i deficytów, pieśni miłosnych i wyzwisk. Zwłaszcza w obliczu nieuniknionego.
To opowieść o tym, jak bratać się z nieuniknionym.
To opowieść o zielonych światłach.
To pierwsze pięćdziesiąt lat mojego życia, mojego życiorysu w drodze do mojej mowy pogrzebowej.
.
ZIELONE ŚWIATŁA OZNACZAJĄ JEDŹ – RUSZAJ, NAPRZÓD, DALEJ. Na drogach są rozmieszczone tak, żeby zapewnić samochodom płynny ruch, a przy odpowiednich ustawieniach więcej pojazdów jest w stanie załapać się na więcej zielonych świateł z rzędu. Mówią: kontynuuj.
W życiu są potwierdzeniem naszej drogi. To słowa uznania i wsparcie, pochwały, podarunki, woda na nasz młyn, brawa i strawa duchowa. To pieniądze, narodziny, wiosna, zdrowie, sukces, radość, zrównoważony rozwój, niewinność i nowe początki. Kochamy zielone światła. Nie kolidują z naszym kierunkiem. Są łatwe. To lato bez butów. Mówią tak i dają nam to, czego chcemy.
Zielone światła mogą być również zamaskowane jako pomarańczowe i czerwone. Ostrzeżenie, objazd, konieczny przystanek, przerwa, niezgoda, niestrawność, nudności i ból. Stop, nagły skręt, interwencja, porażka, cierpienie, cios w policzek, śmierć. Nie lubimy pomarańczowych i czerwonych świateł. Spowalniają nas lub wstrzymują płynność ruchu. Są trudne. To zima bez butów. Mówią nie, ale czasami dają nam to, czego potrzebujemy.
Aby załapać się na zielone światła, trzeba umiejętności: zamiaru, kontekstu, rozwagi, wytrwałości, przezorności, odporności, szybkości i dyscypliny. Możemy złapać więcej zielonych świateł, po prostu określając, gdzie w naszym życiu są czerwone, a następnie zmienić kierunek, żeby trafić ich jak najmniej. Możemy też załapać się na zielone światła, planując je i wytyczając. Możemy tworzyć ich więcej i rozmieszczać je w naszej przyszłości – ścieżce najmniejszego oporu – dzięki sile woli, ciężkiej pracy i podejmowanym wyborom. Możemy być odpowiedzialni za zielone światła.
Aby załapać się na zielone światła, trzeba też wyczucia czasu. Czasu świata i naszego. Kiedy jesteśmy w dobrej strefie, na odpowiedniej częstotliwości i fali. Na zielone światła pozwala nam się załapać szczęście, ponieważ znajdujemy się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Załapanie się na ich większą liczbę w przyszłości może brać się z intuicji, karmy i fartu. Czasami załapywanie się na zielone światła wiąże się z przeznaczeniem.
Poruszanie się autostradą życia w najlepszy możliwy sposób polega na uelastycznieniu się we właściwym czasie wobec tego, co nieuniknione. Nieuchronność sytuacji nie jest względna; kiedy jednak uznamy wynik danej sytuacji za nieunikniony, to sposób, w jaki sobie z nią poradzimy, będzie względny. Albo spinamy się i postanawiamy dopiąć swego, dokonujemy zwrotu i obieramy nową taktykę, aby osiągnąć cel, albo całkowicie się poddajemy i oddajemy losowi punkt. Idziemy dalej, odpuszczamy lub machamy białą flagą i żyjemy, żeby zawalczyć innego dnia.
Sekret naszej satysfakcji tkwi w tym, kiedy na które z podejść się zdecydujemy.
Oto sztuka życia.
Wierzę, że wszystko, co robimy w życiu, jest częścią planu. Czasami plan przebiega zgodnie z zamierzeniami, a czasami nie. To część planu. Zrozumienie tego jest samo w sobie zielonym światłem.
Problemy, z którymi się dzisiaj borykamy, we wstecznym lusterku życia zamieniają się ostatecznie w uśmiech losu. Z czasem wczorajsze czerwone prowadzi do zielonego światła. Każda dekonstrukcja ostatecznie prowadzi do konstrukcji, każda śmierć ostatecznie prowadzi do narodzin, każdy ból ostatecznie prowadzi do przyjemności. W tym życiu lub w następnym to, co zniknie, znów się pojawi.
To kwestia tego, jak postrzegamy stojące przed nami wyzwania i jak się w nie angażujemy. Trwać, obracać się lub ustępować. To my decydujemy, za każdym razem wybór należy do nas.
To książka o tym, jak zgarnąć więcej „tak” w świecie pełnym „nie” i jak rozpoznać, kiedy „nie” może w rzeczywistości stanowić „tak”. To książka o załapywaniu się na zielone światła i uświadamianiu sobie, że pomarańczowe i czerwone w końcu zmieniają kolor na zielony.
ZIELONE ŚWIATŁA.
Z zamysłem i celowo... Powodzenia.
.
TATO WŁAŚNIE WRÓCIŁ Z PRACY DO DOMU. Zatłuszczony niebieski zapinany na guziki kombinezon z napisem „Jim” na lewej piersi wylądował już w pralce, on zaś siedział u szczytu stołu w podkoszulku bez rękawów. Był głodny. Moi bracia i ja już zjedliśmy, a mama wyciągnęła z piekarnika odgrzany talerz z jedzeniem i postawiła go przed nim.
– Więcej ziemniaków, kochanie – powiedział, wsuwając.
Mój tata był dużym mężczyzną. Metr dziewięćdziesiąt trzy, sto dwadzieścia kilogramów, jego „ciężar bojowy”. Jak mawiał: „Jeśli chudnę, łapię przeziębienie”. W wieku czterdziestu czterech lat te sto dwadzieścia kilo bywało w miejscach, których – podczas tej środowej kolacji – moja mama nie uznawała za eleganckie.
– Na pewno chcesz więcej ziemniaków, TŁUŚCIOCHU? – warknęła.
Kucałem za kanapą w salonie i zaczynałem się denerwować.
Ale tato, ze spuszczoną głową, spokojnie jadł dalej.
– Spójrz na siebie, na ten twój tłusty bebzon. Jasne, opychaj się, TŁUŚCIOCHU – syczała, zeskrobując górę tłuczonych ziemniaków z patelni na jego talerz.
To było to. BUM! Tato podrzucił stół w powietrze, wstał i zaczął wrzeszczeć na mamę.
– Cholera, Katy, pracuję cały dzień, wracam do domu i chcę tylko w spokoju zjeść ciepły posiłek.
Stało się. Moi bracia wiedzieli, co się święci, ja wiedziałem, co się święci. Mama też wiedziała, więc pobiegła do wiszącego na ścianie po drugiej stronie kuchni telefonu, żeby zadzwonić na policję.
– Nie możesz odpuścić, co, Katy? – zżymał się tata przez zaciśnięte zęby, celując w nią palcem wskazującym i wolno idąc w jej kierunku.
Kiedy się zbliżył, mama zerwała aparat ze ściany i walnęła nim ojca w twarz.
Złamała mu nos, krew była wszędzie.
Podbiegła do szafki i wyciągnęła trzydziestocentymetrowy nóż kuchenny, po czym wycelowała go w ojca.
– No dalej, TŁUŚCIOCHU! Wypatroszę cię i utnę ci łeb!
Krążyli wokół siebie pośrodku kuchni, mama z trzydziestocentymetrowym ostrzem, którym wymachiwała, tata z zakrwawionym złamanym nosem i odsłoniętymi kłami. Chwycił z blatu do połowy pełną półlitrową butelkę keczupu Heinz, odkręcił nakrętkę i zamachał nią jak ostrzem.
– No dalej, TŁUŚCIOCHU! – podjudziła go mama. – Rozetnę cię NA PÓŁ!
Tato przyjął przegiętą postawę matadora i zaczął pryskać keczupem na twarz i ciało mamy.
– Trafienie! – wołał, skacząc od prawej do lewej.
Im bardziej oblewał ją keczupem i uchylał się przed nożem, tym bardziej mama była sfrustrowana.
– Znowu trafienie! – drażnił się, zostawiając na niej nową czerwoną smugę i unikając kolejnego ataku.
Chodzili w kółko, aż w końcu frustracja mamy zmieniła się w zmęczenie. Zbryzgana keczupem upuściła nóż na podłogę, wyprostowała się i zaczęła wycierać łzy i łapać oddech.
Tato upuścił butelkę heinza, przestał udawać matadora i wytarł przedramieniem krew kapiącą z nosa.
Wciąż wściekli, z opuszczoną bronią, przez chwilę wpatrywali się w siebie, mama ścierała keczup z załzawionych oczu, tata po prostu stał i pozwalał krwi kapać na klatkę piersiową. Kilka sekund później podeszli do siebie i dziko się przytulili. Osunęli się na kolana, a potem na zakrwawione, pokryte keczupem kuchenne linoleum... i zaczęli się kochać. Czerwone światło zmieniło się na zielone.
Tak komunikowali się moi rodzice.
Właśnie dlatego mama wręczyła tacie zaproszenie na ich własny ślub i powiedziała:
– Masz dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji, daj mi znać.
Właśnie dlatego mama i tata pobrali się trzy razy, a dwa razy się rozwiedli – ze sobą.
Właśnie dlatego tata złamał mamie środkowy palec, żeby przestała mu go pokazywać tuż przed oczami. Cztery razy.
Właśnie tak kochali się moja mama i tata.
Klan McConaugheyów wyemigrował z Irlandii do Liverpoolu, do Little Rock, Wirginii Zachodniej i do Nowego Orleanu. W naszej przeszłości nie ma rodziny królewskiej. Jest jednak dużo kradzieży bydła, hazardu na łodziach, a także ochroniarz Ala Capone.
Tata pochodzi z Patterson w stanie Missisipi, ale dorastał w Morgan City w Luizjanie i czuł się tam jak w domu.
Mama pochodzi z Altoony w Pensylwanii, ale zawsze mówiła, że z Trenton w New Jersey, ponieważ „kto chciałby pochodzić z miejsca zwanego Altoona?”.
Mam dwóch braci. Najstarszy, Michael, od czterdziestu lat ma ksywę Kogut, bo nawet jeśli kładzie się spać o czwartej nad ranem, zawsze budzi się o wschodzie słońca. Kiedy skończył dziesięć lat, zażyczył sobie na urodziny młodszego brata, więc mama i tata w 1963 roku adoptowali od pewnych metodystów z Dallas mojego brata Pata. Co roku mama i tata proponowali, że zabiorą Pata na spotkanie z jego biologicznymi rodzicami. Odmawiał, ale kiedy skończył dziewiętnaście lat, zgodził się.
Mama i tata umówili spotkanie i wraz z Patem pojechali do domu jego biologicznych rodziców w Dallas. Zaparkowali przy krawężniku i czekali w samochodzie, podczas gdy Pat zadzwonił do drzwi i wszedł do środka. Dwie minuty później wyszedł z domu i wskoczył na tylne siedzenie.
– Co się stało? – zapytali.
– Chciałem tylko sprawdzić, czy ojciec jest łysy, bo włosy mi się przerzedzają.
Jeśli chodzi o mnie, zdarzyłem się przypadkiem. Rodzice od lat bezskutecznie starali się o dziecko, więc mama aż do piątego miesiąca ciąży myślała, że ma raka. Tato w dniu moich urodzin zamiast do szpitala poszedł do baru, bo podejrzewał, że i tak nie jestem jego synem.
Ale nim byłem.
Pierwsze lanie w tyłek dostałem za to, że zareagowałem na imię Matt na przedszkolnym placu zabaw („Nie nazywasz się szmata!”, krzyczała mama), drugie za słowa „nienawidzę cię” skierowane do brata, trzecie za stwierdzenie „nie mogę”, a czwarte za kłamstwo w sprawie skradzionej pizzy.
Dostawałem ochrzan za używanie słów „cholera”, „kurwa” i „pierdolę”, ale prawdziwe kłopoty miałem tylko z powodu używania słów, które mogły mi zaszkodzić. Słów, które ranią. Słowa, które pomogły stworzyć to, kim jestem, były czymś więcej niż tylko słowami; były oczekiwaniami i konsekwencjami. Były wartościami.
Moi rodzice nauczyli mnie, że dostałem swoje imię nie bez powodu.
Nauczyli mnie nie nienawidzić.
Nigdy nie mówić, że nie mogę.
Nigdy nie kłamać.
ZIELONE ŚWIATŁO.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------