- W empik go
Zielony żuk i biały gołąb rozpaczy - ebook
Zielony żuk i biały gołąb rozpaczy - ebook
Jak przerwać zaklęty krąg rodzinnych grzechów?
W życiu nastoletniego Lucjana nic nie jest proste. Chłopak mieszka z matką i autystycznym bratem w starej kamienicy. Ojca nigdy nie poznał, a jego stosunki z matką znacznie się komplikują, gdy wychodzi na jaw, że ta zarabia na życie prostytuowaniem się. Pewnego dnia Lucjan zostaje pobity, a z opresji ratuje go Gabriela, dziewczyna, z którą wkrótce połączy go uczucie, jakiego wcześniej nie znał...
W tej wielowarstwowej opowieści świat realny ściera się z fikcyjnym, a losy bohaterów są pretekstem do zadania pytań, na które trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Czy można wyzwolić się od błędów popełnianych przez naszych najbliższych? Czy rodzinne traumy dziedziczy się z pokolenia na pokolenie? I czy miłość można odnaleźć również wtedy, gdy nie ma się już na nią żadnej nadziei?
Ojca nigdy nie poznaliśmy, nie powracał też we wspomnieniach. Zupełnie jakby nasza obecność była czymś niewymagającym ingerencji mężczyzny. (…) Bez tej ojcowskiej miłości byłem jak zaszczute zwierzę, wszędzie wietrzące zagładę z rąk człowieka. Mój własny ojciec zabił mnie w chwili, gdy jeszcze nie wiedziałem, czym jest śmierć.
"Na wskroś prawdziwa, dotykająca najciemniejszych zakamarków duszy opowieść o tragedii młodego człowieka, który naznaczony jest przeszłością swojej rodziny. Zaskakujące, jak przejmująco można opowiedzieć o dorastaniu. Polecam!"
Joanna Hilińska, subiektywnikliteracki.blogspot.com
"Autor, z wrażliwością Ryśka Riedla z Dżemu, przedstawia nam współczesny świat, w którym nie wszystko jest takie, jak chcemy, a życie potrafi zadziwiająco zaskoczyć. Polecam szczególnie tym, którzy nigdy nie przestali marzyć i nie wyrośli z zadawania pytań."
Izabela Kurasik Gwarda, izawlabiryncieksiazek.blogspot.com
"Zielony żuk wprowadzi czytelnika w stan refleksji - tej najpiękniejszej refleksji nad sobą i światem. Biały gołąb rozpaczy sprawi, że każdy, kto tylko dotknie tej powieści, pozostanie w niej na zawsze. Niezwykłe studium ludzkiej psychiki. Niesamowity obraz świata."
Karolina "Lotta" Krakowiak, www.lottaczyta.pl
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-981-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy w swoim życiu prędzej czy później odczuwa potrzebę napisania listu, opowiedzenia historii swojego życia. Zupełnie tak, jakby sam akt pisania go oczyszczał nas z ziemskich katuszy, pozwalał wyzbywać się tego, co skrywane głęboko i o czym sami boimy się myśleć. Opowiadana przez nas historia często przybiera smak przykry, niekiedy smakuje jak cytryna, na myśl o której zastępy ślinianek mają gęsią skórkę, dostając ataku apopleksji. Najczęściej jednak jądro naszego jestestwa bywa zbyt okrutne i złowróżbne, byśmy chcieli brać je na ręce, tak jak czyni to matka, której przyszło dotykać własnego dziecka. Jak daleko w głąb siebie trzeba spojrzeć, ile chodników i pokładów duszy odkryć, by stanąć oko w oko z pierwocinami własnego istnienia?
Jeśli nawet trud ten uwieńczony będzie sukcesem, nasze życie nigdy już nie będzie takie samo. Spotykamy bowiem wtedy palisadę, na której wyryte są prawidła i słowa, jakimi karmieni byliśmy od kołyski aż po chwilę, gdy w dudniących tętnicach zabraknie żywotnego tlenu, a bieg tej rwącej rzeki, ich rozlicznych koryt, raz na zawsze zostanie zawrócony. To chwila, w której znajdziemy się najpewniej wszyscy. Nasz telefon będzie wtedy milczał, uchylonej furtce nie będzie zależeć, kiedy ją na powrót nasmarujemy, by domykała się szybko i bezdźwięcznie. Nasz horyzont myślowy przypominać będzie już tylko o ciszy i wieczności. Zostaną tylko ci, dla których czas nie wybił jeszcze południa. Żywię nadzieję, że starczy im sił, by wysłuchać nas – niemych już wtedy zupełnie. Tak jak my wsłuchujemy się w obłędny warkot naszych przodków, krocząc ich śladami, zostawiając w ziemi odciski naszych stóp, które z czasem są coraz mniej rozpoznawalne, aż w końcu woda obróci je w nicość.
Podobno najdłuższy list napisany ludzką ręką miał trzy miliony słów. To, co może zastanawiać, to fakt, że napisany był bezbłędnie. Zawsze intrygowało mnie, kto zadał sobie tyle trudu, by stworzyć tak ogromną rzecz, i co w nim zawarł. Jakim posłużył się językiem. Ile prawd o świecie przekazał potomnym i kto w końcu był jego adresatem. Jeśli w tym momencie wasze myśli zaprząta pytanie, czy nie napisać listu, pomogę wam. Odprężcie się. Na to nigdy nie jest za późno. Jeżeli wpadniecie na pomysł, by wsadzić go do butelki i rzucić z całych sił jak najdalej w morską toń, to zapewniam was, że jeśli trafi on kiedykolwiek w czyjeś ręce, bez względu na język, w jakim napisany będzie, pewni bądźcie, że osoba, która go znajdzie, pomyśli o was w sposób, w jaki nie zrobiłaby tego nigdy wcześniej. Nie wykluczam, że pokusi się o to, by przetłumaczyć go, gdy zajdzie taka potrzeba. Najpewniej podejmie próbę, by odpisać z drugiego końca świata, choćby miało być to tylko zdawkowe: „Jestem z tobą – powodzenia”.ZIELONY ŻUK: Dzieciństwo
Każde dzieciństwo wymaga odpowiedniego atrybutu. Przedmioty te mogą się od siebie diametralnie różnić. Bywa niekiedy tak, że jest to ulubiony miś, koń na biegunach, maskotka imieniem Maggy, roześmiany pajacyk albo Batman, Superman czy jeszcze inny bohater kreskówki. Istota atrybutu zasadza się nie na samym przedmiocie, ale na specjalnym rodzaju więzi, tym, co jest pomiędzy mną a przedmiotem obdarzonym uczuciem i nazwanym ulubionym. Zdarza się i tak, że wspomniane atrybuty wcale nie są zabawkami, wręcz przeciwnie – odnajdują zastosowanie w życiu codziennym. Może to być kapelusz po dziadku, którego kochaliśmy nazbyt mocno. Apaszka od najpiękniejszej dziewczyny z przedmieścia, stary zegar, który przypomina nam, iż należy się spieszyć.
W moim życiu najważniejsza była czapka marynarska i ostra brzytwa, której ślad po dziś dzień widnieje na moim lewym kciuku. Wszystko to, o czym teraz opowiadam, zdarzyło się zbyt dawno temu, bym mógł sam bez niczyjej pomocy mówić o tym. Na imię mam Lucjan, to jedyny pewnik, o jakim zaświadczyć mogę bez zbędnego rozmyślania. Wszystko, o czym dowiecie się później, jest bez wątpienia moją opowieścią, a jak to powiadają, w każdej historii jest ziarno prawdy.
Chwili, w której przyszedłem na świat, doprawdy nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że było to sierpniowe popołudnie, kiedy moja mama trafiła w miejsce, w które trafia się samemu, by potem powrócić do domu we dwoje. Owiana złą sławą lokalna porodówka, w której przyszedłem na świat, długo namęczyć się musiała, by ktoś tak niesforny jak ja mógł oddychać bez pomocy respiratora. Był 23 sierpnia 1987 roku, kiedy pierwszym okrzykiem, ile sił w moich skromnych płucach, zakomunikowałem: oto jestem.
Odtąd moje życie przeniosło się do szarych i zatęchłych murów poniemieckiej kamienicy przy ulicy Szkuckiej. Później mieszkaliśmy tam razem z mamą i młodszym bratem. Zajmowaliśmy niewielkie czynszowe mieszkanie na poddaszu, którego największym mankamentem był brak toalety na wyłączność. Wszelkie potrzeby, głównie te priorytetowe, załatwialiśmy we wspólnym wychodku, mieszczącym się na końcu korytarza. Nie byliśmy zamożną rodziną, więc nasz los pozostawał pochodną wielu zbiegów okoliczności. Kamienica, w której wychowałem się wraz z bratem, była stara jak świat – albo tylko ja miałem takie przeświadczenie. Na porządku dziennym były sytuacje, w których brakło światła czy wody. Nasze apele i liczne monity spotykały się najczęściej z brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony zarządcy budynku. W tej sytuacji nauczyliśmy się żyć z dnia na dzień, tak jak żyje człowiek, który nie ma konkretnych planów na jutrzejszy poranek prócz porannej toalety i kubka gorącej herbaty. Człowiek, w którego głowie roi się od myśli, tęsknot i pragnień zabijanych prozą życia i niedostatkiem wygód. Nie zrozumcie mnie źle, prócz kiepskich warunków mieszkaniowych nie cierpieliśmy biedy. Moja mama, której długie rude włosy rozlewały się po kościstych ramionach, zapracowywała się na śmierć, by dwójka jej dzieci miała co jeść. Nie chodziło tu bynajmniej o ekstrawagancję, ale o to, co w świecie dorosłych oznacza słowo odpowiedzialność.
Dopiero dystans, z jakiego dziś spoglądam na to wszystko, uzmysławia mi trud matki. Była niczym pająk tkający od świtu do zmierzchu. Gdzieś w oddali widzę jej szybkie energiczne ruchy, jak biegnie po schodach, wspinając się na poddasze. Jej zielonkawe oczy i bladą cerę owianą rumieńcem zmęczenia, gdy tak biegła czym prędzej, zziajana. Wtedy jej piersi falowały, przypominając motyla, który ku własnemu przerażeniu dostaje się pod bluzkę i furkocze skrzydłami. Zawsze przystawała na progu, a wtedy jej oczy błyszczały w sposób, jaki zaobserwowałem tylko u niej. Wtem uśmiechała się z lekkością, wyciągając zakupy z torby.
– Jestem już! – rzucała radośnie. Jakby upewnić nas chciała, że wróciła już, choć myśmy od dłuższej chwili w napięciu czekali jej ciepłego przywitania.
Było dla nas rzeczą normalną, to znaczy dla mnie i dla Iwa, że mama jest dla nas całym światem. Każde jej nieplanowane spóźnienie wiązało się z wyczekiwaniem. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie – czas biegł wtedy tak powoli… i chwila, w której znajomy tupot znów był słyszalny na klatce kamienicy: To ona! Wtedy można było spokojnie odetchnąć i czekać, gdy stanie uśmiechnięta w drzwiach i stwierdzi: „Czas na kąpiel, chłopcy”. Miała w sobie tyle energii i rozmachu, iż mogłaby nim obdzielić tuzin ludzi. Patrzenie na nią sprawiało przyjemność, obserwowanie, z jaką gracją i jednocześnie uporem realizowała swoje cele. Wtedy wydawało mi się, iż życie ani na chwilę jej nie przerosło, że to ona trzyma ster łodzi, na której wspólnie płyniemy.
Mieszkanie, w którym razem mieszkaliśmy na czwartym piętrze kamienicy, nie było ani przestronne, ani wygodne. Po prostu w owym czasie było to jedyne miejsce, na jakie było nas stać. Mieliśmy dwa pokoje i kuchnię. Iwo, z racji tego, że był młodszy, dzielił pokój z mamą. Ja zajmowałem pokój, który mieścił się za ścianą. Nasze mieszkanie miało najwyżej ze czterdzieści metrów kwadratowych. Pokoje łączył wspólny mały korytarz – miejsce, w którym zostawia się odzienie i brudne buty. Kuchnia na planie prostokąta była ograniczona do minimum z racji małej powierzchni. Mieszkanie było ciemne i wilgotne, w najwyższym punkcie do sufitu było ze dwa metry. Uczucia klaustrofobii nie wchodzą w grę, gdy ktoś wychowa się w takim miejscu i doprawdy nie zna nic innego.
Moja historia mogłaby zaczynać się w ten sposób jak powyżej, tyle że wtedy nie byłaby do końca prawdziwa. Stanowiłaby drewnianą maskę nałożoną na twarz, niezbyt skrzętnie wykonaną przez mistrza, przez co zupełnie niepasującą. Czy baliście się kiedyś myśleć o prawdziwości waszego życia? O sekretach i kłamstwach, które skrywacie przed światem? Ja co dzień się boję, ale w bojaźni tej widzę jednocześnie egzaltację i podniecenie. To zupełnie tak, jakbyś drażnił ogromnego pająka własną dłonią, wiedząc przy tym, iż jego jad najpewniej pozbawi cię życia. To rodzaj gry z własnym przeznaczeniem. Czy jest to już autodestrukcja? Powolna i miarowa droga umierania? Każdy bez wątpienia ma swoją drogę – a co, jeśli ja pragnę właśnie tego? Czy zakrawa to na szaleństwo, obłęd, chorobę psychiczną? Znikąd odpowiedzi i czekanie zdaje się ciężarem niemniej straszliwym – jakby Godot, Bóg, Mesjasz najpewniej miał przyjść i wyciągnąć pomocną dłoń. Nic takiego się nie dzieje. Życie biegnie z naszym udziałem czy poza nim. Wszystko, o czym teraz myślę, równie dobrze mógłbym przelać na papier. Każdą myśl, jaką zdołam wypreparować, czyniąc z niej znak widoczny dla osoby, której skrzętnie zapisana przeze mnie kartka wpadnie w ręce. Nie zastanawiam się, co o mnie wtedy pomyśli, zupełnie jakbym mógł wymagać od niej, że nie zlekceważy moich słów. Piszę więc, a każde wyryte słowo ciąży mi coraz bardziej. Opowiem wam o moim życiu, bo doszedłem do miejsca, z którego powrócić nie zdołam w niezmienionej formie: JA, LUCJAN, wyzbyty lęku i niespokojności powiek, idę naprzód uzbrojony w potężną broń, jaką jest język.
Moja opowieść powinna rozpocząć się właściwie od momentu, w którym człowiek po raz pierwszy staje samodzielnie na nogach. Było to jednak niestety zbyt dawno temu, bym mógł cokolwiek o tym powiedzieć. Jedynym świadectwem może być blizna na lewym kolanie, niezbyt urodziwa, jak przystało na bliznę, aczkolwiek świadcząca o męstwie pierwszego upadku. Na imię mam Lucjan. Matka nazwała mnie tak żartobliwie, twierdząc, że to jedyna spuścizna po moim poczciwym dziadku, a jej ojcu. Za każdym razem, gdy wracałem ze szkoły, ona stała na progu mieszkania, w którym żyliśmy. Uprzednio odkładając roboty domowe, witała mnie pozdrowieniem:
– Lucek, jak dobrze, że jesteś! – a przy tym czułym przywitaniu jej zielone oczy świeciły jeszcze bardziej wyraziście na jasnej zmęczonej twarzy.
Kumple, widząc to, szturchali się wzajemnie, śmiejąc się pod nosem. „Mój Lucek” – powtarzali prześmiewczo za plecami!
Swojego dziadka, po którym odziedziczyłem tak znamienite imię, osobiście nigdy nie poznałem. Mama w jednej z opowieści wspomniała, że pracował na kolei, a jego dostojny krok i wypastowane na wskroś buty dodawały mu należytej powagi. W niewielkim drewnianym sekretarzyku stojącym w sypialni mamy, w kartonie po butach, znajduje się jedyna ocalała fotografia. Starszy pan ubrany w granatowy uniform z przewieszoną przez ramię teczką stoi, a zza dymu palonej fajki przebija widok stacji kolejowej. Niekiedy, gdy zasypiam, myślę o tej scenie. Dym unoszący się z rozgrzanych do czerwoności pieców lokomotyw. Gwar i ludzie, którzy nie wiedzieć gdzie pędzą w popłochu, trącając się walizkami. Pośród tego zgiełku niemalże majestatycznie kroczy mój dziadek o siwej brodzie i długich kręconych wąsach. Krokiem wolnym, jak przystało na gentelmana, przemierza peron. Przepuszcza starszą panią, która z niewiadomych przyczyn zagubiła bagaż. A w powietrzu zapach cedrowego drzewa, którego pełne wagony stoją na bocznicy, kręci w nosie. Cała ta woń miesza się z zapachem parzonej kawy, którą najpewniej chwilę wcześniej zmielił w ręcznym młynku kelner obsługujący dworcową kawiarnię. Cóż to musiały być za czasy. I pomyśleć, że ten świat już nie istnieje.
Dziś z perspektywy, z jakiej przyglądam się temu zdjęciu, mogę powiedzieć tylko tyle, że był to uczciwy człowiek, zasługujący na szacunek i dobre słowo. To cała spuścizna, jaka została mi po moim dziadku.
O mojej rodzinie mogę powiedzieć niewiele. Mieszkamy na czwartym piętrze poniemieckiej kamienicy, ja, mój brat Iwo i moja matka. Czasem ktoś pyta: skąd, u licha, moja mama wytrzasnęła imię mojego brata. Zapytana osobiście, uśmiechała się, milcząc. Wyglądało to tak, jakby w głowie powracała do obrazów dawno zapomnianych, pokrytych kurzem przeszłości. Kiedyś tylko podsłuchałem, że to była jej pierwsza i ostatnia miłość życia, ale wtedy o miłości nie potrafiłem powiedzieć zbyt wiele, prócz wskazania faktu uczestnictwa w niej dwojga ludzi.
Mama nie pracowała, od świtu do zmierzchu zajmując się młodszym bratem. Od początku, to znaczy od chwili, gdy się urodził, sprawiał wrażenie normalnego, zdrowego dziecka. Dopiero po upływie czasu okazało się, że jest chory. Cierpiał na autyzm, to taka choroba, w której człowiek inaczej funkcjonuje, a właściwie żyje w sobie tylko znanym hermetycznym świecie. Dostęp do niego był równie znikomy jak jego kontakt z nami. Bariera okazywała się ogromna, a czas mu poświęcony wydawał się nie przynosić widocznych rezultatów. Wiedziałem, że beznadziejność tej sytuacji była naszym rodzinnym stygmatem, dźwiganym głównie przez matkę. Odnosiłem wrażenie, że z każdą chwilą świadomość ta wyniszczała ją, przydając zmarszczek. Ten krzyż przez nią dźwigany kładł się cieniem na jej pogodzie ducha. Częstokroć obserwowałem, jak wracała z zakupami z pobliskiego sklepu; przystawała wtedy i ze łzami w oczach przyglądała się dzieciom biegającym po placu zabaw. Dzieciom, które w świecie, jaki zastały, potrafiły znaleźć wspólny punkt odniesienia. Iwo nigdy tego nie potrafił, przez co otoczony był jej ogromną miłością i trudem codzienności.
Moja matka Izabela była wysoką szczupłą kobietą o pogodnych rysach. To, co rzucało się w oczy na samym początku, gdy się na nią patrzyło, to zieleń jej oczu, intensywna i nadnaturalna, odmienna zupełnie od jej urody. Poruszała się krokiem szybkim i zwiewnym, niepozbawiona energii i życiowego optymizmu. Zawsze pogodna i gotowa nieść pomoc wszystkim pomocy tej potrzebującym. Częstokroć zarzucała swoje rude włosy przez ramię, szybkim krokiem zmierzając pod schody.
W naszym domu nigdy się nie przelewało. Matka nie pracowała. Długo nie pytałem, skąd ma pieniądze, bo i po co była mi ta wiedza. Świat wydawał mi się prosty jak schody na klatce w kamienicy. Dopiero później zrozumiałem, że odwiedzający nas rozliczni wujkowie nie przychodzili posłuchać Beethovena ani też naprawić cieknącego kranu, choć ten faktycznie szwankował dość często. Oni wszyscy najzwyczajniej przychodzili robić to z nią – to znaczy pieprzyć moją matkę. Robili to z nią, gdy my spaliśmy za ścianą, jedliśmy popcorn, oglądaliśmy telewizję, zmywaliśmy naczynia. Oni ciągle byli tam, spoceni i wstrętni, śmierdzący wódką, dymem, smarem, kiełbasą i wszystkim tym, czym w owym czasie się trudnili.
Kosztowali swój towar uśmiechnięty i skory do współpracy, towar, którego poszanowanie jest nietaktem i występkiem. Towar, któremu splunąć w twarz za kiepskie obciągnięcie jest utartym zwyczajem. Do dziś śni mi się zatęchły materac i spocone uda, w których zatłuszczone prosie posuwa się w nienagannym rytmie, a ona, matka rzecz jasna, niczym ranna łania pod naporem niedźwiedzia, próbuje nie oddać ostatniego kawałka skóry. Ta scena jak z dreszczowca wraca do mnie we śnie od czasu do czasu.
Ojca nigdy nie poznaliśmy, nie powracał też we wspomnieniach. Zupełnie jakby nasza obecność była czymś niewymagającym ingerencji mężczyzny. Oczywiście myślałem inaczej. Ojciec był marynarzem, kapitanem okrętu, rejsowego statku, którym sterował ubrany w biały uniform, odprasowany i pachnący. Takie wyobrażenie naszego ojca długo mi towarzyszyło i w końcu stało się moją obsesją. Myślałem, co powiem mu, gdy któregoś dnia stanie tu w swoim białym mundurze. Ukłoni się i wzrokiem pełnym ufności powie: „Witaj, synu, wróciłem”. Długo o tym myślałem, gdzie teraz jest i czy myśli o nas? Kiedy jego okręt zdoła w końcu powrócić tutaj, do wyspy czekającej go z utęsknieniem.
Mama, pytana o niego, milczała jak grób. Jakby nie pamiętała bądź pamiętać nie chciała. Kiedyś tylko powiedziała, że zapewne inaczej potoczyłoby się jej życie, gdyby nie ten związek na odległość. Wysoce niezrozumiałe było i jest dla mnie to, jak można zostawić kogoś na pastwę losu, nie dowiadując się, jak żyje. Czy sobie radzi? On pod tym względem był pieprzonym outsiderem: nie dzwonił, nie pytał o nic. Zero jakiejkolwiek próby nawiązania kontaktu. Cholerny egoista, żeglarz idiota. To wyrzucanie z siebie epitetów określających jego osobę wcale nie pomagało, nie zdołało i pewnie nie zdoła uleczyć zadry w sercu. W takiej chwili serce staje się głazem, skamieliną, potokiem, który ludzie na siłę starają się okiełznać, a on i tak znajdzie sposób, by pozostać sobą. I choć nadal płynie, nie jest już tym samym i nigdy nie będzie. Tak ja straciłem coś, co w życiu tak pięknie ludzie nazywają wrażliwością, empatią, uczuciem, którym obdarza się bezinteresownie, nie widząc w tym korzyści i interesu.
Bez tej ojcowskiej miłości byłem jak zaszczute zwierzę, wszędzie wietrzące zagładę z rąk człowieka. Mój własny ojciec zabił mnie w chwili, gdy jeszcze nie wiedziałem, czym jest śmierć. Myśl o nim powracała wielokrotnie, była jak ogień zdolny oświetlić drogę prowadzącą naprzód bądź spalić i spopielić, wzniecając pożogę. Mnie, najzupełniej jak to tylko możliwe, stan ten unicestwiał centymetr po centymetrze. Skrzętnie, z pieczołowitą dokładnością. Na podobnej zasadzie, jak wpływają na człowieka długie tortury. Niekiedy patrząc na Iwa, jego niewinną i uśmiechniętą twarz, zazdrościłem mu, że nie musi dźwigać tego morderczego piętna – a mówią, że świadomość i wiedza przybliżają nas do Absolutu. Przynajmniej mnie to doświadczenie ciągnęło na dno, w miejsce, w którym człowiek porusza się po omacku, gdzie niezdolny jest oddychać i kochać.
Sprawa mojego ojca przez całe lata nie dawała mi spokoju. Powracała jak zły sen, majaki, w których człowiek gubi orientację, nie mogąc odróżnić fikcji od realnej rzeczywistości. Przyciśnięta do muru matka w końcu wyznała prawdę. Była wtedy zimowa noc, gdy siedzieliśmy przy kuchennym stole. Światło lampy nie bez trudu przedzierało się przez chmurę dymu. W owym czasie matka dużo paliła, zasadniczo nie rozstawała się z papierosem. Mówiła cicho i bełkotliwie, zdania były urwane i nieskładne, często przerywane pauzą na kieliszek lub zaciągnięcie, ale wynikało z nich jasno, że to wszystko, czym żyliśmy, cała ta historia, ułuda, była tylko rodzajem kurtyny – opowiastką stworzoną po to, byśmy wierzyli w marynarską misję mojego ojca. Nie było żadnego statku, żadnego marynarza, nie było listów, które matka sygnowała czułym pocałunkiem, odciskając na kopercie pomalowane usta. Wszystko to, cała ta mistyfikacja stworzona była dla nas, byśmy wierzyli i czekali na powracającego z morskich topieli naszego bohatera, czułego i dobrotliwego tatusia, który przecież myślał i tęsknił, i pojawi się kiedyś, a my będziemy mu dozgonnie wdzięczni i obsypiemy go pocałunkami – przecież to chore.
Matka, kompletnie pijana, zataczała się na taborecie, jej mętne oczy i bełkotliwy głos pozbawione były refleksji. Chciałem wiedzieć, co siedzi w jej głowie, w tym szczątku mózgu zalanym wódką i smutkiem, czy wszystkie jej myśli spłynęły już dawno do rynsztoku, na dno niepamięci? Mogłem wtedy zabić ją, wbić ostrze noża w jej gorące trzewia, rozciąć tętnice i patrzeć, jak z każdym impulsem, sekundą, mrugnięciem oka jej źrenice gasną w niewypowiedzianym krzyku. Ten krzyk był już dla mnie niesłyszalny. Czułem tylko dym wydobywający się z niedopalonego papierosa. W jednej chwili żal mi jej się zrobiło, nalałem jej ostatni kieliszek, butelka była już wtedy pusta. Można myśleć, że to absurdalne, ale w chwili, gdy człowiek zostaje uderzony obuchem w łeb, trudno wrócić do pionu, żyć na powrót tak, jakby nigdy nic się nie stało.
Klamka zapadła, ojca nigdy nie było. Matka usnęła z papierosem w ręku, tak jak widuje się to w filmach – w półmartwej pozie z głową na stole. W radiu puszczano właśnie Guns & Roses „November rain”. Świat skończył się dla mnie w tej kuchni. Wszystko skończyło się na czas odległy, ważąc na przyszłości. Iwo spał wtedy, dobrze, że sen ocalił jego kruchą duszę przed tym nożem czyhającym na jej smukłość. Przykryłem tylko jego odkryte ramie, wątłe i słabe, zasypiając tuż obok.ZIELONY ŻUK: Szkoła
Szkoła zawsze była dla mnie abstraktem, miejscem, w którym nieżyczliwość spotyka się z niewiedzą. Moja aktywność nigdy nie przekraczała istoty minimum. Zwyczajnie wolałem milczeć, nawet wtedy, gdy odpowiedź wydawała się wychodzić z mgły niepamięci. W owym czasie głównym przedmiotem zainteresowania były wystające biusty blondwłosych koleżanek, które uśmiechały się do mnie w sposób świadczący o niewypowiedzianym porozumieniu samca z samicą. Wszak burza hormonów rozsadzała nasze trzewia. W tym tańcu godowym zawsze odgrywałem rolę błazna, który stara się rozśmieszyć, by później dostać pałę przy tablicy.
– Lucjan! – padało wezwanie. – Przestań, u licha, rozrabiać!
Problem w tym, że Lucjan był już wtedy gdzie indziej, zupełnie niedostępny, pogrążony w marzeniach, gdzieś w odległym, znanym tylko sobie Macondo, do którego nikt w owym czasie nie miał dostępu.
Już od pierwszego szkolnego dzwonka – było to bodaj we wrześniu – uwagę moją przykuła niejaka Jolka, wysoka blondynka o pełnych ustach i tym pełniejszych piersiach, które w bluzce z dużym dekoltem wyglądały zjawiskowo. Soczyste i obrzydliwie seksualne, już na pierwszy rzut oka zapraszały na ucztę. Nie potrafię nawet dziś zdefiniować smukłej i uroczej twarzy, oczu, w których można się rozpłynąć, wyrastając z horyzontu nieba. To wyobrażenie wybiegało dalej i świeciło jaśniej aniżeli księżyc. Patrzenie na nią zakrawało na magię. Dobrze wiedziała, że bezceremonialnie gapię się na nią, bo wszak nie kryłem się z tym zupełnie. Siedziała w trzeciej ławce, pod ścianą. Jako uważny obserwator musiałem zająć ławkę numer cztery pod tą samą ścianą. Wielokrotnie wyobrażałem sobie, co się stanie, jeżeli kiedyś ten obficie wypełniony stanik, upleciony z najwyższej jakości koronki, stanie przed mymi oczyma. To wyobrażenie boskości jej ciała towarzyszyło mi nieodparcie. Kumple śmiali się, że na jej tyłku można by postawić kufel od piwa, a na pewno nic mu się nie stanie, ale to była nieprawda. Jolka była filigranowa, a jej zgrabny tyłek śmiało mógłby służyć za ołtarz – zjawiskowy widok.
Jola wychylała się do przodu, a jej sprężyste pośladki wdzięczyły się do mnie, niemalże szło poczuć ich twardość. Przy najmniejszym skłonie jej dżinsy zsuwały się niżej i niżej, eksponując majtki typu stringi. Miała ich zapewne całą szafę w palecie różnorodnych barw. Jolka pozostawała jednak równie niedostępna i odległa jak piątka z matmy. Albo chociaż zaliczenie.
Nie pamiętam już, jak się nazywała nasza pani profesor, ale wymownie wołaliśmy na nią „Kropa”. Ta ksywa nie była oczywiście bezpodstawna. Za każdym razem, gdy czyniła na tablicy zapiski, kończąc zdanie, stawiała ogromną kropkę, widoczną nawet dla okularników. Ostatnia lekcja dobiegała już końca. „Kropa” znów roztaczała przed swoimi niczym niezainteresowanymi uczniami fanatyczny świat wzorów i matematycznych knowań. Moja głowa przypominała wtedy balon wypełniony gazem, zdolnym puścić całą szkołę z dymem. Skronie paliły, pulsując okropnie. Nagle padło moje imię:
– Lucjan, ty glembie!
Ów glemb – glomb – głąb, jakkolwiek brzmi poprawna forma, należał do ulubionych powiedzonek naszej pani profesor. „Ty glembie – krzyczała – pała, pała, pała!!!”. Po tej arii operowej wydobytej z jej trzewi na mojej twarzy znajdowały się śladowe ilości śliny pomieszanej z drobinkami jedzenia pani profesor. Ten obraz uzmysławia jej zapalczywość, z jaką bezceremonialnie pluła mi w twarz.
Znudzony jeszcze bardziej tą farsą, usiadłem, założywszy nogę na nogę.
– Usiądź prosto, ignorancie! – wrzeszczała. – Do dyrektora marsz!
Dyrektor, okularnik z wąsikiem przystrzyżonym niby Adolf, znany również jako „Hitler” albo „Mistrz Jungingen”, był sympatycznym starszym panem z siwizną na głowie. Mówił cicho, nieco sepleniąc. Z pewnością mógłby wcielić się w jakże poważną rolę biskupa tudzież głowy Kościoła, gdyby tylko ubrać go w odpowiedni uniform… Na czym skończyłem… Aha, jego wytarty i znoszony garnitur stanowił symbol skrupulatnej oszczędności. Stanowił obraz upadającej budżetówki, całego organu szkolnictwa prowadzonego przez bandę rozwydrzonych feministek w okularach i tym wulgarniejszych gejów w kolorowych stringach. Wszystko to oczywiście przy pełnej aprobacie kościelnej inkwizycji – nazywanej przez opozycję klechami. Ta cała zła sytuacja oświaty niewątpliwie musiała odbijać się na psychice dyrektora szkoły, który w dobie kryzysu obiady jadł w szkolnej stołówce, nie wykupując na nie abonamentu. Wszak wysoka pozycja społeczna stanowić mogła i stanowiła immunitet, ale bez przesady.
Na szkolnej przerwie, jak to bywa od niepamiętnych czasów, każdy, kto posiadał choć parę groszy, stał w długiej jak wąż kolejce do sklepiku. Mimo faktu, iż ustrój w Polsce dokonał przewrotu, kolejka ta była jeszcze reprezentantką dawnej tradycji wyczekiwania. Jedynym novum były uginające się od nadmiaru półki. Obsługująca sklepik szefowa, niska kobieta o ciemnych włosach i tym ciemniejszych oczach, z uporem i życzliwością obsługiwała bandę wrzeszczących demonów. Nazywaliśmy ją szefową z uwagi na precyzję, z jaką jej małe szybkie rączki pakują drożdżówki. W kolejce nie brakowało napięć, każdy chciał mieć wszystko, zanim dostał się na czoło, tuż przy upragnionym okienku. Mistrzem w tej dziedzinie był oczywiście Michałek. Spieszczenie to wszak nie zostało nadane mu przypadkowo. Nasz szanowny kolega był o głowę wyższy od każdego, kogo w owym czasie znałem, i ważył ze sto dwadzieścia kilogramów. Połączenie to stanowiło niewątpliwy atut. Michałek był najzwyczajniej w świecie taranem, który bez słowa wjeżdżał w kolejkę. Najmniejsze słowo sprzeciwu było surowo karane. Można było zostać przez Michałka usuniętym z kolejki bądź skończyć w szkolnej toalecie z głową w sedesie.
Do szkolnych atrakcji należały także ustawki – taka forma sprawdzenia własnych możliwości na polu bitewnym. Najlepszym przyczynkiem do wszczęcia ustawki było potraktowanie delikwenta z bara na schodach i nazwanie go pedałem, kurwą albo – w bardziej wysublimowany sposób – męską dziwką.
W owym czasie dziwek, nie tylko męskich, nie brakowało. Nie tylko chłopacy przechwalali się swoimi miłosnymi podbojami. Czyniły to również dziewczyny, w sposób nieco bardziej dyskretny, choć oczywiście nie brak było takich, które waliły prosto w mordę:
– Chcesz mnie przelecieć? Mam dopiero piętnaście lat i niezłe dupsko.
Była taka Paulinka, odważna i do tego głupiutka, co w jej przypadku czyniło substancję wybuchową. Ona bardzo lubiła chłopców i w sposób oralny chętnie okazywała im uczucie.
Paulinka wypijała duszkiem butelkę kilera, taniego wina, po czym mogła obsłużyć dwóch kumpli naraz. Na koniec wypijała na jednym oddechu piwo, by przepłukać gardło z odmętów zawiesiny. W ten sposób dbała o higienę swoich nadwyrężonych pracą migdałków.
Największym kasanową wtedy w 3 D, czyli w mojej klasie, był Marek, wysoki blondyn niby Bon Jovi o intelekcie Einsteina i rozbuchanych potrzebach seksualnych. Dziewczyny na jego widok robiły pod siebie, a gdy gadały z nim, mało której nie brakowało języka w gębie. Marek potrafił zawstydzić nawet panie profesorki, które rumieniły się podczas rozmowy z nim. Chodziły plotki, że robił to z panią od biologii. To znaczy uczynił ją swoją stażystką w sprawach damsko-męskich. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale kilka lat po szkole ożenił się z nią, uprzednio jebiąc w szkolnej toalecie. Musiała być ostra, skoro zdołała uwieść jego erotomańską duszę.
Był pewien fizyk, straszny cieć, wołaliśmy na niego „Ciapek”. Sprawiał wrażenie osoby wysoce zmęczonej życiem, szkołą i pracą. „Ciapek” miał jednak pewną słabość – uwielbiał młode dziewczyny. W przeciwieństwie do Marka, który zdobywał je faktycznie, wrodzona nieśmiałość i wygląd klauna pozwoliły „Ciapkowi” tylko gapić się na nie małymi bystrymi oczyma osadzonymi w jego grubej twarzy. Uwielbiał, gdy siadały w pierwszych ławkach, gdy ich krótkie obcisłe spódniczki opinały ich małe, chude tyłki. Uwielbiał patrzeć na ich koronkowe majtki, gdy siedziały w krótkich mini vis à vis niego. One udawały, że jego wzrok je krępuje i zawstydza. Zawsze gotów był postawić im piątkę, mimo że były głupie jak but albo jeszcze bardziej.
Drugą słabością „Ciapka”, profesora w rzeczy samej, był pociąg do alkoholu. Właściwie był on koneserem smaku. Uczucie goryczy i lekkiego zamroczenia sprawiało, że od czasu do czasu, po spożyciu magicznego lekarstwa, świat wydawał się nie być taki zły. Na ucznia można było spojrzeć nieco życzliwszym okiem. Podczas lekcji fizyki, a zdarzała się ona dwa razy w tygodniu, w pracowni „Ciapka”, to znaczy na zapleczu, znaleźć można było, prócz ludzkiego szkieletu, masę rozlicznych butelek, karafek, menzurek, w których to profesor sporządzał rozliczne substancje odurzające. Podczas lekcji wychodził tam średnio dwa razy, po czym jego samopoczucie wzrastało wprost proporcjonalnie do ilości spożytych procentów. Kiedy pewnego dnia „Ciapek”, potwornie znudzony, udał się po raz kolejny do kanciapy, Dawidek, siedzący z tyłu przy oknie, krzyknął ile tylko sił:
– „Ciapek”, ty stara kurwo, nie chlej tam!
Obojętny „Ciapek”, zachowując pozory niewzruszonego, w drodze rewanżu udowodnił Dawidkowi, że jego wiedza z fizyki jest zbyt mała, by mógł on otrzymać ocenę mierną. Dawidek, mimo niewielkich rozmiarów i charakteru rodem z piekła, poprzysiągł zemstę w imię honoru rodu, którego był reprezentantem. W chwili, gdy szkoła była nieczynna, a zdarzało się to najczęściej w weekend, Dawidek przygotował ogromny transparent, który zawisł nad szkolnymi drzwiami: „Chciałem wyznać, że piję podczas pracy z młodzieżą”. Podpisane: „Szanowny pan profesor X”.
Informacja ta rozpętała prawdziwe piekło. Cała szkoła wiedziała przecież, że „Ciapek” ma problem. Tak samo dobrze wiedzieli o tym jego przełożeni, którzy dotąd, z racji kryzysu, woleli udawać, że wszystko jest okay. Po tym incydencie niemy dotąd dyrektor przemówił, biorąc sprawy w swoje ręce. Odtąd „Ciapek” nie uczył już w naszej szkole. Ten dobrotliwy pan w średnim wieku przypominający klauna raz na zawsze musiał opuścić progi szkoły, Dawidek zwyciężył, co w żadnym razie nie przyczyniło się do otrzymania przez niego promocji w tymże roku. Nowy fizyk okazał się strasznym służbistą, a Dawidek swym nieokrzesanym zachowaniem nie ułatwiał mu życia.
Lekcja polskiego okropnie się dłużyła.
W tym miejscu słów kilka należałoby powiedzieć o sławnej w całej szkole polonistce. Wysoka i szczupła jak tyczka, uśmiechała się kwaśno przy każdej okazji, gdy mogła wlepić komuś pałę. Wtedy w kącikach ust „Sarny”, bo takim mianem ją ochrzciliśmy, rodził się, wychodząc z ukrycia pomarszczonych ust, grymas uśmiechu.
– Bowiem faktem jest – mówiła, stając na palcach, za sprawą czego wydawała się jeszcze wyższa, a jej cień złowieszczo odbijał się na ścianie – faktem jest, iż wasz rozwój intelektualny sięga dna. Przypominacie obraz zepsucia i upadku, hordę dekadentów, której nie w smak uczyć się tudzież pielęgnować ojczysty język. Dobitnym przykładem są trzymane w mej dłoni prace klasowe. Dawidek! Jak ci nie wstyd pisać takie błazeństwa! W moich czasach – ciągnęła „Sarna”, poprawiając ściśle przylegający surdut – w moich czasach na lekcjach polskiego uczyliśmy się kaligrafii, z szacunkiem i pokorą odnosiliśmy się do profesora. Słowem: mieliśmy świadomość, jaka odpowiedzialność na nas spoczywa. Gdybyście tylko wiedzieli, ile łez, krwi i potu wylać musieli wasi dziadowie, byście byli dzisiaj w tym miejscu i mogli otwarcie mówić, co myślicie. A oto, szanowna młodzieży, próbka tego, co jedna osoba z tej klasy pisze w pracy klasowej. Temat brzmi: „Czym współcześnie jest dla Ciebie miłość? Na wybranych przykładach wskaż i omów bohaterów literackich uwikłanych w miłosne perypetie”.
„Nikt z nas do końca nie wie, czym miłość jest. Może stanowi ona jakieś zauroczenie, to, że podoba mi się wybrana dziewczyna, na widok której serce zaczyna bić szybciej. Albo miłość to moi sąsiedzi i ich trzeszczące co wieczór łóżko, wszak chyba robią miłość, bo na lepienie pierogów mi to nie wygląda. Ona krzyczy «Tygrysku!», a on jak świnia dyszy, krzycząc: Dochodzę. Bóg jeden wie, czy robią to zgodnie z przykazaniem. O miłości niewiele wiem. Dostałem kiedyś laurkę z numerem telefonu, później dopiero powiedzieli mi, że to żart i tyle. Kumple chcieli spiknąć mnie z Anką, tą z 2 D, co czuć od niej potem, bo istnieje prawdopodobieństwo, że się nie myje. Trudno mi sobie wyobrazić, czym mogłaby być miłość z kimś takim. Pijak, który mieszka u nas na blokowisku, zawsze powtarza bełkotliwym głosem, że każdy ma prawo do miłości. Jak to rozumieć? Może chodzi o to, że nikomu miłości nie można odmówić. Odkąd się zapalił i umarł od denaturatu, nikt już o miłości nie mówi, tak jakby tylko on ją dostrzegał, jakby widział coś, czego my nie widzimy. Co do książek, to oczywiście był taki Wokulski, tylko jakoś nie po drodze było mu do tej Izki. Wynikało to chyba z faktu, że strasznie się mądrzyła, mówiąc inaczej: wyżej srała, niż dupę miała. Był jeszcze Werter, to taki dziwny bohater, który cierpi nie wiedzieć czemu i nie potrafi poukładać swoich spraw, zupełnie jakby nie miał jak. Mój ojciec zawsze powtarza, że facet bez jaj to męska dziwka i tyle. Nawiązując do tematu: miłość istnieje, najlepszym przykładem jest literatura, o której słów kilka powiedziałem”.
Po tym odczycie „Sarna” na chwilę zamarła, unosząc głowę w górę i spoglądając na nas tak, jak spogląda wymiar sprawiedliwości na zbrodniarza.
– Najpewniej – rzekła z dumą – autor pracy klasowej jaja ma.
Klasa ryknęła.
– …ale szkoły tej, Bóg mi świadkiem, nie skończy. Nie podpiszę się pod czymś takim i nie znam osoby, której racjonalny ogląd sprawy pozwoliłby spać spokojnie, gdyby zgodziła się na taką pracę. Jesteście tonącym okrętem i doprawdy nie wiem, jak wam pomóc. Przypominacie barbarzyńcę, który na wyciągniętą w jego stronę rękę odpowiada mieczem. Zostawiam was z tym, życząc i wam, i sobie wartościowej refleksji, jeżeli w ogóle jesteście do niej zdolni. Oczywistością jest, że w tym grafomańskim szambie znalazła się praca zasługująca na uwagę. Lucjan, wstań, proszę! Przyjrzyjcie się waszemu koledze, to wasz rówieśnik, choć po tym, co napisał, sądzić by można, że student. Usiądź, Lucjan, świetna praca.
Wprawdzie zrobiło mi się głupio, ale w tamtym okresie język polski stanowił jedyną rzecz, jakiej zupełnie nie olewałem.
Podczas przerwy Dawidek podszedł do mnie, mówiąc:
– Stary, coś ty tam nabazgrał, że „sarna” się omal nie zesrała z zachwytu?
Uniosłem ramiona w geście świadczącym o niewiedzy, bo skąd, u licha, wiedzieć miałem, co mogło się jej spodobać. A może chodziło po prostu o to, że nie napisałem nic o jajach?