- W empik go
Zielony promień - ebook
Zielony promień - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 1 009 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Bet!
— Beth! — Bess!
— Betsey!
— Betty!
Wołania te rozległy się w pięknym hallu zameczku w Helensburghu. Tak na przemian, zgodnie ze swym zwyczajem, bracia Sam i Sib wzywali ochmistrzynię.
Ale poufałe zdrobnienia nie odnosiły skutku, zacna ochmistrzyni Elżbieta nie stawiłaby się, nawet gdyby ją wołali pełnym imieniem.
W drzwiach hallu ukazał się natomiast intendent Patndge, dostojny jak zawsze, trzymając w ręku czapkę.
Zwrócił się do dwóch panów o ujmującej powierzchowności, siedzących w wykuszu, którego okna o trzech skrzydłach z szybami w kształcie rombów tworzyły występ na fasadzie domu:
— Panowie wzywali jejmość Bess — powiedział — ale nie ma jej w domu.
— Gdzie ona jest, Patridge?
— Towarzyszy miss Campbell w spacerze po parku. Patridge odszedł z poważną miną na znak dany równocześnie przez obu panów.
Byli nimi bracia Sam i Sib — na chrzcie otrzymali imiona Samuel i Sebastian — wujowie panny Campbell. Szkoci z dziada pradziada wywodzący się ze starożytnego klanu góralskiego, razem liczyli lat sto dwadzieścia, z piętnastomiesięcznym zaledwie odstępem dzielącym starszego Sama od młodszego Siba.
Chcąc naszkicować kilkoma kreskami te nieprześcignione wzory honoru, dobroci i oddania, wystarczy wspomnieć, że całe życie poświęcili bez reszty swej siostrzenicy. Byli braćmi jej matki, która owdowiała po roku małżeństwa i w krótkim czasie, po ciężkiej chorobie, poszła za mężem. W ten sposób Sam i Sib pozostali jedynymi na świecie opiekunami małej sierotki. Złączeni jednaką dla niej czułością żyli, myśleli i marzyli mając wyłącznie jej dobro na względzie.
Dla niej pozostali kawalerami, bez żalu zresztą, albowiem należeli do tych poczciwców, którzy nie mają na tym padole innej misji do spełnienia, jak tylko rolę opiekunów, Mało tego, starszy uważał się za ojca, a młodszy za matkę dziecka. Toteż niekiedy zdarzało się pannie Campbell pozdrawiać ich w sposób całkiem naturalny słowami: „Dzień dobry, papo Samie! Jak się masz, mamo Sib?"
Do kogóż można by lepiej porównać tych dwóch wujków — nie przypisując im jednak zdolności do interesów — jeśli nie do owych dwu litościwych kupców, dobrych, oddanych sobie i serdecznych braci Cheeryble z Londynu, najdoskonalszych istot, jakie kiedykolwiek narodziły się pod piórem Dickensa! Niepodobna znaleźć trafniejsze porównanie i gdyby nawet oskarżono autora o zapożyczenie owych postaci z arcydzieła pod tytułem „Nicolas Nickleby" — nikt mu tego nie wziąłby za złe.
Sam i Sib, spokrewnieni przez małżeństwo siostry z boczną linią starej rodziny Campbellów, nigdy się nie rozłączali. Odebrali takie samo wykształcenie, co ich upodobniło psychicznie. Studiowali w tym samym college'u i w tej samej klasie. Ponieważ wypowiadali zazwyczaj te same poglądy na wszelkie sprawy, i to w, identycznych zwrotach, jeden mógł zawsze dokończyć zdanie zaczęte przez drugiego, tymi samymi wyrazami podkreślonymi takimi samymi gestami. Krótko mówiąc te dwie osoby tworzyły właściwie jedną, choć w ich konstytucji fizycznej istniały pewne różnice, Sam bowiem był nieco wyższy od Siba, Sib zaś nieco grubszy od Sama; gdyby jednak zamienili się swymi siwymi włosami, nie zmieniłoby to wyglądu ich poczciwych twarzy, na których malowała się cała szlachetność klanu Melvillów.
Nie trzeba dodawać, że jeśli chodzi o fason ubrań, prostych i staromodnych, o dobór materiałów, solidnych, angielskich sukien; to obaj przejawiali podobny gust, z tym tylko, że — któż potrafiłby wytłumaczyć tę lekką odmienność? — Sam wolał raczej granat, Sib natomiast ciemny brąz.
Doprawdy, prawdziwą przyjemność sprawiało przebywanie w towarzystwie tych dwóch szacownych dżentelmenów! Przyzwyczajeni dotrzymywać sobie kroku w życiu, zapewne też zatrzymaliby się w niedalekiej odległości od siebie u kresu ostatniej drogi. W każdym razie te dwa ostatnie filary rodu Melvillów były solidne. Mogli długo jeszcze podtrzymywać stary gmach swojej rasy, pochodzącej z XIV wieku — z czasów epopei Robertów Bruce'ów i Wallace'ów, z owego bohaterskiego okresu, kiedy Szkocja wydzierała Anglii swoje prawa do niepodległości.
Ale jeśli nawet Sam i Sito Melviliowie nie mieli okazji walczyć o swój kraj, choć ich życie, mniej burzliwe, mijało w spokoju i dostatku, na jakie pozwala posiadanie majątku, to nie należy im tego wymawiać ani. uważać ich za degeneratów. Czyniąc wiele dobrego, kontynuowali wielkoduszne tradycje swoich przodków.
Obaj tryskający zdrowiem, nie mając sobie do zarzucenia żadnych ekscesów życiowych, mieli w perspektywie posuwanie się w latach bez zagrożenia starością ducha i ciała.
Oczywiście nie byli wolni od pewnej wady — któż mógłby się poszczycić doskonałością? Było nią upiększanie swych wypowiedzi- opisami, i cytatami zapożyczonymi u słynnego kasztelana z Abbotsford, a szczególnie z epickich poematów Osjana, które uwielbiali. Ale któż robiłby im z tego zarzuty, w kraju Fingala i Waltera Scotta?
Ażeby ostatnim pociągnięciem pędzla skończyć ich portret wypada dodać, że ogromnie lubili zażywać tabakę. Każdy wszak wie, że szyldy trafik w Zjednoczonym Królestwie przedstawiały najczęściej dzielnego Szkota z tabakierką w ręku, pyszniącego się swym tradycyjnym strojem. Otóż bracia Melvill korzystnie by wyglądali na jaskrawym, obitym blachą cynkową szyldzie, skrzypiącym pod okapem trafiki. Zażywali tabaki tyle samo, a nawet więcej, niż ktokolwiek po jednej czy drugiej stronie rzeki Tweed. Ale szczegół charakterystyczny, mieli tylko jedną tabakierę, ale za to olbrzymią. Ten przenośny kuferek kolejno przechodził z kieszeni jednego do kieszeni drugiego, stanowiąc jakby dodatkową więź pomiędzy nimi. Oczywiście obaj doznawali w tej samej chwili, czyli jakieś dziesięć razy na godzinę, potrzeby zażycia wspaniałego nikotynowego proszku, sprowadzanego z Francji. Kiedy któryś wydobywał tabakierę z przepastnych głębin kieszeni znaczyło to, że obaj mają ochotę na potężny niuch, a kiedy kichali, życzyli sobie wzajemnie „na zdrowie".
Bracia Sam i Sib byli jak dzieci we wszystkim co dotyczy realiów życia, nie zorientowani w praktycznych sprawach świata, ignoranci w kwestiach przemysłowych, finansowych bądź handlowych, bez najmniejszych zresztą pretensji do ich poznania; co do polityki natomiast, byli w głębi duszy łagodnymi jakobitami, żywiącymi lekkie uprzedzenie do panują- cej dynastii hanowerskiej, i myśleli o ostatnim ze Stuartów tak, jak Francuz mógłby myśleć o ostatnim z Walezjuszów; no a w sprawach uczuciowych wykazywali jeszcze mniejsze doświadczenie.
Obu braci Melvill nurtowało jedno życzenie: pragnęli mieć jasny obraz tego, co się dzieje w sercu panny Campbell, odgadnąć jej najtajniejsze myśli, w razie potrzeby nimi pokierować, pobudzać je, jeśli to będzie konieczne, i wreszcie wydać ją za rnąz za porządnego chłopca według ich wyboru, który, rzecz jasna, musiał dać jej pełnię szczęścia.
Gdyby im wierzyć — a raczej podsłuchać, o czym mówią — zdawać by. się mogło, że już znaleźli takiego właśnie odpowiedniego kandydata, który spełni ów miły obowiązek.
— Więc Helena wyszła, bracie Sibie?
— Tak, bracie Samie. Ale zbliża się piąta, nie omieszka więc wrócić do domu.
— A gdy tylko wróci...
— Sądzę, drogi bracie, że byłoby właściwe odbyć z nią bardzo poważną rozmowę.
— Za parę tygodni, bracie, nasza córka skończy osiemnaście lat.
— Wiek Diany Vernon, Samie. Czyż nie jest tak urocza, jak zachwycająca bohaterka „Rob-Roya"?
— Tak, drogi Samie, zarówno wdziękiem manier...
— Bystrością intelektu...
— Oryginalnością myśli...
— Bardziej przypomina Dianę Vernon niż Florę Mac Ivor, tę wspaniałą, imponującą postać z „Waverleya".
Bracia Melvill, dumni ze swego narodowego pisarza, zacytowali jeszcze parę imion bohaterek „Antykwariusza", „Guy Manneringa", „Opata", „Klasztoru", „Pięknego dziewczęcia z Perth", „Kenilwortha" itd. Ale według nich wszystkie one nie wytrzymywały konkurencji z panną Campbell.
— To krzew róży, który wyrósł za szybko, bracie Sibie, i potrzebna mu jest...
— Podpórka, bracie Samie. Otóż, jak mi wiadomo, najlepszą podporą...
— Powinien oczywiście być mąż, drogi bracie, gdyż on z kolei zakorzeni się w tym samym gruncie...
— I rośnie w sposób naturalny razem z młodym krzakiem róży, który ochrania!
Tę metaforę bracia znaleźli czytając razem książkę „Ogrodnik doskonały". Niewątpliwie sprawiła im przyjemność, gdyż sprowadziła na ich poczciwe twarze uśmiech zadowolenia.
Wspólną tabakierę otworzył Sib i zanurzył w niej delikatnie dwa palce, po czym przekazał ją Samowi, który zażył potężny niuch i schował tabakierę do kieszeni.
— A więc jesteśmy zgodni, bracie Samie?
— Jak zawsze, bracie Sibie.
— Nawet co do wyboru opiekuna?
— Czy można znaleźć kogoś sympatyczniejszego i bardziej odpowiedniego dla Heleny niż ten młody uczony, który przy licznych sposobnościach okazywał nam tyle względów?
— I zachowywał się tak poważnie w stosunku do niej...
—- Istotnie, trudno o lepszego. Wykształcony, absolwent uniwersytetów w Oksfordzie i Edynburgu...
— Fizyk jak Tyndall...
— Chemik jak Faraday...
— Znający dokładnie przyczyny wszechrzeczy tego świata...
— I którego nie zaskoczy pytanie na żaden temat...
— Potomek świetnej rodziny z hrabstwa Fife, no i posiadacz majątku dostatecznego, żeby...
— Nie mówiąc już o bardzo, na mój gust, przyjemnej powierzchowności, nawet z tymi okularami w aluminiowej oprawie...
Gdyby okulary tego bohatera miały oprawkę ze stali, z niklu czy nawet złota, bracia Melvill nie dostrzegliby w tym niestosowności. Albowiem te przyrządy optyczne pasują zaiste do młodych uczonych, podkreślając niejako poważny wyraz twarzy.
Ale czy ten absolwent wyżej wzmiankowanych uniwersytetów, ten fizyk, ten chemik będzie odpowiadał pannie Campbell? Jeśli miss Campbell była podobna do Diany Vernon, to przecież, jak wiadomo, Diana nie żywiła dla swego uczonego kuzyna Rashleigha uczuć innych niż pełną rezerwy przyjaźń, i wcale za niego nie wyszła na końcu książki.
Niech będzie i tak, ten fakt bynajmniej nie niepokoił braci. Traktowali to z całym brakiem doświadczenia starych kawalerów, raczej niekompetentnych w tych sprawach.
— Spotykali się już niejednokrotnie, drogi bracie, i nasz młody przyjaciel nie wyglądał jak ktoś, na kim uroda Heleny nie sprawia wrażenia.
— Oczywiście! Gdyby boski Osjan miał opiewać jej cnoty, jej urodę i wdzięk, nazwałby ją Moiną, co znaczy: kochaną przez wszystkich...
— Chyba żeby wolał ją nazwać Fioną, czyli niezrównaną pięknością z czasów celtyckich!
— Czyż nie przeczuł, że kiedyś pojawi się nasza Helena, gdy mówił: „Opuszcza schronienie, gdzie wzdychała potajemnie, i ukazuje się w całej swej krasie na skraju obłoku ze Wschodu"...
— „A blask jej wdzięków otacza ją promieniami światła, i odgłos jej lekkich kroków dźwięczy w uszach jak urocza muzyka..."
Na szczęście obaj bracia, urywając na tym swoje cytaty, powrócili z nieco pochmurnego nieba bardów do rzeczywistości.
— Niewątpliwie — stwierdził Sam — skoro naszemu młodemu uczonemu podoba się Helena, on z kolei musi się jej także podobać.
— I jeśli ona, ze swej strony, nie przyjrzała się dokładnie wielkim zaletom, jakimi go szczodrze obdarzyła natura...
— To jedynie dlatego, drogi Sibie, żeśmy jej jeszcze nie powiedzieli, iż czas pomyśleć o zamążpójściu.
— Ale tego dnia, kiedy nadamy określony kierunek jej myślom, zakładając, iż ma pewne uprzedzenia, jeśli nie do męża, to do małżeństwa...
— Nie omieszka powiedzieć „tak", drogi Samie...
— Jak ten przezacny Benedykt, który po dłuższym oporze...
— Skończył żeniąc się z Beatrycze w „Wiele hałasu o nic". W ten oto sposób obaj wujowie miss Campbell rozstrzygnęli problem, przy czym rozwiązanie całej intrygi wydawało im, się tak naturalne, jak w komedii Szekspira.
Wstali równocześnie z foteli i patrzyli na siebie z przebiegłym uśmieszkiem, zacierając ręce. Małżeństwo było sprawą załatwioną! Jakież mogły powstać trudności ? Młodzieniec. poprosi ich o rękę Heleny, a o decyzję panny nie trzeba się kłopotać. Wszelkie formy zostaną zachowane, pozostanie jedynie ustalenie daty.
Cóż to będzie za piękna uroczystość! Odbędzie się w Glasgow. Och, wcale nie w katedrze Św. Mungo, jedynym kościele w Szkocji, który wraz z kościołem Świętego Magnusa z Orcad nie poniósł uszczjerbku w okresie Reformacji. Nie, jest zbyt ciężki, w konsekwencji więc zbyt smutny dla ślubu, który w myślach braci Melvill miał wyglądać jak sama młodość w rozkwicie, jak promieniowanie miłości. Wybraliby raczej Świętego Andrzeja lub Świętego Enocha, a może nawet Świętego Jerzego w najszacowniejszej dzielnicy miasta.
Bracia nadal snuli projekty w sposób przypominający bardziej monolog niż dialog, albowiem był to zawsze ten sam ciąg myślowy wyrażany w identycznej formie. Rozmawiając przyglądali się poprzez szybki wykuszu pięknym drzewom w parku, pod którymi miss Campbell odbywała w tej chwili spacer, zieleniejącym rabatom wokół wartkich strumyków, niebu spowitemu świetlistą mgiełką, charakterystyczną dla górzystych terenów środkowej Szkocji. Na siebie nie patrzyli, było to zbyteczne, ale od czasu do czasu, w odruchu serdeczności, klepali się po ramieniu, ściskali sobie dłonie, jak gdyby pragnąc udoskonalić wymianę myśli za pośrednictwem jakichś prądów magnetycznych.
Tak, to by, było wspaniałe! Ceremonię urządzi się z rozmachem, po pańsku. Biedacy z West-George Street, jeśli tam będą — bo gdzież ich nie ma? — nie zostaną pominięci w tych uroczystościach. Gdyby miss Campbell zechciała, żeby wszystko odbyło się z większą prostotą i przekonywała o tym wujków, potrafią się jej przeciwstawić pierwszy raz w życiu. Nie ustąpią ani w tym punkcie, ani w żadnym innym. Zaproszeni na ucztę zaręczynową goście wypiją, według pradawnego obyczaju, „za wiechę na ich przyszłym domu". I prawe ramię
Sama unosiło się równocześnie prawym ramieniem Siba, jakby spełniali zawczasu ów słynny toast szkocki.
W tym momencie otworzyły się drzwi hallu. Ukazała się w nich młoda dziewczyna, z policzkami zarumienionymi od szybkiego marszu. Trzymała w ręku rozłożoną gazetę. Zbliżyła się do braci Melvill i każdego z nich obdarzyła pocałunkiem.
— Dzień dobry, wuju Samie — powiedziała.
— Dzień dobry, drogie dziecko.
— Jak się masz, wuju Sibie?
— Znakomicie!
— Heleno — odezwał się Sam — chcemy ci zaproponować pewien mały układ.
— Układ? Co za układ? Jakiż to spisek uknuliście, wujciowie? — zapytała miss Campbell, spoglądając figlarnie to na jednego, to na drugiego.
— Znasz tego młodzieńca, prawda? Pana Aristobulusa Ursiclosa?
— Znam.
— Czy ci się nie podoba?
— Czemu miałby mi się nie podobać, wuju Samie? — A więc ci się podoba?
— Dlaczego miałby mi się podobać?
— Bo mój brat i ja, po głębokim namyśle, chcemy ci go zaproponować na męża.
— Mam wyjść za mąż? Ja? — zawołała panna Campbell i wybuchnęła najweselszym śmiechem, jaki echo hallu kiedykolwiek miało okazję powtórzyć.
— Nie chcesz wyjść za mąż? — zapytał wuj Sam.
— A po co?
— Nigdy? — zdumiał się wuj Sib.
— Nigdy — odparła miss Campbell przybierając poważny wyraz twarzy, któremu jednak przeczyły uśmiechnięte wargi — nigdy, drodzy wujowie... przynajmniej dopóki nie zobaczę...
— Czego? — wykrzyknęli obaj bracia
— Dopóki nie zobaczę Zielonego Promienia.